Ten, którego poskromię (t.3) - Kennedy Fox - ebook + audiobook
BESTSELLER

Ten, którego poskromię (t.3) ebook

Fox Kennedy

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy wakacyjna przygoda stanie się przygodą życia?

Uroczy przystojniak i dziewczyna po przejściach ­ Alex Bishop i River Lancaster. Bohaterowie tej książki poznają się na Florydzie. Alex nie narzeka na brak zainteresowania kobiet. Fantastycznie zbudowany, czarujący, szarmancki. Kowboj z Teksasu pracuje na ranczu swoich rodziców. River jest pielęgniarką, mieszka w Minnesocie i właśnie dowiedziała się, że miłość jej życia to gigantyczna pomyłka, leczy więc zranione serce.

Oboje przyjechali tu odpocząć, zabawić się, oboje szukają rozrywki. Widują się podczas posiłków, ale ich znajomość ogranicza się do wymiany spojrzeń. Potem los nieoczekiwanie zbliża ich do siebie na florydzkiej plaży. A wieczorem w barze nie mogą się wprost nagadać, znakomicie czują się w swoim towarzystwie. Gdy lądują w hotelowym pokoju i spędzają ze sobą upojną noc, żadne nie traktuje tego jako zapowiedzi poważnej relacji. Czy ich romans pozostanie tylko wakacyjnym epizodem?

„Ten, którego poskromię” to kolejna część z serii romansów o braciach Bishop (po „Ten, którego pragnę” i „Ten, którego szukam”).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 413

Oceny
4,6 (708 ocen)
481
160
53
14
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
klabier
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Dobra książka, minus dla wydawnictwa że nie wydali części po kolei. Jest to tom 1.
80
maja9128

Nie oderwiesz się od lektury

Ta część powinna być jako Tom1 , o Evanie drugi a o bliźniakach 3tom.. bez sensu wydawać ksiazke jako tom 3 jak losy Alexa są zawarte w dwóch poprzednich to cofanie się w czasie.. bardziej myślałam że ta część będzie o drugim z bliźniaków.
40
monia07666

Nie oderwiesz się od lektury

polecam całą serię ale najlepiej zacząć od tej a później przeczytać cz. 1 i 2
20
Ulamix82

Nie oderwiesz się od lektury

czekałam na tą część. szkoda tylko że jest jako trzecia bo najlepiej zacząć od niej czytanie serii o braciach Bishop
20
Duszek92

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna!! Szkoda, że nie była wydana jako pierwsza, ale i tak czytało się super 🤍🤍 Aż mam ochotę przeczytać ponownie o Evanie i Johnie 🥰
10

Popularność




Tytuł oryginału: Taming Him

Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Redakcja: Hanna Trubicka/Słowne Babki

Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek/

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak, Anna Banaszczyk-Susłowicz/Słowne Babki

Fotografia wykorzystana na okładce:

© CURAphotography/iStock

Element graficzny w tekście © GeraKTV/depositphotos

Copyright © 2018 Kennedy Fox

All rights reserved

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2022

© for the Polish translation by Karolina Stańczyk

ISBN 978-83-287-2046-6

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2022

fragment

To nie jakaś nieistotna chwila,

to nie burza przed ciszą,

to ostatnie głębokie tchnienie

miłości, nad którą pracowaliśmy…

Slow Dancing in a Burning Room, John Mayer

PROLOG •River

DWANAŚCIE LAT WCZEŚNIEJ

Skręcam za róg, wchodzę do szpitalnej sali i natychmiast podbiegam do Rylie leżącej na łóżku. Jest podłączona do medycznej aparatury oraz tlenu i choć dla niej to codzienność, ja nadal czuję ukłucie w brzuchu, gdy widzę ją w takim stanie.

– Riles – szepczę. Kładę moją dłoń na jej ręce i trzykrotnie ściskam. – Słyszysz mnie?

W odpowiedzi potakuje i też ściska mnie trzykrotnie. Powoli przechyla głowę i próbuje otworzyć oczy. Leki działają na nią usypiająco i często odpływa, pomimo tego próbuje zachować przytomność.

– Kocham cię, mała siostrzyczko – mówię jak zwykle. Ona zazwyczaj odpowiadała „ja ciebie też, duża siostrzyczko”, a potem obie się uśmiechałyśmy.

Dołącza do mnie tata i staje po drugiej stronie łóżka.

– River – zwraca się do mnie z naganą w głosie. – Co mówiłem o bieganiu?

– Gdybym wcześniej wiedziała, że tu jest, nie musiałabym biec, żeby znaleźć się jak najszybciej przy niej – wyjaśniam tym samym tonem. Ojciec właśnie odebrał mnie ze szkoły i powiedział, że Rylie wróciła do szpitala.

– Przecież mówiłem, że nie ma sensu zabierać cię ze szkoły. To tylko gorączka – oznajmia lekceważąco, jakby podwyższona temperatura u osoby z chorobą nowotworową nie była niczym niezwykłym.

Przewracam oczami, powstrzymuję się od wypowiedzenia słów dezaprobaty i skupiam się na Rylie.

– Co mówią lekarze? – Wpatruję się w odczyty na monitorze, doskonale wiedząc, co oznaczają poszczególne liczby.

– Zrobili jej kolejne badania. – Mama wchodzi do sali ze styropianowym kubkiem kawy w ręku. Na nosie ma wielkie okulary przeciwsłoneczne, głównie po to, żeby ukryć worki pod oczami. Mama ciągle się denerwuje, prawie nie śpi, a tata pracuje bez wytchnienia. Przez większość czasu jesteśmy we trzy: ja, mama i Rylie. Bardzo kocham tatę, ale wolałabym, żeby był częściej z nami.

Tata podchodzi do mamy i pospiesznie całuje ją w policzek, po czym sięga do kieszeni w poszukiwaniu kluczyków.

– Muszę wracać do biura. Zadzwoń, jak będą jakieś wieści, okej?

– Wychodzisz? – Piorunuję go wzrokiem.

– Wcześnie wyszedłem z pracy, River, i muszę dokończyć kilka spraw.

– Ale Rylie jest chora – stwierdzam oczywistość, wściekła, że zostawia nas w takim momencie.

– Wiem, skarbie. – Podchodzi do mnie i całuje mnie w czubek głowy, jakbym była małym dzieckiem. Już nim nie jestem, nie potrzebuję jego pieszczot. Chodzę do pierwszej klasy liceum i od dwóch lat przyglądam się walce z białaczką mojej dziewięcioletniej siostry. – Postaram się uwinąć jak najszybciej – zapewnia i szybkim krokiem opuszcza pokój.

Natychmiast zauważam zawód malujący się na twarzy mamy. Zawsze to samo. Rylie spędza więcej czasu w szpitalu niż w domu i obecność ojca dodałaby otuchy zarówno mojej siostrze, jak i mnie, ale on zostawia to brzemię mamie, która ze sztucznym uśmiechem stara się zachować rezon.

Chwilę później przychodzi lekarz z dokumentacją medyczną Rylie i oznajmia, że siostra musi zostać na noc na obserwacji. Najprawdopodobniej ma infekcję, która wywołała gorączkę.

– Dopóki nie ustalimy źródła infekcji, będziemy trzymać ją pod tlenem i monitorować parametry życiowe – wyjaśnia. – Pielęgniarka przewiezie ją na inne piętro.

– Dziękuję, doktorze Potter – szepcze mama.

Gołe szpitalne ściany, chłodne powietrze, kremowe podłogi – to wszystko, co oglądam od prawie trzech lat. Rylie zachorowała ponad dwa lata temu i dopóki nie została ostatecznie zdiagnozowana i poddana chemioterapii, lądowaliśmy na ostrym dyżurze przynajmniej raz w tygodniu.

– Zadzwonię do taty. – Mama wstaje i wychodzi na korytarz. W każdym jej ruchu widzę rozpacz i wyczerpanie. Odeszła z pracy i poświęciła się opiece nad Rylie. Rodzice nigdzie nie wychodzą, przynajmniej nie razem, i jeśli nie kłócą się o rachunki, to kłócą się o długie godziny pracy ojca. Podsłuchałam kilkukrotnie ich rozmowy i czasami zastanawiam się, czy tata nie wolałby od nas odejść i założyć drugiej rodziny. Mama oskarżyła go o zdradę, a on niczemu nie zaprzeczył i powtarzał jedynie, że zwariowała.

Odkąd sprawy się skomplikowały, atmosfera była bardzo gęsta. Zanim stwierdzono chorobę u Riley, oboje pracowali do późna, co nie stało na przeszkodzie, byśmy każdego dnia siadali do kolacji całą rodziną. Zwierzałyśmy się wówczas mamie z tego, jak minął nam dzień, a tacie odpowiadałyśmy na pytania o pracę domową. To było bardzo przewidywalne, ale też miłe.

Łatwo jest brać wszystko za pewnik, dopóki życie nie rzuci ci podkręconej piłki, która całkowicie zmieni bieg wydarzeń.

Nie znoszę oglądać Rylie w takim stanie. Nie zasługuje na to i często złoszczę się, że to ona musi przez to przechodzić, a nie ja. Zamieniłabym się z nią miejscami w ułamku sekundy. Miała zaledwie siedem lat, gdy zachorowała i choć na co dzień mnie wkurzała, to bardzo ją kochałam. Mama opowiadała mi, że gdy byłam mała, prosiłam rodziców o młodszą siostrę. Dlatego gdy powiedzieli mi o tym, że spodziewają się drugiego dziecka, byłam bardzo podekscytowana. Okres dorastania nie zawsze był kolorowy, ale wiedziałam, że z siostrą u boku jestem szczęściarą.

Wierzchem dłoni dotykam jej policzka, który pomimo niskiej gorączki jest bardzo zimny. W tych szpitalach jest ciągle zimno. Nie znoszę tego. Jak zawsze, gdy mamy nie ma w pobliżu, kładę się obok siostry. Uważając na oplatające ją cewniki i rurki, próbuję dodać jej otuchy i ogrzać ją swoim ciałem.

– Powiedz, jeśli gdzieś cię zaboli, okej Riles? – szepczę cichutko, a gdy ściska moją rękę, wiem, że mnie usłyszała.

Przysuwam się do niej jeszcze bliżej i mocno ją przytulam. Zamykam oczy i się modlę.

– Kocham cię, mała siostrzyczko.

Po godzinie przychodzi pielęgniarka, aby przenieść Rylie na inne piętro. Gdy siostra zostaje przewieziona do nowej sali, mama oznajmia, że wkrótce przyjedzie po mnie tata.

– Dlaczego nie mogę tu zostać?

– Musisz zjeść kolację i odrobić lekcje – tłumaczy beznamiętnym głosem.

– Nigdzie nie idę! – krzyczę. – Zostaję z Rylie.

Dwadzieścia minut później przyjeżdża tata i każe mi jechać z nim na noc do domu.

– Przywiozę cię tu jutro. A teraz idziemy.

Całuję Rylie w policzek i trzykrotnie ściskam jej dłoń. Kiedy w odpowiedzi czuję jej uścisk, uśmiecham się i obiecuję, że wrócę jak najszybciej. Gdy lekarze zatrzymują Rylie na noc w szpitalu, zawsze zostaje z nią mama, nigdy tata.

Następnego ranka dzwonię do mamy przed wyjściem do szkoły, ale nie ma dla mnie żadnych nowych wiadomości. Proszę ją, by informowała mnie o wszystkim i zatelefonowała do szkoły, jeśli tylko coś się zmieni. Obiecuje, że tak zrobi, ale ja przeczuwam, że kłamie.

Przez cały dzień nie ma żadnych wieści. Tata odbiera mnie ze szkoły i jedziemy prosto do szpitala. Podczas drogi jest wyjątkowo cichy. To może oznaczać cokolwiek. Ojciec nie jest gadułą, ale coś wisi w powietrzu.

– Stało się coś, tato? – Zdobywam się na odwagę, gdy szukamy miejsca na szpitalnym parkingu.

– Nie, River.

Patrzę na niego spod przymrużonych powiek, zastanawiając się, dlaczego nie mówi prawdy. Tata parkuje, a ja wyskakuję z samochodu i biegnę prosto do pokoju Rylie. Lekarze i pielęgniarki wchodzą i wychodzą z jej sali, w rękach trzymają wyniki badań i co chwila sprawdzają odczyty na monitorach.

– Co się dzieje, mamo? – Dyszę, z trudem łapiąc oddech.

Znowu ma na nosie okulary przeciwsłoneczne i wiem, że jest źle, bo widzę, jak szlocha.

– Ma sepsę. – Wypowiada te słowa z wyraźnym trudem. W tym samym momencie rozlega się dźwięk alarmu. To urządzenie monitorujące pracę serca Rylie. Lekarze wspominali o sepsie podczas wcześniejszych wizyt, stąd wiem, że to zagrażające życiu powikłanie po infekcji.

– Tracimy ją! – krzyczy pielęgniarka i wszyscy rzucają się do łóżka.

Nigdy w życiu nie miałam ataku lęku, choć były już powody do panikowania, tymczasem teraz, gdy widzę płaską linię na monitorze oznaczającą rytm serca mojej siostry, nie mogę złapać tchu. Mimo płynących łez i krzyku, który z siebie wydobywam, usiłuję oddychać.

Ramiona taty oplatają mnie od tyłu. Mocno przyciska mnie do siebie, a ja drę się wniebogłosy. Histerycznie wykrzykuję imię siostry i nie mogę oderwać wzroku od defibrylatora, który lekarze przykładają do jej klatki piersiowej.

Wciąż pamiętam zapach jej włosów. Miała obsesję na punkcie wszystkiego, co było różowe i pachniało truskawkami, więc za każdym razem, gdy wącham coś owocowego, myślę właśnie o niej.

Patrzenie na Rylie walczącą o życie rozdzierało mi serce. Kiedy miała dobry dzień, uśmiechała się do mnie i przysięgam, że w czasie swojej choroby była silniejsza ode mnie. Zawsze pytała, czy dobrze się mam, co było niezwykłe, bo nie mogłam czuć się dobrze, dopóki ona była chora. Za każdym razem, gdy miała gorączkę albo się przeziębiła, spodziewałam się najgorszego.

Wspomnienia tamtych lat, tego, co razem przeszłyśmy, są ciągle żywe i kiedy nadszedł czas decydowania o mojej przyszłości, od razu wiedziałam, co chcę studiować. Do diabła, od lat doświadczałam tego na własnej skórze. Wielu rzeczy mogłam nauczyć się z książek, ale nie bycia u boku osoby znajdującej się w najbardziej newralgicznym momencie swojego życia. Wiedziałam, że mogę i chcę robić właśnie to.

Zdeterminowana jak nigdy wcześniej, poszłam do szkoły pielęgniarskiej. Chciałam posiąść całą dostępną wiedzę. Mama i tata ciągle się kłócili, zamieszkali osobno i w końcu się rozwiedli. Nasza rodzina się rozpadła, ale ja nie pozwoliłam sobie na załamanie. Nawet kiedy brakowało mi sił, myśl o Rylie sprawiała, że stawałam na nogi. Przeszła przez tyle, że nie miałam wątpliwości, iż była najsilniejsza.

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ 1 •Alex

Zmierzam przez pastwisko na jego drugą stronę, w kierunku stodoły, i obserwuję poranną mgłę, która unosi się nad wzgórzami. Jest coś niezwykłego we wczesnym wstawaniu, zanim zapieją koguty i wzejdzie słońce. Może to dlatego, że życie na ranczu mam we krwi i nie chciałbym innego.

– Cholera, co jest? – wykrzykuje Dylan, taszcząc w wiadrach paszę dla koni. Zerkam w dół na jego buty i wybucham śmiechem na widok parującej wokół jego stóp kupy świeżego gówna. Dylan szura butem po mokrej, przesiąkniętej rosą trawie, ale niewiele to daje.

Nasze mamy przyjaźnią się od dziecka, więc poznaliśmy się, gdy obaj nosiliśmy jeszcze pieluchy. Od tamtej pory jesteśmy nierozłączni. Dylan pomagał mojemu tacie na ranczu od czasów liceum, aż w końcu zrobiła się z tego praca na pełen etat. Został moim pomocnikiem, choć zdecydowanie nie miał na mnie najlepszego wpływu. Jest skory do działań, bez względu na konsekwencje, co przez te wszystkie lata wpakowało nas w niejedne kłopoty.

– Dobrze, że się nie potknąłeś i nie wylądowałeś w nim twarzą – kpię. – Zapowiada się gówniany dzień.

– Mówisz, jakbyś sam nie raz zarył w kupę – prycha, doskonale wiedząc, że właśnie tak było. Jako że obie ręce ma zajęte, próby starcia końskiego łajna z butów przychodzą mu z wielkim trudem.

– Kiedyś potknąłem się i wylądowałem w krowim placku, a Jackson nie pozwolił mi iść się przebrać. Cały dzień musiałem zasuwać w tych ciuchach. W końcu łajno obeschło, ale przysięgam, że czułem ten fetor jeszcze przez parę dni.

– Jackson potrafi zajść za skórę – kwituje Dylan ze śmiechem.

– Jak każdy Bishop – chichoczę.

Wchodzimy do stajni, aby wypełnić paszą pojemniki w poszczególnych boksach, po czym idziemy nakarmić świnie, kury i krowy. Gdy kończymy, słońce jest już wysoko nad horyzontem. Musimy się sprężać, jeśli chcemy zdążyć ze wszystkimi pracami na czas. Karmimy zwierzęta dzień w dzień, ale to, co robimy potem, zmienia się z tygodnia na tydzień. Zwykle ustalamy to podczas niedzielnych śniadań z moim ojcem.

Kierujemy się do wschodniej części posiadłości, gdzie mamy wymienić ogrodzenie wzdłuż posesji. To ciężka fizyczna praca, ale nie narzekam. Lubię wyzwania, nawet kiedy myślę, że im nie podołam. Wychowano mnie na Bishopa, dlatego pomagam rodzicom na ranczu, odkąd nauczyłem się chodzić. Pewnego dnia odpowiedzialność za jego utrzymanie spadnie na mnie i moich trzech braci, ale na razie każdy z nas ma wyznaczone zadania, na których się koncentruje, by wszystko chodziło jak w dobrze naoliwionej maszynie.

Jedziemy starą lokalną drogą wzdłuż pastwiska. Z oddali widzę robotników, którzy ściągają z naczepy metalowe rury i układają je na ziemi. Parkujemy i ruszamy w ich stronę. Poza i wyraz twarzy mojego brata Evana od razu zdradzają stan podenerwowania. Jego blond włosy są w totalnym nieładzie, a pojedyncze kosmyki kleją się do spoconej twarzy.

Evan pracuje w szpitalu, ale kiedy ma wolne, tata goni go do pomocy na ranczu. „Wciąż jesteś Bishopem”, zwykł mu przypominać, więc Evan każdą wolną chwilę spędza w rodzinnej posiadłości. Według mnie to wielki wrzód na tyłku. Jest ode mnie znacznie starszy, więc nie dorastaliśmy razem i nie ma między nami więzi, jaką mam z pozostałymi braćmi. Mimo to nadal lubię dać mu popalić, gdy tylko nadarzy się okazja.

– Od kogo capi gównem? – rzuca Evan przez ramię, taszcząc na miejsce wiertnicę glebową, byśmy mogli zacząć.

– Myślisz, że naprawdę coś poczuł? – Spogląda na mnie Dylan.

Wybucham szczerym śmiechem, kręcę głową i podaję mu robocze rękawice.

– Ja czuję, odkąd w nie wdepnąłeś.

Staję obok Evana i obserwuję, jak obraca drążkiem kierowniczym. Kiedy zanurza świder w ziemi, wraz z Dylanem zaczynamy mieszać cement. W każdą wykopaną dziurę wkładamy około dwumetrowej długości metalowy słup, upewniamy się, że równo stoi, i zalewamy ją betonem.

– Mam dobre wieści – oznajmia Dylan, wypełniając kolejną dziurę.

– Tak? Mallory chce wrócić? – Nie przepuszczę żadnej okazji, by dokuczyć mu z jego byłą, bo ostrzegałem go przed nią, i to kilka razy.

– Nie, do cholery. Nie przyjąłbym jej z powrotem.

Patrzę na niego z powątpiewaniem.

– To samo mówiłeś ostatnio – przypominam mu.

– Zamknij się, stary – odpala. – Po tym, jak odkryłem, ile razy mnie zdradziła, nie tknąłbym jej nawet twoim fiutem – stwierdza Dylan, śmiejąc się z obrzydzeniem.

– Wal się i wara od mojego kutasa. Miejscowe lafiryndy nie są w moim typie – oświadczam stanowczo i wbijam w ziemię kolejny słupek.

– Sam jesteś miejscowa lafirynda – drwi ze mnie. Całe szczęście, że mam zajęte ręce, bo starłbym mu ten głupawy uśmieszek z twarzy. Dylan odchrząkuje i unosi brodę. – Każdy z ciasną cipką i wielkimi cyckami wystąp! – wrzeszczy, emfatycznie unosząc ręce w górę. – Chodź przejechać się na Dzikim Ogierze, Aleksie Bishopie! Sto osiemdziesiąt parę centymetrów wzrostu, zmierzwiona blond czupryna i niewyparzona gęba! Może i jest zarozumiałym sukinsynem, ale nie martw się, mama dobrze go wychowała. Najpierw cię nakarmi i napoi, a potem będzie cię pieprzył, aż zapomnisz, jak się nazywasz! I jak, moje panie, która pierwsza?

W odpowiedzi na jego żałosne wystąpienie parskam i kręcę głową. Choć muszę przyznać, że nie zaprzeczam całkowicie temu, co powiedział.

– Wszyscy wiedzą, że ogiera nie da się poskromić – oznajmiam i poprawiam na głowie kowbojski kapelusz. Dylan jedynie przewraca oczami.

Wracamy do pracy i wtedy przypominam sobie jego wcześniejsze słowa.

– No i co, dupku? Co to za dobre wieści? – zwracam się do niego, nie przerywając pracy.

– Pamiętasz ten konkurs, który odbył się w zeszłym miesiącu na jesiennym karnawale? – pyta z porozumiewawczym uśmieszkiem.

– Taaak. – Mrużę oczy, wracając myślami do tamtych wydarzeń. – Romantyczny wypad na Key West?

– Zgadza się! – Dylan potakuje. – Zgadnij, kto został szczęśliwym zwycięzcą? – chełpi się.

– Chyba nie powiesz, że ty? – drwię.

– A właśnie, że tak! Dwa tygodnie all inclusive! Jak tylko szef da mi wolne, pakuję walizki i ruszam podziwiać zachody słońca i pić tyle piwa, ile dam radę.

– To brzmi jak najbardziej żałosna piosenka country, jaką w życiu słyszałem.

– Wybacz stary, ale nie czeka na mnie kolejka kobiet gotowych wskoczyć na moje siodło. Wolę jechać sam, niż odpuścić darmowe wakacje.

– Na pewno nie chcesz zadzwonić do Mallory? – dokuczam mu.

Dylan upuszcza łopatę. Wystarczy mi jedno spojrzenie i już wiem, że szarżuje w moim kierunku. Rzucam się do ucieczki. Ma taki sam wyraz twarzy jak w siódmej klasie, kiedy próbował sprać mnie na kwaśne jabłko po tym, jak przyłapał mnie na całowaniu się z Summer Sunders, w której od dawna skrycie się kochał. Co miałem zrobić? To ona zaczęła.

Na szczęście jedyne, w czym mnie przewyższa, to szybkość. Powala mnie na ziemię, ale zdążam go unieruchomić, zanim wymierzy pierwszy cios. Szamoczemy się, a Dylan usiłuje wyrwać się z mojego uścisku. Obaj zamieramy, gdy silnik koparki milknie. Chwilę później Evan chwyta mnie za kołnierz koszuli, podciąga do góry i przeszywa wściekłym wzrokiem.

– Dylan pewnie nie jest w stanie ci przyłożyć, ale jeśli zaraz nie wrócisz do roboty, kopnę cię w tyłek tak mocno, że polecisz do San Antonio i z powrotem – odgraża się, a ja odpycham go na bok. Żyjemy w Eldorado, więc musiałbym lecieć ze trzy godziny. Jakoś mi się, kurwa, nie wydaje, żeby miał mnie tak mocno kopnąć.

– To, że jestem młodszy, nie oznacza, że możesz mną rządzić. Wyjmij ten kij z dupy i zajmij się sobą – warczę. Wymijam go i wracam do metalowych słupów i cementu.

Spoglądam przez ramię. Dylan zwija się ze śmiechu.

– Zamknij się, palancie! – krzyczę w jego stronę.

Szybko do mnie podbiega.

– Sam zacząłeś, wciągając w to Mallory. – Trąca mnie ramieniem.

Uśmiecham się, nie zaprzeczając. Ciągle się do niej przypierniczam. Mallory jest typową bogatą snobką, która uważa się za południową piękność, za lepszą od tych, którzy muszą pracować na swoje utrzymanie. Cóż, nie przepadam za nią, więc teraz dokuczam mu przy każdej okazji. A to, że dopadł mnie Evan? Było warto.

– Wiesz, jaki upierdliwy bywa Evan. Pewnie powie ojcu, że znowu pajacowaliśmy. Palant – żalę się. – Gdyby raz na jakiś czas kogoś przeleciał, nie byłby takim kutasem – mruczę pod nosem, kręcąc głową.

– Dopóki robimy, co do nas należy, pan Bishop się nie czepia. Wiesz o tym – przypomina mi Dylan. Choć ma rację, tata bez wahania postawi mnie do pionu, jeśli uzna, że nie wywiązuję się ze swoich obowiązków jak pozostali bracia.

– Wracając do rozmowy, którą brutalnie nam przerwano… – Dylan chichocze, zerkając w stronę Evana. Chwytamy kilka słupków i przenosimy je bliżej powstającego ogrodzenia. Gdy upuszczamy je na ziemię, rozlega się głośny szczęk. – Wycieczka jest dla dwóch osób i pomyślałem, że mógłbyś jechać ze mną – proponuje, rozciągając barki obolałe od dźwigania ciężkiego metalu.

– Zaraz, pomału – powstrzymuję go, zanim zacznie mówić dalej i unoszę brew. – Chcesz, żebym jechał z tobą na romantyczny dwutygodniowy wypad? – upewniam się i kątem oka widzę, jak Evan z trudem tłumi śmiech. Posyłam mu mordercze spojrzenie i wracam do Dylana.

– To nie będzie żadna randka, kowboju, nie jesteś w moim typie, ale skoro cały wyjazd jest już opłacony, a na miejscu będzie się roiło od singielek, pomyślałem, że możemy pojechać razem. Poza tym nie mam nikogo innego, kogo mógłbym zabrać. W ostateczności możesz być moim skrzydłowym. Pomóż mi znaleźć kobietę. – Unosi nieznacznie kąciki ust i wiem doskonale, co mu chodzi po głowie. – Impreeeza – dodaje, czym potwierdza moje przypuszczenia. Wymachuje kowbojskim kapeluszem i odstawia krótki taniec.

Kręcę głową na widok jego błazeństw, ale zanim zdążę odpowiedzieć, Evan chrząka znacząco.

– Żadne z was nigdzie nie pojedzie, dopóki to ogrodzenie nie będzie ukończone. Mogę wam to obiecać – warczy, wtrącając się do naszej rozmowy.

– Zajmij się sobą. Kop swoją dziurę i pilnuj własnego nosa – burczę. – Nie powinieneś być teraz w szpitalu i ratować jakieś życie? I tak nas spowalniasz.

Evan prycha. Nie znosi, kiedy poruszam temat jego pracy w szpitalu. To szanowany zawód i wiem, jak dużo poświęcił, by zostać lekarzem, ale jest pierwszym Bishopem od dziesięcioleci, który zdecydował się na życie poza ranczem. Nie byłbym Bishopem, gdybym nie wypominał mu tego przy każdej okazji.

– Mów tak dalej, to dziś odbiorę jedno życie. – Przenosi wzrok na Dylana. – Albo dwa.

Reszta popołudnia mija szybko. Gdy odwożę nas z powrotem do głównego budynku, ramiona bolą mnie od wielogodzinnego wbijania słupów w ziemię i zalewania ich cementem. Obaj z Dylanem jesteśmy wykończeni, a przecież będziemy zasuwać przy tym cholernym ogrodzeniu do końca tygodnia. Szczerze mówiąc, ciągle jestem zły, że w ogóle muszę nad nim pracować, bo to wszystko wina Jacksona.

Kilka miesięcy temu urządził wielką imprezę, która wymknęła się spod kontroli. Wsiadł za kierownicę swojego jeepa, choć wcześniej pił więcej niż zazwyczaj. Był wyjątkowo głupi, bo wpadł na pomysł, by przejechać się po ranczu. Stracił panowanie nad kierownicą i wjechał prosto w ogrodzenie z drutu kolczastego. Następnego dnia spędziliśmy cały ranek zaganiając bydło, które się rozpierzchło. Cała sytuacja bawiła tylko i wyłącznie Jacksona. Stwierdził, że to był najlepszy obrót o sto osiemdziesiąt stopni, jaki wykonał swoim zabłoconym samochodem.

Idiota. Chociaż według mamy urżnął się tak strasznie przez dziewczynę. Z początku nie uwierzyłem, bo Jackson Bishop nie zawraca sobie głowy poważnymi związkami, czy związkami w ogóle, do czasu gdy mama wspomniała o Kierze. Nagle wszystko nabrało sensu i trochę mu odpuściłem.

Kiera Young i Jackson znają się od dziecka. Nasi rodzice się przyjaźnili i spędzaliśmy na ich ranczu tyle samo czasu, co ona na naszym. Dla mnie była jak starsza, wkurzająca siostra, ale nie dla Jacksona. Zawsze miał do niej słabość, ale nigdy nie zdobył się na odwagę, by to przyznać albo jej o tym powiedzieć. Wszyscy wiemy, że ona czuje do niego to samo, ale ciągle umawia się z innymi chłopakami, co wkurza Jacksona, który pije coraz więcej i zachowuje się jak kretyn. Oboje są zbyt uparci, by przyznać się do swoich uczuć i tkwią w tym błędnym kole od lat.

Po miesiącach planowania tata wreszcie zdecydował się wymienić kolczaste ogrodzenie wzdłuż drogi. Jeżeli ktoś znowu miałby w nie wjechać, uszkodziłby sobie samochód, ale my nie stracilibyśmy bydła.

– Nigdy nie byłem na Key West. – Podekscytowanie w głosie Dylana sprowadza mnie z powrotem na ziemię. – Kiedy okazało się, że wygrałem, poszukałem informacji w internecie. Jeżeli to, co zobaczyłem, choć w połowie okaże się prawdą, być może wcale nie wrócę! Nocne życie, plaże, widoki – wymienia. – Będziesz mi dziękował, że cię tam zabrałem. – Dylan promienieje, gdy zmierzamy w stronę domu.

– Jeszcze się nie zgodziłem – przypominam mu. – Zależy, czy będziemy mogli urwać się z pracy. Trzeba będzie najpierw pogadać z tatą. – Wiem, że jeżeli nie nadgonimy roboty, ojciec nie da nam obu jednocześnie dwóch tygodni wolnego. – I to poważnie. Praca ma być zrobiona, czy słońce, czy deszcz. Podczas mojej nieobecności ktoś będzie musiał mnie zastąpić.

– Kupię mu butelkę Crown Royal Reserve – obiecuje Dylan.

– Żeby go zmiękczyć czy upić? – Śmieję się.

– Jedno i drugie.

Parkuję na podjeździe obok mamy, która wyjmuje zakupy ze swojego samochodu. Podbiegamy do niej z Dylanem.

– Mamo, trzeba było do mnie zadzwonić – besztam ją. – Przyjechałbym wcześniej. – Chwytam tyle siatek, ile jestem w stanie unieść. Dylan idzie w moje ślady, byśmy zabrali się ze wszystkim na jeden raz.

– Wiedziałam, że jesteście zajęci. Nie ma sprawy – mówi łagodnie. Idzie przed nami i przytrzymuje nam drzwi wejściowe.

Wchodzę do środka. Jackson śpi w butach na kanapie i głośno pochrapuje. Odkładam zakupy na kuchenny blat i cichutko skradam się do salonu. Dylan idzie za mną.

Podchodzę do Jacksona, obserwując jego miarowo unoszącą się i opadającą klatkę piersiową. Gdy nadchodzi właściwy moment, krzyczę na całe gardło:

– Pali się!

Brat podskakuje, bezładnie wierzga nogami w powietrzu, jest czerwony jak burak i wodzi nieprzytomnym wzrokiem po pokoju.

– Pojebało cię, Alex? – warczy, pocierając twarz dłońmi.

W mgnieniu oka mama przemieszcza się z kuchni do salonu. Z drewnianą łyżką w ręku piorunuje wzrokiem Jacksona.

– Wyszoruję ci usta mydłem, jeśli będziesz używał takiego języka w moim domu, młody człowieku – beszta go nieustraszenie.

Krzyżuję ręce na piersi i się uśmiecham.

– Mamo… – zaczyna, ale ona błyskawicznie go ucisza.

– Ani słowa. I zdejmij nogi z kanapy. – Wychodzi, zanim Jackson zdąży cokolwiek powiedzieć.

– Wstawaj, wstawaj, frajerze – szepczę na tyle głośno, by mógł mnie usłyszeć.

Kiedy mama znika z pola widzenia, Jackson przeczesuje palcami włosy i próbuje ogarnąć, co się właściwie stało.

– Ty gnoju – syczy. – Przez ciebie omal się nie zesrałem.

– Dobrze ci tak – prycham. – To rewanż za to, że musiałem dzisiaj zapieprzać przy naprawie tego cholernego płotu. Sam powinieneś sprzątać po tym, jak narozrabiałeś.

– Jasne, żebyś ty mógł trenować konie i oprowadzać gości pensjonatu.

Krzywię się na wzmiankę o pensjonacie Circle B na naszym ranczu, którym Jackson pomaga zarządzać.

– Tak myślałem – kpi. – Ciesz się, że naprawiałeś płot, braciszku – oznajmia jadowicie. Wiem, że kocha swoją pracę, która oznacza obcowanie zarówno z końmi, jak i z ludźmi. W przypadku Jacksona lepiej współpracuje mu się ze zwierzętami.

Gdy tylko wstaje z kanapy, do salonu wparowuje Evan z zaciętym wyrazem twarzy.

– Masz przerąbane. – Celuje palcem w Jacksona. – Wiesz, ile jest roboty przy naprawie tego cholernego płotu?

Chrząkam z zadowoleniem na widok Jacksona, który dostaje to, na co zasłużył. Wpatruję się w niego, ale on jedynie beztrosko się uśmiecha.

– Obaj powinniście się wyluzować. – Wybucha śmiechem, nie traktując nas poważnie.

– Chłopcy! – krzyczy mama z kuchni, rozładowując napięcie panujące w salonie. Jakby miała szósty zmysł, który pozwala jej przerwać bójkę, zanim ta na dobre się zacznie.

Evan przewraca oczami i idzie do kuchni. Wraz z Dylanem ruszamy za nim, zostawiając nietkniętego Jacksona w salonie. Tym razem.

W kuchni mama układa kurczaka w panierce na patelni, następnie wkłada domowy chleb kukurydziany do piekarnika. Zanim się odezwie, opłukuje ręce, wyciera je i dłonią odgarnia blond włosy z oczu. Patrzy prosto na nas i opiera dłonie na biodrach, jak zawsze, gdy wydaje rozkazy.

– A teraz posłuchajcie. Dziś wieczorem nie chcę słyszeć żadnych kłótni. Czy to jasne?

– Ale… – Evan próbuje wejść jej w słowo.

– Nie! – ucisza go zdecydowanie. – Nie chcę tego słuchać. Lada moment wróci wasz ojciec i chcę, żebyśmy zjedli kolację w miłej atmosferze – oznajmia surowo, po czym odwraca się od nas i skupia swoją uwagę na kurczaku skwierczącym na gorącej patelni.

Bez słowa zabieramy się we trójkę do rozpakowywania zakupów. Układamy wszystko na stole i czekamy na wskazówki mamy, gdzie schować poszczególne produkty. Wychowałem się w tym domu i wiem, gdzie większość rzeczy ma swoje miejsce, ale mama ma swój własny „system”, któremu musimy się podporządkować.

Mama zabiera się za mieszanie tłuczonych ziemniaków, gdy tylnymi drzwiami wchodzą John, brat bliźniak Jacksona, i tata. Słyszę stukot jego butów na drewnianej podłodze, zanim go jeszcze zobaczę. Widząc nas wszystkich w kuchni, tata odkłada kapelusz na stół i patrzy na Evana.

– Skończyliście ustawianie słupów? – zwraca się do niego.

– Wszystkie stoją, zalane cementem. Jutro będziemy je malować – oznajmia Evan.

