Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
73 osoby interesują się tą książką
Julia i Karolina są bliźniaczkami, które jednocześnie łączy i dzieli wszystko. Karolina jest przebojowa i wyrywa się z rodzinnej miejscowości na pograniczu Mazur i Podlasia, by odkrywać świat. Julia, cicha i spokojna, nadal mieszka z rodzicami i pracuje jako bibliotekarka, powoli wsiąkając w lokalną społeczność. Gdy nadchodzi świąteczny czas, Karolina wraca w rodzinne strony. Przyzwyczajona do innego życia, na nowo musi zrozumieć swoich bliskich, ale też samą siebie. Czy w ferworze przygotowań znajdzie się miejsce na szczere rozmowy? Czy mimo odmiennych charakterów przy wigilijnym stole zagości spokój i zrozumienie? Jak święta wpłyną na losy dwóch młodych kobiet i ich najbliższych? A może znajdzie się czas na miłość? Pełna ciepła i pozytywnych emocji opowieść o tym, że wszystko czego w życiu szukamy może być czasami na wyciągnięcie ręki. Nie tylko w święta...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 37 min
Siedząca w pierwszym rzędzie nowoczesnej sali wykładowej Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego Karolina Milewska w nabożnym skupieniu wodziła wzrokiem za młodym doktorem ekonomii. W jej ciemnobrązowych błyszczących oczach skrywały się powaga i podziw. Ktoś z boku mógłby pomyśleć, że wykład pochłonął bez reszty pilną studentkę, lecz nic bardziej mylnego, Karolina nie rozumiała z niego bodaj słówka. Nie cierpiała ekonomii ani w ogóle nauk ścisłych, ba, już sama nazwa przedmiotu budziła w niej odrazę. Byłby to wykład, jej zdaniem, na politologii całkowicie zbędny, gdyby nie przystojny i na swój sposób uroczy profesorek, jak go pieszczotliwie nazywała, Jeremi Kocybut. Dlatego zamiast przyłożyć się do nauki, postanowiła zastosować na młodym wykładowcy wszystkie uwodzicielskie sztuczki, by go oczarować i zaliczyć przedmiot za pierwszym podejściem. Jednym słowem, zagięła na Kocybuta parol. Co więcej, uważniejszy obserwator z pewnością zauważyłby w spojrzeniu dziewczyny iskierki tryumfu i zadowolenia sugerujące, że jej plan się powiódł. I tak w istocie było. Nie minęły trzy miesiące, a Karolina miała na swoim koncie trzy udane nibyrandki z profesorkiem. Prawdziwymi randkami nazwać ich nie mogła. Były to zaledwie trzy miłe rozmowy przy kawiarnianym stoliku. Rozmawiali o zbliżających się świętach i oboje doszli do wniosku, że nie przepadają za bożonarodzeniowym cyrkiem i woleliby spędzić ten czas w ciepłych krajach, ewentualnie w górach. A ponieważ Jeremi był samotnym mężczyzną, dziewczyna liczyła, że lada moment zaprosi ją do uroczego spa, gdzie we dwoje przeżyją upojne chwile.
Jeremi Kocybut nie cieszył się w latach młodzieńczych szczególnym zainteresowaniem szkolnych koleżanek, więc nagłe zapędy studentek w stosunku do jego osoby dziwiły go, ale tylko z początku. Niezbyt długo opierał się zastawionym na niego sidłom. Wpadł w nie z rozkosznym połechtaniem własnego ego, bowiem od pierwszego wykładu na tejże uczelni, który miał miejsce niecałe cztery lata temu, studentki całkiem odważnie go deprawowały. Na jego wykładach zakładały prowokacyjnie nogę na nogę, a ich kuse spódniczki zsuwały się, odsłaniając ponętne uda, dziewczęta rozpraszały uwagę głębokimi dekoltami czy też zalotnie zaglądały mu w oczy lub rzucały wiele mówiące półuśmieszki i niemal jawnie z nim flirtowały. On, który w dzieciństwie i w młodości był chłopcem raczej nieśmiałym i pogrążonym w książkach, nagle wszedł do świata kobiecych zalotnych adoracji i musiał przyznać, że to, co niegdyś tak go onieśmielało, teraz wydawało mu się całkowicie naturalne i oczywiste. Schlebiały mu powłóczyste spojrzenia studentek i zaproszenia na intymne spotkania. Przestał się opierać. Okulary zastąpił szkłami kontaktowymi, nie do końca idealną cerę zakrył trzydniowym zarostem, ciemne włosy zaczesał na żel, wyprostował ramiona i plecy, i wreszcie uwierzył w swoje męskie ego. Bałwochwalcze uwielbienie studentek bawiło go i z czasem zaczął przyjmować je jako coś mu ewidentnie należnego. Już teraz sam wybierał spośród trzódki wpatrzonych w niego dziewcząt tę, z którą miał ochotę poflirtować. A w tym roku akademickim w oko wpadła mu Karolina Milewska. Nie dość, że piękna, to w dodatku dowcipna i zadziorna. Wybaczył jej nawet i to, że w przypływie szczerości zakomunikowała mu, że jego wykłady śmiertelnie ją nudzą.
Karolina bohatersko stłumiła ziewnięcie. Oparła prawy łokieć o brązowy blat pulpitu, przerzuciła lśniące ciemne włosy na prawe ramię i bawiąc się pasemkiem, wodziła spojrzeniem za wykładowcą. W pewnym momencie zawiesiła wzrok na sztucznym drzewku choinkowym upstrzonym czerwonymi i złotymi bombkami. Westchnęła odrobinę za głośno i myślami odpłynęła daleko, do rodzinnej miejscowości Mizajne na pograniczu Mazur i Podlasia. I chociaż kochała ten sielski skrawek świata, skrzywiła się z niesmakiem. Już na licencjacie zachłysnęła się wielkomiejskim gwarem i nonszalanckim stylem życia, a przede wszystkim anonimowością, jaką zapewniała wielka aglomeracja. Eh, jeśli Jeremi nie zaprosi mnie na święta, to zaraz trzeba będzie pojechać na tę nieszczęsną wieś – rozmyślała. W jej rodzinnym domu kultywowano regionalne tradycje, które ona nazywała zaściankowymi. Istna wiocha! – oceniła z niechęcią. Znów babcia Aniela każe maluchom włazić pod stół i gdakać, a wujek Mietek zaczai się, by puknąć brata łyżką w czoło. Idiotyczne zwyczaje – skwitowała w duchu. Jedyną dobrą stroną powrotu w rodzinne strony, jaka przychodziła dziewczynie do głowy, była siostra bliźniaczka, Julia Milewska. Karolinie nie mieściło się w głowie, że Julia na własne życzenie zrezygnowała z życia w Olsztynie i po skończeniu licencjatu wróciła na wieś. No ale musiała przyznać, że dzięki temu rodzice nie byli sami, a ona mogła zrealizować swoje marzenie, a mianowicie spędzać weekendy, a kto wie, może i święta poza domem, bez wysłuchiwania rodzicielskich napomnień.
Z zamyślenia wyrwały ją szuranie butów i trzask opadających pulpitów. Podniosła głowę, rozejrzała się i z ulgą przyjęła do wiadomości koniec wykładu. Spostrzegła, że studenci zajęci swoimi sprawami wychodzą, nie zawracając głowy wykładowcy. To dobrze, będę go miała tylko dla siebie – uśmiechnęła się pod nosem. Niespiesznie złożyła leżące przed nią kartki, na których zamiast zapisków z wykładu narysowała kilka esów-floresów i serduszka. Położyła przed sobą na blacie sporą czarną torebkę i spakowała do niej rzeczy leżące na pulpicie. Podniosła głowę i zamarła. Przed Kocybutem zatrzymała się tleniona blondynka w czerwonej obcisłej sukience, a on nachylił się, by lepiej ją słyszeć.
Karolina zmarszczyła brwi i przygryzła wargę, spowolniła pakowanie swoich rzeczy i spod przymrużonych rzęs przyglądała się tamtym dwojgu. Dziewczyna żywo gestykulowała, a on się w nią wpatrywał zbyt intensywnie – jak oceniła w duchu Karolina. No przecież ta jędza wyraźnie go uwodzi. Milewska chrząknęła znacząco raz i drugi, jednak te zabiegi nie przyniosły spodziewanego skutku. Nie pozostało jej więc nic innego, jak z godnością opuścić aulę.
Zarzuciwszy zamaszyście torbę na ramię, strzepnęła z białej koszulowej bluzki niewidoczny okruszek, poprawiła plisy granatowej minispódniczki, podniosła wysoko głowę i stukając obcasami czarnych, długich aż za kolana kozaków, rzuciła ostentacyjnie:
– Wesołych świąt, panie profesorze, i szczęśliwego nowego roku.
Kocybut podniósł rękę i zrobił ruch, jakby chciał ruszyć w jej stronę, ale jego rozmówczyni nie przestawała trajkotać i przezornie zasłoniła sobą wychodzącą. Doktor ekonomii podszedł natychmiast do biurka i zaczął chaotycznie wrzucać do brązowej skórzanej aktówki brulion, luźne zapisane drobniutkim maczkiem kartki i pióro. Włożył do ust fajkę, z którą się nie rozstawał, a która jego zdaniem dodawała mu powagi, wsunął teczkę pod pachę i z roztargnieniem przysłuchując się namolnej studentce, zmierzał do drzwi. Od momentu, gdy Karolina opuściła salę wykładową, myślał tylko o tym, jak spławić tę gadułę. W końcu zniecierpliwiony bezceremonialnie wyłączył światło, rzucił jakiś frazes, życząc przy okazji wesołych świąt, pożegnał się i rozejrzał po długim korytarzu. Nie wypatrzył jednak w rzedniejącym tłumie studentów szczupłych pleców ani pięknych ciemnych długich włosów Karoliny. Westchnął. Wyjął fajkę z ust i schował do kieszeni dżinsowej koszuli. Nie musiał już strugać ważnego profesora. Odwrócił się i zderzył z jędrnym biustem niedawnej rozmówczyni.
– Ojej, panie profesorze, wpadł pan we mnie jak śliwka w kompot. – Blondynka zaśmiała się perliście. – Gotowa jestem pomyśleć, że pan na mnie leci. – Mrugnęła zalotnie.
– Sorki, zamyśliłem się. – Speszony zmierzwił czarne, postawione na żel włosy. – Ostatnio jestem taki roztargniony i zamaszysty. To chyba przez te święta.
– Fakt, wszyscy się dokądś spieszą, pędzą, jakby te święta miały być ich ostatnimi. Nie sądzi pan?
– A tak, tak, w rzeczy samej... Ja też lecę. To... jeszcze raz, wesołych świąt życzę. – Skinął głową i już miał się oddalić, ale dziewczyna przytrzymała materiał jego dżinsowej katany.
– Gdyby jednak te święta nie okazały się dla pana tak wesołe, jakby pan sobie wymarzył, to... – zawiesiła głos, poszperała w torebce i wyjęła z niej mały biały kartonik – może pan zawsze zadzwonić... do mnie... i się wyżalić. Jestem bardzo dobrą... słuchaczką. – Wręczyła mu wizytówkę i kołysząc biodrami, oddaliła się niespiesznie.
On natomiast stał w miejscu, patrząc za nią. Warta grzechu – ocenił. Gdy zniknęła mu z oczu, spojrzał na pozostawioną mu wizytówkę i przeczytał: Aneta Żaklińska. Postukał kartonikiem w otwartą dłoń. Przez chwilę wahał się, czy go po prostu nie wyrzucić, ale w końcu włożył go do kieszeni aktówki, którą na powrót wsunął pod pachę.
Karolina tymczasem wyszła z budynku wprost w śnieżną zadymkę. Mroźne, lepkie od śniegu powietrze utrudniało oddychanie. Ona jednak nawet tego nie czuła. Była zła. Po prostu wściekła. Jej marzenia prysły w jednej chwili. Eh, co za pech! Ostatni wykład musiał się tak idiotycznie skończyć. Teraz zobaczę go dopiero po Nowym Roku. A takie wiązałam z nim nadzieje. Tyle sobie obiecywałam – użalała się nad sobą. Czuła się jak dziecko, któremu odebrano obiecanego cukierka. Po prawdzie nikt jej niczego nie obiecywał, jednak ona podczas ostatniej randki z Jeremim wywnioskowała, że skoro i ona, i on nie lubią świąt, to przecież nic nie stoi na przeszkodzie, by spędzili je razem i to zupełnie nieświątecznie. Liczyła tym samym, że ich luźna znajomość wejdzie na wyższy, bardziej intymny poziom. Przecież jeden niewinny całus w policzek z ostatniej randki nie liczył się naprawdę.
– Niech to jasny szlag! – mruknęła do siebie dość głośno, przekraczając próg domu studenckiego.
– Coś nie tak, pani Karolinko? – Portier wychylił głowę z okienka. – Pani zawsze taka wesoła dziewczyna, aż nie poznałem pani bez uśmiechu.
– Nie, wszystko dobrze, panie Kaziu. Tak jakoś... trochę smutno, że... że... że kończą się wykłady... – bąknęła bez sensu.
– Żartuje pani sobie ze mnie, starego?! – Roześmiał się. – Toż cała brać studencka się cieszy. Dziś na łeb na szyję wszyscy wyjeżdżają, nie czekając wieczoru, a pani smutno?
– Nooo... smutno... – Pociągnęła nosem, a staruszek wybałuszył na nią oczy.
– W domu, wśród bliskich, przy wigilijnym stole humor pani wróci. No... chyba, że to nie o naukę chodzi, a o złamane serce, co? – Rozciągnął usta w uśmiechu. – Zgadłem, prawda? Taka śliczna dziewczyna, wprost stworzona do kochania. Oj, pani Karolinko, niejedno serce pani złamie... Gdybym był młodszy, to... eh. – Zaśmiał się dobrodusznie.
– Ja po prostu nie cierpię świąt! Nie znoszę! Już wolę się uczyć. Szkoda czasu na kolędy, śpiewy przy choince i te wszystkie komercyjne bzdety – wybuchła.
– No, jak pani uważa. – Spoważniał i wręczył jej klucz do pokoju. Wychylił się z okna portierni i śledził ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła na schodach. – Dziwna ta dzisiejsza młodzież – stwierdził, kręcąc głową.
Nie czekając na windę, Karolina popędziła schodami na czwarte piętro. Wpadła do pokoju, rzuciła torebkę na łóżko i prześledziła w komórce rozkład jazdy pociągów. Skoro nie miała szansy wyjechać z Kocybutem, to najchętniej już w tej chwili pobiegłaby na dworzec i wyjechała na koniec świata, jak nazywała swoją małą rodzinną miejscowość. Tym bardziej, że jej współlokatorka wyjechała dzień wcześniej, a ona bardzo chciała z kimś pogadać. Najwierniejszą zaś powierniczką była Julia, czyli siostra bliźniaczka. Tak, Julii mogła powierzyć wszystkie swoje tajemnice.
Rozpięła pospiesznie guziki białej bluzki i rzuciła ją na poręcz krzesła. Wciągnęła przez głowę ciepły granatowy golf z szerokim szalem i dopiero wtedy, przebierając nogami, zsunęła plisowaną spódnicę i nałożyła czarne legginsy. Wciąż zła, wyszarpnęła z szafy torbę podróżną i zaczęła upychać w nią byle jak ubrania i kosmetyki. Po co on mi się skarżył, że nie ma z kim spędzić świąt? Po co snuł historyjki o wypoczynku z dala od tego bożonarodzeniowego komercyjnego jazgotu, skoro koniec końców nie zaprosił mnie nigdzie. A może jest taki nieśmiały i powinnam go bardziej ośmielić?
Porzuciła pakowanie i podeszła do okna. Kortowo – olsztyńskie miasteczko studenckie – tonęło w bieli. Po ulicach z kapturami na głowach przemykali studenci objuczeni plecakami. Parking pustoszał. Choć dochodziła dopiero trzynasta, Kortowo zamierało. No tak, ostatnie wykłady właśnie się skończyły. – Karolina westchnęła. Zabębniła palcami po parapecie i przykleiła czoło do szyby.
– A niech to! Wszystko przez tę blondynę. Już ja bym go z pewnością dziś odpowiednio nakierowała i może jeszcze dziś jechalibyśmy w jakieś urocze zaciszne miejsce. Z daleka od ludzkich oczu. Tylko we dwoje. – Rozmarzyła się, ale po chwili aż podskoczyła na dźwięk telefonu. – Jeremi? – zawołała, nie patrząc na wyświetlacz.
– Jeremi? Co za Jeremi? – Julia zachichotała. – Ty mi powiedz lepiej, kiedy zamierzasz wrócić do domu? Ty wiesz, ile tu mamy roboty!? Nie wiem, w co ręce włożyć, a ty mi tu z jakimś Jeremim wyskakujesz. Mam nadzieję, ze żartowałaś z tym pozostaniem na święta na uczelni. Mamie by chyba serce pękło, a tata zapewne pojechałby po ciebie szybciej, niż myślisz.
– Cześć Julka, ja też się cieszę, że cię słyszę. – Karolina starała się zamaskować rozczarowanie, ale szło jej nieudolnie.
– No to mów, kiedy wracasz i co to za tajemniczy Jeremi? – Siostra nie dawała za wygraną.
– Zamierzam wracać dzisiaj, no ale skoro mam ci opowiedzieć o Jeremim, to spóźnię się na pospieszny o piętnastej. Będę zmuszona telepać się zwykłym z milionem przesiadek i zapewne ugrzęznę w środku nocy na jakimś zapyziałym dworcu – roztaczała przed bliźniaczką czarne wizje.
– Dobrze, już dobrze. Pakuj się więc i przybywaj. Lecę powiedzieć rodzince, że dziś jeszcze będziesz. Mama dziwnie jakoś się niepokoiła od rana, że coś kombinujesz. – Julia roześmiała się do słuchawki, po czym się rozłączyła.
– Kombinowałam – wyznała Karolina do głuchego telefonu, który wciąż trzymała przy uchu – ale nie wyszło i teraz jadę babrać się w kapuście z grzybami, w pierogach, smażyć cholernego karpia i ucierać kutię. – Znów zabębniła palcami w parapet. Naraz wydało jej się, że słyszy dźwięk esemesa. Spojrzała w ekran komórki i zamrugała energicznie. Nie, nie zdawało jej się. Wiadomość faktycznie pochodziła od Jeremiego Kocybuta. Na twarzy młodej Milewskiej zajaśniał triumfalny uśmiech. – A jednak siedzę ci w głowie – powiedziała na głos.
Odeszła od okna i usiadła na łóżku, zepchnąwszy uprzednio resztę niespakowanych ubrań na jedną gromadę. Co ja powiem rodzicom, jeśli jednak zaproponuje mi wspólny wyjazd? Wszystko możliwe. W końcu do świąt jeszcze kilka dni – rozważała zafrasowana. Podciągnęła nogi i usiadła po turecku. Intensywnie analizowała, jak usprawiedliwić przed rodzinką swoją nieobecność. Julka już zapewne obwieściła im radośnie, że dziś wracam. Nie dadzą się zbyć byle kłamstwem. Zagryzła dolną wargę, zaczerpnęła tchu i w końcu wyświetliła wiadomość.
Cześć, Karola, tak szybko wyszłaś, że nie zdążyłem życzyć Ci wesołych świąt. Zatem życzę, niech będą wesołe, cokolwiek to znaczy. Ja preferuję dobrą książkę. Zdzwonimy się.
– Co to ma być? – Zmarszczyła brwi. Nie podobał jej się jego minimalizm słowny. Nie wiedziała, jak ma czytać te lakoniczne wypociny. – Idiota! – skwitowała dosadnie. Najchętniej natychmiast by do niego zadzwoniła, ale jakaś jej cząstka domagała się ukarania go. A ukarać mogła go tylko w jeden sposób, ignorancją. Postanowiła więc nie odpisywać. Ta rozkoszna zemsta dodała jej energii, która ją niosła aż do chwili, gdy wsiadła do pociągu. Tam bowiem, razem ze stukotem kół, zdała sobie sprawę, że życie jest bez sensu, a ona naprawdę świąt po prostu nie trawi.
Ubrana w puchatą granatową kurtkę Julia Milewska wymknęła się cicho ze swojego królestwa na poddaszu. Rufus, przygarnięty kundelek, przemknął między jej kolanami i zbiegł po stromych drewnianych schodach powitać nowy dzień, ujadając przy tym hałaśliwie. Zanim Julia zamknęła drzwi, zerknęła jeszcze raz, czy jej krzątanina i szczekanie Rufusa nie obudziły siostry, ale Karolina, oprócz lekkiego posapywania przez sen, nie dawała znaku życia. Niech śpi. Ma za sobą ciężką podróż – pomyślała zatroskana. Przez śnieżycę dojazd z Olsztyna trwał prawie dziesięć godzin. Julia syknęła, bo drzwi skrzypnęły przeciągle, zastygła w bezruchu, nasłuchując, ale po chwili odetchnęła z ulgą. Poprawiła czerwoną czapkę z wielkim pomponem, naciągnęła rękawice i zanim chwyciła miotłę do odśnieżania, zmrużyła oczy i spojrzała prosto w słońce. Wciągnęła rześkie powietrze i odetchnęła pełną piersią.
– Dzień dobry – przywitała budzący się dzień. – Jest cudnie.
Potoczyła wzrokiem po pokrytych białym puchem polach i omiotła wzrokiem ośnieżone drzewa w pobliskim sadzie. Na śniegu nietkniętym ludzką stopą skrzyły się diamenciki lodu. Lekki podmuch poruszył gałęziami wiśni i biała śnieżna posypka zatańczyła na wietrze. Dwa kruki siedzące na brązowym drewnianym płocie zakrakały głośno i zerwały się do lotu. Rufus rozszczekał się, goniąc za nimi. Julka zabrała się energicznie do odśnieżania drewnianych schodów, by jak najprędzej zejść i wpuścić psa do rodziców. Choć na górze dziewczęta miały pokój, łazienkę i aneks kuchenny, ten ostatni służył im raczej do robienia kawy i herbaty, względnie do sporadycznego pichcenia jakichś frykasów dla znajomych, bowiem pani Krystyna Milewska nie wyobrażała sobie, by córki stołowały się osobno. O, co to, to nie. Wielki dębowy stół wystrugany przez głowę rodziny Zbigniewa Milewskiego był centralnym punktem kuchni. Gdy dziewczęta poszły do szkoły średniej, ojciec wprawdzie pozwolił im przenieść się na górę, gdzie miały z zewnątrz osobne wejście po drewnianych, dość stromych schodach, ale mimo to bliźniaczki, rodzice i mieszkająca z nimi babcia Aniela, spożywali posiłki wspólnie w wielkiej kuchni. I to była u Milewskich rzecz święta.
– Karolka śpi jak kamień, co? – Matka, zerkając na córkę, głaskała Rufusa za uchem. – Pewnie i ty się nie wyspałaś. W końcu też jeździłaś z tatą po Karolkę do Suwałk. Całe szczęście, że bezpiecznie dotarliście. Dawno nie widziałam takiej zawiei.
– Zasypało świat, ale cieszę się, że przynajmniej w tym roku święta będą białe. – Julka rozłożyła na grzejniku mokre rękawice. – Karola śpi jak suseł, choć Rufus się obudził i poszczekiwał. Wiesz, jaki on jest, jak tylko usłyszy szmer na dole, natychmiast chce do was lecieć.
– Kochany Rufusek. – Krystyna Milewska nałożyła do psiej miski pokrojone udko z wczorajszego rosołu. Wypłukała dłonie, wytarła w kuchenną ściereczkę i dopiero wtedy sięgnęła po bochen chleba. Zapach świeżego pieczywa rozniósł się po kuchni. – Tata, zanim wyszedł rano po chleb do Dywańskiej, odśnieżył obejście, pewnie szuranie łopatą zbudziło psa. A co tam u Karolci? Opowiadała coś ciekawego?
– Nie, właściwie całą drogę z dworca spała. Sama ci pewnie opowie. – Julka rozcierała czerwone od mrozu dłonie. – Prawdziwy ziąb, a u mnie w bibliotece piec akurat nawalił. Dziś ma przyjechać jakiś spec, mówią, że złota rączka. Tylko pytanie, czy dojedzie. Główne drogi może i są odśnieżone, ale o naszej pies z kulawą nogą nie pamięta.
– Leśniczy ma traktorek z pługiem, to może i przejedzie przez wieś. Złoty człowiek z pana Stanisława. Komu by się chciało własną pracę i paliwo marnować, a na niego zawsze można liczyć. Nastaw, Julciu, wodę na herbatę. Babcia też już pewnie wstała, to zrób i dla niej.
– Dla taty też zrobić? – Julka postawiła czajnik na gazie i sięgnęła do szafki po kubki.
– Nie, tata pojechał z rana do wujka Mietka, wędzą szynki na święta. Do Wigilii zostały tylko cztery dni. Mało czasu. – Kobieta smarowała masłem kromki chleba. – Nie powinnaś siedzieć w zimnym pomieszczeniu. Weź urlop na te parę dni. Teraz i tak ludzie nie czytają, bo mają głowy zaprzątnięte przygotowaniami do świąt. Każdy zrozumie, że biblioteka zamknięta.
– No coś ty, mamo. Właśnie teraz jest najwięcej wypożyczeń. No i mamy próby do jasełek. Dzieci jeszcze muszą kilka razy przećwiczyć, żeby wstydu nie było. – Julka wyciągnęła deskę do krojenia, urwała trzy długie szczypiorki z doniczki i posiekała je drobniutko.
– Za dużo bierzesz na swoje barki. Jak świat światem, nigdy u nas jasełek nie było. Cieszę się, że się angażujesz w pracę, ale widzę, jak przeżywasz to przedstawienie. Mam nadzieję, córeczko, że wszystko ci się uda. – Rodzicielka objęła córkę czułym spojrzeniem. Długo z mężem nie mogli mieć dzieci. Dawali na mszę, upraszali Boga choćby o jedno dziecko, chodzili na pielgrzymki i w końcu Pan Bóg wysłuchał ich błagalnych próśb i to w dwójnasób. Gdy Karolina i Julia przyszły na świat, ich rodzice nie byli już pierwszej młodości. Krystyna liczyła sobie trzydzieści cztery wiosny, a jej mąż trzydzieści osiem. Wieść o ciąży była najszczęśliwszym dniem w ich małżeństwie, oprócz oczywiście tego, w którym na świecie powitali córki.
– Kocham swoją pracę. Cieszę się, że ludzie zachodzą i wypożyczają książki. No i jako pierwsza znam wszystkie miejscowe ploteczki. A ostatnio podczas prób jest mnóstwo śmiechu. Oprócz jasełek przygotowałam też malutkie niespodzianki dla seniorów. Tylko nie zdradź mnie przed babcią.
– Słyszałam. – Do kuchni weszła babcia Aniela. Mimo swojego sędziwego wieku kobieta tryskała zdrowiem i humorem. Ciężka praca na roli, pięcioro dzieci i ogromne poczucie humoru zahartowały jej charakter. – To co tam masz za sekret, Julciu? Czego macie mi nie zdradzać?
– Dzień dobry, babciu. – Julka podeszła i cmoknęła pomarszczony babciny policzek. – Na razie to ścisła tajemnica. Nie zdradzę się, bo jeszcze nie wszystko gotowe. Dowiesz się w Wigilię.
– Dobra z ciebie dziewczyna. – Babcia dotknęła spracowaną dłonią policzka wnuczki. – Masz złote serce. Dziwię się, że jeszcze nie masz kawalera. Ja w twoim wieku to już byłam mężata i dzieciata. Dwadzieścia dwa lata to idealny wiek na rodzenie dzieci. Nie wiem, na co czekasz, Juleczko. Ani się obejrzysz, jak los ci sprzątnie młodość sprzed nosa – perorowała seniorka, mieszając w kubku z herbatą.
– Ma czas, mamo. – Krystyna stanęła w obronie córki. Wiedziała, że Julię drażnią te przygaduszki. Nie okazywała wprawdzie zniecierpliwienia, ale matka za dobrze znała własne dziecko, by nie widzieć leciutko zsuniętych brwi i uciekającego w bok spojrzenia.
I rzeczywiście niewiele rzeczy Julkę denerwowało. Jednak od pewnego czasu cała rodzina jakby się sprzysięgła w wypominaniu jej rzekomego staropanieństwa. I jej, i Karolinie. Być może między innymi i z tego powodu Karolina nie lubi rodzinnych spędów – pomyślała dziewczyna. Zjadła śniadanie, przygotowane przez matkę kanapki schowała do torebki, pogłaskała Rufusa i życząc kobietom miłego dnia, wyszła do pracy.
Wieś Mizajne rozciągała się wzdłuż wąskiej drogi gminnej między Suwałkami a Gołdapią. Tuż za miejscowością kończyło się województwo warmińsko-mazurskie, a zaczynało podlaskie. Osią miejscowości były: kościół, urząd gminy, biblioteka, ośrodek zdrowia, przystanek autobusowy, gdzie od wiosny do późnej jesieni urzędowała młodzież, i jedyny, ale bardzo dobrze zaopatrzony sklep spożywczo-przemysłowy, który od wieków prowadziła rodzina Dywańskich. Dom Milewskich był oddalony od centrum wsi nieco ponad kilometr. Za ich obejściem rósł sosnowy młodnik, a dalej rozciągały się pola uprawne. Natomiast po przeciwnej stronie wąskiej drogi rozciągał się las. Niektórzy upierali się, że ostatnim domem we wsi nie było gospodarstwo Milewskich, a leśniczówka, ale do niej trzeba było skręcić w prawo i dojechać szutrową drogą dobre dwa kilometry w głąb lasu.
Julka przewiesiła torebkę przez ramię i by się rozgrzać, przyspieszyła kroku. Śnieg przestał padać. Na polu należącym do świętej pamięci Urbaniaka sterczała spod śniegu nieścięta kukurydza. Staruszek zmarł, a dzieci, kłócąc się o spadek, zapomniały zebrać plony. Milewska w drodze do biblioteki często spotykała tutaj sarny skubiące kukurydziane kolby. Ale nie dziś. Skryły się zapewne gdzieś pod świerkami – pomyślała. Już przy pierwszych zabudowaniach usłyszała pozdrowienia. Ludzie się tu znali od zawsze, ale od kiedy objęła posadę w bibliotece, cieszyła się większym respektem. Mieszkańcy zaczęli jej się kłaniać pierwsi, rzucając przy okazji kilka miłych komplementów, pytając o zdrowie czy przesyłając pozdrowienia dla rodziców. Początkowo ją to krępowało, ale po kilku miesiącach pracy przywykła do okazywanych jej wylewnych serdeczności.
Po wejściu do biblioteki włączyła farelkę, bo natychmiast odczuła lodowaty wilgotny chłód. Mury starego przedwojennego budynku wyziębiły się doszczętnie. Urządzenie niewiele pomagało. Ciepło rozchodziło się tylko w jego pobliżu, nie nagrzewając sporego pomieszczenia. Bibliotekarka westchnęła i sięgnęła do torebki po telefon komórkowy. Muszę koniecznie pospieszyć tego piecowego speca, bo mi dzieciaki na próbie zamarzną – pomyślała strapiona. Przytrzymując komórkę ramieniem, włączyła radio akurat w momencie, gdy radośnie obwieszczono dziesiątą. Ledwo wybiła pełna godzina, do biblioteki wtoczył się starszy mężczyzna dość słusznej tuszy. Wiedziała o nim tyle, że mieszka z drugiej strony wsi, jeździ starym wysłużonym fiatem 125p i wypożycza książki dla niepełnosprawnej żony. Julka przywitała go uśmiechem. Z telefonem przy uchu wciąż czekała na połączenie. Mężczyzna odpowiedział skinieniem głowy i przepadł w regale z literaturą obyczajową.
Milewska odłożyła komórkę i postanowiła zadzwonić za kilka minut. Włączyła światełka na choince i w pomieszczeniu od razu zrobiło się radośniej. Przesunęła wazon z gałązkami świerkowymi i przetarła biurko. Spróbowała jeszcze raz się połączyć. Tym razem spec od pieca odebrał po pierwszym sygnale i obiecał przyjechać w ciągu dwóch godzin, jeśli oczywiście droga na to pozwoli, zaznaczył. Julka jednak była dobrej myśli. Wyjęła brulion, w którym zapisywała zadania do wykonania, i podśpiewując, wpisała kilka haseł. Między innymi magiczne pudełeczka dla seniorów i udekorowanie kościoła na jasełka.
Zakasłała, bo zimne powietrze podrażniło ją w gardle. Gdzieś między półkami również rozległo się kaszlnięcie. No nie, zaraz się przeziębię. Czytelnik też pewnie marznie. Tak dalej być nie może – pomyślała. Muszę chronić i siebie i jego. Nastawiła czajnik i przetarła kuchenną ściereczką dwie szklanki. Weszła między regały. Starszy mężczyzna trzymał pod pachą trzy książki i zgrabiałymi dłońmi wyszukiwał kolejne tytuły.
– Przepraszam bardzo, napije się pan herbaty? – spytała z uśmiechem.
– Ależ... ależ... szanowna pani – oburzył się. – Ja jestem żonaty! – Spojrzał na nią z naganą, odłożył książki i wyszedł, mrucząc coś pod nosem.
– Masz ci los! Czy on pomyślał, że ja... chciałam go uwieść? – Julka stała oszołomiona. W końcu parsknęła śmiechem i podeszła do czajnika, który właśnie dał znać, że woda się zagotowała. Zalała wrzątkiem saszetkę i wciąż się śmiejąc, zabrała się do zamiatania. Nie zrobiła tego wczoraj, bo próba nieco się przeciągnęła. Zniecierpliwieni rodzice, choć dumni ze swoich pociech, że biorą udział w tak ważnym przedsięwzięciu, sykali, pokazując na zegarek. Wszystko przez to, że przed próbą jasełek dekorowali pierniczki dla seniorów, które miały być wręczane po pasterce.
Właśnie odkładała miotłę do pakamery, gdy rozkołysał się dzwoneczek przy drzwiach. Umieściła go tam na wypadek, gdyby na przykład zajęta porządkowaniem magazynku, jak nazywała rzadziej wykorzystywane biblioteczne pomieszczenie, nie usłyszała wchodzących czytelników. Ucieszyła się, bo była pewna, że przyjechał specjalista od pieca. Już rozciągnęła usta w uśmiechu, ale w drzwiach zamiast hydraulika stał młody wikary. Wiedziała, że proboszcz spodziewa się nowego księdza, ale nie miała jeszcze przyjemności go poznać. Teraz stał przed nią młody, dość przystojny mężczyzna w sutannie i w czarnej, grubej, puchowej kurtce. Z całej jego postury wyzierała nieśmiałość, a w oczach pojawiło się zaskoczenie.
– Zapraszam księdza serdecznie. Bardzo mi miło. – Zawahała się, ale po chwili podeszła i wyciągnęła dłoń do duchownego, bądź co bądź nowego czytelnika. – Cieszę się, że ksiądz pierwsze swoje kroki skierował do biblioteki. – Pokazała w uśmiechu równiutkie białe zęby.
Wikary ujął wyciągniętą dłoń i zrobił ruch, jakby miał zamiar się schylić i ją pocałować. Nie zrobił jednak tego. Wyprostował się i wciąż bez słowa wpatrywał się w Julię. Milewska chrząknęła, ale zagłuszyła ją Edyta Górniak, wyśpiewując w radiu romantyczną świąteczną balladę Pada śnieg.
– Chcę... chcę... pragnę... – wyjąkał młodziutki ksiądz, a Julia mimo chłodu spłonęła rumieńcem. – Marzę... Mam marzenie... – plątał się. Nie dane mu było jednak dokończyć myśli, bo do biblioteki wtargnęły rozentuzjazmowane trzy dziewczynki, potem jeszcze dwie, a za nimi pozostali mali aktorzy. Ksiądz usiadł pod oknem i nie spuszczał wzroku z Julii.
– Kochani, nie zdejmujcie kurtek, bo piec nam zastrajkował. Zrobimy dziś jedną próbę. Boję się, by nikt się nie rozchorował – zarządziła bibliotekarka, wciąż skrępowana wpatrzoną w nią parą szarych oczu. Starała się nie patrzeć w tamtą stronę. – Postarajcie się skupić, bo do Wigilii zostały tylko cztery dni. To pierwsze jasełka w Mizajnem, warto pokazać się z dobrej strony. Dajcie z siebie wszystko – zachęcała dzieci.
Ku uciesze reżyserki próba wypadła idealnie. Nawet dwie dziewczynki, które notorycznie zapominały swojej kwestii, dziś odegrały role śpiewająco. Po próbie dzieci zapakowały pierniczki w ręcznie robione pudełeczka, które Julia przewiązywała czerwoną wstążką. Przy okazji maluchy opowiadały o przygotowaniach świątecznych w ich domach i o spodziewanych prezentach od mikołaja. Bibliotekarka wciąż jednak czuła się skrępowana. Zachwycone spojrzenie księdza peszyło ją. Siedział pod oknem, od czasu do czasu rozcierając zmarznięte ręce. A ona z lekkim strachem rozmyślała o tym, że za chwilkę dzieci wyjdą i ona znów zostanie z księdzem sama. I faktycznie, gdy wszystkie pierniczki zostały spakowane, a pudełeczka owiązane fantazyjnie wstążką, dzieci się pożegnały i opuściły bibliotekę.
Kiedy zostali sami, chciała zaproponować księdzu herbatę, ale przestraszyła się, że jej propozycja może znowu zostać opacznie zinterpretowana, więc milcząc, skupiła się na wkładaniu zwróconych przez czytelników książek w odpowiednie miejsca.
Wikary chrząknął. Najpierw cicho, a potem nieco głośniej. A ponieważ Julia nie reagowała, wstał i zrobił dwa kroki w jej stronę.
– Proszę pani...
– Tak?
– W głowie mam tyle słów... – Znów zaczął się plątać. – Kłębi się we mnie poezja słów. Chciałbym przelać ją na papier, ale boję się zacząć, bo myślę, że jednak nie mam właściwie nic mądrego do powiedzenia... – Mówił coraz szybciej, ale nagle zawiesił głos, by zaraz dodać nieco ciszej: – i nie jestem tak zdolny, żeby... – Umilkł, jakby speszony własnym zuchwalstwem.
– Żeby napisać wiersz? – spytała.
– Tak, właśnie tak! – Ucieszył się. – Nie wiem... od czego zacząć – wyznał. – Przyszedłem do biblioteki, ale nie spodziewałem się, że pani jest tak...
– Oczywiście, pomogę księdzu – przerwała raptownie i może troszkę niegrzecznie, ale obleciał ją strach przed niepotrzebnym wyznaniem.
– Wspaniale! – wykrzyknął uradowany. – Znajdzie mi pani odpowiednią literaturę?
– Ma się rozumieć. Proszę chwilkę poczekać. – Pochyliła się nad regałami z poezją i wyciągnęła tomik wierszy księdza Janusza Stanisława Pasierba. Dołożyła również poezję księdza Twardowskiego i Karola Wojtyły.
Wziął książki, podziękował, zasunął suwak w kurtce i skierował się ku drzwiom. Julka odetchnęła z ulgą. Jednak z ręką na klamce odwrócił się do bibliotekarki i rzekł, pokonując onieśmielenie.
– Nie spodziewałem się, że jest pani... – Zamilkł, a Julka znów spąsowiała. Nie, tylko niech to nie będzie miłosne wyznanie, szeptała w duchu. – Że będzie pani tak bardzo podobna do mojej mamy – wydusił w końcu i wyszedł na zewnątrz.
Gdy tylko zamknęły się drzwi za młodym duchownym, dziewczyna wybuchła śmiechem.
– No nie, niech to gęś kopnie! Bałam, że on mi tu zaraz miłość wyzna, a ten mi oświadcza, że kojarzę mu się z jego mamą starowinką. Oj, kobieto! Obudź się! – Pacnęła się otwartą dłonią w czoło. – Babcia Aniela ma rację, chyba najwyższy czas się zakochać. – Zaśmiała się serdecznie.
Wtem drzwi się otworzyły i razem z mroźnym powietrzem wtargnął do pomieszczenia dziarski korpulentny mężczyzna koło czterdziestki. Jego oczy i zarumieniona twarz pojaśniały na widok dziewczyny.
– O! Co ja widzę! Niepotrzebnie przyszedłem naprawiać piec, skoro taka gorąca kobitka tu urzęduje. – Cmoknął lubieżnie, postawił na podłodze wielką torbę z narzędziami i bezceremonialnie otaksował Julię wzrokiem.
– Zrobić panu herbatę czy jest pan żonaty? – spytała na poły niewinnie, ale nie wytrzymała i parsknęła niepohamowanym śmiechem.
– Nie wiem, o co pani chodzi, przyszedłem tylko naprawić piec. – Wzruszył ramionami. – Ale dobra, herbatą nie pogardzę – oświadczył i nie czekając na gorący napój, udał się do kotłowni, skąd jeszcze długo słyszał salwy śmiechu bibliotekarki. – Wariatka – podsumował, wzruszając ramionami i bez zbędnej zwłoki zabrał się do usuwania usterki.