Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kamil Śmigielski
Tajne operacje wróbla Eryka
Jeszcze słońce nie zaczęło wschodzić, a mały wróbel był już przemoczony do suchej nitki. Zmęczone mięśnie dawały się we znaki. Pusty żołądek, ból głowy i stres, wywołany ciągłym ukrywaniem się w gęstwinach ciemnego lasu, nie były dobrymi towarzyszami zmagań o przetrwanie. Szum liści wskazywał na nocne przemarsze dzików buszujących w poszukiwaniu jedzenia. Prawdopodobnie sam wróbel Eryk nie zrobiłby na nich kulinarnego wrażenia – mógł być co najwyżej małą przystawką na jedno chrupnięcie. Ptak powoli odzyskiwał pamięć, w jego głowie przesuwały się kolejne obrazy unoszącego się dymu, latających gałęzi i wystrzałów. Nie pamiętał, co dokładnie się wydarzyło, ale był przekonany o jednym – wysilał swój móżdżek maksymalnie, aby sobie wszystko odtworzyć. Nie dawało to niestety oczekiwanych rezultatów. Uczucie bezradności, które go ogarnęło, było zbyt duże, by mógł się na tym skupić. Gdy podniósł głowę, po swojej prawej stronie ujrzał nieprzytomnego kota.
– Bruno! – krzyknął. – Wstawaj, chłopie!
Zwierzę nie reagowało. Eryk, odsunąwszy jego lewą łapę, zobaczył szeroką ranę, z której powoli sączyła się krew.
– Zostaw mnie, już nic nie ma sensu… Puszka, w której był mój ulubiony pasztet, eksplodowała i nie mam co jeść. Czy to w ogóle do ciebie dociera, wróblu?!
Eryk patrzył zamglonym wzrokiem na Bruna. Wiedział, że to trudny czas dla nich obu, i może dlatego nie rzucił się jeszcze na niego, by go podziobać i pokazać, kto tu rządzi. Nagle odgłos potężnych wystrzałów przerwał wywody kota.
– Uciekajmy! – rzucił wróbel.
Czym prędzej ruszyli w stronę gęstwiny liści, pozostawiając za sobą kłębek kurzu unoszący się dłuższą chwilę nad wierzchołkiem zarośli. Eryk, lecąc, obrócił się na moment i dojrzał czarną od błota twarz kota, który między zębami miał wciśnięte liście, wystające na podobną długość jak jego wąsy. Ów niecodzienny makijaż był efektem nagłego potknięcia się Bruna o dość spory konar. Nie było czasu na czyszczenie pyszczka. Świst przelatujących kul tuż obok ich głów wyraźnie przeszkadzał w sprawnym pokonywaniu wyboistej i krętej dróżki pomiędzy drzewami.
– Kryj się! – krzyknął kocur.
Kilka metrów dalej błysnęło i rozległ się potężny huk, który powalił ich na ziemię, w wyniku czego obaj stracili przytomność.
– Jasny pasztecik!!! – szepnął Bruno, budząc się po pewnym czasie cały w piachu, po czym zaczął cucić swojego przyjaciela.
Ich oczom ukazał się dość spory otwór, przez który dostrzegli ciemną piwnicę. Kot błędnym wzrokiem spoglądał na Eryka, lecz brakowało mu odwagi, aby cokolwiek z siebie wykrztusić. Bał się, że każde pytanie, które zada, będzie nie na miejscu. Jego nieokiełznany duch był jednak silniejszy.
– No co? Trzeba się tutaj dokładnie rozglądnąć. Moja drapieżna natura mi to podpowiada.
– Tak! Ale ja tu rządzę! – dopowiedział wróbel.
Kiedy weszli do pomieszczenia, pierwszym, co dostrzegł Bruno, była duża liczba słoików z przetworami – jedne stały na półkach, inne roztrzaskane były na podłodze. Te, które przetrwały wybuch, wyglądały dość smakowicie, kot wiedział jednak, że nie był to odpowiedni czas na posiłek. Przyjaciele usiedli na małym stołku, wśród ziemniaków, które rozrzucone były po całej piwnicy. Z nudów, kocur zaczął kopać kolejne bulwy niczym piłkę nożną i strzelać nimi w drewniane drzwiczki.
– Popatrz, Eryk, teraz będzie strzał w okienko. – Pewny siebie Bruno wziął rozpęd i z całym impetem kopnął ziemniaka w stronę prowizorycznej bramki.
W tym samym momencie drzwi się otworzyły i starszy człowiek stojący w progu dostał mocne uderzenie sążnistym ziemniakiem w twarz. Mężczyzna wydał z siebie przeraźliwy ryk, a gdy tylko doszedł do siebie, ujrzał dwie postacie – grubego szaroburego kota z dużą głową, którego oczy były ze zdziwienia większe niż Saturn, i szarego wróbla z nastroszonymi piórami.
– Eryk, przepraszam, ale gdyby on nie wszedł, to naprawdę trafiłbym w okienko.
Wróbel z niedowierzaniem słuchał słów kolegi, wyczuwając zbliżające się zagrożenie. W pewnej chwili co sił w nogach zaczęli uciekać ledwo oświetlonym, wąskim korytarzem, potykając się o małe kamyki.
– Uważaj! – krzyknął Eryk.
– Ałaaa! – wydusił z siebie kocur, który nie zauważając przeszkody w postaci śpiącej myszy, przeturlał się po twardym betonie.
Uciekinierzy wyraźnie słyszeli za sobą szybko tupiące kroki i coraz bardziej do nich docierało, że ich życie po raz kolejny jest w niebezpieczeństwie.
– Dorwę was! – Krzyk zza pleców stawał się głośniejszy.
Nagle ich oczom ukazał się brzuchaty szczur, który zawołał:
– Stać!
Eryk zdążył się obrócić i dostrzec dużą czarną kulę, która w szybkim tempie zbliżała się niczym lecący granat.
– A masz! – Bruno odruchowo kopnął przedmiot, który powróciwszy jak bumerang do właściciela, wybuchnął, tworząc przy tym gęsty kłąb dymu.
Minęła dłuższa chwila, zanim przyjaciele oprzytomnieli. Stał nad nimi wspomniany szczur. Miał wybałuszone oczy, jak gdyby ujrzał mówiące zwierzęta. I nie pomylił się… Sam zresztą też mówił piękną polszczyzną.
– Jan jestem. Witam was na moim terenie – poinformował szczur pewnym głosem. – Ledwo uciekliście od tego dziadka. Przechowam was w tej norze, ale nie za długo, gdyż mam spotkanie z myszami w sprawie dostaw sera zza granicy.
– Wiem, że nas gonił, ale bądźmy odważni i zobaczmy, co mu się stało, bo leży w tumanie kurzu i się nie rusza – rzekł Eryk.
– Ale ty idziesz pierwszy. Nie chcę się tak narażać – odparł zdenerwowany kocur.
– I kto to mówi! Były żołnierz wojsk specjalnych?! Bruno, przestań się ślinić i trząść z nerwów. Ruszamy! – zarządził wróbel, stawiając towarzysza do pionu.
Podbiegli razem ze szczurem Janem do leżącego człowieka. Bruno zaczął delikatnie cucić nieprzytomnego. Po chwili rozległ się dźwięk.
– Uuu! – Staruszek zerwał się, ale nie miał siły wstać. Oglądał twarze stojących blisko niego zwierząt, nie wierząc własnym oczom.
– Ha, ha, ha! – Bruno nie wytrzymał i zaczął się głośno śmiać.
Eryk trącił kota, wiedząc, że rozweseliła go czarna od pyłu twarz mężczyzny i jego wystające, komiczne i wyróżniające się białe gałki oczne. Jakby tego było mało, ów człowiek cały się kleił, a kolor jego ciała zmienił barwę na czerwony. Podczas potężnego wybuchu wyleciały w powietrze wszystkie przetwory, jakie miał zgromadzone w swoich specjalnie przygotowanych szafkach i skrzynkach.
Bruno, nie czując powagi sytuacji, odruchowo szturchnął poszkodowanego i nałożył na swoją łapę garstkę dżemu.
– Mmm, ale smaczne… – Kot zlizywał i kosztował słodką maź z uśmiechem, poddając się chwili przyjemności. – To chyba czereśnie lub wiśnie, naprawdę dobre. Nawet Mariola takich nie robi. Spróbuj, Eryk – zaproponował.
– Aaa, weźcie ode mnie tego bezczelnego kocura!!! Zaraz cię rozerwę! Ty Bru… Bru… czy coś tam!
– Nie żadne coś tam, tylko pięknej maści kotek. I mam na imię Bruno, dziadku! – odpowiedział rezolutnie zwierzak.
Po tych słowach wszyscy zamarli, obserwując, co zrobi poszkodowany. Staruszek przez chwilę milczał, aż w końcu tak przemówił:
– Przepraszam, ale jestem zdenerwowany. Nie lubię, gdy ktoś się kręci po moim terytorium. W przeszłości różne zwierzęta okradały mnie z moich oszczędności, a ja jestem człowiekiem honoru i nie dopuszczę, aby ktoś mnie i mojej pracy nie szanował.
Wszyscy na moment spoważnieli. Zaraz jednak atmosfera się rozluźniła i zaczęły się dalsze rozmowy. Kiedy Bruno z delikatnie zmarszczoną miną słuchał, jak Eryk opowiada o swojej pracy i szefie, który podjada na zapleczu kiełbaski, nagle coś mu wpadło do głowy.
– Człowiek honoru? Coś mi te słowa przypominają… Nasz przyjaciel Tajo również tak mówi. A w ogóle to jesteście do siebie podobni, macie takie same duże, czerwone nosy – stwierdził kocur.
– Tajo?! To mój brat! Podróżowaliśmy razem łajbą po morzach i oceanach. Razem łapaliśmy rekiny i przeżywaliśmy śmiertelnie niebezpieczne przygody.
Eryk i Bruno nie mogli uwierzyć w to, co usłyszeli – przed nimi siedział brat Taja!
– Mam na imię Zbych. Miło mi – rzekł staruszek, wyciągając dłoń w ich kierunku.
– Miło nam, ale to dla nas duże zaskoczenie. Jestem zły, że Tajo nie pisnął nawet słówkiem, że ma brata. Jak go tylko spotkam, to powiem mu do słuchu. Sam sobie będzie przygotowywał miskę z ciepłą wodą, aby pomoczyć w spokoju swoje zmęczone stopy, za to, co zrobił – cedził Eryk z rozżaleniem.
– Nie miejcie do niego żalu. On po prostu taki jest. Gdy byliśmy dziećmi, tuż przed świętami Bożego Narodzenia w małym kiosku kupiliśmy dużą petardę. Nazywała się „Turborzeźnik”. Mój brat zbyt dosłownie odczytał tę nazwę i któregoś wieczoru wrzucił ją dla żartu do sklepu mięsnego pełnego ludzi. Wszyscy uciekli w popłochu, mając na sobie kawałki kurczaków i przepysznych wędlin. Niestety, właściciel zbankrutował, bo nikt już nie przyszedł, bojąc się kolejnego wybuchu. Tajo został złapany. Potem rodzice chcieli się dowiedzieć, w jakim sklepie dostał petardę, ale on cały czas milczał. Zapłacił za to srogą karą, siedząc dwa tygodnie na wsi, myjąc brudne świnki i przerzucając gnój, gdzie ulatniał się dość intensywny i nieprzyjemny zapach, ale nawet wtedy nic nie powiedział. Myślę, że on za wiele nie mówi i stąd nic o mnie nie wiecie – tłumaczył Zbych.
– Ciekawa historia. Mam nadzieję, że niedługo się zobaczycie i odnowicie relacje rodzinne – szepnął Eryk.
– No… ze mną to już dawno nikt nie chce rozmawiać. Cała rodzina się na mnie obraziła i nie odwiedzają mnie w moim Chwalimierzu – żalił się Bruno.
– Ty lepiej powiedz, dlaczego się nie odzywają. – Eryk napompował swoje pióra.
– Hmm, kiedyś mój wujek Szczepan, który był kotem podróżnikiem, wybierał się na daleką wyprawę. Po przejściu pieszo przez Saharę, zamierzał dojść aż do Południowej Afryki. Miał zabrać część swojego majątku i wspomóc resztę naszej rodziny, która tam mieszka. W ostatnią noc przed wyjazdem wkradłem się do jego pokoju, otworzyłem plecak i wyciągnąłem monety, które miał ze sobą zabrać. Wujek rano ruszył w drogę, a ja zamiast do szkoły pognałem do najbliższego sklepu.
– I co dalej? Przecież to jeszcze nic nie znaczy. – Dziadek Zbych sprawiał wrażenie zainteresowanego całą historią.
– Byłem małym kotem i za skradzione monety kupiłem coś, co do dzisiaj jest moją słabością… Leżałem i spałem w szczerym polu, a obok mnie rozrzucone były dziesiątki opakowań po pasztecikach. Brzuch tak mi urósł, że tata, który mnie znalazł, musiał pożyczać specjalny wózek od sąsiada, aby mnie dowieźć z powrotem do domu. Przez trzy dni byłem tak wypchany pasztetami, że nie mogłem się ruszyć. Myślałem, że brzuch mi pęknie i rozsadzi całą chatkę. Najgorsza jednak była świadomość, że wujek Szczepan idzie przez Afrykę, nie wiedząc o tym, że nie ma monet.
Szczur Jan tylko kręcił głową, nie mogąc niczego wykrztusić z wrażenia.
– Później się dowiedzieliśmy, że nasza afrykańska rodzina pomogła Szczepanowi, gdy do nich dotarł. Po tym incydencie nikt nie chciał ze mną rozmawiać i kazali mi się wynosić.
Wszyscy z przerażeniem spojrzeli po sobie, jednocześnie współczując swojemu koledze.
– Brachu, szkoda wujka, ale ty jesteś z nami i nie masz się czego obawiać, zawsze ci pomożemy – odrzekł Eryk.