– Świetnie – chwali ojciec i podchodzi do lodówki, by nalać sobie wody z lodem.

Mama prosi, byśmy nakryli do stołu, a Dylan się z nami żegna.

– Na pewno nie chcesz zostać na kolacji? Jest bardzo dużo jedzenia – zapewnia mama.

– Powinienem wracać do domu. Jeśli znowu w tym tygodniu nie zjawię się na kolacji, mama mnie wydziedziczy – wyjaśnia Dylan.

– Tak, wiemy, jakie potrafią być matki. – Patrzę na mamę z przesłodzonym uśmiechem.

– W takim razie lepiej, żebyś się zbierał. – Mama obejmuje go serdecznie i Dylan wychodzi.

Kiedy wraz z Johnem nakrywamy do kolacji, mama kończy przygotowanie potraw. Na długim drewnianym stole, który jest rodzinną pamiątką, ustawiamy półmiski z kurczakiem, ziemniakami i kukurydzianym chlebem. Gdy wszystko jest gotowe, każdy z nas zajmuje swoje miejsce. Wyglądamy jak wielka szczęśliwa rodzina. Tata tradycyjnie odmawia krótką modlitwę, a mama nakłada mu jedzenie. Napełniamy swoje talerze. John zaczyna opowiadać o pensjonacie i rezerwacjach na najbliższe dwa miesiące. Następnie tata informuje nas o belach siana, które trzeba zabrać z pól po wschodniej stronie posiadłości i umieścić je w stodole. Tak wygląda większość naszych rozmów na każdej kolacji, na której jestem. Bishopowie to pracoholicy, rozmawiają o pracy w dzień i w nocy.

Denerwuję się na myśl, że mam poprosić tatę o wolne, ale jeśli chcę wyjechać niebawem, muszę powiedzieć mu o tym z wyprzedzeniem. To jedyna zła strona pracowania dla własnych rodziców. Nie mają problemu z tym, żeby ci odmówić.

– Tato… – Staram przebić się ponad inne głosy. Gdy cichną, kontynuuję. – Myślisz, że mógłbym wkrótce wziąć trochę wolnego? – pytam. W kuchni jest tak cicho, że słychać jedynie głośne przeżuwanie Jacksona.

– Hmm… – zastanawia się, nawet na mnie nie patrząc. – Kiedy chciałbyś je wziąć?

Zerkam na mamę i próbuję zgadnąć, czy mnie poprze.

– Za jakieś dwa tygodnie.

Kiwa głową i nadziewa jedzenie na widelec.

– Na jak długo?

Odchrząkuję i z trudem przełykam ślinę.

– Potrzebowałbym dwóch tygodni.

– Na co? – wtrąca się Jackson, ale jego pytanie pozostaje bez odpowiedzi.

Tata kręci głową, nie rozważając mojej prośby nawet przez chwilę.

– Wiesz, że mamy bardzo dużo pracy przed wakacjami, no i…

– Scott – wchodzi tacie w słowo mama, zwracając się do niego po imieniu,. To oznacza, że będzie chciała dopiąć swego. – Myślę, że dobrze by ci zrobiło trochę wolnego, synu. – Unoszę brwi niemal do linii włosów, zszokowany jej słowami. – Alex bardzo ciężko pracuje i należy mu się urlop – kontynuuje mama. – Poza tym Jackson może przerobić swój grafik tak, by wraz z Dylanem przejąć część twoich obowiązków do czasu, aż wrócisz.

– Serio? – jęczy Jackson, wpatrując się we mnie.

– Właściwie to… – Przełykam ślinę, zanim znowu się odezwę. – Dylan też musiałby wziąć wolne. Chcemy razem jechać w podróż.

– Nie ma mowy – warczy tata, popijając herbatę. – Wymagałoby to zbyt wielu zmian. Dwóch moich ludzi nie może iść na urlop w tym samym czasie. – Jego słowa są ostateczne i wiem, że wykłócanie się jest bezcelowe.

Mama odchrząkuje, co jest wyraźnym znakiem dla taty, by na nią spojrzał. Zaczynają prowadzić bezgłośną wymianę zdań. Mama zaciska wargi i unosi brwi. Wszyscy wiemy, że ten wyraz twarzy to jej sposób na dopięcie swego, nawet w przypadku konfliktu z ojcem.

Tata upija łyk herbaty.

– Poradzimy sobie – wydusza w końcu z siebie, ale wiem, że bardzo mu się to nie podoba.

„Palant”, wymawia bezgłośnie Jackson pod moim adresem, gdy na niego patrzę. W odpowiedzi uśmiecham się od ucha do ucha, bo jadę na cholerny Key West na dwa tygodnie i ten gnojek nic z tym nie może zrobić.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem na wakacjach i obiecuję sobie, że tę wyprawę zapamiętam na zawsze.

Gdy już posprzątamy ze stołu, wyjmuję telefon i widzę, że mam wiadomość od Dylana.

Dylan: I JAK? JAKIEŚ NEWSY?

Alex: MAM NADZIEJĘ, ŻE JESTEŚ GOTOWY, BY IŚĆ ZE MNĄ NA CAŁOŚĆ!

Dylan: SERIO?! MOŻEMY JECHAĆ?

Alex: TAK! PAKUJ MANATKI, BO WKRÓTCE ROZPĘTAMY KOWBOJSKIE PIEKŁO NA KEY WEST!

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz