Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Odszyfrowanie tajemnic przeszłości, jest kluczem do teraźniejszości – zapierająca dech w piersiach o powieść o miłości, wojnie, odpowiedzialności i odkupieniu.
Emilie zawsze odcinała się od swojego arystokratycznego pochodzenia i starała się żyć zupełnie inaczej niż jej przodkowie. Studiowała weterynarię i zajęła się opieką nad chorymi zwierzętami. Nie potrafiła wybaczyć matce, że przez jej zaniedbanie nigdy nie będzie mieć dzieci, dlatego po jej śmierci chce jak najszybciej spieniężyć spadek i wrócić do swojego skromnego mieszkania i pracy. Robi się jej jednak żal zamku z biblioteką i kolekcją starych książek, w którym wraz z tak wcześnie utraconym, ukochanym ojcem spędziła najszczęśliwsze chwile swojego dzieciństwa. Postanawia więc odrestaurować popadający w ruinę zabytek. W starym zamku znajduje notes, który zmobilizuję ją do okrycia tajemnic z przeszłości swojej rodziny i pozwoli zrozumieć własne doświadczenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 622
Tytuł oryginału:
THE LIGHT BEHIND THE WINDOW
Copyright © Lucinda Riley 2012
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017
Polish translation copyright © Anna Esden-Tempska 2015
Redakcja: Beata Kaczmarczyk
Projekt graficzny okładki: Justyna Nawrocka
Zdjęcia i ilustracje na okładce: © ILINA SIMEONOVA/Trevillion Images (postać);
welburnstuart/Shutterstock (zamek); Iftikhar Alam/Shutterstock (kwiaty)
ISBN 978-83-6775-840-6
Wydawca
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
wydawnictwoalbatros.com
Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
PORUSZAJĄCA I MALOWNICZA OPOWIEŚĆ O RODZINNYCH TAJEMNICACH I TRUDNYCH ŻYCIOWYCH WYBORACH, ZA KTÓRE CZASEM TRZEBA PŁACIĆ.
JEŚLI ODWAŻYSZ SIĘ SIĘGNĄĆ W PRZESZŁOŚĆ, MOŻESZ ODNALEŹĆ KLUCZ DO PRZYSZŁOŚCI…
DZISIAJ…
Emilie zawsze starała się żyć zupełnie inaczej niż jej arystokratyczni przodkowie. Marzyła, by zostać weterynarzem. W zupełności wystarczały jej paryskie mieszkanie, skromne życie i praca. Aż do śmierci matki, kiedy to stała się jedyną spadkobierczynią zamku na południu Francji.
Wspomnienie czasów dzieciństwa, kiedy świat zaczynał się i kończył w starej bibliotece pełnej regałów z książkami, oraz czytającego z nią ojca powstrzymują Emilie przed sprzedażą nieruchomości.
Przeglądając stare wolumeny, natrafia na wypełniony wierszami notatnik i znajduje nić łączącą ją z przeszłością oraz ślad tajemniczej i pięknej Sophie, której tragiczna historia na zawsze zmieniła losy rodziny Emilie.
…I WCZORAJ
Rok 1943. Młoda agentka brytyjskiego wywiadu, Constance, po przyjeździe do Francji natychmiast zostaje odcięta od łączników. Przypadkowo trafia do domu francuskich arystokratów, który okazuje się siedliskiem kłamstw i tajemnic. Musi zmierzyć się z intrygami i niebezpieczeństwami oraz stanąć przed wyborami, których konsekwencje wyznaczą drogę przyszłym pokoleniom...
LUCINDA RILEY
(1965–2021)
Urodziła się w Irlandii. We wczesnej młodości próbowała swoich sił jako aktorka, grała zarówno na deskach teatru, jak i w filmach, pracowała też w telewizji. Pierwszą powieść napisała w wieku 24 lat. Akcję swoich książek osadzała w różnych zakątkach świata. Być może to jeden z powodów, dla których powieści Riley zyskały niezwykłą popularność na całym świecie, zostały przetłumaczone na 37 języków, a liczba sprzedanych egzemplarzy przekroczyła 40 milionów. Szczególny sukces odniosły części cyklu Siedem Sióstr (sprzedane w nakładzie 25 milionów egzemplarzy), który prawdopodobnie wkrótce zostanie zekranizowany.
Powieści Riley były wielokrotnie nominowane do międzynarodowych nagród, m.in. niemieckiej Lovely Books, włoskiej Premio Bancarella czy brytyjskiej Romantic Novel of the Year Award. W 2020 r. Lucinda Riley zdobyła nagrodę Dutch Platinum przyznawaną tytułom, które sprzedały się w Holandii w ponad 300 tysiącach egzemplarzy. Wcześniej otrzymała ją autorka Harry’ego Pottera, J.K. Rowling.
Lucinda Riley we współpracy z synem, Harrym Whittakerem, napisała serię książek dla najmłodszych czytelników.
Dom rodzinny Riley, gdzie wychowała czwórkę dzieci, znajduje się w Norfolk, w Anglii, ale w 2015 r. autorka spełniła swoje marzenia i kupiła wiejską posiadłość w irlandzkim hrabstwie Cork, które zawsze uważała za swoje miejsce na ziemi. Jej ostatnich 5 książek powstało właśnie tam.
W 2017 r. u pisarki zdiagnozowano nowotwór. Przez lata walczyła z chorobą. Zmarła w otoczeniu rodziny 11 czerwca 2021 r.
LUCINDARILEY.COM
Tej autorki
DOM ORCHIDEI
DZIEWCZYNA NA KLIFIE
TAJEMNICE ZAMKU
RÓŻA PÓŁNOCY
SEKRET LISTU
DRZEWO ANIOŁA
SEKRET HELENY
POKÓJ MOTYLI
DZIEWCZYNA Z NEAPOLU
TAJEMNICE FLEAT HOUSE
Cykl SIEDEM SIÓSTR
SIEDEM SIÓSTR
SIOSTRA BURZY
SIOSTRA CIENIA
SIOSTRA PERŁY
SIOSTRA KSIĘŻYCA
SIOSTRA SŁOŃCA
ZAGINIONA SIOSTRA
ATLAS. HISTORIA PA SALTA
Dla Olivii
Jesteś, kim jesteś, z przypadku urodzenia,
a ja sam doszedłem do tego, kim jestem.
Ludwig van Beethoven
Światło za oknem
Nieprzenikniona noc;
Ciemności to świat, jaki znam.
Ciężki los;
ni śladu promieni za oknem.
Już lepiej;
Dłoń wyciągnięta wśród mroku.
Dotyka lekko;
I ciepło wypełnia pokój.
Godziny brzasku;
Cienie falują, czuję, jak drżysz.
Tajemna tęsknota;
Serce mięknie, zaczyna znów bić.
Bo światło zwycięża;
Choć znałam tylko ciemności.
I płonie jasno;
Jak płomień mojej miłości.
Sophia de la Martinières lipiec 1943 roku
Gassin, południe Francji, wiosna 1998 roku
Emilie poczuła, jak uścisk palców na jej dłoni się rozluźnia. Spojrzała w dół, na matkę. Miała wrażenie, że wraz z duszą opuszczającą ciało Valérie znika też ból, który zniekształcał jej rysy. Emilie mogła znów dostrzec w tej wymizerowanej twarzy niezwykłą urodę, z jakiej niegdyś słynęła matka.
– Opuściła nas – wyszeptał zupełnie niepotrzebnie Phillipe, lekarz.
– Tak.
Usłyszała, że stojący za nią doktor odmawia cicho modlitwę, ale nie przyszło jej do głowy, by się przyłączyć. Patrzyła ze zdumieniem jak zahipnotyzowana na powoli siniejące ciało, jedyną pozostałość z istnienia, które dominowało nad jej życiem przez trzydzieści lat. Miała chęć potrząsnąć matką i obudzić ją, bo – biorąc pod uwagę temperament Valérie de la Martinières – trudno było uwierzyć w to przejście z życia do śmierci.
Nie była pewna, co powinna czuć. Choć w ostatnich tygodniach przerabiała ten moment w myślach wielokrotnie. Odwróciła wzrok od twarzy zmarłej i spojrzała w otwarte okno, na strzępiaste obłoki zawieszone niczym piankowe bezy na błękicie nieba. Z oddali dobiegał głos skowronka zwiastującego nadejście wiosny.
Powoli wstała, rozprostowując nogi zesztywniałe od wielu godzin nocnego czuwania, i podeszła do okna. Widok wczesnego poranka nie miał w sobie nic, co zapowiadałoby ciężar nadchodzących godzin. Natura malowała pełen świeżości obraz, delikatnie rozświetlając nowy dzień prowansalską paletą barw umbry, zieleni i lazuru. Emilie patrzyła na taras, ogród i falujące wzgórza otaczających dom winnic, które zdawały się ciągnąć bez końca, jak okiem sięgnąć. Ten cudowny widok nie zmienił się od wieków. Zamek de la Martinièresów był jej schronieniem w dzieciństwie, miejscem, gdzie czuła się bezpiecznie. Tutejszy spokój zapisał się trwale w każdym zakamarku jej umysłu.
A teraz ten dom należał do niej – choć Emilie nie wiedziała, czy po ekscesach finansowych matki znajdą się jeszcze jakieś środki, by go utrzymać.
– Mademoiselle Emilie, zostawię panią samą, by mogła się pani pożegnać – odezwał się doktor, przerywając jej rozmyślania. – Pójdę na dół wypełnić konieczne dokumenty. Tak mi przykro – dodał, skłaniając się lekko, i wyszedł z pokoju.
Czy mnie jest przykro…?
To pytanie mimowolnie przemknęło przez myśl Emilie. Wróciła na fotel i znów usiadła, starając się wyjaśnić sobie wiele wątpliwości, jakie obudziła w niej śmierć matki. Chciała podsumować sprzeczne emocje, określić, co ostatecznie czuje. To było, rzecz jasna, niemożliwe. Jej stosunek do kobiety, która leżała teraz żałośnie nieruchoma – kompletnie niegroźna, choć niegdyś tak bardzo komplikowała jej życie – już na zawsze miał pozostać boleśnie niejednoznaczny.
Valérie dała swojej córce życie, karmiła ją, ubierała, zapewniła jej dostatek i dach nad głową. Nigdy nie biła jej ani nie maltretowała.
Tyle że po prostu nie zwracała na nią uwagi.
Valérie była – Emilie szukała odpowiedniego słowa – niezainteresowana. Przez co ona, jej córka, stała się niewidzialna.
Wyciągnęła rękę i położyła ją na dłoni matki.
– Nie dostrzegałaś mnie, maman… nie dostrzegałaś…
Emilie z przykrością zdawała sobie sprawę, że jej narodziny były wynikiem niechętnego poddania się wymogom, by zapewnić linii de la Martinièresów potomka. Spełnieniem obowiązku, niemającym nic wspólnego z marzeniem o macierzyństwie. A kiedy okazało się, że to raczej „potomkini”, a nie oczekiwany dziedzic, zainteresowanie Valérie jeszcze bardziej osłabło. Na ponowną ciążę było za późno – Emilie przyszła na świat w ostatnim okresie płodności matki, kiedy ta miała czterdzieści trzy lata – Valérie wróciła więc do swojego trybu życia, jako jedna z najbardziej uroczych, gościnnych i pięknych właścicielek salonów w Paryżu. Narodziny Emilie i wynikająca z tego jej późniejsza obecność miały dla matki takie samo znaczenie jak wzięcie sobie kolejnego chihuahua do trójki już posiadanych piesków. Podobnie jak one, Emilie była wyprowadzana ze swojego pokoju i rozpieszczana na oczach gości, kiedy mamie to pasowało. Psy przynajmniej miały na pociechę siebie nawzajem, myślała Emilie, a większość jej dzieciństwa upływała w samotności.
Nieszczególnie pomagało też to, że odziedziczyła urodę raczej de la Martinièresów niż płowowłosych słowiańskich przodków matki o delikatnych drobnych rysach. Była dzieckiem krępej budowy, o oliwkowej cerze i gęstych czarnych włosach, ścinanych co sześć tygodni na pazia. Z gęstą grzywką nad ciemnymi brwiami – genetycznym prezentem od ojca, Édouarda.
– Patrzę na ciebie i czasem aż trudno mi uwierzyć, że to ja cię urodziłam! – powiedziała matka podczas jednej z rzadkich wizyt w pokoju dziecinnym, kiedy zajrzała tam przed wyjściem do opery. – Ale przynajmniej masz moje oczy.
Emilie żałowała czasami, że nie może sobie wyrwać tych gałek o ciemnoniebieskich tęczówkach i zastąpić ich pięknymi piwnymi oczami taty. Sądziła, że te, którymi obdarzyła ją natura, nie pasują do jej twarzy, a poza tym zawsze, gdy patrzyła w lustro, widziała matkę.
Zdawało się, że Emilie pozbawiona jest zupełnie talentów, które mogłaby docenić matka. Kiedy jako trzylatkę zaprowadzono ją na lekcje baletu, przekonała się, że jej ciało nie jest zdolne przyjmować wymaganych póz. Inne dziewczynki śmigały po sali jak motyle, a ona miała problemy, by poruszać się z wdziękiem. Małe, szerokie stópki lubiły stać twardo na ziemi i każda próba oderwania ich od niej kończyła się porażką. Lekcje gry na fortepianie przyniosły podobną klęskę, a jeśli chodzi o śpiew, to Emilie najwyraźniej słoń na ucho nadepnął.
Jej ciało nie umiało się dostosować do noszenia kobiecych kreacji, do czego zmuszała ją matka, gdy urządzała swoje słynne przyjęcia w pełnym róż ogrodzie na tyłach paryskiego domu. Chowając się gdzieś w kącie, Emilie patrzyła z podziwem na elegancką, uroczą, piękną kobietę krążącą z gracją wśród gości. Podczas licznych spotkań towarzyskich w paryskim domu i zamku w Gassin Emilie czuła się niezręcznie, nie potrafiła wykrztusić słowa. Na domiar złego nie odziedziczyła po matce łatwości nawiązywania kontaktów.
A jednak dla kogoś, kto patrzyłby z zewnątrz, miała wszystko. Bajeczne dzieciństwo – mieszkała w pięknym domu w Paryżu, pochodziła z arystokratycznego francuskiego rodu o wielowiekowych tradycjach i majątku, który przetrwał zawieruchy wojenne. O takim losie wiele innych młodych Francuzek mogło sobie co najwyżej pomarzyć.
Ale przynajmniej miała ukochanego tatę. Choć nie poświęcał jej więcej czasu niż maman – zaabsorbowany swoją stale rosnącą kolekcją unikatowych książek, które gromadził w zamku – to kiedy już Emilie udało się zwrócić na siebie jego uwagę, okazywał jej miłość i serce, czego tak bardzo pragnęła.
Tata miał sześćdziesiąt lat, kiedy się urodziła, a umarł, gdy skończyła czternaście. Niewiele czasu spędzili razem, lecz Emilie zdawała sobie sprawę, że przejęła dużo jego cech. Édouard był milczący i refleksyjny, wolał swoje książki i ciszę w zamku od stałego przepływu znajomych, których spraszała mama. Emilie często zastanawiała się, jak dwoje tak biegunowo różnych ludzi mogło się w sobie zakochać. A jednak Édouard zdawał się autentycznie wielbić swoją młodą żonę, nie narzekał na jej rozrzutność, choć sam żył skromniej, i był dumny z jej urody i popularności wśród śmietanki towarzyskiej Paryża.
Często, kiedy kończyło się lato i nadchodził czas powrotu Valérie z Emilie nad Sekwanę, córka błagała ojca, żeby pozwolił jej zostać.
– Papa, tak bardzo lubię mieszkać z tobą na wsi. W miasteczku jest szkoła… Mogłabym do niej chodzić i opiekować się tobą, bo przecież musisz czuć się tu, w zamku, bardzo samotny.
Édouard gładził ją czule po policzku, kręcił jednak głową.
– Nie, malutka. Kocham cię, ale musisz wracać do Paryża, bo tylko tam nauczysz się być prawdziwą damą, jak mama.
– Tato, ale ja nie chcę wracać z mamą. Chcę zostać tutaj, z tobą…
A potem, kiedy miała trzynaście lat… Emilie zamrugała, by powstrzymać napływające do oczu łzy. Wciąż nie była w stanie spokojnie myśleć o tym, jak brak uwagi ze strony matki doprowadził do zaniedbania, którego konsekwencje będą ciążyć na całym jej życiu.
– Jak mogłaś się nie zorientować albo nie przejmować tym, co się ze mną dzieje? Mamo! Przecież byłam twoją córką!
Jedna z powiek Valérie lekko drgnęła. Emilie aż podskoczyła, przerażona, że matka jednak żyje i usłyszała wypowiedziane właśnie słowa. Nauczona, jak sprawdzać symptomy, położyła palce na nadgarstku matki, próbując wyczuć puls, lecz na próżno. To, co się przed chwilą stało, było ostatnią oznaką życia, kiedy mięśnie zmarłej ostatecznie się rozluźniły.
– Maman, postaram się ci wybaczyć. Zrozumieć. Ale w tej chwili nie wiem, czy jestem zadowolona, czy smutna, że umarłaś.
Emilie poczuła, że zaczyna mieć problemy z nabraniem tchu, tak jakby zadziałał jakiś mechanizm obronny, by oszczędzić jej bólu wypowiadania na głos kolejnych słów. Mimo to mówiła dalej:
– Tak bardzo cię kochałam, tak bardzo chciałam cię zadowolić, zaskarbić sobie twoją miłość i uwagę… zasłużyć na miano twojej córki. Mój Boże! Robiłam wszystko!
Zacisnęła dłonie w pięści.
– Byłaś moją matką!
Zszokowana własnym krzykiem odbijającym się echem po wielkiej sypialni, umilkła. Popatrzyła na herb de la Martinièresów, namalowany dwieście pięćdziesiąt lat temu na zwieńczeniu łoża. Wypłowiałe dziś dwa walczące dziki, obowiązkowa lilia, a niżej ledwie czytelne motto: „Zwycięstwo jest wszystkim”.
Nagle dostała dreszczy, choć w pokoju było ciepło. W zamku panowała głucha cisza. Dom niegdyś pełen życia sprawiał teraz wrażenie pustej łupiny, mieszczącej w sobie jedynie przeszłość. Emilie spojrzała na mały palec prawej dłoni, gdzie nosiła sygnet z miniaturą herbu. Była ostatnią z rodu Martinièresów.
Nagle poczuła na swoich barkach ciężar wielowiekowej historii przodków. Jakie to smutne, że wielki szlachetny ród skurczył się do jednej niezamężnej i bezdzietnej trzydziestoletniej kobiety. Rodzina przetrwała setki lat dziejowej zawieruchy, ale w ostatnim okresie, po pierwszej i drugiej wojnie światowej, pozostał tylko jej ojciec.
Przynajmniej nie będzie żadnej typowej szarpaniny o spadek. Zgodnie z anachronicznym prawem napoleońskim bracia i siostry dziedziczą majątek rodziców w równych częściach. Wiele rodzin znalazło się u progu bankructwa, kiedy któreś z dzieci nie zgadzało się na sprzedaż majątku. Smutne, że w tym przypadku dziedziczenie w linii prostej ograniczało się do niej jednej.
Emilie westchnęła. Może będzie musiała podjąć decyzję o sprzedaży, ale pomyśli o tym później. Teraz czas na pożegnanie.
– Spoczywaj w pokoju, maman.
Złożyła lekki pocałunek na siniejącym czole i przeżegnała się. Podniosła się ciężko z fotela, po czym wyszła z pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi.
Dwa tygodnie później
Emilie wzięła kawę z mlekiem, croissanta i wyszła kuchennymi drzwiami na porośnięte lawendą podwórko za domem. To miejsce było najlepsze, gdy się chciało złapać nieco porannego słońca. Piękny wiosenny dzień wydawał się dość ciepły, by siedzieć na zewnątrz w bawełnianej koszulce.
W dniu pogrzebu matki w Paryżu, czterdzieści osiem godzin wcześniej, deszcz padał nieustannie przez cały czas pochówku. Później, podczas stypy – urządzonej w Ritzu zgodnie z życzeniem matki – Emilie przyjęła kondolencje od paryskiej socjety. Kobiety, przeważnie w podobnym wieku jak jej matka, były ubrane na czarno. Emilie przypominało to zlot podstarzałych wron. Skrywając przerzedzone włosy pod niemodnymi kapeluszami o przeróżnych fasonach, krążyły po sali, sącząc szampana. Ich sylwetki zrujnował wiek, a makijaż sprawiał wrażenie maski nałożonej na obwisłą skórę.
W swoich najlepszych latach były uznawane za najpiękniejsze i najbardziej wpływowe w Paryżu. Jednak czas biegł naprzód nieubłaganie i teraz ich miejsce zajęły zastępy młodszych przedsiębiorczych pań. Każda z tych kobiet czeka na śmierć, pomyślała Emilie ze ściśniętym sercem, kiedy wyszła z Ritza i rozglądała się za taksówką, żeby wrócić do swojego mieszkania. Ze smutku wypiła dużo więcej wina niż zwykle i następnego ranka obudziła się z kacem.