– Słuchajcie, kilka miesięcy temu, byłem na Syberii i siedziałem w tamtejszym więzieniu. Pomagałem naprawić zepsuty statek piratów, który dryfował na oceanie, ale niestety Straż Morska wzięła mnie za jednego z nich i osadziła w tym nieprzyjemnym miejscu. Spędziłem pięć lat w małej, obskurnej, zimnej i ciemnej celi. Tam poznałem dość nieprzyjemnego człowieka. Był bardzo zły, że tam się znalazł; mówił, że wróbel i kot są za to odpowiedzialni. Nie chciał im tego podarować i planował zemstę – opowiadał spokojnie staruszek.
– Jak on miał na imię? – zapytał ptak.
– Poczekaj, jak on miał na imię… niech pomyślę… Ferdynand!!! – krzyknął Zbych.
Bruno i Eryk nagle uświadomili sobie, jakie grozi im niebezpieczeństwo. W dwie sekundy zbledli i wyglądali, jakby nie jedli i nie pili kilkanaście dni. Brunowi ze strachu zaczęły się trząść łapy, a Eryk, zachowując zimną krew, słuchał dalej.
– Te kasztanowe bombardowania, przed którymi uciekaliście, to też jego sprawka. Mści się, niszcząc głównie odnowione przez was pałace i zamki. No i chciałby szybko was dorwać jako swoje największe trofeum. Oczywiście chciałby także wrócić do swojego zamku Czocha, ale to jego odległe marzenie. Na razie jesteście bezpieczni. Ale musicie na siebie uważać, to niebezpieczny typ. Dzięki znajomościom z rybakami wynajmuje kutry rybackie i zrzucając kotwice w umówionym miejscu, zostawia informacje i instrukcje swoim dwóm współpracownikom-pilotom, aby dokładnie wiedzieli, gdzie są cele. Jest sprytny i trudno go uchwycić. Ma swoje metody, ale wierzę, że w pewnym momencie popełni jakiś błąd – zakończył Zbych.
– Czy dziadek ma na miejscu jakiś samolot? Musimy działać, szczególnie teraz, gdy wiemy, że latają nad nami. Może uda nam się zapobiec kilku atakom. – Odwaga Eryka była imponująca.
– Mam nie tylko samolot, ale buduję również swoją małą rakietę. Kocham lotnictwo. Ufam, że nie będziecie się śmiać ze starca mającego takie zainteresowania. Co do rakiety, zainspirował mnie spektakl pod tytułem „Kot Dżinks kosmonauta”, na który zaprosił mnie znajomy, grany w teatrze „Kocia Sztuka na Ruinach”, mieszczącym się w pięknym pałacu. Już nie pamiętam, w jakiej to było miejscowości…
– Chwalimierz! – ożywił się momentalnie Bruno. – Ojej, nie wiedziałem, że nasz teatr jest tak popularny. To bardzo miłe.
– Musimy pożyczyć od dziadka samolot. Piloci Ferdynanda zapewne latają nad terenami Dolnego Śląska. Spróbujemy zapobiec bombardowaniom, aby nikt nie ucierpiał, ani zwierzęta, ani ludzie – dokończył Eryk.
– Dlaczego my się tam od początku znaleźliśmy? – zapytał Bruno.
– A skąd ja mam wiedzieć, obudziliśmy się gdzieś w lesie, ale dlaczego tam się znaleźliśmy, to nie mam pojęcia. Wiem, że musieliśmy szybko stamtąd wiać, aby teraz rozmawiać z dziadkiem Zbychem.
– A mnie tutaj nie ma?! – odezwał się z obrażoną miną szczur Jan, kokieteryjnie i dumnie zarzucając nogę na nogę.
– Dziadek to brat legendarnego Taja, człowieka, którego bały się rekiny. Jak tylko na nie spojrzał, to potrafiły wyskakiwać ze strachu z wody na sto metrów. Więc nie miej nam za złe, że rozmawiamy ze Zbychem. I nie płacz, tylko pomóż nam teraz opanować trudną sytuację. Jeśli wykażesz się odwagą, to może więcej czasu poświęcimy na rozmowę z tobą – odpowiedział bez ogródek Eryk. Jego tryskająca charyzma wyczuwalna była w powietrzu.
– No dobrze. Spróbuję wam pomóc, ale muszę przypomnieć, że gdyby nie ja, to po tobie zostałyby latające piórka, a sierść kolegi sprzątnąłby jutro jakiś nieszczęśnik – zauważył szczur Jan.
– Znajdujecie się w małej wiosce Golejów. Nie ma czasu na kłótnie, bo Ferdynandowi właśnie o to chodzi. On się cieszy, że wy się kłócicie, nie rozumiecie tego, głuptaki! – przemówił dziadek Zbych podniesionym i zirytowany głosem.
Eryk nagle wstał. Za nim ruszył szczur Jan i Bruno. Gdy wyszli na świeże powietrze, była cisza. Niska warstwa chmur zasłaniała słońce, a delikatna mżawka dodawała jesiennego uroku. Po chwili jednak w oddali zobaczyli samolot nisko lecący nad ziemią.
– Popatrzcie, sprawdza, czy jest ktoś w pobliżu i bada teren. To jeden z dwóch pilotów Ferdynanda. Zamierzam ich powstrzymać, aby teatr w Chwalimierzu nie skończył swojej działalności szybciej, niż zaczął. I aby inne obiekty również były bezpieczne. Bruno, zapewne masz w kieszeni swój pasztet i resztki przetworów, które wyleciały w powietrze. Zgadza się? – zapytał Eryk.
– Mmm… – burczał Bruno, biegając wzrokiem po ciemnych chmurach.
– Tylko nie kłam, sierściowy łakomczuchu! – krzyknął Eryk, który aż za dobrze znał swojego przyjaciela.
– No, coś tam mam… – wyjęczał.
– Dobrze! Wsiadamy do samolotu! Załóżcie spadochrony.
Komenda Eryka była jasna. Zbyt jasna, bo w tym samym momencie małe nóżki Jana zaczęły się trząść, a on sam zrobił się cały zielony jak samolot, do którego się udawali.
– Macie jakieś woreczki w razie komplikacji żołądkowych? – zapytał szczur.
– Chłopie! Tutaj nie ma czasu na woreczki – odparł wróbel w swoim stylu.
Bruno wyjął jednak ze swojej kieszeni papierowy woreczek po orzeszkach firmy Bobik i z pełnym przekonaniem rzucił:
– Proszę, Janie, ale wiem, jak pilotuje Eryk. Zapewniam cię, że nie będziesz miał nawet czasu, aby go wyjąć.
Kiedy kocur ze szczurem siedzieli już zapięci pasami bezpieczeństwa w maszynie dziadka Zbycha, wróbel jeszcze trzy razy okrążył samolot typu TS-8, sprawdzając, czy wszystko jest w najwyższej gotowości.
– Moim zdaniem możemy bez problemu startować. Sprawdziłem podwozie, śmigło, skrzydła… Wszystko wydaje się sprawne. Kiedy wychodziliśmy od dziadka Zbycha, powiedział mi o specjalnie wyciętym otworze na środku pokładu. Wystarczy podnieść klapę, i gotowe. To zapewne nam się przyda – instruował Eryk.
