Tylko Beatrycze - Teodor Parnicki - ebook

Tylko Beatrycze ebook

Teodor Parnicki

0,0
59,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Arcydzieło polskiej powieści historycznej, ewenement niemający sobie podobnych w całej literaturze światowej.

Akcja rozgrywa się na początku XIV w. (w czasach Władysława Łokietka, o którym również jest w powieści mowa). Rozpoczyna się dochodzenie w sprawie spalenia wieleńskich mnichów, które powoli przekształca się w subtelną psychoanalizę pełną teologiczno-filozoficznych odniesień. Niemal przy okazji Teodor Parnicki zadaje kłam potocznemu mniemaniu, jakoby średniowiecze było czasem ciemnoty i zabobonu.

Na treść składają się głównie dialogi pomiędzy papieżem Janem XXII a pewnym diakonem Stanisławem. Jeden z wątków dotyczy obsesji Stanisława związanej z czeską księżniczką, którą ten widział w dzieciństwie. Stanisław zakochuje się w niej, koresponduje przez lata i chyba ma nawet romans (jako dojrzały mężczyzna), ale być może jest on tylko ofiarą zabawy dwórek i własnej pomyłki. Historię i literaturę wiąże tytułowa Beatrycze - królowa Ryksa zwana Reiczką, córka zamordowanego w 1296 r. króla Przemysła II. Według świadectw historycznych była to kobieta o nieprzeciętnej urodzie i talentach politycznych, a barwne koleje jej losu aż się proszą o ujęcie jej biografii w ramy pełnego tajemnic historycznego romansu.

Książka wybitna, prawdziwa uczta dla intelektu, z ciekawą fabułą i nietypową formą.

"Tylko Beatrycze" szczególnie dobrze pełni rolę wprowadzenia do twórczości Parnickiego - konstrukcja utworu jest podobna do misternie tkanej pajęczej sieci, w której splatają się powracające wątki, obrazy i obsesje.

Tytuł nawiązuje do frazy: „Nie ma nieba ni ziemi, otchłani ni piekła, / Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma.” (Jan Lechoń, "Spotkanie").

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 527

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opieka re­dak­cyjna: MA­RIA RACZ­KIE­WICZ-ŚLE­DZIEW­SKA
Po­sło­wie: JO­ANNA SZEW­CZYK
Ko­rekta i opra­co­wa­nie przy­pi­sów: MI­CHAŁ GNIAZ­DOW­SKI
Ko­rekta: EL­WIRA WY­SZYŃ­SKA
Pro­jekt okładki: WI­TOLD SIE­MASZ­KIE­WICZ
Co­py­ri­ght tek­stu po­sło­wia © Jo­anna Szew­czyk For the Po­lish Edi­tion © 2025, Noir sur Blanc, War­szawa
ISBN 978-83-7392-979-1
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pani Mal­wi­nie Mac­kie­wicz,

przy­ja­ciółce z lat dzie­cin­nych,

po­świę­cam

Nie ma nieba ni ziemi, ot­chłani ni pie­kła,

Jest tylko Be­atry­cze. I wła­śnie jej nie ma.

Jan Le­choń, Spo­tka­nie

Tы подаришь мне смертную дрожь,

a не бледную дрожь сладострастья,

и меня навсегда у ведёшь

к островам совершеннего счастья.

Николай С. Гумилёв, Беамриче

Ty mi da­ru­jesz śmierci dreszcz,

nie zmy­sło­wo­ści miał­kie drże­nia,

a po­tem upro­wa­dzisz mnie

na wy­spy, gdzie się szczę­ście speł­nia.

Ni­ko­łaj S. Gu­mi­low, Be­atry­cze

OD AU­TORA

Na­pi­sa­nie po­wie­ści Tylko Be­atry­cze po­prze­dzone zo­stało okre­sem pię­cio­let­nim za­po­zna­wa­nia się z ma­te­ria­łem hi­sto­rycz­nym do­ty­czą­cym epoki, która sta­nowi tło po­wie­ści. Skoro prze­cież jest to wła­śnie po­wieść – nie wy­daje mi się ko­nieczne ani na­wet wska­zane le­gi­ty­mo­wać się szcze­gó­ło­wym – w za­łą­cze­niu do tek­stu po­wie­ści – wy­ka­zem dzieł, z któ­rymi się za­po­zna­łem, przy­go­to­wu­jąc się do pracy nad Tylko Be­atry­cze.

Nie­mniej jed­nak chciał­bym po­dać do wia­do­mo­ści Czy­tel­ni­ków, że ma­te­riał ści­śle hi­sto­ryczny do mo­tywu otwie­ra­ją­cego po­wieść (spa­le­nie mni­chów wie­leń­skich w Mo­chach) za­czerp­nięty zo­stał przeze mnie z roz­prawy Ge­rarda La­budy Za­pi­ska o za­bu­rze­niach chłop­skich w do­brach klasz­toru prze­męc­kiego w roku 1309 („Rocz­niki Hi­sto­ryczne”, rocz­nik XX za lata 1951–1952, Po­znań 1955), do mo­tywu zaś po­wieść za­my­ka­ją­cego (znik­nię­cie dwóch koni ar­chi­dia­kona Ga­briela de Fa­briano) – z dzieła Ed­munda Dłu­go­pol­skiego Wła­dy­sław Ło­kie­tek na tle swo­ich cza­sów, Wro­cław 1951.

I

– Przy­sze­dłem. Nie sprze­nie­wie­rzy­łem się obiet­nicy przez sie­bie da­nej. Je­stem go­tów wy­słu­chać was z wielką uwagą, oj­co­wie wie­lebni, a i z wielką też życz­li­wo­ścią. Ro­zu­miem: mo­że­cie nie wie­rzyć w tę moją życz­li­wość; może na­wet dziwne by­łoby, iż­by­ście wie­rzyli. Prze­cież – tylu ucząc mnie róż­nymi czasy, a i róż­nych też rze­czy – na­uczy­li­ście mnie mię­dzy in­nymi i prawdy, za­war­tej w sło­wach Chry­stusa Zba­wi­ciela: „Po owo­cach ich po­zna­cie je”. Czyli – gdy­bym nie był wam szcze­rze życz­liwy – już by ten dwór pło­nął wo­kół was, nad wami, wresz­cie i ra­zem z wami. Udało mi się prze­cież na­rzu­cić wa­szym do wczo­raj jesz­cze pod­da­nym ma­jące trwać przez resztę dzi­siej­szego dnia i przez noc całą, może na­wet do po­łu­dnia ju­trzej­szego, za­wie­sze­nie broni. Uśmie­cha­cie się drwiąco, oj­cze Ber­nar­dzie? Nie po­win­ni­ście. To­czy się wojna – wpraw­dzie nie­zwy­czajna, prze­cież wojna. W pro­wa­dzo­nych przez kró­lów czy też przez ksią­żąt, czy hra­biów, wie­le­kroć zda­rza się za­ło­dze twier­dzy ob­lę­żo­nej, a nie­mo­gą­cej się dłu­żej już bro­nić, że strona prze­ciwna, do twier­dzy wdarł­szy się, obroń­ców wy­mor­do­wuje. Grozi więc to samo i wam – wła­śnie to samo, choć nie jest tu te­raz żadna ze stron wal­czą­cych woj­skiem króla któ­re­go­kol­wiek bądź lub księ­cia czy hra­biego. Oczy­wi­ście – zno­wuż nie ina­czej niż za­wsze i wszę­dzie w woj­nach – chcia­łaby i te­raz strona prze­gry­wa­jąca uzy­skać moż­li­wie naj­ko­rzyst­niej­sze wa­runki, na któ­rych go­towa by­łaby za­prze­stać walki. Czę­sto­kroć chcą też tego sa­mego strony po­śred­ni­czące; w da­nym wy­padku mnie wła­śnie przy­pa­dło to za­da­nie. Z tym prze­cież, że – o ile do­brze wy­wnio­sko­wa­łem z roz­mowy dłu­giej, jaką mie­li­śmy z sobą nad ra­nem: prze­wie­lebny Piotr ze mną, wa­szym sługą po­kor­nym – spo­dzie­wa­cie się, iż ży­cie ocalę wam bez żad­nych ze strony wie­leb­no­ści wa­szych zo­bo­wią­zań poza go­to­wo­ścią prze­ba­cze­nia nie­go­dzi­wym, bez­boż­nym – wy­ra­że­nie to opata prze­wie­leb­nego – bun­tow­ni­kom. Mogę, ow­szem, prze­dys­ku­to­wać z wie­leb­no­ściami wa­szymi i ta­kie po­sta­wie­nie sprawy, choć za­strze­gam się za­wczasu, uczci­wie a nie­dwu­znacz­nie: żad­nej jesz­cze nie był­bym władny dać wie­leb­no­ściom wa­szym rę­kojmi, iż ży­cia wa­sze, i na tych też wa­run­kach, da­łoby się oca­lić, choć mógł­bym wsz­cząć za­biegi, iżby i to osią­gnięte zo­stało – ale nie przy­rze­ka­jąc bez za­strze­żeń nie­wąt­pli­wego wy­niku po­myśl­nego ta­kich za­bie­gów.

...Wy­nik bo­wiem mógłby być – przy tym praw­do­po­dob­nie bar­dzo – od­mienny zu­peł­nie od spo­dzie­wa­nego, z tym że gniew wście­kły – a, zda­niem moim, spra­wie­dliwy i uza­sad­niony – pod­da­nych wa­szych tu­tej­szych, te­raz za­gra­ża­jący wam za­gładą, mógłby nie­bez­pie­czeń­stwem tym sa­mym mnie także ob­jąć. Prze­cież go­tów był­bym na­ra­zić się na to nie­bez­pie­czeń­stwo – po­wie­dzia­łem wszak: kie­ruje mną tu te­raz wielka dla wie­leb­no­ści wa­szych życz­li­wość. Lecz­bym się na nie na­ra­ził – ko­nieczne jest, by­ście mnie, wła­śnie przez czas za­wie­sze­nia broni, prze­ko­nali, i to po­nad wszelką wąt­pli­wość, po pierw­sze: o tym, że istot­nie słuszne by­łoby to, by­ście trwali przy ży­ciu w ciele na ziemi i dłu­żej jesz­cze; po dru­gie: dla­czego to wła­śnie ja miał­bym – wła­sne zresztą na­ra­ża­jąc też ży­cie – sta­rać się o prze­dłu­że­nie wa­szego ziem­skiego a cie­le­snego by­to­wa­nia. Chce­cie coś rzec, do­stojny i wie­lebny oj­cze An­drzeju? Usły­szę znów wasz głos z wielką ra­do­ścią. Nie sły­sza­łem go od czasu wło­że­nia mi przez was wła­sno­ręcz­nie na twarz psiego ka­gańca.

– Kie­ruje tobą, nędz­niku, uczu­cie nie­wdzięcz­no­ści, nie­na­wi­ści i mści­wo­ści wzglę­dem nas; żadna życz­li­wość. By­łem prze­ciwny wszel­kiemu ukła­da­niu się z tobą. Wy­słu­chaw­szy tu te­raz prze­mowy twej, je­stem prze­ko­nany go­rę­cej jesz­cze, iżem miał słusz­ność. Przy­sze­dłeś się znę­cać, pa­stwić nad nami – nie zaś z my­ślą, by nam do­po­móc. Co­kol­wiek by­śmy po­wie­dzieli, in­nego nie bę­dzie miało skutku niż tylko: odej­dziesz stąd nad ra­nem, śmie­jąc się bluź­nier­czo, świę­to­krad­czo, bez­boż­nie w twa­rze mę­czen­ni­ków Pań­skich; chęt­nie, ra­do­śnie na­wet bę­dziesz się przy­glą­dać dwo­rowi temu, pło­ną­cemu wo­kół nas, nad nami, wresz­cie wraz z nami.

...Oj­cze opa­cie prze­wie­lebny – bra­cie Ber­nar­dzie – Urba­nie, dzie­cię naj­mil­sze – wzy­wam was: skończ­cie z tym sy­nem naj­wy­rod­niej­szym z wy­rod­nych. Niech za­raz stąd się od­dali i niech są­dzi go – a strasz­liwy to bę­dzie sąd! – Bóg sam.

– Mnie­ma­nia tego wa­szego, oj­cze An­drzeju, zdają się nie po­dzie­lać ni opat naj­prze­wie­leb­niej­szy, ni oj­ciec Ber­nard. Co się ty­czy Urbana, naj­mniej­sze ży­ciu jego, ni na­wet zdro­wiu choćby tylko, nie grozi nie­bez­pie­czeń­stwo. Odejść stąd bę­dzie mógł ze mną bez względu na wy­nik na­szych tu roz­mów, chyba iż sam ze­chciałby po­dzie­lić los wie­leb­no­ści wa­szych. Chce tego już – do­my­ślam się; mam prze­cież na­dzieję, iż gdy usły­szy to wszystko, o czym mó­wić z sobą tu bę­dziemy, chęć taka go opu­ści.

Urban: – Nie opu­ści, bra­cie miły Sta­ni­sła­wie.

An­drzej: – Jak śmiesz tego wy­rodka, świę­to­kradcę, wy­słan­nika pie­kieł na­zy­wać bra­tem?

Ber­nard: – Bra­cie An­drzeju, wzy­wam: licz się ze sło­wami. I mnie też Sta­ni­sława po­śred­nic­two do smaku na­zbyt nie przy­pada, ale nie za­po­mi­najmy: wielu od nas do­znał krzywd.

Sta­ni­sław: – Nie przy­sze­dłem do­cho­dzić swych krzywd. Nie­mniej jed­nak święte za­iste słowa wy­rze­kli­ście, oj­cze Ber­nar­dzie. Po­wi­nien był li­czyć się ze swo­imi na od­mianę sło­wami wie­lebny An­drzej, jed­nakże za póź­no­ście ostrze­gli go. Oto­ście rze­kli, oj­cze An­drzeju, naj­pierw: „syn naj­wy­rod­niej­szy z wy­rod­nych”, po­tem zwięź­lej, pro­ściej, jed­nakże to samo wła­ści­wie: „wy­ro­dek”. Kie­ro­wa­li­ście słowa ta­kie ku mnie – w ja­kim wła­ści­wie zna­cze­niu? W prze­no­śnym czy do­słow­nym? Mie­li­ście na my­śli mnie – mó­wiąc wła­śnie tak – jako dzie­cię wa­szego klasz­toru? Czy ra­czej jako syna z ciała i krwi?! Ale, oczy­wi­ście, nie mogę być sy­nem – wła­śnie z ciała i krwi – was wszyst­kich. Czy je­stem może wła­śnie wa­szym, wie­lebny oj­cze An­drzeju?

Urban: – Ni ojca An­drzeja, ni ojca Ber­narda, ni prze­wie­leb­nego pana opata...

Sta­ni­sław: – ...ni twoim, rzecz ja­sna. Lecz wła­śnie tylko to jest ja­sne, pewne, nie­wąt­pliwe. Nic poza tym. Mia­łem za­miar roz­mie­ścić – wcale sze­roko – w cza­sie, prze­wi­dzia­nym przez za­wie­sze­nie broni, te­maty roz­ma­ite, które na­leży – a to ko­niecz­nie na­leży! – po­ru­szyć w tych tu te­raz roz­mo­wach. Byłby więc – to prawda – nad­szedł czas (my­śla­łem zrazu, że do­piero około pół­nocy) na po­ru­sze­nie i tego też te­matu: mo­jego ojca – z krwi i ciała ojca – toż­sa­mo­ści; ina­czej jed­nak się uło­żyło, a to za sprawą ojca An­drzeja. Przy­śpie­szył na­dej­ście chwili, któ­rej ja sam przy­śpie­szyć wcale nie chcia­łem. Moi oj­co­wie wie­lebni! Istot­nie, od kilku lat już ży­wię prze­świad­cze­nie, że to je­den z was trzech spło­dził mnie przed trzy­dzie­stoma nie­spełna laty z mły­na­rzówną nia­łecką.

An­drzej: – Ja nie by­łem w Wie­le­niu za rzą­dów wie­leb­nego Mi­ko­łaja, ani też nie na­le­ża­łem ni­gdy do ze­społu...