Ale przynajmniej najgorsze już za nią, pocieszała się teraz, popijając kawę. Przez ostatnie dwa tygodnie nie było wiele czasu, żeby się skupić na czymkolwiek poza załatwianiem formalności pogrzebowych. Emilie wiedziała, że jest winna matce przynajmniej takie pożegnanie, jakie perfekcyjnie zorganizowałaby sama Valérie. Wahała się bez końca, czy lepiej zamówić do kawy babeczki, czy ptifurki, i czy kremowe pękate róże, które tak bardzo lubiła matka, prezentują się dość majestatycznie jako dekoracja stołu. Tego typu dylematy Valérie rozwiązywała co tydzień i Emilie, chcąc nie chcąc, musiała jeszcze raz przyznać, że radziła sobie z tym z podziwu godną łatwością.
A teraz – Emilie uniosła twarz ku słońcu i poddała się jego kojącemu ciepłu – czas pomyśleć o przyszłości.
Gerard Flavier, notariusz rodziny, odpowiedzialny za kwestie prawne dotyczące nieruchomości de la Martinièresów, był już w drodze z Paryża, aby spotkać się z nią w zamku. Dopóki nie wyjaśni jej sytuacji finansowej posiadłości, snucie jakichkolwiek planów nie ma większego sensu. Emilie wzięła miesięczny urlop w pracy, by uporać się z tym, co – jak wiedziała – będzie złożonym i czasochłonnym procesem. Żałowała, że nie ma rodzeństwa, które dzieliłoby z nią ten ciężar. Sprawy prawne i finansowe nigdy nie były jej mocną stroną. Przerażała ją skala odpowiedzialności, jaka spoczęła na jej barkach.
Poczuła miękkie futerko przy swojej gołej kostce, spojrzała w dół i zobaczyła Frou-Frou, ostatnią z suczek chihuahua matki, popatrującą na nią żałośnie. Podniosła starą psinę i posadziła sobie na kolanie, gładząc jej uszy.
– Wygląda na to, że zostałyśmy same, tylko ty i ja, Frou – wyszeptała. – Będziemy opiekować się sobą nawzajem, dobrze?
Na widok poważnego wyrazu wpół ślepych oczu Frou-Frou Emilie się uśmiechnęła. Nie miała pojęcia, jak zajmie się psem w przyszłości. Choć marzyła, że kiedyś otoczy się zwierzakami, malutkie mieszkanko w dzielnicy Marais i długie godziny pracy nie sprzyjały przygarnięciu psa, który dotąd miał luksusowe warunki pod względem emocjonalnym i materialnym.
A jednak zajmowanie się zwierzętami było codziennym zadaniem Emilie. Z poświęceniem leczyła swoich bezbronnych pacjentów, którzy nie umieli powiedzieć jej, jak się czują ani gdzie boli.
– To smutne, że moja córka najwyraźniej woli towarzystwo zwierząt niż ludzi…
Te słowa dobrze podsumowują stosunek Valérie do życia, jakie wybrała Emilie. Kiedy pierwszy raz córka oznajmiła, że idzie na studia i zrobi dyplom z weterynarii, Valérie wydęła usta z niesmakiem.
– Nie rozumiem, dlaczego chcesz spędzić życie na rozcinaniu brzuchów zwierzaków i zaglądaniu w ich wnętrzności.
– Mamo, to tylko się z tym łączy, ale nie dlatego wybieram tę specjalność. Kocham zwierzęta, pragnę im pomagać – odparowała na swoją obronę.
– Jeśli już koniecznie chcesz pracować, czemu nie pomyślisz o modzie? Mam przyjaciółkę dziennikarkę w „Marie Claire”. Na pewno znalazłaby ci jakieś miłe zajęcie. Oczywiście, kiedy wyjdziesz za mąż, zrezygnujesz z etatu. Zostaniesz żoną i to będzie twoje życie.
Choć Emilie nie miała pretensji do matki o to, że dla niej czasy się nie zmieniły, marzyło jej się, żeby bywała dumna z jej osiągnięć. Ukończyła studia jako najlepsza na roku i natychmiast przyjęto ją na staż w znanej paryskiej klinice.
– Może maman miała rację, Frou – powiedziała z westchnieniem. – Może wolę zwierzęta od ludzi.
Usłyszała chrzęst żwiru pod kołami, postawiła Frou-Frou na ziemi i poszła na front domu powitać Gerarda.
– Jak się masz, Emilie?
Gerard ucałował ją w oba policzki.
– Dobrze, dziękuję – odparła. – Jak podróż?
– Przyleciałem do Nicei, a tam wynająłem samochód, żeby się tu dostać – wyjaśnił, kiedy weszli do domu i zatrzymali się w ogromnym holu. Okiennice były zamknięte, wnętrze tonęło w mroku. – Z przyjemnością uciekłem z Paryża, żeby odwiedzić jedno z moich ulubionych miejsc we Francji. Wiosna w Var jest zawsze taka piękna.
– Też myślałam, że lepiej, abyśmy spotkali się tu, w zamku – przyznała Emilie. – Dokumenty moich rodziców są w biurku w bibliotece. Pewnie będziesz musiał do nich zajrzeć.
– Tak.
Gerard ruszył po posadzce wyłożonej sfatygowanymi marmurowymi płytami i przyjrzał się plamie wilgoci na suficie.
– Zamek wymaga renowacji, prawda? – Westchnął. – Starzeje się, jak my wszyscy.
– Przejdziemy do kuchni? – zaproponowała Emilie. – Zaparzyłam kawę.
– Dokładnie tego mi trzeba – rzekł z uśmiechem i poszedł za nią korytarzem prowadzącym na tyły domu.
– Siadaj, proszę – powiedziała Emilie, kiedy już znaleźli się w kuchni, wskazując krzesło przy długim dębowym stole. Podeszła do kuchenki, by zagotować trochę wody.
– Luksusów to tu nie ma. – Gerard rozejrzał się po nielicznych sprzętach z wyposażenia domu.
– Rzeczywiście – potwierdziła Emilie. – Ale w końcu kuchnia używana była jedynie przez służbę, która szykowała jedzenie dla naszej rodziny i gości. Wątpię, czy moja matka kiedykolwiek włożyła ręce do zlewu.
– Kto opiekuje się teraz zamkiem? – zapytał Gerard.
– Margaux Duvall, gospodyni, która pracuje tu od piętnastu lat. Przychodzi z miasteczka każdego popołudnia. Maman zwolniła resztę służby, gdy umarł ojciec, i nie przyjeżdżała już do Var co lato. Sądzę, że wolała spędzać wakacje na jachcie, który wynajmowała.
– Twoja matka zdecydowanie lubiła wydawać pieniądze – powiedział Gerard, kiedy Emilie stawiała przed nim filiżankę kawy. – Na to, na czym jej zależało – dodał.
– Czyli nie na ten dom – wpadła mu w słowo, nie owijając w bawełnę.
– Rzeczywiście – zgodził się Gerard. – Z tego, co się zorientowałem, chyba wolała dom mody Chanel.
– Maman uwielbiała haute couture, wiem. – Emilie usiadła naprzeciw niego ze swoją kawą. – Nawet w zeszłym roku, kiedy tak źle się już czuła, nie opuściła ani jednego pokazu mody.
– Valérie naprawdę była wyjątkowa. Wszyscy ją znali. Jej odejściu poświęcono wiele szpalt w gazetach – powiedział. – Nic dziwnego. De la Martinièresowie to jeden z najbardziej szacownych rodów Francji.
– Tak. – Emilie uśmiechnęła się blado. – Też widziałam gazety. Pisano, że odziedziczę fortunę.
– To prawda, że twoja rodzina była niegdyś bajecznie bogata. Niestety, czasy się zmieniły. Sława rodu trwa, ale majątek się rozpłynął.
– Tak właśnie myślałam.
Emilie wcale nie była zaskoczona rewelacjami prawnika.
– Pewnie zdawałaś sobie sprawę, że z twojego ojca żaden biznesmen – ciągnął Gerard. – Był intelektualistą, naukowcem, który nie interesował się zbytnio pieniędzmi. Choć często rozmawiałem z nim o inwestowaniu, starałem się przekonać, żeby pomyślał o przyszłości, puszczał moje słowa mimo uszu. Dwadzieścia lat temu nie miało to wielkiego znaczenia. Pieniędzy było aż nadto. Ale ten brak uwagi ze strony ojca i zamiłowanie do wystawnego życia matki spowodowały, że z majątku pozostało niewiele.
Gerard westchnął.
– Przykro mi, że jestem posłańcem złej nowiny.
– Spodziewałam się tego i nie ma to dla mnie większego znaczenia – zapewniła Emilie. – Chcę tylko załatwić, co trzeba, i wrócić do swojej pracy w Paryżu.
– Obawiam się, że sytuacja nie jest tak prosta. Jak mówiłem na wstępie, nie miałem jeszcze czasu zapoznać się ze wszystkim szczegółowo, ale mogę ci powiedzieć, że posiadłość jest zadłużona. Wierzycieli jest wielu. I trzeba ich spłacić jak najprędzej – wyjaśnił. – Twoja matka zdołała pożyczyć ponad dwadzieścia milionów franków pod zastaw paryskiego domu. Miała też wiele innych długów, które należy uregulować.
– Dwadzieścia milionów franków? – Emilie spojrzała na niego przerażona. – Jak to się mogło stać?
– Bardzo łatwo. Kiedy fundusze topniały, Valérie nie ograniczyła wydatków. Żyła ponad stan od wielu, wielu lat. Tylko proszę, Emilie, nie panikuj – dodał na widok wyrazu jej oczu. – Te długi łatwo da się spłacić, nie tylko dzięki sprzedaży samego domu w Paryżu, co powinno dać około siedemdziesięciu milionów franków, ale i rzeczy twojej matki. Jak na przykład fantastyczna biżuteria, którą trzymała w skrytce bankowej, czy wiele obrazów i cennych dzieł sztuki w domu. Bieda ci nie grozi, w żadnym wypadku, możesz mi wierzyć. Tyle że trzeba podjąć szybkie działania, by zapobiec pogorszeniu sytuacji. I należy zdecydować, co dalej.
– No, tak – powiedziała wolno Emilie. – Wybacz, Gerardzie. Jestem podobna do ojca. Niespecjalnie interesuję się zarządzaniem finansami. Nie mam w tym doświadczenia.
– Rozumiem to doskonale. Rodzice zostawili cię z ciężkim zadaniem, które spoczywa jedynie na twoich barkach. Chociaż – Gerard uniósł nieco brwi – zdumiewające, jak wielu krewnych nagle zyskałaś.
– Co masz na myśli?
– O, nie przejmuj się, w takich sytuacjach zwykle zlatują się sępy. Dostałem ponad dwadzieścia listów od ludzi, którzy twierdzą, że są w jakiś sposób powiązani z de la Martinièresami. Czworo utrzymuje, że są twoim przyrodnim rodzeństwem, podobno twój ociec spłodził ich poza związkiem małżeńskim, jest też dwoje kuzynów i wuj. A kobieta, która pracowała w waszym paryskim domu w latach sześćdziesiątych, przysięga, że matka obiecała jej po swojej śmierci Picassa.
Gerard uśmiechnął się.
– Zwyczajne sprawy, ale, niestety, wszystkie takie żądania, zgodnie z francuskim prawem, muszą zostać wzięte pod uwagę.
– Nie sądzisz chyba, że są uzasadnione? – Emilie zrobiła wielkie oczy.
– Ależ nie, oczywiście, że nie. I na pocieszenie dodam, że takie rzeczy towarzyszyły sprawom wszystkich znanych zmarłych, z jakimi miałem do czynienia. – Wzruszył ramionami. – Zostaw to mnie i nie przejmuj się. Wolałbym, żebyś skoncentrowała się na tym, co chcesz zrobić z zamkiem. Jak mówiłem, długi twojej matki mogą zostać łatwo spłacone po sprzedaży paryskiego domu i tego, co się w nim znajduje. Nadal jednak pozostaje sprawa tej pięknej posiadłości, która, z tego co widzę, jest w złym stanie i wymaga remontu. Cokolwiek postanowisz, nadal będziesz bogata, ale czy chcesz sprzedać zamek, czy nie?
Emilie zapatrzyła się w dal i westchnęła.
– Szczerze mówiąc, żałuję, że muszę podejmować tę decyzję. Wolałabym, żeby zrobił to za mnie ktoś inny. A co z tutejszą winnicą? Czy przynosi jakieś zyski? – spytała.
– To kolejna rzecz, którą muszę dla ciebie sprawdzić – odparł notariusz. – Jeśli postanowisz sprzedać zamek, może być kłopot z winnicą.
– Sprzedać zamek… – powtórzyła jego słowa. Wypowiedzenie ich na głos uświadomiło jej jeszcze mocniej ogrom odpowiedzialności, jaka na niej spoczywa. – Ten dom był w naszej rodzinie dwieście pięćdziesiąt lat. A teraz ja mam podjąć decyzję. Prawda jest taka – westchnęła – że nie mam pojęcia, co powinnam zrobić.
– Doskonale cię rozumiem. Jak mówiłem, to trudne, że zostałaś z tym sama. – Gerard pokiwał głową ze współczuciem. – Cóż mogę powiedzieć? Nie zawsze mamy wybór co do sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Postaram się pomóc ci, na ile tylko potrafię, Emilie, wiem, że tego oczekiwałby po mnie twój ojciec. Teraz, jeśli pozwolisz, pójdę się odświeżyć, a potem może przejdziemy się do winnicy i porozmawiamy na miejscu z zarządcą?
– Dobrze – odparła Emilie. – Otworzyłam okiennice w sypialni po lewej stronie głównych schodów. Stamtąd jest jeden z najpiękniejszych widoków w domu. Chcesz, żebym cię zaprowadziła?
– Nie, dziękuję. Jak wiesz, zatrzymywałem się tutaj już wiele razy. Na pewno trafię.
Gerard wstał, skłonił się lekko i wyszedł z kuchni, by wejść na piętro do przeznaczonego dla niego pokoju. Zatrzymał się w połowie schodów i zapatrzył w pokryty kurzem, spłowiały portret przodka de la Martinièresów. Tyle wielkich francuskich rodów i historii z nimi związanych odchodziło w przeszłość, pozostawiając po sobie ledwie widoczny ślad na piasku. Zastanawiał się, jak by się czuł wielmożny Giles de la Martinières z portretu – wojskowy, arystokrata i, jak mówiono, kochanek Marii Antoniny – gdyby wiedział, że przyszłość jego rodu spoczywa na wątłych barkach jednej młodej kobiety. A w dodatku takiej, która zawsze wydawała się Gerardowi dziwna.
Podczas wielu swoich wizyt u de la Martinièresów obserwował dziewczynkę, której rezerwa nie pozwalała odpowiadać na serdeczności z jego strony czy też ze strony innych osób. To dziecko wydawało się strasznie wycofane, zamyślone, niemal nieuprzejme w swoim ignorowaniu przyjacielskich gestów. Jako notariusz Gerard uważał, że jego praca obejmuje nie tylko techniczny proces podliczania liczb, lecz także zdolność odczytywania emocji klientów.
Emilie de la Martinières to była kompletna niewiadoma.
Przyglądał się jej podczas pogrzebu matki. Twarz młodej kobiety nie zdradzała żadnych uczuć. Trzeba przyznać, że jako dorosła stała się o wiele bardziej atrakcyjna, niż była jako dziecko. Jednak nawet teraz, na dole, choć straciła drugie z rodziców i musiała wziąć na siebie odpowiedzialność za dramatyczne decyzje, nie wydała się Gerardowi bezbronną, budzącą instynkty opiekuńcze istotą. Życie, jakie prowadziła w Paryżu, było tak różne od tego, jakie wiedli jej przodkowie, jak tylko można to sobie wyobrazić. Nie robiła nic specjalnego. A przecież wszystko, co dotyczyło jej rodziców i historii rodziny, było nadzwyczajne.
Gerard ruszył dalej zirytowany, że nie potrafi odczytać reakcji Emilie. Czegoś tu brakowało… Nie potrafił rozszyfrować jej tajemnicy. I nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać.
*
Kiedy Emilie wstała i wstawiła filiżanki do zlewu, drzwi kuchni się otworzyły i weszła Margaux, gospodyni. Rozpromieniła się na widok Emilie.
– Mademoiselle Emilie! – Margaux rzuciła się ją uściskać. – Nie wiedziałam, że się tu panienka wybiera! Trzeba było uprzedzić. Wszystko bym przygotowała.
– Przyjechałam z Paryża późno wieczorem – tłumaczyła się Emilie. – Miło cię widzieć, Margaux.
Kobieta odsunęła się i popatrzyła na nią ze współczuciem.
– Jak się panienka czuje?
– Jakoś… daję radę – odparła szczerze Emilie. Na widok gospodyni, która zajmowała się nią, kiedy była dziewczynką i spędzała w zamku lato, ścisnęło ją w gardle.
– Taka panienka chuda. Czy panienka w ogóle coś je? – Margaux taksowała ją uważnym spojrzeniem.
– Pewnie, że jem! Poza tym nie ma obawy, nigdy nie będę jak trzcinka. – Emilie uśmiechnęła się blado, przeciągając dłońmi po swojej sylwetce.
– Ma panienka śliczną figurę, niech panienka poczeka, aż będzie taka jak ja! – Margaux zachichotała cicho, mając na myśli, że ona to dopiero jest pulchna.
Emilie popatrzyła na bladoniebieskie oczy i poprzetykane siwizną blond włosy. Pamiętała Margaux sprzed piętnastu lat jako piękną kobietę i zrobiło się jej jeszcze smutniej, że bezlitosny czas nie oszczędza na swojej drodze niczego.
Drzwi kuchni znów stanęły otworem. Pojawił się w nich chłopiec. Szczupły, o wielkich niebieskich oczach swojej matki, które dominowały w jego drobnej twarzy. Spojrzał zaskoczony na Emilie, a potem nerwowo zwrócił się do Margaux:
– Maman? Może przeszkadzam?
– Czy nie ma panienka nic przeciw temu, żebym zabierała ze sobą Antona, kiedy przychodzę do pracy w zamku? Ma przerwę wielkanocną w szkole, a nie lubię zostawiać go samego w domu. Zwykle siedzi sobie cicho z książką.
– Ależ proszę bardzo, to żaden problem – odparła Emilie i uśmiechnęła się do chłopca, by poczuł się pewniej. Przed ośmioma laty Margaux straciła męża w wypadku samochodowym. Od tej pory sama dzielnie wychowywała syna. – Chyba jest tu dość miejsca dla nas wszystkich, nie sądzisz?
– To prawda, mademoiselle. Dziękuję – powiedział z ulgą chłopiec, podchodząc do matki.
– Gerard Flavier, nasz notariusz, jest na górze. Zostanie na noc – dodała Emilie. – Idziemy do winnicy zobaczyć się z Jeanem i Jacques’em.
– To przygotuję sypialnię, kiedy wyjdziecie. Czy ugotować coś na kolację?
– Nie, dziękuję, pojedziemy potem zjeść coś w miasteczku – odparła Emilie.
– Przysłali jakieś rachunki. Mam je panience przekazać? – spytała wyraźnie zakłopotana Margaux.
– Oczywiście. – Emilie westchnęła. – Kto inny miałby je teraz płacić?
– No tak. Przykro mi, mademoiselle. Musi być panience ciężko samej. Dobrze wiem, jak to jest – powiedziała ze współczuciem Margaux.
– Tak, dziękuję. Do zobaczenia. – Emilie skinęła głową matce i synowi i wyszła z kuchni poszukać Gerarda.
*
Tego popołudnia wybrała się z nim do winnicy. To było niewielkie przedsiębiorstwo – dziesięć hektarów uprawy – produkujące dwanaście tysięcy butelek wina rocznie, różowego, czerwonego i białego, które sprzedawano głównie w lokalnych sklepach, restauracjach i hotelach.
W piwnicy było ciemno i chłodno, powietrze przesycał zapach fermentującego wina z ogromnych rosyjskich beczek dębowych, stojących w rzędach pod ścianami.
Jean Benoit, zarządzający piwnicą, wstał zza biurka, kiedy weszli.
– Mademoiselle Emilie! Jak miło cię widzieć! – Jean ucałował ją serdecznie w oba policzki. – Tato, zobacz, kto przyszedł!
Jacques Benoit, zreumatyzmowany prawie dziewięćdziesięcioletni staruszek, nadal codziennie siadał przy stole w piwnicy, by pracowicie zawijać każdą butelkę w fioletową bibułkę. Teraz podniósł wzrok i uśmiechnął się.
– Mademoiselle Emilie! Jak się masz?
– W porządku, dziękuję, Jacques. A ty?
– A, już nie dla mnie polowania na dziki, na które zasadzaliśmy się z twoim tatą na wzgórzach. – Zachichotał. – Ale nadal co świt stwierdzam, że jeszcze dycham, kiedy się budzę.
Emilie przyjemnie było, że starzy znajomi witają ją tak ciepło i serdecznie. Jej ojciec bardzo przyjaźnił się z Jacques’em, a Emilie często jeździła rowerem na pobliską plażę do Gigaro, popływać z Jeanem. Była od niego o osiem lat młodsza, więc wydawał jej się bardzo dorosły. Wyobrażała sobie czasem, że to starszy brat. Jean zawsze był wobec niej opiekuńczy i miły. Wcześnie stracił matkę, Francescę. Jacques sam starał się wychować go jak najlepiej.
Zarówno ojciec, jak i syn, podobnie jak ich przodkowie, dorastali w domu przy piwnicach. Teraz winnicą rządził Jean. Przejął obowiązki ojca, kiedy tylko ten upewnił się, że Jean poznał jego specjalne metody mieszania i fermentowania winogron, które dojrzewały na otaczających ich wzgórzach.
Emilie zdała sobie sprawę, że stojący za nią Gerard musi czuć się niezręcznie. Dała spokój wspomnieniom i przedstawiła go.
– Gerard Flavier, nasz rodzinny notariusz.
– Chyba spotkaliśmy się już, monsieur, wiele lat temu – powiedział Jacques, wyciągając do niego drżącą dłoń.
– Tak. A kiedy jestem w Paryżu, nadal mogę delektować się subtelnym smakiem wina, jakie tu pan wytwarza – rzucił Gerard z uśmiechem.
– Bardzo pan uprzejmy, ale sądzę, że mój syn zdecydowanie przewyższa mnie artyzmem, jeśli chodzi o produkcję prowansalskiego rosé.
– Podejrzewam, panie Flavier, że przyszedł pan tu raczej sprawdzić sytuację finansową i wyniki naszej winnicy, a nie jakość naszego produktu? – Jean był wyraźnie zaniepokojony.
– Na pewno chciałbym zorientować się, na ile interes jest opłacalny. To potrzebne do moich analiz – potwierdził Gerard. – Obawiam się, że mademoiselle Emilie musi podjąć jakieś decyzje.
– No cóż – odezwała się Emilie – chyba teraz nic tu po mnie, przejdę się po winnicach.
Skinęła głową trzem mężczyznom i szybko wyszła.
Kiedy znalazła się na zewnątrz, uświadomiła sobie, że jej sytuacja jest jeszcze bardziej kłopotliwa, niż wcześniej myślała. Decyzje, jakie musi podjąć, mogą zagrozić rodzinie Benoit utratą źródła utrzymania. Ich sposób życia nie zmieniał się od setek lat. Widziała, że Jean szczególnie się niepokoi, bo zdaje sobie sprawę z konsekwencji, w razie gdyby sprzedała zamek. Nowy właściciel może zatrudnić własnego zarządcę, a Jean i Jacques będą zmuszeni opuścić swój dom. Trudno jej było to sobie nawet wyobrazić, bo obaj mężczyźni zdawali się zrośnięci z glebą, na której teraz stała.
Słońce już pomału zniżało się na niebie, gdy Emilie szła po kamienistej ziemi pomiędzy rzędami delikatnych winorośli. W najbliższych tygodniach bujnie się rozrosną, by wydać pękate, słodkie owoce, które zostaną zebrane w końcu lata, żeby wyprodukować kolejny rocznik.
Odwróciła się, spojrzała na zamek, oddalony o trzysta metrów, i westchnęła ze smutkiem. Jego blade, porośnięte bluszczem mury, okiennice pomalowane na tradycyjny jasnoniebieski kolor i obramowanie z wysokich cyprysów rosnących po obu stronach rysowały się miękko w łagodnym świetle nadchodzącego zachodu. Zaprojektowana z prostotą, choć elegancko, by pasować do wiejskiego krajobrazu, budowla była idealnym odbiciem podupadłego, ale szlachetnego rodu, do którego należała.
I teraz poza Emilie i zamkiem nic z niego nie pozostało…
Ogarnęła ją nagle czułość dla tego domu. On też został osierocony. I tak jak w jej przypadku ignorowano jego najbardziej podstawowe potrzeby, a mimo to zachowywał z wdziękiem swoją godność – miała dziwne wrażenie, że są jak dwie bratnie dusze.
– Jak zdołam dać ci to, czego potrzebujesz? – szepnęła do zamku. – Co ja z tobą pocznę? Mam życie gdzie indziej, ja…
Westchnęła i usłyszała, że ktoś ją woła.
Szedł do niej Gerard. Zatrzymał się tuż obok i powędrował spojrzeniem za jej wzrokiem, w kierunku zamku.
– Jest piękny, prawda? – powiedział.
– Tak. Ale nie mam pojęcia, co powinnam z nim zrobić.
– Wracajmy. Powiem ci, co o tym myślę – zaproponował. – Może to ci trochę rozjaśni w głowie, a może nie.
– Dziękuję.
*
Dwadzieścia minut później, kiedy słońce ostatecznie znikało za wzgórzem, na którym ulokowało się średniowieczne miasteczko Gassin, Emilie siedziała z Gerardem i słuchała, co ma jej do powiedzenia.
– Winnica daje mniej, niżby mogła. Zarówno pod względem produkcji, jak i zysku. Na rynkach światowych w ostatnich kilku latach nastąpił gwałtowny wzrost sprzedaży różowych win. Nie traktuje się już ich jak ubogich krewnych białych i czerwonych. Jean spodziewa się dobrych zbiorów, jeśli tylko pogoda w najbliższych tygodniach dopisze. Problem w tym, że winnica była zawsze dla de la Martinièresów czymś w rodzaju hobby.
– Tak, zdaję sobie z tego sprawę – przyznała Emilie.
– Jean, który, nawiasem mówiąc, zrobił na mnie niezwykle pozytywne wrażenie, mówi, że od śmierci twojego ojca szesnaście lat temu w winnicę nic nie inwestowano. Oczywiście, została ona założona, by zapewniać domowe wino dla zamku. W czasach świetności, kiedy twoi przodkowie prowadzili tu życie towarzyskie w dawnym wielkim stylu, wypijali większość wina sami ze swoimi gośćmi. Teraz, rzecz jasna, wszystko jest inaczej, ale winnica nadal działa tak jak sto lat temu.
Gerard popatrzył na Emilie, by odczytać jej reakcję, ale na próżno. Ciągnął więc:
– Winnicy potrzebny jest zastrzyk pieniędzy, by wydobyć jej potencjał. Jean mówi, na przykład, że jest dość ziemi, by podwoić zasięg uprawy. Niezbędne są też pewne nowoczesne urządzenia, aby iść z duchem czasu i osiągnąć, jak wierzy Jean, znaczne zyski. Pytanie – podsumował Gerard – czy chcesz zatrzymać posiadłość. Zamek wymaga renowacji, winnica unowocześnienia, a obu tym projektom musiałabyś poświęcić wiele czasu.
Emilie wsłuchała się w ciszę. Ani śladu wiatru. Kojąca atmosfera otuliła ją niczym szal. Po raz pierwszy od śmierci matki poczuła spokój. I właśnie dlatego nie miała ochoty podejmować decyzji.
– Dziękuję ci za wszystko, co dla mnie do tej pory zrobiłeś, Gerardzie. Ale nie sądzę, bym mogła już teraz dać ci jakąś odpowiedź – powiedziała. – Gdybyś spytał dwa tygodnie temu, stwierdziłabym kategorycznie, że mam zamiar sprzedać zamek. Ale teraz…
– Rozumiem. – Gerard skinął głową. – Nie mogę doradzać ci nic w sferze sentymentów, jedynie finansów. Może pocieszy cię wiadomość, że jeśli sprzedasz dom w Paryżu, jego zawartość i biżuterię matki, to moim zdaniem wystarczy ci nie tylko na odnowienie zamku, ale i na dostatnie życie. No i jest jeszcze tutejsza biblioteka – dodał. – Twój tata może nie wkładał energii w rozbudowę żadnego ze swoich domów, ale pozostawił po sobie dziedzictwo, które tu się mieści. Znacząco wzbogacił wspaniałą kolekcję rzadkich książek swojego ojca. Z jego katalogów wynika, że podwoił zbiory. Druki antykwaryczne to nie moja specjalność, domyślam się jednak, że te woluminy są niezwykle cenne.
– Nigdy się ich nie pozbędę – odparła zdecydowanie Emilie, sama zaskoczona swoją stanowczością. – To było dzieło życia mojego ojca. Spędziłam z nim w tej bibliotece wiele godzin jako dziecko.
– Oczywiście, i nie masz potrzeby do niczego się zmuszać. Jeśli jednak nie zdecydujesz się zatrzymać zamku, będziesz musiała znaleźć sobie coś większego od twojego paryskiego mieszkanka, by pomieścić kolekcję. – Uśmiechnął się kwaśno. – Teraz muszę coś zjeść. Wybierzesz się ze mną do miasteczka na kolację? Wyjeżdżam jutro, wcześnie rano, a powinienem, jeśli pozwolisz, przejrzeć jeszcze zawartość biurka twojego taty, by zgromadzić wszystkie dokumenty dotyczące finansów.
– Naturalnie – zgodziła się Emilie.
– Najpierw muszę wykonać kilka telefonów – powiedział przepraszająco. – Ale będę gotów za pół godziny, spotkajmy się na dole.
Emilie patrzyła, jak Gerard wstaje od stołu i wchodzi do domu. Czuła się niezręcznie w jego towarzystwie, choć znała go całe życie. Kiedy była dzieckiem, odnosiła się do niego jak do znajomego rodziców, a teraz, po śmierci obojga, musiała rozmawiać z nim bezpośrednio, co stanowiło dla niej nowość i krępowało ją.
Kiedy powędrowała do środka, uświadomiła sobie, że ma wrażenie, jakby Gerard traktował ją protekcjonalnie, choć rozumiała, że tylko stara się pomóc. Jednak chwilami w jego oczach widziała coś, co mogła odczytać jedynie jako urazę. Może Gerard sądzi – i kto by go za to winił – że nie jest na tyle utalentowana, by podołać obowiązkom, jakie spoczywają na ostatniej z wielkiego historycznego rodu de la Martinièresów. Emilie z przykrością zdawała sobie sprawę, że nie ma w niej nic ze świetności przodków. Urodziła się w niezwykłej rodzinie, a marzyła wyłącznie o jednym – żeby wydawać się zwyczajną.
Następnego dnia wczesnym rankiem Emilie usłyszała, jak samochód Gerarda odjeżdża spod zamku. Leżała w wąskim łóżku, w którym sypiała od dziecka. Okna pokoju wychodziły na północny zachód, docierało więc tu niewiele z porannego słońca. Oczywiście nie było powodu, by nie mogła teraz zająć jednej z okazałych pięknych sypialni od frontu, z ogromnymi oknami wychodzącymi na ogród i winnice.
Frou-Frou, która tak popiskiwała zeszłej nocy, że Emilie się poddała i pozwoliła jej spać ze sobą w łóżku, zaszczekała przy drzwiach, dając znać, że czas na jej poranną toaletę.
Na dole w kuchni Emilie zrobiła sobie kawę, a potem poszła korytarzem do biblioteki. W wysokim pomieszczeniu, które ojciec zawsze chronił przed światłem, by nie niszczyć książek, unosił się przyjemnie znajomy zapach starych tomów. Emilie postawiła filiżankę na sfatygowanym, pokrytym skórą blacie biurka ojca, podeszła do okna i odsunęła jedną z zasłon. Miliony drobinek kurzu uwolnionych nagle ze swoich kryjówek zawirowały w powietrzu, tańcząc w promieniach słońca.
Emilie usiadła przy oknie i przypatrywała się półkom sięgającym od podłogi do sufitu. Nie miała pojęcia, ile woluminów liczy sobie biblioteka. Jej ojciec spędził większość ostatnich lat życia na katalogowaniu i rozszerzaniu kolekcji. Wstała i obeszła powoli bibliotekę. Półki kończyły się na wysokości, która czterokrotnie przewyższała jej wzrost. Czujne i niewzruszone księgi zdawały się jej przypatrywać – swojej nowej pani – jakby zastanawiały się, jaki je czeka los.
Przypomniała sobie, jak siadywała tu z ojcem i grali w alfabet. Polegało to na tym, że mogła wybrać dowolne dwie litery, a wtedy ojciec szukał na półkach książki, której autor miał takie inicjały. Bardzo rzadko nie był w stanie znaleźć nic odpowiedniego. Nawet kiedy starała się chytrze stawiać na X i Z, papa zawsze potrafił wyciągnąć jakieś wyblakłe, podniszczone wydanie chińskiej filozofii albo cienki tomik wierszy dawno zapomnianego rosyjskiego poety.
Choć wiele lat patrzyła, jak Édouard zajmuje się książkami, teraz żałowała, że nie zwróciła baczniejszej uwagi na jego eklektyczne metody katalogowania i ustawiania zbiorów. Przeglądając półki, zorientowała się, że nie ma tu zwyczajnego porządku alfabetycznego. Na regale przed nią stały książki od Dickensa do Platona i Guy de Maupassanta.
Wiedziała też, że kolekcja jest ogromnie rozległa i spis, jaki sporządził jej ojciec w rejestrach leżących w stertach na biurku, to tylko czubek góry lodowej. On wiedział, gdzie szukać, żeby znaleźć konkretną książkę niemal natychmiast, ale tę zdolność i jej sekret zabrał ze sobą do grobu.
– Jeśli sprzedam ten dom, co ja z wami pocznę? – szepnęła do książek.
Popatrzyły na nią w milczeniu. Tysiące nieszczęsnych dzieci, które wiedziały, że ich przyszłość spoczywa w jej rękach. Emilie otrząsnęła się z zadumy nad przeszłością. Nie wolno poddawać się emocjom. Jeśli zdecyduje się sprzedać zamek, zbiorom trzeba będzie znaleźć nowy dom. Zamknęła żaluzję, pozwalając książkom znów zapaść w sen, i wyszła z biblioteki.
*
Resztę ranka spędziła na zaglądaniu w niezliczone zakamarki zamku. Nagle zachwyciła ją uroda dwustuletniego ornamentu zdobiącego plafon wspaniałego salonu, eleganckich, choć teraz mocno podniszczonych francuskich mebli i wielu wiszących na ścianach obrazów.
W porze lunchu poszła do kuchni i nalała sobie szklankę wody. Wypiła ją łapczywie duszkiem, zdając sobie sprawę, że jest zdyszana i radośnie podniecona, jakby zbudziła się ze złego snu. Piękno, które dostrzegła tak wyraźnie po raz pierwszy tego ranka, otaczało ją przez całe życie, jednak nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby się nim upajać czy je docenić. A teraz nie czuła już, że dziedzictwo i rodzinna scheda to sznur zaciskający się na jej szyi, od którego chciałaby się uwolnić. Zaczynała się nimi cieszyć.
Ten cudowny dom z mnóstwem wspaniałych przedmiotów należał do niej.
Nagle, głodna jak wilk, przeszukała lodówkę i szafki, lecz bez powodzenia. Wzięła więc pod pachę Frou-Frou, posadziła ją w aucie obok siebie i ruszyła do Gassin. Kiedy zaparkowała, wspięła się stromymi zabytkowymi schodami miasteczka na bulwar na wzgórzu, gdzie mieściły się bary i restauracje. Usiadła przy stoliku na brzegu tarasu, aby podziwiać niesamowity widok. Zamówiła mały dzbanek rosé i sałatę i wygrzewając się w silnych południowych promieniach słońca, pozwoliła myślom płynąć swobodnie bez ładu i składu.
– Przepraszam, mademoiselle Emilie de la Martinières?
Osłaniając oczy w ostrym słońcu, podniosła wzrok na mężczyznę, który zatrzymał się przy jej stoliku.
– Tak. – Popatrzyła na niego nieufnie.
– W takim razie ogromnie się cieszę. – Mężczyzna wyciągnął rękę. – Nazywam się Sebastian Carruthers.
Emilie bez przekonania podała mu dłoń.
– Czy ja pana znam?
– Nie.
Zauważyła, że choć mężczyzna mówi świetnie po francusku, to z lekkim angielskim akcentem.
– W takim razie pozwolę sobie spytać, skąd pan mnie zna? – powiedziała nerwowo tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– To długa historia i chciałbym ją pani opowiedzieć. Czy pani na kogoś czeka? – dodał, wskazując na krzesło naprzeciw niej.
– Ja… nie. – Emilie pokręciła głową.
– W takim razie czy mogę usiąść i wyjaśnić?
Zanim zdołała zaprotestować, mężczyzna przysunął sobie krzesło. Słońce przestało ją oślepiać i Emilie przyjrzała mu się uważniej. Wydawał się w podobnym wieku co ona, eleganckie, sportowe ubranie dobrze leżało na jego szczupłej sylwetce. Miał odrobinę piegów na nosie, kasztanowe włosy i ładne piwne oczy.
– Słyszałem o śmierci twojej matki, bardzo mi przykro – powiedział ze smutkiem.
– Dziękuję. – Emilie upiła łyk wina i nagle jej dobre wychowanie wzięło górę. – Może kieliszek rosé? – zaproponowała.
– Byłoby miło. – Skinął na kelnera. Po chwili pojawił się przed nim kieliszek, a Emilie nalała mu wina z dzbanka.
– Skąd wiesz o śmierci mojej matki? – spytała.
– We Francji to chyba żaden sekret, prawda? – odparł, a w jego oczach błysnęło współczucie. – Była dość znana. Moje kondolencje. Musi ci być ciężko.
– Rzeczywiście – odparła chłodno. – Jesteś Anglikiem?
– Poznałaś! – Przewrócił zabawnie oczami, udając oburzenie. – A tak ciężko pracowałem, żeby pozbyć się akcentu. Owszem, przyznaję się do winy. Ale przez rok studiowałem historię sztuki w Paryżu. I muszę wyznać, że jestem zagorzałym frankofilem.
– No, tak – mruknęła Emilie. – Ale…
– Naturalnie to wciąż nie wyjaśnia, skąd wiedziałem, że jesteś Emilie de la Martinières. Prawdę mówiąc – popatrzył tajemniczo w górę – łączy nas coś z odległej przeszłości.
– Jesteśmy spokrewnieni? – Emilie przypomniała sobie nagle o tym, przed czym przestrzegał ją poprzedniego dnia Gerard.
– Nie, zdecydowanie nie – odparł z uśmiechem. – Choć moja babka była w połowie Francuzką. Odkryłem niedawno, że podczas wojny współpracowała blisko z Édouardem de la Martinièresem, czyli, jak sądzę, twoim ojcem.
– Ach, tak?
Emilie nie wiedziała prawie nic o przeszłości ojca. Tylko tyle, że nigdy o niej nie mówił. Nadal niepokoiło ją, czego ten Anglik od niej chce.
– Niewiele wiem o tym okresie życia ojca.
– No cóż, dopóki babcia nie powiedziała mi o tym tuż przed śmiercią, nie miałem pojęcia, że przyjechała tu podczas okupacji. Mówiła, że Édouard był niezwykle odważnym człowiekiem – dodał.
Emilie poczuła, że ściska ją w gardle.
– Nie wiedziałam… Urodziłam się, kiedy mój ojciec miał sześćdziesiąt lat, ponad dwadzieścia lat po zakończeniu wojny.
– Prawda – przyznał Sebastian i skinął głową.
– Poza tym – Emilie wzięła spory łyk wina – nie należał do ludzi, którzy lubią się przechwalać swoimi wyczynami.
– No tak, Constance, moja babka, najwyraźniej ogromnie go szanowała – zaznaczył Sebastian. – Opowiadała mi też o pięknym zamku w Gassin, gdzie mieszkała podczas pobytu we Francji. To bardzo blisko miasteczka, prawda?
– Tak – potwierdziła Emilie.
Właśnie przyniesiono jej zamówioną sałatę.
– Zjadłbyś coś? – zaproponowała, znów przez grzeczność.
– Jeśli nie przeszkadza ci moje towarzystwo, to chętnie.
– Ależ proszę.
Sebastian złożył zamówienie i kelner wycofał się do kuchni.
– No to co cię sprowadza do Gassin? – zagadnęła Emilie.
– Dobre pytanie – odparł. – Po studiach zająłem się zawodowo sztuką. Mam małą galerię w Londynie, ale spędzam wiele czasu na poszukiwaniu rzadkich obrazów, o których marzą moi klienci. Przyjechałem do Francji, aby namówić kogoś, by sprzedał mi swojego Chagalla. Facet mieszka w Grasse, czyli jak wiesz, niedaleko stąd – wyjaśnił. – Przypadkiem przeczytałem w gazecie o twojej matce i przypomniało mi się, że babcia znała twoją rodzinę. Pomyślałem, że zatrzymam się po drodze, żeby obejrzeć zamek, o którym tyle słyszałem. To naprawdę przepiękne miasteczko.
– Rzeczywiście – powiedziała skrępowana tą dziwną rozmową.
– Więc mieszkasz w zamku, Emilie?
– Nie – odparła, czując się niezręcznie przez tą obcesową dociekliwość. – Teraz mieszkam w Paryżu.
– Mam tam wielu przyjaciół – rzucił z entuzjazmem. – Planuję kiedyś spędzić we Francji więcej czasu, ale na razie wyrabiam sobie pozycję w Wielkiej Brytanii. Niestety, nie udało mi się zdobyć Chagalla dla mojego klienta. To byłaby moja pierwsza tak poważna transakcja.
– Przykro mi.
– Dziękuję. Jakoś to przeboleję. A czy ty przypadkiem nie masz ochoty pozbyć się jakichś bezcennych obrazów ze swojego zamku? – zapytał z żartobliwym błyskiem w oku.
– Nie jestem pewna – odpowiedziała szczerze. – Ocena dzieł sztuki znajdujących się w nim to jedna z rzeczy, które muszę zrobić.
– Na pewno zwrócisz się z tym do najlepszych paryskich ekspertów. Ale gdybyś potrzebowała kogoś zorientowanego, kto by na szybko coś ci podpowiedział, to z przyjemnością, jestem do dyspozycji.
Kiedy przyniesiono jego grzankę z szynką i serem, wyciągnął portfel i dał jej wizytówkę.
– Jestem rzetelny, słowo – zapewnił. – Mogę przedstawić opinie klientów, jeśli trzeba.
– To bardzo miło z twojej strony, ale tym wszystkim zajmuje się nasz rodzinny notariusz.
Emilie zdawała sobie sprawę, że zabrzmiało to wyniośle.
– Oczywiście. – Dolał im obojgu trochę różowego wina i zabierając się do swojej grzanki, szybko zmienił temat: – A co porabiasz w Paryżu?
– Jestem lekarzem weterynarii, mam etat w dużej klinice w dzielnicy Marais. Nie płacą zbyt wiele, ale uwielbiam to.
– Naprawdę? – Uniósł brwi. – Zaskoczyłaś mnie. Myślałem, że pochodząc z takiej rodziny, musisz mieć jakieś fantastyczne zajęcie, jeśli już w ogóle potrzebujesz pracować.
– Wszyscy tak sądzą… Przepraszam, ale naprawdę muszę już iść. – Emilie pospiesznie skinęła na kelnera, by przygotował rachunek.
– Wybacz, Emilie, plotę jakieś banialuki – natychmiast zreflektował się Sebastian. – Chciałem powiedzieć: brawo! Naprawdę nie zamierzałem cię urazić.
Emilie poczuła nagle, że nie zniesie towarzystwa tego mężczyzny i jego natarczywych pytań ani chwili dłużej. Sięgnęła po torbę, wyjęła z portfela jakieś franki i położyła na stole.
– Miło było poznać – rzuciła, po czym wzięła pod pachę Frou-Frou i żwawo ruszyła przed siebie. Schodziła po stromych stopniach do auta. Byle szybciej. To idiotyczne, ale była bliska łez.
– Emilie! Proszę, zaczekaj!
Nie zwracając uwagi na wołanie za sobą, szła w dół zdecydowanym krokiem, póki Sebastian jej nie dogonił.
– Słuchaj – powiedział zdyszany. – Naprawdę przykro mi, jeżeli cię obraziłem. Jestem taki niezręczny… – Szedł obok niej, bo się nie zatrzymała. – Jeśli to jakaś pociecha, ja też dźwigam od urodzenia niezły bagaż. Poczynając od rozpadającego się domu na wrzosowiskach Yorkshire, który powinienem jakoś odnowić i ocalić, choć nie mam ani pensa na sfinansowanie tego.
Doszli do auta i Emilie nie miała wyjścia, musiała przystanąć.
– To czemu go nie sprzedasz? – spytała.
– Bo to część mojego dziedzictwa. – Wzruszył ramionami. – Skomplikowana sytuacja. W każdym razie nie wciskam ci tu łzawej historyjki, ale staram się wyjaśnić, że wiem, jak przeszłość potrafi czasem ciążyć. Dobrze to znam.
Emilie w milczeniu szukała w torebce klucza.
– Nie próbuję z tobą konkurować – ciągnął Sebastian – tylko chciałbym powiedzieć, że doskonale rozumiem.
– Dzięki. – Emilie znalazła wreszcie klucz. – Muszę jechać.
– Czy mi wybaczysz?
Odwróciła się i spojrzała na niego, zrozpaczona swoją słabością, ale niezdolna nad nią zapanować.
– Ja po prostu… – Popatrzyła na zielony krajobraz w dole, starając się znaleźć właściwe słowa. – Chcę być oceniana według tego, kim sama jestem.
– Rozumiem, naprawdę. Słuchaj, nie będę cię już zatrzymywał. Cieszę się, że miałem okazję z tobą porozmawiać. – Sebastian wyciągnął do niej rękę. – Oby wszystko udało ci się jak najlepiej.
– Dziękuję. Do widzenia.
Emilie otworzyła samochód i wypuściła zdenerwowaną Frou-Frou na miejsce obok kierowcy. Wsiadła, włączyła silnik i pomału ruszyła w dół wzgórza, starając się zrozumieć, dlaczego zareagowała tak gwałtownie. Może była przyzwyczajona do nieco większej powściągliwości, jaka obowiązuje we Francji przy pierwszym spotkaniu, i jego bezpośrednie zachowanie ją przestraszyło. A przecież on tylko chciał być serdeczny, uspokajała samą siebie. To ona ma problem. Sebastian trafił w jej najsłabszy punkt i sprowokował reakcję, jakiej można się było spodziewać. Emilie patrzyła, jak nowo poznany mężczyzna idzie w dół wzgórza kilka metrów przed nią, i ruszyło ją sumienie. Zrobiło się jej wstyd.
Masz trzydzieści lat, upomniała siebie. Posiadłość de la Martinièresów jest teraz twoja i możesz z nią zrobić, co zechcesz. Czy nie czas zacząć zachowywać się jak dorosła osoba, a nie jak porywcze dziecko?
Kiedy samochód zrównał się z Sebastianem, wzięła głęboki oddech i opuściła szybę.
– Skoro wybrałeś się tu z tak daleka, żeby zobaczyć zamek, szkoda, żebyś wyjechał z niczym. Chcesz, żebym cię tam zawiozła?
– Jeśli jesteś pewna… – Mina Sebastiana była odbiciem zaskoczenia, jakie zabrzmiało w jego głosie. – To znaczy, oczywiście, bardzo chciałbym go zobaczyć, zwłaszcza gdyby mógł mnie oprowadzić ktoś, kto go zna tak dobrze.
– No to wsiadaj, proszę.
Emilie nachyliła się i otworzyła drzwi od strony pasażera.
– Dziękuję – powiedział i zatrzasnął je, kiedy znów ruszyli w dół wzgórza. – Okropnie mi przykro, że cię zdenerwowałem. Czy na pewno już się na mnie nie gniewasz?
– Sebastianie – westchnęła – to nie twoja wina, ale moja. Każda uwaga o mojej rodzinie w tym kontekście jest czymś, co psycholog nazwałby pewnie czynnikiem zapalnym. Muszę nauczyć się sobie z tym radzić.
– O, wszyscy się z tym borykamy, zwłaszcza ci, którzy mieli wpływowych, osiągających sukcesy przodków.
– Moja matka była kobietą o silnej osobowości – zgodziła się Emilie. – Wielu ludziom będzie jej teraz bardzo brakowało. Masz rację, to zobowiązuje. A ja zawsze wiedziałam, że poprzeczka jak dla mnie ustawiona jest za wysoko.
Emilie zastanawiała się, czy to te dwa kieliszki wina przy lunchu rozwiązały jej język. Ale nagle nie wstydziła się mu tego mówić. To było podniecające i niepokojące zarazem.
– O swojej mamie, czyli Victorii, jak kazała się nam do siebie zwracać, nie mógłbym raczej tego powiedzieć – wyznał Sebastian. – Nawet jej nie pamiętam. Urodziła brata i mnie w hipisowskiej komunie w Stanach. Kiedy miałem trzy lata, a brat dwa, przyleciała z nami do Anglii i podrzuciła nas dziadkom w Yorkshire. Kilka tygodni później wyjechała z powrotem bez nas. Od tamtej pory wszelki słuch o niej zaginął.
– O nie! – zdumiała się Emilie. – Nawet nie wiesz, czy twoja matka jeszcze żyje?
– No nie – potwierdził Sebastian – ale babcia wynagrodziła nam wszystko z nawiązką. Byliśmy tacy mali, kiedy z nią zostaliśmy, że to Constance była dla nas matką. I szczerze mówiąc, gdyby gdzieś wśród tłumu pojawiła się przede mną moja prawdziwa matka, to bym jej pewnie nie poznał.
– To szczęście, że mieliście taką dobrą babcię, ale to smutna historia. I nawet nie wiesz, kto był twoim ojcem?
– Nie. I tak naprawdę nie mam pojęcia, czy mieliśmy z bratem tego samego ojca. Na pewno bardzo się od siebie różnimy. W każdym razie… – Sebastian zapatrzył się w dal.
– A znałeś swojego dziadka?
– Umarł, kiedy miałem pięć lat. To był wspaniały człowiek, ale w czasie wojny walczył w Afryce Północnej, gdzie został ranny, i już nigdy nie wrócił do pełni sił. Moi dziadkowie bardzo się kochali. Biedna babcia straciła więc nie tylko męża, którego uwielbiała, ale i córkę. Sądzę, że tak naprawdę dzięki wnukom miała motywację, by się nie poddawać – rzekł Sebastian. – Była niesamowita, nawet w wieku siedemdziesięciu pięciu lat stawiała mury z kamieni i nic jej nie dolegało jeszcze tydzień przed tym, nim zachorowała. Nie ma już chyba takich kobiet – dodał ze smutkiem. – Przepraszam – uciął nagle. – Za dużo mówię.
– Nie, nie. Jest mi lżej, kiedy słyszę, że ktoś też dorastał w trudnych warunkach. Czasami myślę – Emilie westchnęła – że zbyt wiele przeszłości jest równie złe, jak nieposiadanie jej wcale.
– Absolutnie się z tobą zgadzam. – Kiwnął głową i uśmiechnął się. – Rany, gdyby ktoś słyszał naszą rozmowę, pewnie wziąłby nas za dwójkę rozpuszczonych bananowych dzieciaków użalających się nad sobą. Powiedzmy sobie szczerze, żadne z nas nie wylądowało na ulicy, prawda?
– No nie. I oczywiście masz rację. Ludzie mogliby tak pomyśleć. Zwłaszcza o mnie. Dlaczego mieliby sądzić inaczej? Widzą tylko to, co na wierzchu. Popatrz – wskazała – zamek jest tam, w dolinie.
Sebastian skierował wzrok na rysujący się w oddali elegancki różowawy budynek. Gwizdnął z podziwem.
– Jaki piękny, dokładnie taki, jak opisywała mi babcia. To raczej coś zupełnie innego niż nasz dom rodzinny na ponurych wrzosowiskach Yorkshire. Choć surowe otoczenie sprawia, że Blackmoor Hall też jest na swój sposób wyjątkowe.
Emilie skręciła na długi podjazd prowadzący do zamku i zaparkowała na tyłach zabudowań.
– Na pewno masz czas, żeby mnie oprowadzić? – spytał Sebastian, kiedy wysiedli, i spojrzał na nią pytająco. – Mógłbym przyjść innego dnia.
– Nie, będzie dobrze – zapewniła go Emile i ruszyła z Frou-Frou do zamku. Sebastian podążył za nią do holu, a potem do kuchni.
Oprowadzała go kolejno po pokojach, obserwując, jak co rusz się zatrzymuje, aby przyjrzeć się obrazom, meblom i ogromnej rozmaitości dzieł sztuki, które stały zakurzone i zapomniane na komodach, biurkach i stołach. Gdy weszli do pokoju porannego, od razu zainteresował się obrazem.
– To mi przypomina Przepych, spokój i rozkosz Matisse’a. Malował ten obraz w tysiąc dziewięćset czwartym roku, kiedy był w Saint-Tropez. Podobny efekt pointylistyczny. – Sebastian przesunął palcami tuż nad powierzchnią farby. – Choć tutaj to czysty pejzaż, skały i morze, bez postaci ludzkich.
– Przepych, spokój i rozkosz – powtórzyła Emilie. – Pamiętam, jak tata czytał mi wiersz Baudelaire’a.
– Tak. – Sebastian obejrzał się, wyraźnie ucieszony, że ona go zna. – Matisse zaczerpnął inspirację z Zaproszenia do podróży ze zbioru Kwiaty zła. Teraz obraz wisi w Muzeum Sztuki Współczesnej w Paryżu.
Znów skupił się na pejzażu przed sobą.
– Z tego, co widzę, płótno nie jest sygnowane, chyba że podpis schował się pod ramą. Ale możliwe, że to była wprawka, zanim powstał planowany obraz. Zwłaszcza że Matisse był w Saint-Tropez, kiedy malował właśnie w tym stylu. A przecież to rzut kamieniem stąd, prawda?
– Ojciec poznał Matisse’a w Paryżu – powiedziała Emilie. – Podobno przychodził na spotkania organizowane przez tatę dla kręgów artystycznych. Wiem, że ojciec bardzo go lubił, często o nim mówił, ale nie mam pojęcia, czy przyjmował go kiedykolwiek w zamku.
– W każdym razie, jak wielu artystów i pisarzy, Matisse przebywał w czasie drugiej wojny światowej tu, na południu Francji, z dala od niebezpieczeństw. Jego twórczość to moja prawdziwa pasja. – Sebastian aż drżał z emocji. – Czy mógłbym zdjąć płótno ze ściany, żeby zobaczyć, czy z tyłu nie ma jakiejś dedykacji? Malarze często dawali w podarunku obrazy swoim hojnym dobroczyńcom. Może i twojemu ojcu.
– Ależ oczywiście, proszę. – Emilie podeszła i stanęła obok Sebastiana, kiedy ten ostrożnie chwycił ramę i zdjął obraz ze ściany, odsłaniając pod nim ciemniejszy fragment tapety. Odwrócił płótno, by razem z Emilie przyjrzeć się odwrotnej stronie, ale nie znaleźli nic ciekawego.
– Nie przejmuj się, to jeszcze nie koniec świata – pocieszył ją Sebastian. – Gdyby Matisse go podpisał, byłoby po prostu dużo łatwiej dowieść, że to jego dzieło.
– Naprawdę myślisz, że on to namalował?
– Biorąc pod uwagę opisane przez ciebie okoliczności i charakterystyczną technikę, z jaką Matisse eksperymentował mniej więcej w tym czasie, gdy malował Przepych, spokój i rozkosz, powiedziałbym, że to prawie pewne. Oczywiście, muszą potwierdzić to eksperci.
– A jeśli to Matisse, to ile jest wart?
– Ponieważ brak podpisu, nie mam dość doświadczenia, by to ocenić. Matisse był niesamowicie płodnym artystą i żył bardzo długo. Chciałabyś sprzedać ten obraz?
– To kolejny znak zapytania na mojej liście. – Emilie wzruszyła bezradnie ramionami.
– No cóż – rzucił Sebastian, ostrożnie wieszając obraz z powrotem na miejsce – mam trochę kontaktów i znam ludzi, którzy mogliby ustalić, czy to oryginał, ale jestem pewien, że twój notariusz będzie chciał skorzystać ze swoich ekspertów. Dziękuję ci jednak, że pokazałaś mi obraz, podobnie jak resztę tego cudownego zamku.
– Cała przyjemność po mojej stronie – powiedziała Emilie, prowadząc go do wyjścia.
– Wiesz – Sebastian podrapał się w głowę, kiedy zatrzymali się w holu – pamiętam wyraźnie, że babcia wspominała mi o niesamowitej kolekcji rzadkich książek, które tu kiedyś widziała. To prawda czy coś mi się uroiło?
– Nie. – Emilie uświadomiła sobie, że podczas wycieczki zapomniała o bibliotece. – To tu obok. Pokażę ci.
– Dziękuję, jeśli tylko masz czas.
– Mam.
Biblioteka wywarła na Sebastianie ogromne wrażenie, kiedy tylko weszli.
– Wielkie nieba – jęknął, ruszając wolno wzdłuż półek. – To rzeczywiście niesamowita kolekcja. Jeden Bóg wie, ile tu może być książek. Piętnaście, dwadzieścia tysięcy?
– Naprawdę nie mam pojęcia.
– Są skatalogowane? Według jakichś kategorii? – zapytał.
– O tym, jak są ułożone, decydował mój tata, a przed nim jego ojciec. Zbiory zaczęto gromadzić ponad dwieście lat temu. Nowsze nabytki są skatalogowane, tak. – Emilie wskazała na oprawione w skórę księgi na biurku ojca.
Sebastian otworzył jedną z nich, przejrzał kilka kartek i zobaczył setki pozycji wprowadzonych nienagannym pismem Édouarda.
– Wiem, że to nie mój interes, Emilie, ale to naprawdę niezwykła kolekcja. Widzę, że poza tym, co już tu było, twój ojciec kupił wiele rzadko spotykanych pierwszych wydań. To musi być jedna z najwspanialszych kolekcji białych kruków we Francji. Powinny zostać fachowo skatalogowane.
Emilie usiadła na pokrytym skórą fotelu ojca. Czuła się przytłoczona.
– Mój Boże – szepnęła. – Z każdą chwilą okazuje się, że do zrobienia jest więcej, niż sądziłam. Zaczynam sobie uświadamiać, że uporządkowanie spraw po rodzicach to zajęcie na pełen etat.
– Ale warte zachodu, prawda? – pocieszył ją Sebastian.
– Tylko że ja mam swoje życie. Takie, jakie lubię. Spokojne i… – Emilie chciała dodać „bezpieczne”, jednak wiedziała, że to zabrzmiałoby dziwnie – uporządkowane.
Sebastian podszedł i przyklęknął przy niej, opierając się ręką o fotel dla równowagi.
– Rozumiem, Emilie. Jeśli chcesz do niego wrócić, musisz poprosić ludzi, którym ufasz, żeby uporali się z tym za ciebie.
– A komu ja mogę zaufać? – żachnęła się Emilie.
– No, na przykład notariuszowi, o którym wspomniałaś – zasugerował Sebastian. – Może zdasz się we wszystkim na niego?
– Ale… – Emilie łzy napłynęły do oczu. – Przecież jestem to winna swojej rodzinie i jej historii? Nie wolno mi po prostu uciec.
– Emilie – powiedział Sebastian łagodnie – to wszystko dzieje się tak szybko, nic dziwnego, że czujesz się przytłoczona. Twoja matka zmarła zaledwie kilka tygodni temu. Jesteś jeszcze w szoku, w rozpaczy. Czemu nie dasz sobie trochę czasu na właściwe decyzje?
Poklepał jej dłoń i wstał.
– Muszę iść, ale masz moją wizytówkę. Naprawdę, w razie potrzeby, z największą chęcią we wszystkim ci pomogę, na ile tylko potrafię. Taki zamek to manna z nieba dla mnie, zwłaszcza jeśli chodzi o obrazy, ma się rozumieć.
Uśmiechnął się.
– W każdym razie prawie na pewno zamierzam zostać w Gassin jeszcze jakiś czas, więc gdybyś chciała, żebym zorganizował ocenę autentyczności potencjalnego Matisse’a, po prostu zadzwoń do mnie pod numer komórkowy podany na wizytówce.
– Dziękuję – powiedziała Emilie i upewniła się, że nadal ma jego wizytówkę w kieszeni dżinsów.
– Z przyjemnością też, korzystając ze swoich kontaktów w Paryżu, wyszukam nazwiska najlepszych antykwariuszy, którzy znają się na starych książkach i meblach. Cokolwiek postanowisz w sprawie zamku – zaznaczył – pewnie dobrze byłoby wiedzieć, jaka jest wartość tego, co posiadasz. Przypuszczam, że twoi rodzice mieli jakieś ubezpieczenie?
– Nie mam pojęcia. – Wzruszyła ramionami. Znając ojca, raczej w to wątpiła, ale zakonotowała sobie, że musi zapytać Gerarda. – Dziękuję za radę – powiedziała z wdzięcznością i wstała. Uśmiechnęła się blado do Sebastiana i poprowadziła go do tylnego wyjścia i auta. – Przykro mi, że… tak się poddaję emocjom. To do mnie niepodobne. Może innym razem porozmawiamy o tym, co babcia opowiadała ci o moim ojcu i jego przeżyciach wojennych.
– Bardzo chętnie. I proszę, nie przepraszaj – dodał, kiedy wsiadali do samochodu. – Jesteś w żałobie, a w dodatku spadło na ciebie potwornie dużo obowiązków, masz tyle do zrobienia.
– Dam sobie radę. Muszę. – Emilie włączyła silnik i ruszyła.
– Na pewno. Jak mówiłem, jeśli tylko w jakikolwiek sposób mógłbym ci pomóc, wiesz, jak mnie znaleźć.
– Dziękuję.
– Moje lokum jest zaraz za rogiem – wskazał w lewo – więc jeśli wyrzucisz mnie tutaj, zrobię sobie krótki spacer. To takie ładne popołudnie.
– Dobrze. – Zatrzymała samochód. – Jeszcze raz dziękuję.
– Uważaj na siebie, Emilie – powiedział, wysiadając. Pomachał na do widzenia i pomaszerował w swoją stronę.
Emilie zawróciła i pojechała z powrotem do zamku. Wytrącona z równowagi krążyła bez celu po pokojach, czując nagłą pustkę, bo poza nią nie było tu nikogo.
Kiedy zapadła noc i zrobiło się zimniej, poszła do kuchni i zagrzała sobie gęstą zupę, cassoulet, którą zostawiła jej Margaux. Jednak zjadła niewiele, jakoś straciła apetyt i Frou-Frou skorzystała na tym z zachwytem.
Po kolacji zaryglowała tylne drzwi i przekręciła klucz w zamku. Weszła na górę i puściła wąski strumyk letniej wody do starej pokrytej kamieniem emaliowanej wanny. Położyła się w niej, myśląc ze smutkiem, jak świetnie pasuje ona do jej wzrostu, niczym idealny prototyp trumny. Po wyjściu z kąpieli wytarła się do sucha, a potem zrobiła coś, co nie było w jej zwyczaju – pozwoliła, by ręcznik zsunął się z jej ciała, gdy stanęła przed wielkim, sięgającym aż do podłogi, lustrem.
Zmusiła się do przyjrzenia się swemu nagiemu ciału. Zawsze uważała, że trafił jej się kiepski los na genetycznej loterii. W dzieciństwie była krępa, a jako nastolatka pulchna. Wbrew apelom matki, by jadła zdrowo i mniej, gdzieś około siedemnastki Emilie dała sobie spokój z ogórkami i melonami, które zalecali dietetycy, a zamiast tego zaczęła ubierać się w luźne, wygodne ubrania kryjące jej kształty i pozwoliła naturze robić swoje.