– Aha! I oczywiście nie możemy sobie spokojnie usiąść w fotelu, poczytać bajki i odprężyć się, tylko wybuchy, ryzykowanie kociego życia i dziurawe samoloty – dodał zdenerwowany Bruno.
– Będę chyba musiał powiedzieć wszystko Marioli, gdy się spotkamy. Kiedy dowie się o twoim marudzeniu, na pewno przetłumaczy ci szybko coś do twojego kociego, dużego łebka.
– Nie, nie! Tylko nie ona! Lećmy już, nie będę narzekał! – krzyknął Bruno, chcąc uniknąć konfrontacji z Mariolą, kobietą o dość mocnym charakterze.
Szczur Jan obserwował wszystko z wybałuszonymi oczami. Nie miał pojęcia, o czym rozmawiali jego nowo poznani koledzy. Wiedział jedno – wszedł w nowe towarzystwo, powoli uciekając od codziennej nudy piwnicznego świata. Wszyscy usiedli wygodnie w fotelach, a po chwili zaczęli wznosić się nad pięknym krajobrazem łąk i lasów. Wypatrywali przeciwnika, który krążył w przestworzach, by za chwilę zbombardować poszczególne cele wyznaczone przez Ferdynanda.
– Patrz, Eryk, jaki fajny jest ten samolot! Tutaj świeci się na czerwono, bo wie, że zaraz będzie ostra akcja! – Podniecony Bruno wskazał na jedną z kontrolek.
– Bruno, to żaden dobry znak! To kontrolka poziomu paliwa. Lecimy na oparach! Jeśli szybko nie zrealizujemy naszej misji, spadniemy na krowy, które widzisz przez małe okienko.
– Pieczony pasztet!!! Może lepiej tam nie lećmy!?! Nie chcę się rozbić! Ja chcę żyć, a nie ginąć, spadając na niewinne krówki.
Kiedy wbili się w kłębiaste chmury i po chwili z nich wylecieli, ujrzeli przed sobą pierwszy samolot wroga.
– Jest! – krzyknął szczur Jan.
– Mam plan. Będziemy lecieć nad nim. Ktoś z was wyjdzie przez dolną klapę i powstrzyma pilota przed zrealizowaniem jego przerażającego celu – wydał instrukcje wróbel.
– Na pewno nie ja! – wypalił kocur.
– Ani ja! – pisnął szczur.
– Echhhh, widzę, że mogę na was liczyć jak na prawdziwych przyjaciół – stwierdził ironicznie Eryk.
– Dawać mi go! – krzyknął nagle Bruno, wstając z fotela i nakładając specjalne rękawice, aby nie uszkodzić łap przy zejściu do samolotu wroga.
– Bądź gotowy, on nas jeszcze nie widzi. Jest dużo chmur, otwórz klapę i czekaj na znak. Wskoczysz przez klapę prosto do jego kokpitu. Masz jakiś pomysł, aby go obezwładnić? – zapytał Eryk.
– No oczywiście, pasztet i resztki dżemu dziadka Zbycha!
– Co ty robisz? – krzyknął wróbel, widząc, jak szczur odsuwa ciężką klapę, trzymając ją łapami w górze. Trząsł się przy tym jak galareta, co wyglądało dość komicznie, ale chęć pomocy kolegom była silniejsza.
– Zostaw klapę! – rozkazał Eryk, lecz było już za późno. Klapa wypadła przez otwór i poleciała w kierunku ziemi.
Wszyscy spojrzeli na siebie zrezygnowanym wzrokiem. Wiedzieli, że to nie ułatwi im zadania, a raczej przysporzy problemów w postaci dużego przeciągu i przeraźliwego zimna na pokładzie.
– Jeszcze tylko parę metrów i skaczesz, Bruno. Kiedy machnę skrzydłem, startujesz!
Serce kota po tych słowach biło tak szybko, że czuł je pod gardłem. Stres sięgał zenitu. Eryk robił wszystko, aby precyzyjnie podlecieć do drugiego samolotu, ale warunki atmosferyczne mu tego nie ułatwiały. Silny wiatr cały czas się wzmagał, a chmury ograniczały widoczność, utrudniając lot.
– Byłeś, jesteś i będziesz najlepszym kotem komandosem… – powtarzał bez przerwy Bruno, czekając z zamkniętymi oczami na sygnał od Eryka. Pragnął już wyskoczyć, czekanie stawało się nie do zniesienia. – Niech już da ten znak, bo zaraz zacznę się ślinić ze zdenerwowania i nic z tego superplanu nie wyjdzie – mruczał do siebie.
Wtem samolotem zarzuciło i kocur otworzył oczy. W jednej chwili dostrzegł machnięcie skrzydłem, po czym szybko nałożył gogle i z całym impetem wleciał do kabiny pilota wynajętego przez Ferdynanda, spadając prosto na jego nogi.
– Dzień dobry! – wypalił Bruno, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Dzień dobry! – rzucił odruchowo zszokowany pilot, wpatrując się wielkimi oczami w szarego kota z dużą głową.
Bruno, wykorzystując chwilę konsternacji, wyciągnął z kieszeni pasztet i dżem i z wielkim zaangażowaniem zaczął smarować nimi twarz mężczyzny, odwracając się co chwila i spoglądając, w jakim kierunku leci samolot.
– Aaammm! – krzyczał pilot, próbując pozbyć się napastnika. Jego głowa latała na wszystkie strony, a ręce kręciły sterem tak chaotycznie, że zdążyli już zrobić samolotem drugą beczkę.
Kot zauważył, że ręka mężczyzny niebezpiecznie zbliża się do przycisku odbezpieczającego rakiety.
– Aaarrr! – rozległ się ponownie ludzki krzyk, kiedy Bruno w ostatniej chwili ugryzł dłoń pilota.
– Przepraszam, ale nie mam wyboru, proszę pana – oznajmił kot, kierując samolot gwałtownie w dół i odpinając zabezpieczenie spadochronu pilota.
Mężczyzna, wysmarowany pasztetowo-dżemowym specyfikiem, wyleciał z kabiny i po chwili zaczął spokojnie opadać, szybując pod czaszą spadochronu.
„Gdzie jest Eryk?!” – zastanawiał się kot, wypatrując przyjaciela w przestworzach i jednocześnie sterując samodzielnie przechwyconym samolotem.
W końcu wróbel, skręcając i stabilizując poziom lotu maszyny, wyłonił się zza chmur.
– Jeeest! Szkoda maszyny, ale muszę wrócić do chłopaków! – krzyknął Bruno, ustawiając kurs na rozległe łąki, po czym błyskawicznie wyskoczył z samolotu i wylądował na pokładzie tego, który pilotował Eryk.
Szczur Jan szybko do niego podbiegł, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.
– Gdzie skierowałeś samolot? – zapytał ze strachem Eryk.
– Na Górę Niedźwiedzią. Przelecieliśmy dużo kilometrów z Golejowa i dotarliśmy blisko Wałbrzycha. Z tego, co pamiętam, to dość wysokie wzniesienie, i tam na pewno nikogo nie będzie – odpowiedział na wpół przytomny znawca geografii.
– Obyś miał rację. Jeden mamy już z głowy. Teraz drugi samolot, przyjaciele! Mam go już na oku. Tym razem się zamienimy. Bruno, siadaj za stery!
Kocur ledwo żył. Był zmęczony pierwszą akcją, a teraz szykowała się następna. Z pomocą przerażonego szczura Jana wstał i resztkami sił, na uginających się pod ciężarem ciała łapach, usiadł za sterami. Jak szybko musiał się obudzić, wie ten tylko, kto na wprost siebie zobaczył kiedyś błyskawicznie zbliżający się samolot wroga.
– Trzymać się! – zdążył krzyknąć, skręcając w ostatniej chwili maszynę.
Centymetry dzieliły ich od tragedii. Eryk przyczepiony był do sufitu, a szczur Jan trzymał się krawędzi okna. Gdy samolot wyrównał lot, obaj spadli na pokład, wzbogacając się o dodatkowe siniaki.
– Musisz go okrążyć i nadlecieć z góry, abym mógł do niego wskoczyć – tłumaczył wróbel opanowanym głosem. – Zrób to, proszę, szybko.
Dostające się przez dziurę w pokładzie zimne powietrze coraz bardziej doskwierało naszym bohaterom. Ich ciała trzęsły się z zimna, a pióra Eryka przybrały postać lodowych sopli.
– Nie mamy już paliwa, Eryk! Rozbijemy się! – krzyczał Bruno.
– Nie panikuj, skup się!
– Jest! Wyszliśmy z chmur i jesteśmy nad nim! Eryk, skacz! – rozkazał kot.
– Czekaj, mam pomysł! Spróbuję go obezwładnić! Nie mamy już paliwa, ale znalazłem wyjście z tej beznadziejnej sytuacji. Gdy się rozprawię z pilotem i przejmę stery, postarasz się usiąść podwoziem na jego samolot i w ten sposób obie maszyny będą lecieć jednocześnie, i razem wylądujemy. Musisz to zrobić bardzo dokładnie, wystarczy jeden błąd i giniemy. Szczur Jan będzie ci pomagał w nawigacji. Chłopaki, nie mogę już przedłużać, życzcie mi szczęścia! Mam nadzieje, że Tajo będzie ze mnie dumny!
Pomysł Eryka wydawał się dość zwariowany. Kiedy wróbel wyskoczył, silny wiatr zepchnął go na krawędź skrzydła, którego ledwo się trzymał. Chybotał się jak flaga na wietrze. Pilot w tym czasie zorientował się, co chce zrobić nieproszony gość, i gwałtownie odleciał w prawą stronę.
– Jasny pasztet!!! – krzyknął Bruno czerwony ze zdenerwowania, tracąc kontakt z samolotem, na którym walczył o życie Eryk. – Zaraz zgaśnie nam silnik, spróbuję go poszukać – powiedział drżącym głosem do Jana.
Szczur nic nie odpowiedział, tylko zbladł jeszcze bardziej i ze zdenerwowania chodził tam i z powrotem po całym pokładzie.
„Ach, mrrrrr, muszę się dostać do pilota, nie mogę teraz spaść!” – myślał Eryk, powoli przesuwając się do kabiny po skrzydle samolotu wroga.
Na szczęście po chwili Bruno, wychodząc z chmur, dostrzegł przyjaciela na skrzydle.
– Jest! Teraz muszę tylko delikatnie, jak motyl, usiąść na samolocie.
– Mogę zamknąć oczy?! – odezwał się szczur Jan, lecz kocur był tak skupiony, że nie usłyszał pytania.
Eryk już miał tylko metr do kabiny, a Bruno przybliżał się kołami do skrzydeł maszyny. Wszystko zaczęło się zgrywać w czasie.
Pilot dostrzegł wróbla i odsuwając klapę, z całą siłą chciał go zmiażdżyć swoją dłonią. Chlast! Chlast! Chlast!
– Ja ci zaraz dam! Taki mały, a pcha się w problemy! – Chlast, chlast! Mężczyzna był nieustępliwy. – Auuu! – zawył nagle z ogromnego bólu.
Szczur Jan postanowił pokonać swój strach i wyskoczył z samolotu Bruna, gryząc z całej siły dłoń, która polowała na Eryka. To był najlepszy moment, aby odbezpieczyć pilotowi spadochron i pożegnać się z nim w przestworzach. I tak właśnie zrobili. Chwilę później pilot zabijaka opadał bezpiecznie coraz niżej.
– Teraz już wszystko w łapach kota… – szepnął wróbel, starając się utrzymać ster tak, aby nie powodować dodatkowych turbulencji. – Janek, wyjdź na samolot, będziesz mnie instruował, aby Bruno miał możliwość usiąść kołami i wylądować bez szwanku!
– Tak jest! – odpowiedział szczur.
Maszyna Bruna właśnie zwalniała obroty śmigła. Silnik gasł, a kocur zdany był teraz wyłącznie na swoje umiejętności.
– Powoli, powoli! – krzyczał szczur, widząc, jak Bruno zbyt gwałtownie zbliża swój samolot.
– Nie! Czekaj! Ałłł! – Tyle jeszcze udało się kocurowi powiedzieć, po czym z dużą siłą uderzył kołami w skrzydła samolotu pilotowanego przez Eryka.
Szczur Jan w tym czasie szybko wskoczył do kokpitu.
– Co ten kot robi?! Zginiemy przez niego! – Wróbel, mówiąc to głośno, właśnie sobie przypomniał, że Bruno pierwszy raz siedzi za sterami takiej maszyny i ma do czynienia z nową, bardzo niebezpieczną sytuacją.
– Wyjdź, proszę, i zobacz, czy wylądował – rozkazał Eryk szczurowi.
– Niesamowite! Wylądował! Bruno uratowany! – krzyknął głośno Jan.
Widok był zdumiewający. Z chmur powoli wyłoniły się dwa samoloty ustawione jeden na drugim. Wyglądały w przestworzach jak jeden wielki statek kosmiczny.
– Aby tylko nasz silnik wytrzymał takie obciążenie. Musimy wylądować – rzekł wróbel.
– Sprawdzę, co się dzieje z naszym kocim przyjacielem. – Szczur ewidentnie był zaniepokojony. – Bruno, co ty robisz?! – spytał zaskoczony Jan. Jego małym oczkom ukazał się kot w ciemnych okularach, którego nogi były na sterach, a on sam, podrzucając popcorn i popijając coca-colę, tryskał dumą i spokojem.
– Nie musicie bić brawa i pisać o mnie w gazetach. To, co zrobiłem, było chyba nadludzkim i nadkocim wyczynem, no nie? – Bruno, wypowiadając te słowa, nabrał ogromną ilość gazowanego napoju, po czym połknął go, wydając z brzucha burczenie słyszalne bardziej niż pracujący silnik samolotu Eryka. Nagle Bruno rzucił puszkę po napoju w kąt, a popcorn odstawił na wąską półkę i z trzęsącymi łapami i łamiącym się głosem wyrzucił wszystkie swoje nagromadzone emocje. – Mam dość! Prawie skończyłem moje kocie życie! Tak nagle, a jeszcze tyle przede mną! Ślub, dzieci, rodzina… Zrobicie ze mnie wraka. Będę chudym, ulicznym kotem wałęsającym się po klatkach schodowych, by zjeść chociaż kawałek chleba rzuconego przez sąsiadów.
Szczur Jan stał i nic nie mówił. Dziwił się tylko, że Bruno miał siłę, aby na początku przybrać twarz twardziela, a chwilę potem wybuchnąć i powiedzieć, co mu leży na kocim sercu.
– Nie martw się. Jak będziesz chodził po klatkach schodowych, to rzucę ci nawet kawałek kiełbaski – powiedział uszczypliwie szczur, schodząc do Eryka.
– Jesteś bezczelny! – krzyknął Bruno profesorskim tonem, ale Jan zapewne nie słyszał już tych słów.
– Jeszcze trochę i niedługo będziemy zmuszeni lądować. Zapaliła się czerwona lampka, przed nami czarne chmury, zaczyna padać. Zbiera się na porządną wichurę – powiedział Eryk do siedzącego obok szczura.
Na górnym pokładzie Bruno czuł to samo. Naciągnął mocniej swoje skórzane rękawiczki, łapiąc asekuracyjnie za ster, i przestraszonym wzrokiem obserwował niebo pokrywające się ciemnymi chmurami…
***
Wrocław – stolica Dolnego Śląska. Gołąb Ben, postanawiając trochę się rozerwać, zawitał na stadion piłkarski, aby obejrzeć mecz swojej ulubionej drużyny.
– Szybciej, podaj mu! Dokładniej! Tak! Nie! Górą! Biegaj szybciej! No nie! Jak mamy wygrać, gdy jeden z drugim nie mają już siły po dziesięciu metrach?! Wyglądają na twarzy jak obite jabłka o asfalt! Na prawą stronę!
Jak na kibica przystało, Ben przekazywał cenne rady niczym wysokiej rangi trener. Czuł jednak, że co chwila coś odbija się o jego czubek głowy. Znoszenie tego typu niekomfortowej sytuacji nie było dla niego czymś przyjemnym. Odwracając się, zmarszczył groźnie brwi, aby zobaczyć, co się dzieje.
– Grrr! Eee, panie! Uważaj pan! Bo zaraz się do pana przejdę!
Słowa płynące z dzioba gołębia brzmiały komicznie, szczególnie gdy mówił je do człowieka, który był prawie sto razy większy od niego. Gwar na trybunach sprawił jednak, że głos Bena był tak słabo słyszalny, iż ów kibic i tak nic nie usłyszał. Co więcej, gołąb, widząc wokół siebie porozrzucany popcorn, już wiedział, co trafiało go w głowę. „To ten wąsaty gbur we mnie rzuca” – wydedukował, spoglądając jednym okiem na mężczyznę noszącego zieloną katanę, buty na rzepy oraz kapelusz. „Przesunę się troszeczkę, będę mądrzejszy” – pomyślał, dreptając i gibając się na prawo i lewo nieco w bok.
– Ałaaa, patrz, kolego, jak idziesz! – krzyknął Ben, gdy ktoś ponownie ruszył nogą, nie dając mu chwili wytchnienia.
Nagle rozległo się głośne psssss… Dźwięk odpalania racy przez jednego z kibiców nie był dla gołębia tak uporczywy, jak kłębiasty dym uwalniany z jej wnętrza. W jednej chwili oczy ptaka zalały się łzami, a on sam zaczął nerwowo chodzić. Mimo tego uśmiechał się sam do siebie.
– Goool!!! – wrzasnął mężczyzna, który jeszcze przed momentem niechcący trafiał w Bena popcornem, po czym z całym impetem wyskoczył ze swojego miejsca i nie panując nad własną euforią, wylądował pięć rzędów niżej, zyskując przy tym kilkanaście siniaków i parę ran na głowie. Próbował ściągnąć smażoną kiełbasę ze swoich pleców, którą wcześniej smacznie konsumował. Spływający keczup utrudniał mu złapanie równowagi. W końcu jednak zebrał się w sobie i jęcząc z bólu, podniósł się z ziemi. – No, to jaki mamy wynik?! – zapytał ludzi siedzących wokół, poprawiając wąsa, jak gdyby wszystko było z nim w jak najlepszym porządku i wcale nie był cały oblany keczupem i nie miał na sobie poprzyklejanego popcornu.
– Myślę, że najpierw powinien się pan zainteresować swoim wyglądem i siniakami, a dopiero potem wynikiem. Poza tym przed chwilą zabiłby mnie pan swoim ogromnym brzuchem – odparł zdenerwowany staruszek, po czym, otrzepując się, usiadł ponownie na swoim krześle.
„To kara za rzucanie popcornem w moją głowę” – pomyślał Ben, spokojnie przypatrując się zaciętej grze piłkarzy.
W pewnym momencie blisko swojej prawej nogi gołąb dostrzegł, że panu z wąsem wypadła z kieszeni mała, złożona karteczka. Była pożółkła i sprawiała wrażenie, jakby pochodziła sprzed stu lat. Z początku nie przykuła uwagi Bena, lecz po chwili ptak zaczął spoglądać na nią ukradkiem. „Co tam jest? Może to coś ważnego, a może tylko jakiś przepis na smaczną kaczkę…” – bił się z myślami. Po pewnym czasie pokusa była już tak silna, że chwycił w dziób zwiniętą kartkę i błyskawicznie przemieścił się w kierunku pustego holu, aby móc w ciszy zaspokoić swoją ciekawość. Nie spodziewał się, jak bardzo zaskoczy go to, co zobaczy na starym, przepalonym papierze.
Jesteśmy blisko zlikwidowania wróbla i jego wspólników. Włodzimierzu, postępuj dalej według wskazówek. Dostaniesz spore honorarium. Czekam na codzienny raport. Ferdynand.
Gołąb nie wierzył własnym oczom. Od samego początku, gdy spoglądał na tego człowieka, wiedział, że skądś go kojarzy.
– Leśniczy Włodzimierz! – wyszeptał.
Ben przestał zwracać uwagę na szturchających go ludzi, którzy wychodzili ze stadionu. Nie mógł uwierzyć, że niegdyś uczciwy i mający dobre intencje człowiek dał się przekupić bezwzględnemu typowi, który więził w przeszłości niedźwiedzia Kazimierza.
„Muszę odszukać leśniczego w tym tłumie i będę go śledził, aż dowiem się czegoś więcej. Moim bliskim grozi niebezpieczeństwo!” – pomyślał i gwałtowne wystartował.
Kilka dobrych chwil zajęło mu rozpoznanie w tłumie leśniczego. Ben miał wrażenie, że Włodzimierz zorientował się, iż zgubił list, dlatego w panice opuścił stadion i szybkim krokiem zmierzał w nieznanym śledzącemu kierunku.
Włodzimierz, śledzony przez Bena, przeszedł już pół miasta i właśnie dotarł do dworca kolejowego, a dokładniej na peron, przy którym stał pociąg z napisem „Wałbrzych”.
– Na okruchy! On chyba jedzie tam, gdzie wskazuje tabliczka na pociągu. To dużo mówi, nie będę go dalej śledził, bo zaraz zauważy mnie konkurencja na dworcu i będzie ze mną źle – rzekł sam do siebie.
– Masz rację, Ben, dalszą robotę wykonamy sami! Nie martw się!
Obracając się, gołąb zobaczył słynnych już detektywów Braci P., podążających szybkim krokiem za leśniczym.
Po chwili Ben oddalił się w kierunku Chwalimierza, gdzie czekali na niego znajomi: Tajo, pies Bej, Gienki, Dżek, Mariola, Pani Wróbelkowa i nowy kolega – pies Lesio. Gołąb postanowił przekazać im wnioski ze swoich obserwacji.
Kiedy dolatywał do swoich przyjaciół, ujrzał przed pałacem Mariolę, stojącą w stroju galowym.
– Słynny gołąb Ben! – krzyknęła w jego kierunku.
– Nie taki słynny, po prostu skromniutki gołąbek z klasą – odpowiedział.
– Chyba jeszcze nie wiesz, że ja zawsze mam rację, gołąbeczku. Dżek o tym już wie od kilkunastu lat.
– Dżek na pewno jest szczęśliwym mężczyzną, że cię spotkał – odpowiedział Ben z lekkim przekąsem.
– Musi – rzuciła kobieta.
Błyskotliwa odpowiedź Marioli zaskoczyła ptaka. Jej pewność siebie oraz dumna postawa promieniowała na wszystkie strony.
– Gdzie jest nasza cała banda? – zapytał.
– No jak to gdzie? W teatrze. Zaraz zaczyna się sztuka Bruna „Kot Dżinks kosmonauta”. Pani Wróbelkowa pół nocy prała kostiumy, Tajo robił casting dla aktorów starających się o rolę drzewa, a mój Dżek pomagał mi układać fryzurę.
– Wejdźmy do środka, chcę to zobaczyć. A po spektaklu porozmawiamy – rzucił gołąb, po czym oboje przekroczyli próg pałacu i udali się na widownię.
– Czekaj, Ben! – zawołała Mariola. – Zobacz… czy on mi dobrze ułożył z tyłu te włosy?
– Tak, jest pięknie! – Gołąb miał dość.
– Mam nadzieję, ale jeśli tak nie jest, to Dżek przypłaci to zakazem na ulubioną golonkę z chrzanem! – Jej wyraz twarzy promieniujący łagodnym uśmiechem zmienił się w ułamku sekundy w złowrogi grymas czarownicy, pragnącej odnaleźć swoją zagubioną miotłę.
Kiedy otworzyli renesansowe drzwi, ujrzeli niewiarygodny widok. Światła reflektorów skierowane były na scenę, gdzie ustawiona była rakieta kota Dżinksa. Rekwizyty i cała scenografia były zdumiewające.
– Zobaczcie, kto do nas przyleciał – rzekła Mariola do Taja, Dżeka, Nicponia i reszty gości siedzących w jednym rzędzie.
– Kochanie, myślałem, że już mi gdzieś uciekłaś… – odezwał się Dżek z przerażeniem.
– Oj, Dżek, jesteś jak mały niedźwiadek! Ruchliwy, zdezorientowany i niezbyt bystry. Wspinasz się na drzewo, ale za chwilę upadasz na plecy i jęczysz… Dorośnij w końcu! – Odpowiedź Marioli była bezwzględna.
W końcu aktorzy-zwierzęta wyszli na scenę i zaczął się spektakl. Nagle Tajo wybuchnął śmiechem, którego nie mógł powstrzymać przez większą część sztuki.
– Uspokój się! Masz śmiech jak ledwo chodzący traktor – powiedział Nicpoń, próbując uciszyć Taja. – Przecież tutaj nic na razie nie jest śmieszne – dziwił się.
– Owszem, jest, ale nie spektakl. Popatrz na Dżeka i Mariolę… Są tak bardzo poważni, a oglądają tylko występujące zwierzęta, które biegają i skaczą.
Nicpoń nie skomentował słów marynarza, którego śmiech odbijał się w każdym kącie sali. Gdy na scenie zaczęła się rozkręcać akcja, Tajo z zainteresowaniem i ciekawością przypatrywał się przygodom kota Dżinksa. Widownia była tak zachwycona, że nie wstawała nawet z krzeseł, aby pójść do toalety. Efekty specjalne oraz odpowiednio dobrane oświetlenie wzbogacały grę aktorów, a niespodziewane zwroty akcji były kwintesencją całego wydarzenia, które przykuło uwagę nawet małej myszki, buszującej z ogromnym kawałkiem sera w pyszczku pomiędzy krzesełkami.
Nagle z sufitu zaczęły spadać belki. Pach, pach, pach! Łup, łup, łup!
– Ratunku, ratunku! – wołali spanikowani aktorzy, wybiegając za kulisy.
W końcu rozległo się głośne buuum! i dach nad sceną runął. Pierwszy rząd widzów rozbiegł się w popłochu w różne strony, zaś pozostała publiczność wybuchła gromkim śmiechem, myśląc, że jest to część przedstawienia.
– Patrz, Dżek! Tam na scenie leży Bruno, a na jego dużej głowie Eryk… i jakiś szczur – powiedział głośno Tajo. Mówiąc to podniesionym głosem, marynarz miał świadomość, że ta informacja dotrze do siedzących w pobliżu jego znajomych. Następnie, nie patrząc na nic, poderwał się z miejsca i błyskawicznie, przeskakując przez krzesełka jak sarna, znalazł się blisko kota. Odsunął jego łapę i odwrócił go na grzbiet. Plask, plask! Zamaszystymi ruchami pragnął obudzić przyjaciela, uderzając go po twarzy otwartą dłonią.
– Przestań, przestań, bo mnie zabijesz! Urwiesz mi głowę! Żyję przecież! – krzyknął Bruno, w ułamku sekundy podnosząc się na nogi.
Komiczny widok kota ledwo stojącego na scenie, który był jeszcze na wpół przytomny, rozbawił Mariolę.
– Hi, hi, hi, dobra sztuka! Och, ale dobre! Hi, hi, hi, świetne! Dżek, klaskaj! Czemu nie klaskasz?! To naprawdę świetne chłopaki! Ha, ha, ha!
Eryk i Jan zaczęli powoli wracać do siebie. Wróbel, strzepując ze swoich piór kurz, spojrzał na dziurawy dach i szybko analizując, co się stało, zawołał do uciekających aktorów:
– Chodźcie! Podziękujmy widzom za oglądanie naszego efektownego spektaklu!
Część aktorów oraz Bruno i Tajo, i reszta widzów zgłupieli. Eryk wypchnął na środek głównego założyciela teatru, czyli Bruna, po czym wszyscy zbliżyli się do wróbla i ni z tego, ni z owego się ukłonili.
– Wariat z ciebie – rzucił kocur, obracając się i dyskretnie patrząc na Eryka półprzytomnym wzrokiem.
Cała publiczność wstała i nagrodziła aktorów gromkimi brawami.
– Dla mnie tu nie było nic, co przykuło moją uwagę. Myślę, że my zrobilibyśmy nawet lepsze dzieło – podsumował jeden z dzików „Kota Dżinksa kosmonautę” w krytykanckim stylu, klaszcząc i wymieniając z pozostałymi towarzyszami nieśmiałe uśmiechy.
Szczur Jan niestety zaliczył jeszcze jeden upadek, spadając na deski teatru i wzbogacając się przy tym o kilka guzów na swoim łebku.
– Ciekawe, kto to teraz posprząta, ha, ha, ha! – krzyknęła Mariola po wyjściu wszystkich ludzi i zwierząt z teatru.
– Gdzie wy byliście? Co się stało? Nic wam nie jest? – pytał Tajo Eryka. – Wyglądacie okropnie! Nieźle to zaaranżowaliście, wbijając się w dach teatru i podpinając się pod spektakl. Publiczność była pod wrażeniem.
– Jak zwykle mamy potencjał – odpowiedział wróbel rezolutnie. – A tak na poważnie, to nie ma powodu do żartów. Zbierajmy ten cały bałagan i musimy porozmawiać. O dwudziestej u Bruna! – zarządził Eryk.
Obserwując swoich uśmiechniętych towarzyszy, wróbel miał świadomość, że informacja, którą usłyszą wieczorem, nie będzie dla nich przyjemna. Postanowił do tego czasu zachować zimną krew i nie zdradzać swoim zachowaniem jakichkolwiek oznak niepokoju. Nie byłoby to dobre, panika tylko niepotrzebnie utrudniłaby rozwiązanie tej sprawy. Wiedział również, że do Bruna przyjadą Bracia P. z nowymi wiadomościami. Od teraz zaczął się liczyć czas…
Kiedy ekipa remontowa, składająca się z siedmiu wiewiórek i bobra, skończyła porządki w teatrze, a Mariola z Dżekiem przestali się już emocjonować całą sztuką, wróbel postanowił udać się do chatki, aby porozmawiać w cztery oczy z Tajem.
– Usiądźmy na chwilę, muszę ci coś ważnego powiedzieć – wydusił ptasim głosem do marynarza, który silnymi i dynamicznymi ruchami rąbał drzewo pod swoją chatą w lesie.
– Prosiłbym cię, aby to nie była długa rozmowa. Chciałbym usmażyć placki, zrobiłem na nie smaczny farsz i przyprawiłem moimi specjalnymi przyprawami, muszę jeszcze pomóc naszemu nowemu mieszkańcowi Lesiowi w odetkaniu latryny. Wykonał złą konstrukcję przy projektowaniu. Wybudował, zapchał i jest śmierdzący problem – tłumaczył.
– Dobrze, spróbuję nie zanudzać. Tajo, mój przyjacielu, spotkaliśmy twojego brata Zbycha, który mieszka w Golejowie. Nie wiem, jak tam z Brunem trafiliśmy, ale wiem, że on zna Ferdynanda, człowieka, który cały czas jest nieuchwytny i próbuje nam napsuć dużo krwi. Gdy wychodziliśmy z teatru, gołąb Ben zdążył mi powiedzieć, że jest w to wszystko zamieszany leśniczy Włodzimierz.
– Zamieszany w co?! Jaśniej, proszę! – domagał się marynarz.
– Zamieszany w bombardowanie i niszczenie pałaców, które przywracamy do życia. To zemsta Ferdynanda za to, że w zamku Czocha pokrzyżowaliśmy jego plany związane z eksperymentami gazu Sen Mariana – wyjaśnił Eryk.
– Leśniczy Włodzimierz?! Ten poczciwy pan z wąsem?! – zdziwił się Tajo.
– Możliwe, że został przekupiony czymś bardzo wartościowym, ale to tylko moje domniemania. Więcej informacji będziemy posiadali wieczorem, gdy przyjadą Bracia P.
– Spotkaliście mojego brata, ojej! – Dopiero teraz, po dłuższym zastanowieniu, siedzący na kamieniu marynarz wybuchł płaczem. – Zbych zawsze mnie prowadził przez życie. Był starszy ode mnie. Uczył mnie, jak postępować na oceanach, jak pływać… Zaszczepił mi miłość do marynarki; służyłem tam, byłem matem. Opiekował się mną, gdy w wieku pięciu lat sam wyskakiwałem za burtę, aby się pobawić z rekinami. Nie miałem wtedy pojęcia, że te żarłoczne stworzenia rozszarpałyby mnie w drobny mak. Miał ze mną dużo problemów. Zbych był pomocny i często udostępniał swoją łajbę rybakom, aby się na niej zdrzemnęli pod gołym niebem. Pewnej nocy, gdy byłem jeszcze małym chłopcem, obudziłem się i zacząłem pchać jednego w kierunku burty. Spał tak głęboko, że niczego nie czuł. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po chwili zobaczyłem go parę metrów niżej w lodowatej wodzie za burtą. To nie była moja wina! W tamtej chwili wyobrażałem sobie, że jestem siłaczem i przestawiam duży marmurowy kamień. Byłem pewien, że brat będzie zadowolony z pozbycia się z pokładu dodatkowego ciężaru. Niestety nie był… Rybaka ledwo uratowali, a ja dostałem karę tygodniowej odsiadki w kajucie. Summa summarum, to ja miałem rację, ponieważ ten sam rybak parę tygodni później kradł nam węgorze z pokładu. Zbych wyrzucił go i więcej nie zagościł on na naszej łajbie. Mam nadzieję, że będzie dzisiaj u Bruna?
– Niestety… ale wielce prawdopodobne, że się wkrótce zobaczycie – szepnął wróbel.
Promienny uśmiech ukazał się na twarzy starego Taja. Więcej już nie rozmawiali. Eryk przypomniał jedynie marynarzowi o spotkaniu, a następnie odleciał w stronę teatru.
Wróbel przy pomocy specjalnego dźwigu wydostał swój samolot z dachu pałacu, a potem przed swoją małą chatką dokręcił kilka śrub i maszyna była jak nowa.
„Mam już dwa samoloty” – pomyślał, dumnie patrząc na wymyte i lśniące statki powietrzne. Po głowie chodziły mu różne pomysły związane ze swoją działalnością ratowania świata i zarażania dobrem. Postanowił na razie nikomu nic nie mówić, aby w pewnym momencie pozytywnie zaskoczyć swoich bliskich.
Zbliżała się godzina dwudziesta. Bruno, czekając na swoich gości, chodził po domu z butelką wody i podlewał kwiaty. Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Otworzył drzwi pukającemu w nie Erykowi.
– Cześć, pasztetowy kotku! – rzucił Eryk wesoło, witając się z przyjacielem.
– Mógłbym cię o coś zapytać, drogi kolego?
– Słucham, co cię trapi, Eryku – odrzekł Bruno.
– Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego zawsze, gdy cię odwiedzam, ty podlewasz swoje sztuczne kwiaty?
– Hmm… – Zamyślił się kot, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Dobrze, uznajmy, że po prostu lubisz podlewać sztuczne kwiaty – skwitował Eryk.
– Mhmm… – Zamruczał Bruno niewinnie, przytakując dużą, burą głową.
***
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Tajne operacje wróbla Eryka
ISBN: 978-83-8373-087-5
© Kamil Śmigielski i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Anna i Paweł Pomiankowie, jezykowedylematy.pl
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek