24,90 zł
Wszystko miało się skończyć, kiedy je połknie. Wreszcie stanie się dorosłym i będzie mógł zlekceważyć załamującą nad nim ręce mamusię. Oleje mającego i tak wszystko gdzieś tatusia. Zignoruje zapatrzone w siebie dziewczyny. Wypnie się na nic nierozumiejących kumpli. Wyśmieje nauczycieli złośliwie stawiających pałę za pałą.
Wszystko miało się skończyć, kiedy je połknie. A dopiero się zaczęło.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 277
Redakcja: Jolanta Stecewicz
Opracowanie graficzne i skład: Iwona Duczmal
Opracowanie e-wydania:
Wydawca: Wydawnictwo Adamada
al. Grunwaldzka 411, 80-309 Gdańsk
www.adamada.pl
ISBN EPUB 978-83-8118-059-7
ISBN MOBI 978-83-8118-060-3
Gdańsk 2018. Wydanie pierwsze
Pro(B)log, czyli jak zacząłem pisać bloga
Siemka. Nazywam się Emanuel Marek Snarski. Tak, tak!
Ten Snarski. A właściwie jego syn. No to już wiecie…
Któż bowiem nie zna Gonia Snarskiego?! W każdym razie
on sam jest przekonany o tym, że znają go wszyscy, choć moi kumple z klasy do niedawna nie mieli pojęcia, kto to taki.
Ale i tak uważają, że to super mieć takiego ojca.
Drzwi do pokoju otworzyły się z hukiem. Siedzący przy laptopie chłopak aż podskoczył na krześle. Szybko zminimalizował stronę z blogiem i podniósł głowę znad klawiatury.
Zza drzwi wychyliła się nieogolona twarz otoczona strzechą potarganych, siwiejących dredów. Potargane dredy? Owszem. Gonio Snarski był chyba jedynym człowiekiem na świecie, który potrafił swoje dredy utrzymać w kompletnym chaosie. Stał teraz oparty o framugę, jakby się obawiał, że się zaraz przewróci. Ziewał przy tym, szeroko otwierając usta.
– Mani – wysapał po chwili – kopsnij ojcu kawę. Jestem wykończony. Wieeesz, stary… – Gonio uwielbiał przeciągać samogłoski do granic możliwości, tak jak to się robiło w alternatywnym światku, kiedy był młody. – Całą noc pracowałem nad nowym materiałem. No mówię ci. To będzie czad…
– Ta… wiem – mruknął pod nosem chłopiec nazwany Manim. Nad ranem obudziły go hałasy dochodzące z piwniczki szumnie określanej mianem studia. Ściany pomieszczenia teoretycznie wykonano z dźwiękoszczelnych materiałów, ale teoria mocno rozminęła się z praktyką, ponieważ Gonio postanowił przyoszczędzić na remoncie piwnicy, żeby starczyło mu na nowy bas. – A śniadanie jadłeś? – spytał.
– Wyluzuj! Śniadanie? Skoro świt?! O tej porze żołądek nie jest jeszcze gotowy do trawienia. A która właściwie?
– Dochodzi dwunasta.
– Właśnie! – Gonio przetarł zaspane oczy.
– Nie wolno pić kawy na czczo. Od tego robią się wrzody na żołądku.
– Zbastuj, chłopie. Jakbym słyszał twoją matkę. No właśnie, gdzie ona?
– Na spotkaniu.
– W sobotę?! O dwunastej rano?! Nie rozumiem tej kobiety!
– Zostawiła ci śniadanie na stole w kuchni.
– Nie nudź już z tym śniadaniem. – Gonio rozejrzał się po pokoju, jakby go widział po raz pierwszy. – Ja piórkuję, ale ty masz porządek! Wieeesz stary, ja w twoim wieku… – Zamiast dokończyć, pokręcił tylko głową. – I laptopa masz?! – dodał zdumiony. – Myślałem, że piszesz na starym kompie, no wieeesz… tym po mnie.
– Przecież mama kupiła mi przed wakacjami. Za czerwony pasek. Tamten się dawno rozsypał.
