Tak jest ,Chef! - Izabella Klebańska - ebook

Tak jest ,Chef! ebook

Klebańska Izabella

0,0
32,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Szymek kocha swoją rodzinę, mimo że nie wszystko w niej gra idealnie, ale w której gra?

Kiedy okazuje się, że jego młodszy brat Zenio zaczyna poważnie chorować, Szymon nie boczy się, że cała uwaga skupia się na bracie, ale stara się myśleć optymistycznie.

Szymon ma swój ukryty dar – świetnie gotuje! Kuchnia jest jego odskocznią, krainą czarów, w której tworzy niesamowite prezenty dla wszystkich, którzy tego potrzebują.

Jego pasja chroni go przed smutkiem i złem jak zbroja. Uspokaja, koi i rozwesela.

Tak właśnie działa prawdziwa pasja, nie uważacie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 130

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Sam zobacz

– Symek, a tata lezy na podłodze.

– I co z tego? – wzruszyłem ramionami.

– Ale on tak dziwnie lezy. Lezy i nic nie mówi – powtórzył zmartwionym głosem mój brat.

– Może medytuje? Przecież wiesz, że nie wolno mu przeszkadzać – zniecierpliwiłem się.

Odkąd pamiętam, byłem upominany, żeby nie wchodzić do gabinetu, kiedy Ksawery komponuje. Zenio ignorował ten zakaz całkowicie i zawsze uchodziło mu to płazem. Może dlatego, że był prawdziwym synem taty, a ja nie? Mama mnie urodziła, zanim go poznała i wyszła za niego za mąż. Być może do tej pory nic bym o tym nie wiedział, gdyby nie babcia, która nigdy nie wybaczyła mamie nieślubnego dziecka. Oczywiście nie powiedziała mi tego wprost. Zwyczajnie, przez przypadek usłyszałem fragment kłótni.

– Wstydu mi narobiłaś na całą wieś – syczała. – W kościele nie mam się co pokazywać.

– Przecież to mój grzech, nie twój – odpowiedziała cicho mama.

– A żebyś wiedziała, że grzech! – babcia podniosła głos. – Taka byłam z ciebie dumna. Córka studentka. Pierwsza w rodzinie. I co? Córunia zamiast dyplomu przywiozła ze studiów bękarta.

– Co to jest bękart? – spytałem, zdradzając swoją obecność. Byłem niewiele starszy od Zenia i bardzo lubiłem się chować.

Babcia zrobiła się purpurowa, a mama poprosiła, żebym wyszedł. To była ostatnia wizyta babci Krystyny w naszym domu. Po jej wyjściu mama opowiedziała mi w skrócie historię mojego przyjścia na świat. Wyjaśniła wszystko oprócz tego, kto naprawdę jest moim ojcem.

– Ksawery cię kocha i jest jedynym tatą, jakiego masz – odparła, gdy próbowałem się dowiedzieć.

– …On wcale się nie me… duje – wyrwał mnie z zamyślenia natarczywy głos brata. – Ma zamknięte ocy i sapie. Symek! – Zenio pociągnął mnie za rękaw – Sam zobac.

Zaintrygował mnie, więc poszedłem za nim. W drzwiach gabinetu zamarłem. Stołek przy fortepianie był przewrócony, kartki papieru nutowego walały się po podłodze, a między nimi leżał nieruchomo Ksawery.

– Pomóż mi poszukać komórki taty – poprosiłem.

– Co mu jest? – spytał płaczliwie Zenio. – Tato! – kucnął obok Ksawerego i zaczął go szarpać za ramię.

– Przestań! – krzyknąłem. – Poszukaj komórki.

W odpowiedzi mały rozbeczał się na dobre. Na szczęście w tym momencie zobaczyłem telefon. Wybrałem sto dwanaście i niecierpliwie czekałem, aż ktoś odbierze.

– Ratownictwo medyczne – usłyszałem energiczny męski głos. – Dyspozytor medyczny numer 180. W czym mogę pomóc?

– Tata leży na podłodze – wykrztusiłem.

– Jest przytomny?

– Chyba nie – odparłem niepewnie.

– Oddycha?

Nachyliłem się nad tatą i usłyszałem cichy szmer.

– Oddycha – potwierdziłem.

– Dobrze. Czy twój tata na coś choruje? Cukrzycę, serce…

– Nie…. – zawahałem się. – Chyba jest zdrowy.

– Jak twój tata się nazywa?

– Ksawery Walicki.

– Ile ma lat?

– Pięćdziesiąt jeden – wiedziałem dokładnie tylko dlatego, że w ubiegłym roku pomagałem mamie w przygotowaniach do przyjęcia niespodzianki z okazji pięćdziesiątych urodzin taty.

– Jesteś sam w domu?

– Z bratem, ale on ma cztery lata.

– Podaj adres. Jak się rozłączymy, zadzwoń po kogoś dorosłego, kto się wami zajmie.

Karetka przyjechała na krótko zanim zjawiła się mama.

– Co się stało? – dopytywała, gdy tylko wpadła do mieszkania.

– Podejrzenie zawału – odparł ratownik ubrany w pomarańczowo-czarny mundur. – Zabieramy męża do szpitala i tam będziemy mogli potwierdzić diagnozę.

– Pojadę za wami. Tylko sprawdzę, czy sąsiadka zajmie się chłopcami.

– Oczywiście – odparł ratownik.

– Siku – wciął się nagle Zenio.

– Idź z nim – mama spojrzała na mnie błagalnie.

– Ja? – jęknąłem.

– Muszę wejść do pani Marii i…

– Siku! – powtórzył już głośniej Zenio. Widać było, że sprawa jest pilna.

– Ja pójdę do pani Marii! – zawołałem i wybiegłem z mieszkania.

Pani Maria była emerytowaną nauczycielką i sąsiadką z tego samego piętra. Otworzyła drzwi, ledwo dotknąłem dzwonka.

– Co się u was stało, Szymuś? – spytała zaciekawiona.

– Tatę zabierają do szpitala – wysapałem. – Mama musi z nim jechać i…

– Oczywiście, że się wami zajmę – weszła mi w słowo. – Powiedz mamie, żeby się nie martwiła.

Kiedy wróciłem, mama usiłowała uspokoić zaryczanego Zenia.

– Cy tatuś wlóci?

– Oczywiście, że wróci.

– Dzisiaj?

– Nie dzisiaj, ale niedługo. Szymuś zrobi ci coś pysznego – popatrzyła na mnie błagalnie.

– Jasne – odparłem. – Na co miałbyś ochotę?

– Moze być klembule – mruknął łaskawie.

– Zeniu, to nie jest szybki deser – spróbowałem odwieść go od pomysłu.

– Chcę klembule – powtórzył z uporem.

WIJJJ! – przez okno wdarł się pojedynczy sygnał karetki pogotowia. Mama chwyciła kluczyki do samochodu, rzuciła: „Niedługo wrócę!” i wybiegła, zderzając się w drzwiach z panią Marią.

– Niech pani będzie spokojna! – krzyknęła za nią sąsiadka. – Zajmę się chłopcami!

Odpowiedział jej tupot stóp na schodach.

Klembule

– Macie jakieś plany, chłopaki, czy improwizujemy? – pani Maria uśmiechała się ciepło.

– Symek zlobi klembule – poinformował ją Zenio.

Pani Maria zmarszczyła czoło.

– Crème brûlée – wyjaśniłem.

– Aha – kiwnęła głową. – Z przyjemnością popatrzę. Może sama się czegoś nauczę?

Poszliśmy do kuchni, gdzie pod okiem dwójki czujnych obserwatorów zabrałem się do pracy. Polubiłem gotowanie i pieczenie dzięki mamie. To ona mnie wszystkiego nauczyła. Teraz gotujemy na zmianę, choć coraz częściej tylko ja. Mama niedawno awansowała na szefa kuchni w restauracji hotelowej, gdzie pracuje, i przybyło jej obowiązków. Wcale mnie to nie martwi. Uwielbiam gotować. Crème brûlée to mój popisowy deser, a Zenio za nim przepada.

Najpierw na małym ogniu zagotowałem w rondelku śmietanę z dodatkiem cukru i ziarenek wyłuskanych z przeciętej laski wanilii. Później ubiłem mikserem żółtka, a w międzyczasie nastawiłem piekarnik na sto stopni.

– Jak zgrabnie ci to wszystko idzie! – zachwyciła się pani Maria. – Dla mnie gotowanie to czarna magia. Mój świętej pamięci mąż mawiał, że świetnie potrafię tylko zagotować wodę i pokroić chleb – zamyśliła się. – Na szczęście jadł wszystko, co stawiałam na stole – uśmiechnęła się do swoich wspomnień. – Nie był wybredny, ale za każdym razem pytał: „Co ugotowałaś?”. Bardzo mnie tym irytował. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego ciągle o to pyta, aż wreszcie wyznał, że wszystkie moje dania smakują jednakowo, więc chociaż po nazwie chce mieć wrażenie, że je coś innego – pani Maria westchnęła głęboko. – Pewnie przeze mnie miał ten nieżyt żołądka.

– A jak nie zyt to co? – Zenio, który wydawał się do tej pory całkowicie pochłonięty budowaniem wieży z klocków, zaskoczył nas swoją podzielnością uwagi godną kontrolera lotów na międzynarodowym lotnisku.

Pani Maria zastygła z wyrazem skupienia na twarzy. Jako rasowy pedagog próbowała znaleźć odpowiedź na tak postawione pytanie.

– Nie rozumiem – poddała się.

– A jak nie zyt to co? – powtórzył ze spokojem Zenio.

– Jak nie Żyd? – podjęła kolejną próbę. – Nieżyt! – wykrzyknęła nagle olśniona. – Nieżyt to jedno słowo, Zeniu. Nazwa choroby żołądka – dodała, choć Zenio już wrócił do swojego zajęcia zupełnie niezainteresowany odpowiedzią. Z wysuniętym z przejęcia językiem próbował ustawić rakietę na czubku klockowej konstrukcji.

– Cholela jego mać! – zaklął siarczyście, gdy budowla runęła.

Pani Maria wciągnęła ze świstem powietrze.

– Pomóc ci? – spytała.

– Nie – stęknął zrezygnowany. – Zaglamy w Zaklęcone lobale?

W trosce o zdrowie psychiczne pani Marii od razu wyjaśniłem, że grę Zakręcone robale Zenio ma w swoim pokoju. Gdy wyszli, przelałem masę przez sitko do foremek i wstawiłem do piekarnika. Później zacząłem porządkować kuchnię. Tego też nauczyła mnie mama: „Dobry szef kuchni nigdy nie zostawia po sobie bałaganu. Zawsze pamiętaj, żeby posprzątać stanowisko”.

– Tak jest, chef! – krzyknąłem z entuzjazmem do swoich myśli.

To dla mnie najlepsza zabawa pod słońcem. Garnki, patelnie, różne dziwne kuchenne przyrządy fascynowały mnie, odkąd pamiętam. Godzinami mogę patrzeć, jak mama czaruje w kuchni. Uwielbiam tworzenie oryginalnych i ciekawych potraw. Łączenie ze sobą różnych, pozornie niepasujących do siebie składników czy smaków. Kiedy gotuję i na moich oczach powstaje danie, czuję się wielki i wszechmocny. To niesamowite uczucie. Nie muszę nawet jeść swoich potraw. Najwięcej satysfakcji daje mi świadomość, że smakują komuś innemu.

Oczywiście zdarzają się i wtopy. W gotowaniu czas, proporcje i temperatura mają ogromne znaczenie. Jest tyle różnych czynników, które decydują o tym, czy danie się uda, czy nie. Tym razem wyszło perfekcyjnie. Kiedy wyjąłem foremki z piekarnika, skórka na powierzchni była idealnie ścięta. Teraz trzeba było tylko schłodzić.