– ...mni­szego w klasz­to­rze obrzań­skim. Lecz spoza gra­nic Pol­ski przy­jeż­dża­li­ście w te strony dwu­krot­nie. Po raz pierw­szy wtedy, gdy ze­spo­łowi obrzań­skiemu prze­wo­dził wie­lebny Jan, wie­leń­skiemu zaś bądź jesz­cze pierw­szy w ogóle opat tu, Oli­be­rius, bądź już Hen­ryk – czyli było to mię­dzy ro­kiem ty­siąc dwie­ście sie­dem­dzie­sią­tym ósmym a osiem­dzie­sią­tym ósmym. W nie­za­po­mnianą zaś noc z trze­ciego na czwarty dzień pierw­szego ty­go­dnia wiel­kiego po­stu w roku dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym wie­lebny Piotr – dziś prze­wie­lebny opat – ra­czył mnie oświe­cić, że mia­łem wtedy lat czter­na­ście. Czyli uro­dzi­łem się w roku osiem­dzie­sią­tym dru­gim, względ­nie pierw­szym – więc po­częty mu­sia­łem zo­stać w pierw­szym też roku opa­cich rzą­dów w Obrze wspo­mnia­nego wy­żej Jana. Lecz cze­mu­że­ście wy aż się tak prze­jęli, pod­nie­cili, oj­cze An­drzeju? Czy­żem rzekł, że to was wła­śnie mam za swo­jego ojca? Po­wie­dzia­łem: mo­że­cie nim być – lecz czyż z więk­szym praw­do­po­do­bień­stwem niż prze­wie­lebny Piotr lub oj­ciec Ber­nard? Da­ruj­cie, ale za­cho­wa­li­ście się jak syn Pe­leusa, Achil­les, gdy Ulis­ses mie­czem w tar­czę ude­rza­jąc... Zresztą wie­cie prze­cież, co da­lej, jako że to od was sły­sza­łem tę wła­śnie opo­wieść – pa­mię­ta­cie?! Ale zno­wuż: że to wy oj­cem moim – mimo wa­szego do­mnie­ma­nego te­raz zdra­dze­nia się – nie twier­dzę. Nie mógł­bym. Mam bo­wiem do­wody i na to rów­nież, że oj­ciec Ber­nard, do Wie­le­nia zjeż­dża­jąc przy boku opata, no­wego na­on­czas, Mi­ko­łaja, też wcale nie pierw­szy wtedy raz był za­wi­tał do kra­iny pol­skiej, jak­kol­wiek – szcze­rze to wy­znam – nie wiem jesz­cze do­kład­nie, na kiedy to mia­no­wi­cie przy­pa­dła pierw­sza tu­taj jego – je­śli nie w Wie­le­niu, to w Obrze – byt­ność. Lecz będę wie­dział – nie wąt­pię; po­wie­cie mi to sami, oj­cze Ber­nar­dzie, nie­praw­daż?! Żadne na­to­miast trud­no­ści po­dobne nie wiążą się z do­stojną osobą – na od­mianę wa­szą, prze­wie­lebny Pio­trze. Przy­na­leżni by­li­ście od po­czątku sa­mego wła­śnie do wspól­noty wie­leń­skiej. Je­śli kie­dyś stąd wy­jeż­dża­li­ście, to już po moim przyj­ściu na świat, czyli ni­gdy przed wstą­pie­niem Mi­ko­łaja na do­sto­jeń­stwo opa­cie. Oczy­wi­ście, wszy­scy trzej je­ste­ście te­raz za­pewne obu­rzeni, iż sprawę tę wy­wle­kam, lecz czyż rze­czy­wi­ście nie stać was – wszyst­kich trzech – na to, by zro­zu­mieć: nim doba mi­nie, praw­do­po­dob­nie utracę ojca? Jest to rzecz zwy­czajna, a i go­dziwa – ojca opła­ki­wać, być w ża­ło­bie po nim; mu­szę wie­dzieć prze­cież, ża­łobą okry­wa­jąc się: po kim mia­no­wi­cie no­szę ją, kogo opła­kuję. Wszyst­kich trzech, rzecz ja­sna, będę opła­ki­wał jako oj­ców du­cho­wych, lecz tylko jed­nego jako ojca z ciała i krwi rów­nież. Ży­czę wam do­brze – po­wie­dzia­łem, wię­cej jesz­cze: uza­sad­ni­łem; mam prawo spo­dzie­wać się, iż życz­li­wo­ścią równą mnie się od­wza­jem­ni­cie.

An­drzej: – Je­śli to nie są przez sa­mego władcę pie­kieł na­tchnione albo i po pro­stu na­ka­zane szy­der­stwa okrutne – niech mnie...

Opat Piotr: – Rów­nież ja te­raz – za bra­tem Ber­nar­dem – po­wiem: mu­si­cie się li­czyć ze sło­wami, bra­cie An­drzeju... Ale i ty też, Sta­ni­sła­wie... A ra­czej – je­śli istot­nie nie­za­po­mniana wciąż jest dla cie­bie na­sza roz­mowa nocna, ostat­nia przed twoim stąd na lata dłu­gie odej­ściem – mu­sisz pa­mię­tać też, żem na­zwał wtedy cie­bie ina­czej... Jak?

– Te­le­ma­chem.

– Te­le­go­nem.

– My­li­cie się. Z całą sta­now­czo­ścią twier­dzę: na­zwa­li­ście mnie wtedy Te­le­ma­chem, nie zaś Te­le­go­nem.

– Może i mylę się. Prze­cież stwier­dzam w to­bie nie­dwu­znaczną – a więc też nie­bez­pieczną wcale – skłon­ność do prze­ce­nia­nia pa­mięci swej, jak­kol­wiek – przy­znaję to chęt­nie – istot­nie godna jest po­dziwu, i to tak wiel­kiego, iż że­bym miał mu w pełni dać wy­raz, mu­siał­bym pier­wej – je­śli nie chcę, byś mnie uznał za swego ojca z krwi i ciała, a wła­śnie nie chcę tego! – oświe­cać cie­bie, a za­pewne długo, co do prawdy oczy­wi­stej, jak mało jest to ważne – w po­rów­na­niu ze zna­cze­niem du­cho­wego oj­co­stwa – czy spło­dził cie­bie cie­le­śnie taki osob­nik, czy inny, czy jesz­cze inny...

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki