Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieściowy debiut Teodora Parnickiego z 1929 roku wraca do czytelników po ponad 85 latach zapomnienia!
Autor przenosi czytelników w egzotyczny świat Azji i odległej Mandżurii, której stolica, Harbin, w latach dwudziestych zyskała miano „Paryża Dalekiego Wschodu”. Właśnie tam rozpoczyna się historia opowiedziana na kartach „Trzech minut po trzeciej”, powieści, której narracja jest kreślona przez Parnickiego w zgodzie ze wszystkimi regułami literatury popularnej początku XX wieku.
Akcja powieści rozpoczyna się w mroźny zimowy wieczór w połowie lutego 1927 roku, gdy w ręce sowieckiego wywiadu przypadkowo dostają się dokumenty, których ujawnienie naraziłoby japońskie interesy związane z Koleją Wschodniochińską. Tajne informacje wkrótce mają być przekazane do Moskwy. Zaczyna się walka z czasem…Tajemniczy japoński „trybunał siedemnastu” daje dwóm byłym oficerom carskiej armii, przebywającym na wygnaniu w Harbinie i przypadkowo wplątanym w polityczną intrygę, ostatnią szansę – uchylenie wydanego na nich wyroku śmierci w zamian za odzyskanie dokumentów. Piotr Iwanowicz Zagorski i młodszy od niego Aleksander Aleksiejewicz Flagin podejmują nierówną walkę z agentami Kominternu w wywiadowczej grze o nieznanych im regułach.
Opowieść o ich „wielkiej przygodzie” pełna jest zaskakujących zwrotów akcji, pościgów samochodowych, walk i pojedynków, wątków romansowych (trzech pomniejszych, jednego całkiem poważnego), postaci sobowtórów, tajnych – czasem podwójnych – agentek i agentów, oddanych sprawie, ideowych, lecz przegranych komunistów, oraz pracujących dla nowego systemu sowieckiego karierowiczów.
Historia walki o odzyskanie dokumentów pozwala Parnickiemu ukazać szeroką panoramę Dalekiego Wschodu w początkach XX wieku, łącząc historię i klimat epoki z sensacyjną szpiegowską intrygą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 424
1
Spotkanie w nocy
Na wielkim zegarze Sztabu Prowincji Heilundziańskiej[1] wybiła właśnie godzina dwunasta, gdy przez drzwi Klubu Kolejowego zaczął się wylewać na ulicę tłum ludzi. Opera się skończyła. Widzowie szybko opuszczali gmach teatru, cisnąc się w pośpiechu do autobusów, taksówek i dorożek.
Nieliczni tylko, niemający zapewne nawet nędznych dwudziestu centów na autobus, szli pieszo, trzęsąc się z zimna. Mróz był bowiem zwyczajny, mandżurski[2], taki, co zagraża bezpośrednio nosom, policzkom i uszom.
Zagorski należał dnia tego do tych nieszczęśliwych. Szedł, wtuliwszy szyję i, o ile to się dało, głowę w wytarty kołnierz futrzany swego płaszcza – pozostałość jeszcze z petersburskich czasów – ręce schował do dziurawych kieszeni, chcąc je choć w ten sposób zabezpieczyć przed mrozem. Najgorzej było z głową. Miękki jesienny kapelusz nie dawał zbyt dużej ochrony przed mrozem.
Zagorski jednak nie myślał o tym. Był pod wrażeniem opery. Zawsze lubił szalenie Wagnera, a Tannhäusera, którego już nie słyszał od lat ośmiu, szczególnie. Wprawdzie można było nawet dość dużo zarzucić charbińskim wykonawcom, no, ale co Charbin[3] to nie Petersburg... W każdym razie był oczarowany. Nie czuł, że mróz niemiłosiernie szczypie. Zdawało mu się, że słyszy jeszcze uroczyste, wspaniałe dźwięki finału. Spróbował nawet zanucić Chór pielgrzymów, ale od razu poczuł przejmujące zimno w krtani i zrezygnował. Dzwoniły mu jednak w uszach jeszcze te jego ulubione dźwięki.
Potem, gdy ostatnie iluzje melodii już się urwały, zaczął myśleć o wykonawcach i porównywać ich z petersburskimi. „No, no... – uśmiechał się – cokolwiek ludzie o tym mówią, to jednak takiego Wolframa jak Aleksaszyn[4] i Teatr Maryjski by się nie powstydził”. I zaczął, mimo dreszczów i dojmującego zimna w krtani, przypominać sobie arię Gwiazda wieczorna. Z początku jakoś mu nie szło. Odtwarzał sobie dokładnie w myśli wszystkie tony, wszystkie modulacje, ale gdy chciał zanucić głośniej, wciąż było nie to!
Tak go to zajęło, że zapomniał o wszystkim, idąc machinalnie przed siebie, gdy nagle uczuł, jakby prąd elektryczny przeszedł przez całe jego ciało. Wzdrygnął się. W lewym łokciu poczuł dojmujący ból. Co to? Odwrócił się.
Za nim stał jakiś mężczyzna, szczelnie okutany w wykwintne lisie futro. Twarzy nie było widać, bo osłaniał ją nastawiony szeroki kołnierz, czoło zaś przysłaniała czapka. Tylko ciemne oczy lśniły spod niej jakby porozumiewawczo. W ręku nieznajomy trzymał elegancką cienką laseczkę z metalowym końcem. „Aha – pomyślał Zagorski – to tym on mię uderzył w łokieć”. I, zwracając się do stojącego tuż za nim nieznajomego, zapytał dość ostro:
– Czego pan sobie życzy?
Tamten obejrzał się szybko, nachylił się do niego tak blisko, że ich głowy niemal się zetknęły, i szepnął do ucha Zagorskiemu:
– W noc z niedzieli na poniedziałek, trzy minuty po trzeciej!
I miękkim, kocim ruchem wsunął mu coś do kieszeni. Nim Zagorski zdołał otworzyć usta, nieznajomy oddalił się szybko. Chciał iść za nim, by go zapytać, co to wszystko ma znaczyć, lecz tamten, dojrzawszy, że go goni, położył palec na ustach i przecząco pokręcił głową, jakby mówił: „Nie podchodź!”. Po chwili Zagorski usłyszał syrenę samochodową. Auto podjechało do chodnika. Nieznajomy wsiadł i po chwili zniknął w mrokach nocy.
„A to ciekawe... – pomyślał Zagorski. – Co u licha?!” – i sięgnął do kieszeni. Skostniałą od mrozu ręką namacał mały klucz. Poza tym nic więcej. – „Może co wypadło” – przemknęła mu myśl przez głowę. Zapalił zapałkę i zaczął szukać wokoło siebie. Nie znalazł jednak nic.
„Co za dziwna historia – myślał trochę rozdrażniony. – Klucz? Nieznajomy? Trzy minuty po trzeciej? Nic nie rozumiem...”. Po chwili nerwowym ruchem uderzył się w głowę: „Aha, już wiem! Wziął mnie za kogoś innego... A to heca!”.
I szybko pomaszerował do domu. Ale minę miał trochę kwaśną, Zagorski bowiem, choć był człowiekiem odważnym, zbyt dużo przeszedł podczas pierwszych dwóch lat rewolucji, by to nie zostawiło żadnych śladów w jego ustroju psychicznym. Był bardzo nerwowy i, wyrwawszy się raz z piekła bolszewickiego, lękał się znów zetknąć z czymś, co by go mogło choć pośrednio związać z tym przeklętym, jak się wyrażał, światem.
Nocy tej spał bardzo niespokojnie. Śniło mu się, że Aleksaszyn w stroju Wolframa wkłada mu klucz do kieszeni, to znów widział błyszczące w ciemności oczy nieznajomego. Zrywał się z łóżka kilka razy, aż wreszcie dopiero nad ranem zasnął głęboko.
2
Zakład fryzjerski Yamato Takayami
Była niedziela. Zimowe słońce wyjątkowo jakoś wyjrzało spoza chmur i oblewało cały ośnieżony Charbin swymi złotymi promieniami. Parę promieni wpadło przez okno do pokoju Zagorskiego i zaczęło swobodnie ślizgać się po jego twarzy. Otworzył oczy i spojrzał na zegarek. Było już po jedenastej. Szybko zerwał się z łóżka i zaczął się ubierać.
Trochę już późno. Trzeba iść do cerkwi...
W młodości Zagorski bardzo rzadko bywał w cerkwi. Nawet wtedy, gdy był wychowawcą trzeciej kompanii w Orłowskim Korpusie Kadetów, o ile mógł, unikał nabożeństw.
– Ech, kuglarstwo popie i więcej nic – zwykł był mawiać – wolę pójść do cyrku.
Ale obecnie bywał w cerkwi co niedzielę. Uważał to za swój obowiązek z punktu widzenia solidarności emigracyjnej. Jako antybolszewik, antybezbożnik i wierny syn tronu i cerkwi, oddany odwiecznym starorosyjskim tradycjom, uważał, że powinien manifestować przywiązanie do prawosławia.
Ubrał się szybko i już zmierzał ku drzwiom, gdy przypadkiem wzrok jego padł na lusterko. Ujrzawszy swe oblicze, skrzywił się z niesmakiem. „Fi, jakżem obrośnięty. I jakże z taką fizjonomią iść do Domu Bożego!”.
Postanowił wstąpić do fryzjera. Obliczył skromną zawartość portmonetki i skonstatował, że wystarczy i na golenie, i na obiad, i na starego inwalidę żebrzącego pod cerkwią. Toteż szybko wyszedł z domu i skierował się ku znajdującemu się po przeciwnej stronie ulicy zakładowi, nad którym wisiał szyld opiewający dużymi złotymi literami na tle wschodzącego słońca, że tam się mieści: ZAKŁAD FRYZJERSKI YAMATO TAKAYAMI.
Zagorski zawsze się golił u Japończyka. Po pierwsze uważał, że tu jest czyściej, po drugie zaś właścicielem najbliższego rosyjskiego zakładu fryzjerskiego był niejaki pan G. podający się za karaitę[5] z Odessy, ale który w rzeczywistości prawdopodobnie był najzwyklejszym sobie Żydem.
Otóż zarówno ze względu na higienę, jak i przekonania stał się Zagorski klientem pana Yamato Takayami, który w Charbinie był zwykłym sobie fryzjerem jak setki innych japońskich fryzjerów, ale w swojej ojczyźnie... Któż zresztą mógł wiedzieć, kim był pan Yamato Takayami, podobnie jak setki innych japońskich fryzjerów, w swojej ojczyźnie...?
W zakładzie wyjątkowo nie było dużo ludzi i Zagorski natychmiast zajął fotel, przy którym operował sam pan Takayami. Zobaczywszy swojego stałego klienta, Japończyk radośnie wyszczerzył zęby i bardzo mętną ruszczyzną rzekł:
– A, dobrze, dobrze! Witam pana... Ładny dziś dzień.
Golenie szło szybko. Milczenie panujące na ogół w lokalu mącił od czasu do czasu śmiech pani Takayami, która z brzytwą w ręku, przygotowana, by przyjąć następnego klienta, obserwowała, jak Zagorski w lustrze robił do niej pełne dystynkcji miny, co ją wprawiało w zachwyt.
Nareszcie obrzęd się skończył. Zagorski, gładko wygolony, wypomadowany, upudrowany, uczesany, woniejący wodą kolońską, wstał z fotela.
Z przyjemnością oglądnął siebie w lustrze – odmłodniał od razu o kilka lat – i to wszystko za dwadzieścia centów!
Sięgnął do kieszeni marynarki, by wyjąć portmonetkę. Przypadkiem wyciągnął przy tym chusteczkę, która zwinięta upadła na podłogę. Pochylił się, by ją podnieść. Z chusteczki wypadł klucz, o którym Zagorski zupełnie zapomniał!
Podniósł oczy i ze zdziwieniem zobaczył, że Japończyk z niezwykłym zainteresowaniem obserwuje leżący na podłodze przedmiot. Gdy Zagorski podniósł klucz i schował do kieszeni, pan Takayami głosem, którego intonacja bardzo zdziwiła byłego oficera, zapytał:
– Co to? Skąd pan ma ten klucz?
Zagorski, zaintrygowany brzmieniem jego głosu, już chciał opowiedzieć wszystko Japończykowi („Może on mi wytłumaczy to wszystko” – myślał), gdy wtem wzrok jego padł przypadkiem na lustro. Nie zatrzymał się tam dłużej niż dwie sekundy, ale to wystarczyło, by zauważyć, że oczy Japonki wyrażają niewypowiedzianą zgrozę, jej mąż zaś za jego plecami daje jej jakieś znaki ręką. Wstrzymał się więc z opowiadaniem, schował spokojnie klucz do kieszeni i niedbałym tonem powiedział:
– To? Klucz od mojej walizki. A dlaczego pan pyta?
Japończyk znów radośnie wyszczerzył zęby:
– Nie, ja nic, ja tylko tak sobie.
Zagorski włożył kapelusz i płaszcz i wyszedł, żegnany niskimi ukłonami obojga małżonków i życzeniami dobrego zdrowia. Skierował się ku cerkwi, dokąd już zewsząd śpieszyło mnóstwo ludzi. Ale Zagorski nie obserwował, jak miał zwyczaj, idących kobiet. Czuł się bardzo nieswojo. Zrozumiał, że Japończyk ma jakiś związek z kluczem, instynktownie czuł, że nad jego głową znów się zbierają chmury, tym razem ze strony, o której nie miał najmniejszego pojęcia. Mimo że słońce jasno świeciło, a nawet grzało, mimo że kryształki śniegu iskrzyły się cudownie pod jego stopami jak diamenty, wrażliwa na każdy, najdrobniejszy nawet przejaw piękna dusza Zagorskiego nie miała miejsca na pogodne uczucia.
Zdawało mu się, że już coś w atmosferze czuje, nie rozumie, nie wie, nie zdaje sobie sprawy co, ale czuje zawieszone nad nim niebezpieczeństwo. Przeczucie to nie opuszczało go i w cerkwi. Choć ręce jego kładły na piersiach niezliczone krzyże, choć się zginał raz po raz w nabożnych pokłonach, myśl jego była daleko od modlitwy: przeklinał w duszy ów wieczór, gdy zapragnął pójść do Klubu Kolejowego. Niepokój jego wzmógłby się jeszcze bardziej, gdyby widział, jak od razu po jego wyjściu pan Takayami szybko przebiegł ulicę i znikł w drzwiach apteki, gdzie za 5 centów „na biednych” można było rozmawiać przez telefon...
Przypisy
[1] Właśc. Heilongjiang, pn. prowincja Chin – przyp. red.
[2] Mandżuria, inaczej: Chiny Północno-Wschodnie, kraina historyczna, która po wojnie rosyjsko-japońskiej 1904–1905 znalazła się pod wpływem Japonii – przyp. red.
[3] Ob. Harbin, stolica prowincji Heilongjiang – przyp. red.
[4] Koźma A. Aleksaszyn (1887–1951), baryton ros., odtwórca czołowych partii w słynnych operach światowych, występował m.in. w Harbinie, po II wojnie światowej był pedagogiem m.in. w konserwatorium w Saratowie – przyp. red.
[5] Inaczej: karaim – przyp. red.