– I jak ci idzie? – pani Maria zajrzała do kuchni. – Zenio zajął się oglądaniem Atlasu nieba – wyjaśniła. – Nie przypuszczałam, że chłopiec w jego wieku może tyle wiedzieć na tak trudny temat.

– To jego pasja. Ten atlas zna już chyba na pamięć.

– Wszystko z nim w porządku?

– Nie rozumiem – spojrzałem zaskoczony. – Poza tym, że klnie i interesuje się kosmosem, to całkiem normalny dzieciak.

– Ech – sapnęła. – Nie to miałam na myśli. Czy on nie jest chory?

– Nie. Dlaczego miałby być chory?

– Bo wydaje się taki… – zawahała się – bledziutki.

Nie zdążyłem rozwiać jej obaw, bo Zenio stanął w drzwiach.

– To gdzie ten desel? – spytał, rozglądając się dokoła.

– Już podaję – odezwałem się, otwierając lodówkę.

Posypałem deser cukrem pudrem i opaliłem specjalnie do tego przeznaczonym palnikiem. Na koniec udekorowałem deser garścią świeżych malin i kilkoma listkami mięty.

– Voilà1 – zaszpanowałem francuskim, stawiając przed nimi deser.

– Szymku – westchnęła nabożnie pani Maria – to prawdziwe arcydzieło. – Rozbiła zastygłą skorupkę i zanurzyła łyżeczkę w miękkim wnętrzu. – Mhm… niebo w gębie. Jesteś mistrzem – rozpływała się w zachwytach, delektując się każdym kęsem. – Chapeau bas – odpowiedziała francuskim na mój francuski i to był jej błąd.

– Dlacego sa jest po ba, a nie psed? – zareagował natychmiast Zenio.

Pani Maria zamarła z łyżeczką w pół drogi do ust. Niemal słyszałem, jak jej szare komórki próbują przetrawić pytanie. Zrobiło mi się jej żal. W całej swojej długiej nauczycielskiej karierze na pewno nie spotkała nikogo takiego jak Zenio. Poza tym myślę, że mój młodszy brat nawet sztuczną inteligencję położyłby na łopatki swoim niekończącym się ciągiem „ajaków” i „dlacegów”.

– Chapeau bas – odezwała się pani Maria – to taki zwrot po francusku: „kapelusze z głów”.

– A jakie kap… – zaczął Zenio, ale pani pedagog już się odnalazła.

– Dawniej dżent… eleganccy panowie nosili kapelusze, a zdjęcie lub uchylenie kapelusza – wykonała stosowny ruch ręką – było oznaką szacunku. Obecnie zamiast kapelusza, którego, jak widzisz, nie mam, można użyć tego zwrotu z tych samych powodów. Deser twojego brata zasługuje na szacunek. Nie uważasz?

– Uwazam – potwierdził.

Przyznam, że pani Maria zaimponowała mi równie mocno jak ja jej swoim crème brûlée.

W tym momencie usłyszeliśmy zgrzyt klucza w drzwiach wejściowych.

– Tata wlócił! – wrzasnął Zenio i skoczył do przedpokoju.

1Voilà (fr.) – proszę.

Moja „godzina szczerości”

Zamiast spodziewanego taty do kuchni weszła mama.

– Dziękuję, pani Mario, że zajęła się pani chłopcami – odezwała się zmęczonym głosem. – Przepraszam, że tyle to trwało.

– Kochana – sąsiadka lekceważąco machnęła ręką – ile ja czasu spędziłam w szpitalach z moim świętej pamięci Marianem… – zamilkła raptownie, zdając sobie sprawę z popełnionej gafy. – Przepraszam. Nie to chciałam… – bąkała. – Jak się czuje pan Ksawery?

– W porządku – odparła mama. – Jest przytomny i trochę przestraszony. Na szczęście nie był to prawdziwy zawał, tylko takie ostrzeżenie.

– Oj to dobrze, to dobrze – próbowała zatrzeć poprzednie wrażenie pani Maria. – Zawsze mówiłam, że pan Ksawery delikatny i wrażliwy. Jak to artysta.

W tym momencie Zenio ziewnął rozdzierająco. Pani Maria poderwała się z miejsca jak koń dźgnięty ostrogą.

– Pójdę już. Przepraszam, że tak się zasiedziałam, ale Szymuś zrobił nam prawdziwą ucztę.

– Aha-aaa – przerwało jej kolejne ziewnięcie.

– Dobranoc – szepnęła, kierując się do drzwi. – Gdybym była potrzebna, proszę śmiało się do mnie zwracać, pani Justyno.

– Dziękuję, pani Mario.

Poszedłem zamknąć za nią drzwi, a mama zajęła się kładzeniem Zenia do łóżka. Zazwyczaj był to długotrwały proces. Tym razem jednak przebiegł błyskawicznie. Nawet nie zdążyłem pozmywać, gdy wróciła do kuchni.

– Dziękuję, synku – szepnęła, obejmując mnie ramieniem.

– No co ty – zdziwiłem się. – Przecież zawsze sprzątam.

– Nie chodzi o sprzątanie. Uratowałeś Ksaweremu życie. Lekarz powiedział, że gdyby nie szybka reakcja, mogłoby się to skończyć inaczej.

– To nie ja, to Zenio. On go znalazł – sprostowałem.

Mama cicho parsknęła.

– Wyszło na to, że bycie nieposłusznym ma swoje dobre strony. Ale to ty zadzwoniłeś po pogotowie.

– Wyjdzie z tego?

– Wyjdzie – szepnęła. – Ale napędził mi strachu.

– Nie martw się – próbowałem ją pocieszyć. – Może jednak coś przygotuję. Masz ochotę na tost z łososiem?

– Jesteś kochany – uśmiechnęła się. – Ale nic nie przełknę. Dziękuję. Idziemy spać?

– Jasne.

– A jak było z panią Marią? W porządku?

Przez chwilę się zastanawiałem, czy nie wspomnieć o uwadze sąsiadki na temat zdrowia Zenia, ale zrezygnowałem. To nie był dobry moment.

– W porządku – potwierdziłem.

– Trochę tu pobędzie – patrzyła prosząco. – Dopóki tata nie wróci i nie wydobrzeje. Zgoda?

– Nie ma sprawy. Lubię ją. Zenio chyba też.

– To dobrze – sapnęła z ulgą. – Przynajmniej to zmartwienie będę miała z głowy. Dobranoc, synku – przytuliła mnie i ucałowała.

– Dobranoc.

Leżałem w łóżku i zastanawiałem się nad słowami mamy. Czy rzeczywiście razem z Zeniem uratowaliśmy Ksaweremu życie? Ksawery, jak kiedyś ujęła, spadł jej jak z księżyca. Po moim urodzeniu nie wróciła już na studia. Zresztą farmacja jej nie interesowała. Kierunek wybrała pod wpływem rodziców, bo to ceniony i dobrze płatny zawód. Mama od dziecka lubiła gotować, ale w oczach babci Krystyny kucharzenie nie było prestiżowym zajęciem.

– Ludzie nie będą cię podziwiać za talerz zupy – skwitowała, gdy mama zwierzyła się jej, że chce pójść do gastronomika. – Pichcić umie pierwsza lepsza, a panią magister z apteki każdy szanuje.

– Dałam sobie wcisnąć ten kit – pożaliła się podczas jednej z naszych „godzin szczerości”.

Bardzo lubiłem te rozmowy. Często wypytywałem o czasy przed moim urodzeniem, licząc po cichu, że pod wpływem wspomnień mama wyjawi imię mojego prawdziwego taty. Jednak nigdy nie odważyłem się zadać tego pytania wprost. Za to poznałem mnóstwo ciekawych faktów z jej życia. Po moim urodzeniu, idąc za głosem serca, a trochę na przekór babci, zapisała się do szkoły gastronomicznej. Mieszkała w akademiku i kiedy jej nie było, zajmowały się mną różne ciocie. Żeby opłacić naukę, została kelnerką. I tak poznała Ksawerego.

– Na dzień dobry wywaliłam mu na spodnie całą zawartość tacy. Espresso i pucharek lodów waniliowych z czekoladą – wyrecytowała zamówienie. – Na szczęście lody poleciały pierwsze, więc się nie poparzył, ale spodnie były do wyrzucenia. Przypuszczam, że w całej historii damsko-męskich relacji żaden związek nie zaczął się równie dziwacznie.

– Chcesz powiedzieć, że wtedy się w tobie zakochał?

– Nie! – pokręciła głową ze śmiechem. – Ale na pewno mnie zauważył.

– Nie wydawał ci się… za stary? – spytałem dosyć ryzykownie. Z tego, co mówiła wcześniej, wiedziałem, że jej ojciec, a mój dziadek Wacław, jest tylko kilka lat starszy od Ksawerego.

– Ani trochę – zaprzeczyła. – Był taki inny. Szarmancki, opiekuńczy, troskliwy – wyliczała. – Nigdy wcześniej nikogo takiego nie spotkałam.

Oho – pomyślałem – czyli mój tata nie był ani szarmancki, ani opiekuńczy, ani troskliwy. W zasadzie sam mógłbym dojść do takiego wniosku, bo skoro nas zostawił, to oczywiste, że nie miał żadnej z tych cech. Drugie przypuszczenie odnosiło się do jego wieku. Musiał być młody, a przynajmniej młodszy od Ksawerego. Już miałem zapytać, żeby potwierdzić swoją teorię, gdy mama podjęła opowieść:

– Ksawery różnił się nie tylko od tych, których do tej pory znałam, różnił się też bardzo ode mnie. I to początkowo było dość trudne. Ja, szara myszka z wioski zabitej dechami, z matką dewotką i ojcem pantoflarzem. Moim największym życiowym osiągnięciem byłeś ty. A on? Nie było kobiety, która by się za nim nie obejrzała. Przystojny, z rodziny z tradycjami, z wyższym wykształceniem i pozycją. Uznany kompozytor i dyrygent. Profesor akademii! – parsknęła. – W moim świecie wyglądał jak książę z bajki i kiedy poprosił mnie o rękę, od razu się zgodziłam. Nie dlatego, że dawał mi oparcie i stabilizację, czy wreszcie „uczciwe nazwisko dziecku”, jak to ujęła moja mama. Czułam się przy nim bezpiecznie, wiedziałam, że mogę mu zaufać i… – zawahała się – zwyczajnie się zakochałam – dokończyła.

Nie wiedziałem, kim jest dewotka ani dlaczego mama nazwała dziadka pantoflarzem.

– Nie powinnam tak mówić, ale czasem nie umiem inaczej. Babcia jest bardzo religijna, choć myślę, że często źle pojmuje wiarę. Wydaje jej się, że postępuje słusznie, a krzywdzi siebie i innych. A dziadek? – westchnęła. – Dziadek we wszystkim jej ulega. A jeśli się przeciwstawi, to w tajemnicy.

Później poznałem kolejne szczegóły z życia mamy. Ksawery pomógł jej w ukończeniu szkoły, a potem załatwił staż w restauracji hotelowej, gdzie pracuje do dziś. Pobrali się, gdy miałem trzy lata, i wtedy mnie adoptował. Dla mnie naprawdę jest jedynym tatą, jakiego znam i pamiętam. Zawsze był dla mnie dobry i wyrozumiały, choć nie ma między nami aż takiej bliskości, jaką widzę między nim a Zeniem. Nie jestem zazdrosny, ale czasem zastanawiam się, czy fantazjowanie na temat mojego prawdziwego taty nie wynika właśnie z tego.