Dredman puknął się ręką w czoło.
– Fakt! To jak będzie z kawusią? – Gonio zrobił tę swoją słodką minkę (tzw. minę number one), za którą fanki w dawnych czasach, jak twierdził, „dawały się pokroić”. Uniósł jedną brew, zmarszczył czoło i wysunął dolną wargę, co nadało jego twarzy trochę dziecinny, a trochę łobuzerski wygląd. To chyba wciąż działało, bo na ogół surowe oblicze mamy na widok tej miny, jakby wbrew sobie, łagodniało.
Mani westchnął.
– To znieś mi do studia! – zawołał Gonio, wychodząc z pokoju. – Niech będzie czarna jak włosy Siouxsie Sioux! I nie zapomnij o cukrze! Cztery łyżeczki!
– Cukrzycy się nabawisz! – krzyknął za nim chłopiec.
W odpowiedzi Gonio machnął tylko ręką.
– Ech, słodkie jest życie, niech będzie jeszcze słodsze… – zanucił jeden z największych przebojów zespołu Swobodno.
Po kilku minutach Mani znów zasiadł przed laptopem. No nie! Nie wolno zaczynać bloga w ten sposób! Chłopiec wykasował cały tekst oprócz pierwszych pięciu słów. Żadnych nazwisk! Co prawda o Goniu Starskim zapomnieli nawet ci, którzy szaleli za jego muzą dwadzieścia lat temu, ale chłopaki z klasy na pewno skumają, kto pisze tego bloga, i dopiero będą mieli używanie.
Pro(B)log właściwy
Siemka. Nazywam się Emanuel Marek. Emanuel to imię od taty, a Marek – od mamy. Nie mogli się dogadać. To im zostało do dzisiaj. A podobno przeciwieństwa się znoszą. Jak jin-jang. Czerń i biel. Zimne i gorące. Tak przynajmniej twierdzi ciotka Irna, kuzynka Gonia, specjalistka od magii i horoskopów. Jeśli to prawda, to w naszym domu powinno być letnio i szaro. Ale nie jest. U nas to nie działa. Tu przeciwieństwa się nie znoszą. Raczej… nie znoszą się. Zwłaszcza kiedy dochodzi do rozmów o sprawach, jak to określa mama, zasadniczych. Czasami nie mogę pojąć, jak to się stało, że moi rodzice się pobrali.
Ale mniejsza o to… Problem w tym, że sam przez długi czas nie mogłem się zdecydować, które imię wolę. Każde z rodziców wołało mnie po swojemu. Ostatecznie wybrałem Marka. Może dlatego, że w naszym domu to Gonio ma większą siłę przebicia. Czyli raczej bałagan niż porządek, improwizacja niż planowanie, nagłe zrywy niż systematyczność… Mama nie jest w stanie zrównoważyć Gonia. Chyba dlatego tak wybrałem. Żeby nie było jej przykro. Gonio i tak się nie przejmuje i mówi do mnie Emanuel, a właściwie to Mani, bo uwielbia takie infantylne zdrobnienia. A w szkole wołają na mnie Mały albo Mikrus, Mikrob, Knyp i takie tam. Może więc powinienem się przedstawić jako Emanuel Mani Marek Mikrob Mały? Sami przyznajcie, trochę tego za dużo. Wkurzają mnie te kretyńskie ksywki, ale nie wiem, jak się postawić. Gonio wciąż mi powtarza, że wkrótce wejdę w okres buntu. To ponoć niezbędny etap rozwoju prawidłowej osobowości, z czego należy wnioskować, że jego osobowość jest w dwustu procentach prawidłowa, ponieważ buntował się co najmniej dwa razy bardziej hardkorowo, niż przewiduje norma. Teraz nie może się doczekać mojego buntu. Wciąż się zastanawia, jak to się będzie objawiać, jakiej będę słuchał muzy i tak dalej… Problem w tym, że sam słucha każdej muzy, która ma jakikolwiek związek z buntem. Nie tylko słucha, ale nawet gra. Żeby się przeciw niemu zbuntować, musiałbym chyba słuchać disco polo. A tego nie znoszę. Czego bym nie przyniósł do domu, to jemu się podoba. Słuchałem już jazzu, a także, nie uwierzycie, muzyki klasycznej. W desperacji sięgnąłem po Stockhausena (jeśli w ogóle ktoś z was wie, kto to jest Stockhausen, w co wątpię). Choć prawdę mówiąc, najbardziej lubię rock gotycki.
Gonio zachwyca się wszystkim. Toleruje nawet te „smętne gotyckie kawałki”, za którymi co prawda nie przepada, ale „w sumie tego też da się słuchać”. Przy okazji odsyła mnie do Siouxsie and the Banshees jako klasyków i najbardziej słusznych przedstawicieli tego gatunku.
W ogóle z tym buntem to będę miał ciężko. Córka perkusisty ze Swobodna w ramach sprzeciwu zapisała się do harcerstwa. I nosi mundurek. Doprowadza tym swojego ojca do szału, ponieważ on nigdy nie znosił służb mundurowych. U mnie to nie wchodzi w grę. Moja mama była w harcerstwie :(
No bo czy można uznać za bunt wieczory przy planszówkach, te „nudne i staroświeckie, jak twierdzi Gonio, nasiadówy z Fastfoodem i Jeremiaszem”. Poza tym mamie to się podoba, bo „przynajmniej chłopak siedzi w domu i głupoty się go nie trzymają”. Albo fakt, że zamierzam zostać pisarzem. Mama kręci nosem na tak niepraktyczną profesję, ale Gonio jest zachwycony, że będzie miał syna artystę.
I znów nie mogę się zdecydować. Jak z imieniem. Gdybym się przeciwstawił mamie, byłoby jej przykro. A ona i tak ma ciężkie życie. Choć przyznam szczerze, bywa przez to strasznie wkurzająca (aż korci człowieka, żeby zrobić jej coś na przekór). A jeśli się zbuntuję przeciw Goniowi, on się okropnie ucieszy, ponieważ zrobię dokładnie to, czego ode mnie oczekuje. Więc czy nadal będzie można to nazwać buntem?!
Marek zwany również Manim, Małym lub Mikrobem energicznie postawił znak zapytania, a następnie wykrzyknik, aby podkreślić wagę zadanego przed chwilą pytania, po czym zastygł z dłonią nad klawiaturą i zagłębił się w lekturze własnego tekstu. Na jego drobnej twarzy malował się wyraz satysfakcji. Najwyraźniej upajał się głębią własnych myśli. Trzeba przyznać, że udało mu się spisać kilka całkiem interesujących refleksji. I ten styl, słownictwo: „nagłe zrywy” czy „improwizacja”…
Kiedy dotarł do końca, przesunął kursor do góry i zaczął czytać od nowa. Tym razem jego twarz spoważniała, a na czole pojawiły się pionowe bruzdy. Najwyraźniej odkrył we własnym tekście nowe treści. Spojrzał na klasowe zdjęcie wiszące na korkowej tablicy, na którym większość twarzy zamazano czarnym flamastrem (nie licząc twarzy najwyższego w klasie grubasa, niewiele tylko od niego niższego blondyna, kilku dziewczyn i twarzy samego Marka zlokalizowanej w pierwszym rzędzie). Jego spojrzenie zatrzymało się na czarnej plamie wyrastającej z muskularnego torsu i zakończonej rudym jeżem. W miejscu, w którym prawdopodobnie kiedyś znajdował się nos, tkwiła lotka, a dookoła widniały ślady po wcześniejszych rzutach.
Chłopiec przesunął wzrok na monitor, westchnął, wcisnął Ctrl A, a potem wszystko wykasował. Następnie powoli, jakby z mozołem wystukał na klawiaturze:
Siems :) Jestem Marek. Mam 13 lat. Lubię dobrą muzę, planszówki i powieści fantasy. Sam też chcę zostać pisarzem. Pono mam spoko styl. Dlatego założyłem tego bloga i zamierzam zgłosić go na konkurs „Blogasek roku”. Wielu znanych skrabeuszy (znaczy się pisarzy, nie mylić ze skarabeuszami ;)) zaczynało w ten deseń. Z góry dzięx za komy :) I plissss daj głos (hau! hau!) na mojego bloga.
W nocy z soboty na niedzielę Marek miał sen. Dość nietypowy: o komentarzach na blogu. Było ich mnóstwo!!! A wszystkie pełne zachwytów. Najbardziej entuzjastyczny komentarz pochodził od… WYDAWCY. W dodatku BARDZO WAŻNEGO WYDAWCY, który zaproponował Markowi wydanie bloga w formie książki. Wówczas pojawił się nowy wpis.
Nie, nie rób tego! Pierwsza wersja była lepsza. Druga również. Nie zawsze do trzech razy sztuka! Kto zbłądził, niech szuka!
Ale Marek się nim nie przejął i opublikował książkę, która stała się wielkim bestsellerem i zdobyła nagrodę Książki Roku (podobnie jak blog, który zwyciężył w konkursie „Blogasek roku”). Na galę wręczenia nagród (to znaczy tej od książek, bo tamta od blogów, nie wiedzieć czemu, Markowi się nie przyśniła) przybyły tłumy. Dziennikarze, fotoreporterzy, wielbiciele talentu i rozhisteryzowane fanki. Błyski fleszy, radio i telewizja. Zupełnie jakby Marek był gwiazdą serialu albo nie przymierzając, słynnym… rockmanem, a nie pisarzem. Ale Marka obchodziła tylko jedna osoba z obecnych na sali. A nawet obchodziła go bardziej niż sama nagroda. Była to smukła brunetka z książkami pod pachą, trzymająca się na uboczu i ignorująca panujące wokół zamieszanie. Co prawda, w ramach buntu przeciw Goniowi Marek powinien zwracać uwagę na pulchne blondynki, ale nic nie mógł poradzić na to, że podobały mu się czarnowłose dziewczyny podobne do ulubionych wokalistek ojca. Ta wyglądała jak Patti Smith w młodości.
Nie mogąc się uwolnić od dziennikarzy i piszczących fanek, Marek wzniósł się pod sufit cały w stiukach (to znaczy sufit, a nie Marek) i poszybował w stronę dziewczyny. Wreszcie spłynął przed jej oblicze z nieba, a może raczej spod sufitu pełnego gipsowych esów-floresów, i przemówił. Jego monolog był doprawdy niezwykły. Pełen mądrych słów, których znaczenia trzeba szukać w słowniku wyrazów obcych (jeszcze mądrzejszych niż „improwizacja”), i głębokich myśli (głębszych niż niedawne refleksje o buncie). Tak głębokich, że nawet sam Marek nie zawsze je rozumiał. Cóż z tego, skoro słowa, przechodząc przez jego krtań, traciły decybele, i to w sposób dość radykalny. Marek stał przed dziewczyną, bezgłośnie poruszając ustami, zrozpaczony, że tak wspaniała przemowa się marnuje. Wreszcie Patti, bo tak w myślach nazwał dziewczynę, podała mu książki trzymane pod pachą. Żadna z nich nie była, niestety, nagrodzoną właśnie Książką Roku. Jedna nosiła tytuł Wersja pierwsza, a jej autorem był… Emanuel Marek Snarski. Następna – Wersja druga, a nazwisko autora wydrukowane na okładce brzmiało Emanuel Mani Marek Mikrob Mały.
– Czytałeś? – spytała Patti. – Niezłe. Szkoda, że nie mam Wersji zerowej.
Chłopak próbował jej powiedzieć, że to właśnie on jest owym Mikrobem Małym i nie pamięta, żeby pisał takie książki. I że to chyba jakaś manipulacja. Ale nie mógł wydobyć z siebie nawet szeptu. Wysilał się straszliwie, próbując przepchnąć głos przez krtań. Krzywił się i otwierał jak najszerzej usta. Bez skutku. Wreszcie nabrał powietrza głęboko do płuc, poczerwieniał… i z jego ust wydobyło się cichutkie: „nnnnn…”, a zaraz potem krzyk tak potężny, że wydostał się ze snu i obudził Marka. Nie tylko zresztą jego. Sekundę później do pokoju wpadła mama.
– Co się stało?! Siedziałam nad papierami, a tu nagle…
– Ja… ja… tylko… – jąkał się Marek.
– Boli cię noga?
– Noga?
– Krzyczałeś „noga”.
– Eee…
– A może „droga” albo „joga”? – zastanawiała się mama.
Marek patrzył na nią nieprzytomnie.
– Zły sen – pokiwała głową. – A prosiłam, nie graj wieczorem na komputerze. To źle wpływa na układ nerwowy. Kolacja najpóźniej dwie godziny przed pójściem do łóżka. Nie wolno spać z pełnym żołądkiem! Zaparzyć ci melisy?
– Melisy? Aha, melisy. Nie, dziękuję.
Mama jeszcze pięć razy się upewniła, czy Markowi niczego nie trzeba, i wyszła. Tymczasem chłopak, całkiem rozbudzony troskliwością rodzicielki, zamiast wrócić do łóżka, usiadł do laptopa (nie zapalił światła, aby nie zwabić mamy z powrotem do pokoju). Czuł, że natychmiast musi sprawdzić komentarze na blogu. Niestety, nie dość, że żaden wydawca się do niego nie zgłosił, to na dodatek nikt nie raczył skomentować postu. Podobnie było w niedzielę i w poniedziałek (Marek szybciutko to sprawdził przed wyjściem do szkoły).
Statystyki bloga, do których Marek nie omieszkał zajrzeć, również nie prezentowały się imponująco. Można było odnieść wrażenie, że na stronę wchodził wyłącznie sam autor.
– A dałeś komuś namiary? – zapytał go Jacek z samego rana w szkolnej szatni.
Jacek, zwany również Fastfoodem, był oprócz Jeremiasza najlepszym kumplem Marka.
– Znaczy się? – spytał niepewnie Marek.
– No wiesz… udostępnianie na fejsie, chwalenie się znajomym…
– Nie – przyznał Marek.
– Więc jak mają komentować?
– Normalnie, myślałem, że ktoś mnie wyszuka, no wiesz… Przecież pokazuje się na stronie info o nowych blogach, więc myślałem, że będą chcieli zajrzeć.
– Phi – prychnął Fastfood, odgryzając jednocześnie wielki kęs kanapki. – Tu jest potrzebny marketing. Promocja, reklama i te rzeczy. Jak w realu – dokończył, plując okruchami.
– No, ale ja chciałem mieć taki bardziej anonimowy blog, żeby nikt się nie skumał… – tłumaczył mętnie Marek i otrzepał bluzę.
– No nie świruj! Jakieś tajemnice tam opisujesz?
– Właściwie to nie…
– Więc o co biega? Zresztą po kiego pisać, skoro nie chcesz, żeby ludzie czytali…
– No chcę, żeby to ludzie czytali, ale nie tacy.
– Nie jacy?
– No, wiesz…
– Nie wiem.
– Nie ci debile z naszej klasy.
– Nie przesadzaj…
– Tobie łatwo mówić, ciebie nie przezywają.
– Nie przezywają?! – Fastfood wybuchnął takim śmiechem, że aż zatrzęsło się jego wielkie ciało, a na twarzy pojawiły kropelki potu. – To niby kto ma czytać? – dodał po chwili, ocierając czoło serwetką, w którą wcześniej była zawinięta kanapka.
– No tacy tam… czytelnicy… i wyda…
– Wyda… co? Wykrztuś to wreszcie.
– Wydaw… To znaczy wyda… je mi się, że nie każdy musi wiedzieć, czyj to blog.
– Ale kumplowi chyba dasz poczytać?
– Kumplowi to tak, znaczy się tobie, Jeremia… – Marek przerwał w pół słowa, bo do szatni weszła dziewczyna, która przyśniła mu się sobotniej nocy. Gwoli ścisłości, zanim trafiła do jego snów, pojawiła się w szkole. Dosłownie kilka dni wcześniej. Nowa uczennica z równoległej klasy. Marek już kilkakrotnie próbował ją zagadnąć, ale bez skutku. Nic zresztą dziwnego. Na jej widok nie był w stanie wydusić ani słowa.
– No co z tobą?! Mowę ci odjęło? Aaaa…. rozumiem. – Fastfood powędrował wzrokiem za spojrzeniem przyjaciela. – Ta nowa. Nooo… Może być. Trochę chuda. Ej, stary, nieźle cię wzięło.
– Patti… – wykrztusił wreszcie Marek.
– Jaka tam Patti?! – roześmiał się Fastfood. – Marysia.
– Marysia? – skrzywił się Marek, który pomału zaczynał dochodzić do siebie. – Niemożliwe. To kompletnie do niej nie pasuje.
– Możliwe. Jeremiasz mi powiedział.
– Jeremiasz? – spytał Marek niespokojnie.
– Wiesz, jaki on jest. Już się z nią zapoznał.
Tymczasem Nowa, zwana również Patti, zwana również Marysią, przeszła obok Marka i Fastfooda.
– Hej, ty! – zawołał tubalnym głosem Fastfood, który najwyraźniej postanowił zacząć tydzień od dobrego uczynku. – Maryśka! Cho no tu! – głos wydobyty z głębi potężnego ciała zabrzmiał jak salwa na Dzień Zwycięstwa.
Dziewczyna odwróciła się zdziwiona. Zadarła głowę, spoglądając na Fastfooda, a potem ją pochyliła, zerkając na Marka. I parsknęła śmiechem.
– Przepraszam – powiedziała po chwili, z trudem powstrzymując wybuch wesołości. – Ale wyglądacie razem… – znów zachichotała – jak, jak… Flip i Flap. No wiecie, para komików ze starych filmów. Uwielbiam ich. Mam nadzieję, że się nie gniewacie? – dodała niespokojnie.
– Flip i Flap – zarechotał Fastfood i szturchnął łokciem Marka, któremu znów odjęło mowę, kiedy przypomniał sobie, jak wygląda Flip. A może Flap? Nigdy nie mógł zapamiętać, który jest który.
– Flip i Flap – powtórzył Fastfood. – Słyszałeś? Ona ich uwielbia.
– Kamień z serca – odetchnęła Nowa. – Wiedziałam, że macie poczucie humoru. – Spojrzała na Marka i słodko się uśmiechnęła. Ten doszedł do wniosku, że Flap (a może Flip) jest w sumie całkiem przystojny (o ile nie robi tych swoich kretyńskich min) i wśród niektórych dziewczyn może nawet uchodzić za ideał męskiej urody. Stał przed Patti-Marysią i czuł, że krew w jego ciele wędruje ku górze wbrew prawu grawitacji (jak gdyby cały świat nagle stanął na głowie). Poczuł dziwny szum w uszach, a jego twarz zrobiła się czerwona z gorąca.
– Czy my się znamy? – spytała po chwili dziewczyna, patrząc Markowi prosto w oczy.
Krew w ciele Marka powędrowała jeszcze wyżej i zgromadziła się gdzieś w okolicach czoła i skroni, a serce, które próbowało utrzymać ją w tym nienaturalnym miejscu, zaczęło walić jak szalone.
Spytała, czy skądś się znają!!! To podobno najczęściej stosowany patent na podryw. „Nawijka banalna, ale skuteczna” – powiada Gonio, który uważa się za eksperta od rwania. Czyżby Nowa Patti Marysia…? Aż bał się dokończyć tę myśl…
– Eee… więc ja, tego… – Marek rozpaczliwie poszukiwał błyskotliwej odpowiedzi.
– Już wiem – przypomniała sobie Marysia. – Chodzisz do klasy z moim bratem.
– Ja, tego…
– Taki drobny, nieduży, czarny jak ja – dokończyła, dotykając swoich włosów.
Nasz bohater kilkakrotnie otworzył usta. Sam już nie był pewien, z kim chodzi do klasy.
– Jesteś z Va?
Marek poczuł nagłe osłabienie, jakby cała krew gwałtownie spłynęła mu do stóp. Nowa wzięła go za jedenastolatka! Dobrze, że nie za przedszkolaka (Marek chodził do zespołu szkolno-przedszkolnego w Klonowie, można tam było trafić w wieku lat trzech i opuścić to „kultowe” miejsce tuż przed szkołą średnią).
– Jaka tam Va? Tu grupa Krasnale – tak by to pewno skomentował, gdyby był w nastroju do żartów i gdyby umiał się śmiać z takich spraw. Ale zdecydowanie nie był i nie umiał.
Szczęśliwie z pomocą pospieszył Jeremiasz, który nie wiadomo skąd pojawił się za plecami Marka.
– No co ty, Mańka! – roześmiał się. – Obaj chodzą ze mną do klasy. VIIb się kłania. Fastfood i Mikrob.
Mikrob?! Marek przeważnie ignorował takie przezwiska. Tym razem jednak stało się inaczej. Poczuł, że krew w jego ciele znów się unosi, i to bardzo gwałtownie. Zdaje się nawet, że w tej chwili zrozumiał sens metafory o krwi, co uderza komuś do głowy. Obrócił się gwałtownie i nie mając pojęcia, jak to się stało, przywalił Jeremiaszowi tak mocno, że ten, choć wyższy o głowę, wylądował pod ścianą. Przez chwilę siedział tam z głupim wyrazem twarzy, lecz kiedy minął pierwszy szok, ruszył do kontrataku. W tym momencie dała o sobie znać przewaga Jeremiasza. Miał ją nie tylko z racji swych pokaźnych rozmiarów, ale i dlatego, że od lat trenował judo. Marek nie miał doświadczenia w żadnym ze sportów walki. Klęska była nieunikniona. Na szczęście (a może raczej nieszczęście) w szatni pojawiła się dyrektorka zwabiona okrzykami kibiców zagrzewających przeciwników do bitki.
– Jeremiasz!!! – wykrzyknęła. – Jak możesz bić młodszego, to znaczy – poprawiła się – mniejszego kolegę.
– Ale to ten mały zaczął – usprawiedliwiła Jeremiasza Marysia. – Jeremiasz tylko się bronił.
– Tak, to Mikrob zaczął – potwierdził rudowłosy osiłek. – Tylko debil się rzuca na większego.
– Licz się ze słowami, Patryku – upomniała go dyrektorka. – A ty, Marku, pójdziesz ze mną.
Maniemu znów cała krew spłynęła do stóp (prawdziwe wariactwo z tym układem krążenia!). Był pewien, że dyrka zrobi z tej bójki aferę, a mama i tak ma dość problemów na głowie. To, że zarządzi szlaban, to jeszcze pół biedy. Najbardziej nie lubił tej pełnej niedowierzania miny – jak to możliwe, że jej kochany, mądry, odpowiedzialny synek zachował się w tak karygodny sposób.
Zmieszanie Marka wykorzystał Patryk, który niepostrzeżenie podstawił mu nogę. Chłopiec wykonał efektowny pad do przodu, czym wywołał wesołość zgromadzonej publiczności. Nawet Marysia parsknęła śmiechem. Podniósł się i z ponurą miną powlókł za dyrektorką, odprowadzany głośnym rechotem kolegów.
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Pro(B)log
Kto zbłądził, niech szuka
Tabletki na dorosłość
Haker snów
Zdążyć na stronę
Apteka trzech smutków
Niedojrzałość o różnej etiologii
Test
Wystarczy być!!!
Gorączka piątkowej nocy
www.pogadajzmagikiem.hop
Archiwum skasowanych zwierzeń
Impreza
Ciąg dalszy wersji zero
Antidotum na dorosłość
Przejkucodapcerzos
Wywiadówka
Wybierz 000000000
Osobisty jasnowidz potrzebny od zaraz
Dwufunkcyjny transformers
Ścigany
Antidotum na więzienie
Haker jawy i w-mena-morfoza
Oswajanie uczuć
Wpadka
Ostatnie zadanie
Dary
Anagram
Poczuj serce przodka
List
Level intsha-ulutsha-nonoman-eto eto
Emanuel