Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 13.05.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
14 osób interesuje się tą książką
DWIE KOBIETY ŁĄCZY WSPÓLNY LOS, ALE DZIELĄ TAJEMNICE – TAKIE, KTÓRYCH NIE WYJAWIA SIĘ NIKOMU
„A gdyby to było moje życie?”, myśli Janina Radke, patrząc na szczęśliwą Marię Szaflarską, której dziećmi się opiekuje.
Jej pracodawczyni ma wszystko: wspaniałego męża, udane potomstwo, ładny dom. Janina ma marzenia oraz poczucie, że los obdarza niesprawiedliwie.
Chwilę później wybucha wojna, która zmiata wszystko, na czym opierał się dotychczasowy porządek świata.
I gdy wydaje się, że życie rozdało już wszystkie złe karty, zdarza się najgorsze – córki Marii znikają bez śladu. Wojenna zawierucha zabiera także Janinę.
W czterdziestym piątym roku kobiety znowu się spotykają. Zbliża je samotność i cel – odnaleźć dwoje zaginionych dzieci.
I to, o którym nikt poza Janiną nie wie.
Podczas poszukiwań poznają Romana Hrabara – adwokata, który odkrył, że za tajemniczymi zniknięciami polskich dzieci stał nie przypadek, a misternie zorganizowana niemiecka akcja. Maria i Janina jeszcze nie wiedzą, że niebawem przyjdzie im odpowiedzieć na najtrudniejsze pytania: czym jest macierzyństwo? Kto jest prawdziwą matką? Co jest naprawdę dobre dla dziecka? Czy można pokochać wroga? Ile można wybaczyć przyjaciółce?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 380
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział 1
A gdyby to naprawdę było moje życie?
Zdumiała ją odwaga tego zdania. Niestosowność. Niemożliwość. „Znaj swoje miejsce”, powtarzała jej matka, mając na myśli Rogoźno i ich nieduże mieszkanie na parterze piętrowej kamienicy, prawie kwadrans od rynku. Zresztą to „znaj swoje miejsce” nie ograniczało się do adresu. Obejmowało ono całe życie rodziny Radke, w każdym szczególe. Tu się urodzili, tu pracują, tu przyszły na świat ich dzieci, które powtórzą ich los. Narodziny i śmierć zamknięte w określonych granicach. Nic więcej, a dobrze, że nie mniej, i za to nieustannie trzeba być wdzięcznym Panu Bogu, losowi i dobrym ludziom.
Na przykład takim jak Jan i Maria Szaflarscy.
Janina dobrze pamiętała ich pierwszy przyjazd do Rogoźna. Już wtedy, a miała przecież dopiero dziesięć lat, zwracała uwagę na gości – każdy kawałek obcego, lepszego, ładniejszego świata, który pojawiał się w ich mieście. Porównywała ich do tych apetycznych ciastek w witrynie cukierni i kawiarni Wincentego Jarosza na Czarnkowskiej, gdzie tamtej późnej, ciepłej wiosny dwa lata temu Halina, jej siostra, pomagała w obsłudze – najpierw na zapleczu, a potem wśród stolików i klientów. Dla Haliny to było coś. Młoda, dopiero co wchodząca w dorosłe życie, dostała taką pracę! Mogła przebywać pośród tych, którym lepiej się wiedzie, co widać nie tylko po ubiorach, lecz także po sposobie, w jaki się noszą – uśmiechnięci, zadowoleni z życia, które sami sobie lepią, jak cukiernik masę marcepanową. Rodzice Janiny, Jadwiga i Bogusław Radke, wyglądali zupełnie inaczej, i nie chodziło tylko o fizjonomię i odzież. Ojciec pracował w Młynotwórni, a matka – w Mleczarni Spółkowej. Młynotwórnia już kilka lat temu zmieniła się w Zakłady Przemysłowe inżyniera Franciszka Pałaszewskiego i synów, ale u nich w domu nadal się mówiło tak, jak dawniej. Janina nie lubiła tego „jak dawniej”. Wszystko miało być „jak dawniej” albo „jak zawsze”, a to przecież wykluczało jakąkolwiek inną przyszłość. W takim świecie wszystko było przewidywalne i niezmienne. Także dorosłe życie Janiny, która za kilka lat będzie szła na rogoziński rynek po sprawunki, może już ze swoim dzieckiem u boku, a potem wróci do domu, żeby szykować obiad dla siebie i Jędrka. Później kolejne dziecko, praca, pewnie jakieś choroby, kłopoty, nic nadzwyczajnego, to, co ma każdy, póki śmierć nie zaprosi.
Wzdrygnęła się i dotknęła pierścionka, który wsunęła na serdeczny palec lewej dłoni. Przez jakiś czas wydawało się jej, że jest ładny. Złotego koloru, ze środkiem wypełnionym czerwonym kamykiem. Taki dorosły przedmiot, który przenosił ją do innego świata. Dreszcz emocji, wyrwanie ze zwyczajności.
Tyle że pozłotko szybko zaczęło się ścierać, a kamyk stracił blask. Janina tłumaczyła sobie, że to dlatego, iż wykonuje w nim różne prace, które odzierają go z tego powierzchownego błysku. „Noś tylko w niedziele, a będzie dobrze”, poradziła jej matka, której palce nie znały żadnej biżuterii poza cienkim paskiem srebrnej obrączki.
Niby słuszna rada, ale przecież można nosić pierścionek przez cały czas, bez żadnej szkody dla jego wyglądu. Na dłoni Marii Szaflarskiej błyszczał fioletowy kamień osadzony w złotym koszyczku. Na tym pierścionku nie było żadnej skazy, jakby dopiero co trafił na palce, a przecież już tamtej wiosny Janina go przyuważyła i zapamiętała.
Miała go przed oczami także wtedy, gdy Jędrek, dumny z siebie jak paw, podarował jej „ten drobiazg”. Tak go nazwał, ale po minie widać było, że myśli o nim zupełnie inaczej. I że myśli też o Janinie – poważnie i przyszłościowo.
Jakby w Rogoźnie mogła być jakakolwiek przyszłość – inna niż teraźniejszość, tyle że przesunięta w czasie. Tak to właśnie wyglądało – zrywało się kartkę z kalendarza, który wisiał na gwoździu przy kredensie, zmieniały się dni, miesiące i lata, życie przesuwało się naprzód, jak gąsienica po pniu, ale dokoła wciąż było tak samo.
I dlatego Janina zazdrościła Halinie, która po tamtym pobycie Szaflarskich w Rogoźnie dostała propozycję, by pojechać do Poznania i pomóc im przy synach. Wtedy na świecie byli już Jurek i Kazimierz, a pani Maria była w ciąży. Wczesnej, nic nie było widać, wręcz przeciwnie – szczupło wyglądała, z ładną talią, którą matka Janiny straciła dawno temu. W ogóle Maria Szaflarska prezentowała się naprawdę dobrze. Jeśli dołożyć suknię, uczesanie i wielkomiejskość – to pięknie. Choć… Dziś rano, kiedy Jania przeglądała się pod nieobecność pani domu w dużym lustrze zawieszonym w przedpokoju, pomyślała, że ona też jest piękna. Naprawdę piękna, i to bez tych wszystkich dodatków, które z przeciętnej kobiety robią ślicznotkę. W szklanej, wypolerowanej na błysk tafli widziała siedemnastoletnią blondynkę o niebieskich oczach, z gładką, lekko tylko opaloną buzią, czerwonymi, ładnie wydętymi ustami i zgrabnym nosem. Zobaczyła i poczuła, że właśnie w niej zebrało się to wszystko, co natura może dać kobiecie – uroda, wdzięk i młodość. I że wygrywa tym zestawem z Marią Szaflarską. Zdecydowanie. W pierwszej chwili przestraszyła się tej myśli, bo była zuchwała. Ale później…
Najpierw jednak było wcześniej, czyli wyjazd Haliny do Poznania. Poprzedzony rozmowami rodziców, którzy w ogóle nie czuli, że ta – niecodzienna przecież – propozycja jest taką okazją. Owszem, byli zadowoleni, że tacy państwo – Jan Szaflarski był doktorem – zainteresowali się ich córką, docenili jej wychowanie i ogładę i zaproponowali, żeby zamieszkała w ich pięknym domu w Poznaniu i pomagała przy dzieciach. Halina lubiła dzieci, a poza tym była grzeczna i cicha. „Żeby tam tylko co złego się nie stało”, matka westchnęła kilka razy. Było jasne, o jakie „złe” chodzi – takie, które zostawia dziewczynę z brzuchem. Janina nie wierzyła w taki przebieg wypadków, bo znała siostrę, cichą i ułożoną, niemającą żadnych roszczeń wobec życia, poza tym w Rogoźnie został Piotrek, z którym „mieli się ku sobie”, i Halina naprawdę poważnie o nim myślała. Nie tak, jak Janina o Jędrku, który po prostu był i ograniczał się do tutejszego rytmu życia, czyli nie wykraczał poza to, co tu i teraz.
Zatem Halina pojechała, trochę przestraszona, choć i dumna, rodzice też z dumą mówili, że „do takiego domu”, a Janina się zastanawiała, czy więcej w niej radości, że coś takiego trafiło się siostrze, czy zazdrości. Raz jedno brało górę, raz drugie.
Halina co jakiś czas przyjeżdżała do domu, rzeczywiście jakby ciut odmieniona, może trochę wyższa, bo wyżej głowę nosiła, z pewnymi nowymi nawykami, którymi przesiąkała u Szaflarskich, ale które w Rogoźnie szybko odkładała na bok, nie mieszając porządków i światów. Opowiadała przede wszystkim o dzieciach. Że takie ładne, grzeczne, miłe. Aniołki po prostu, a do tego wszystkie śliczne – niebieskookie blondaski, jak pan doktor.
Jan Szaflarski. Nie dość, że wykształcony, z pozycją, szanowany, to jeszcze taki przystojny. Janina, kiedy pierwszy raz go zobaczyła, od razu pomyślała, że jest ładniejszy od żony. Maria, owszem, była atrakcyjną kobietą, ale on… Jakby własnoręcznie przez Pana Boga ulepiony, z najlepszych materiałów. Wzór, ideał.
Czy to wtedy przyszło jej do głowy, że ona by do niego pasowała? Nie, na pewno nie. Nie odważyłaby się tak pomyśleć. Mimo swojej odrębności nie wyszłaby wtedy tak daleko poza to, co w nią wtłoczyli rodzice i to miasto. Znała swoje miejsce.
Potem jednak miejsce się zmieniło. Na początku tego roku Halina złamała nogę. Najpierw zima długo nie mogła do nich przyjść, przykra plucha uprzykrzała życie, mocząc buty i brudząc płaszcze, aż wreszcie się ochłodziło i sypnęło śniegiem. To, co pod białym puchem, zmroziło się i tylko czekało na zbyt szybki lub nieuważny ruch. I Halinie się taki zdarzył. Bardzo pechowo, bo złamała nogę, tak że potrzebna była operacja. Pan doktor się przejął i pomógł w leczeniu. Wtedy też się okazało, że tym doktorem Jan Szaflarski jest jedynie z nazwy. Doktor wszech nauk. To podobno znaczyło nawet więcej niż w przypadku doktora, który osłuchuje, przepisuje leki i odwiedza pacjentów – to był stopień wyżej w karierze. Z perspektywy Rogoźna te stopnie były jednak i tak wysokie, że można było się potknąć i pogubić. Zakład Higieny, czyli miejsce pracy Jana Szaflarskiego, zajmował się nauką, nie pojedynczymi ludźmi, ale doktor znał innych lekarzy, zawiózł Halinę do szpitala, odwiedzał i nawet opłacił leczenie. Jego żona też zachowywała się jak należy, ale życie musiało się toczyć dalej. Dlatego kiedy odwiozła Halinę do domu, życząc jej szybkiego powrotu do zdrowia, choć jasne było, że kości długo będą się zrastały, zapytała, czy Janina nie zechciałaby zastąpić siostry. Halina dużo o niej opowiadała, że również lubi dzieci, że pracowita. Janina bardzo musiała się postarać, by nie wybuchnąć radością. Podobnie jak kiedyś siostra, pracowała w cukierni i kawiarni. I choć matka powtarzała, że to bardzo dobra praca, to na myśl, że to tyle, że już nic innego się nie wydarzy, Janina słabła i nawet kęsy herbatników czy eklerek nie zawsze pomagały odzyskać siły i wigor.
Zgodziła się, oczywiście. W cukierni powiedziała, że to na zastępstwo, a nazwisko Szaflarskich, którzy w Rogoźnie mieli rodzinę, działało magicznie – właściciele zapowiedzieli, że gdy tylko Janina wróci z tego zastępstwa, miejsce będzie na nią czekało. Żona właściciela ze zrozumieniem pokiwała głową, że „państwo” wolą zwyczajną, niezepsutą dziewczynę z prowincji zamiast jakiejś zmanierowanej miastowej pannicy.
To wtedy pierwszy raz Janina przekręciła pierścionek na palcu. Jędrek podarował go krótko przed jej wyjazdem, na Boże Narodzenie. Mama cmoknęła z zadowoleniem, że on taki na poważnie, że woli kupić coś dziewczynie, niż na głupoty roztrwonić. Nie komentowała, że to pozorny blask, że pozłacanie i sztuczny kamyk, bo w ich świecie innych nie było.
Janina odkryła różnicę w Poznaniu, w domu Szaflarskich, gdy patrzyła na swój palec i palec pani Marii. I myślała sobie, że tu wszystko jest inne, lepsze, ładniejsze i że ona…
Wtedy życzyła sobie tylko tego, by dłużej, jak najdłużej tu zostać. Dlaczego połączyła tę myśl z gestem przekręcenia pierścionka na palcu? Jakoś samoistnie przyszło jej to do głowy, jak wspomnienie z dziecięcych lat, gdy czytała bajkę o wróżce, która miała taką moc zmieniania świata. Wyrosła z tamtej bajki, oczywiście. A jednak…
Lekko wytarta obrączka wykonała obrót, a kilka dni później z domu przyszedł list, że pojawiły się komplikacje. Operacja wykonana najlepiej, jak to było możliwe, ale noga już nie taka, jak przed upadkiem. I nie ma raczej szans, by ćwiczenia doprowadziły do odzyskania dawnej, pełnej sprawności i wyglądu. „Halina już nie będzie jak młoda, zwinna dziewczyna, która biega niczym kozica. Stopa trochę źle ustawiona, to podobno z kolana idzie. Piotrek przychodzi, zabiera na spacery, opiekuje się. Dobrze to o nim świadczy i oby jak najdłużej tak”. Nie padło w tym liście, że Halina ma szczęście, że jej chłopiec nie odwrócił się od niej, trochę już wybrakowanej, na samym początku dorosłego życia, ale to było jasne.
„Tak że zastępuj ją, jeśli Państwo równie zadowoleni z Twojej pracy. I dziękuj za wsparcie. Złote serca mają Twoi pracodawcy”.
Z poznańskiego domu szły do Rogoźna przekazy pieniężne, mimo że przecież żadnej winy Szaflarskich w tym wypadku Haliny nie było. Więcej – akurat tego dnia miała wychodne, więc wyjście z domu zupełnie nie było związane z pracą.
Zatem – spełniło się. Tak pomyślała Janina, odkładając kartkę zapisaną krzywym pismem matki.
Została w Poznaniu, na czas nieokreślony. Najmłodsza dwójka – bo z tamtej, niewidocznej jeszcze wtedy ciąży przyszły na świat bliźniaczki, Basia i Ewa, miały dopiero półtora roku. Jurek – pięć lat, a Kazio – trzy. Pracy nie zabraknie, a że Janina się starała, państwo Szaflarscy zaś to dostrzegali, wszystko wyglądało bardzo obiecująco.
Tylko Jędrek od czasu do czasu dopytywał, kiedy Janina wróci do Rogoźna. Zanim się okazało, że wypadek Haliny będzie miał takie konsekwencje, uznawał, że to nieobecność na kilka tygodni, góra – miesięcy. Ale teraz było inaczej, nie tylko zresztą pod tym względem, co Jędrek chyba przeczuwał, mimo że Janina o niczym mu nie mówiła.
Zresztą co by miała powiedzieć? Że czasem, kiedy państwa i dzieci nie ma w domu, jak na przykład teraz, bo Szaflarscy pojechali na proszony obiad, gdzie też potomstwo w domu, więc zabrali swoją czwórkę, która wraz z tamtymi maluchami będzie pod opieką służby, by dorośli mogli w spokoju toczyć miłe rozmowy w ładnych wnętrzach, Janina siadała przy toaletce pani domu i przeglądała się w jej lustrze, czesała jej szczotką i nawet kilka razy użyła jej pudru. Albo otwierała szafę i przejeżdżała dłonią po zawieszonych na wieszaku sukniach. Wysuwała szufladę komody i wpatrywała się w bieliznę. Przysiadała na łóżku w sypialni – zawsze potem starannie wygładzała kapę – i wyobrażała sobie, że to ona tam leży. Obok Jana Szaflarskiego. Młoda, z jędrnym ciałem, nienaznaczonym trudem ciąży i wydawania życia na świat.
Za pierwszym razem przelękła się tej myśli, aż się przeżegnała. Grzech, przeraziła się. Niewdzięczność i głupota. Drżącymi rękami zlikwidowała ślady swojej bytności w tym intymnym miejscu i przez jakiś czas odwracała wzrok, gdy przechodziła obok sypialni.
Ale później przyszła chęć ponownego doświadczenia tego uczucia – palącego wstydem i pociągającego jednocześnie – i była silniejsza. Więc znowu się zdarzyło. Raz, drugi, trzeci. Policzki mniej paliły, dłonie mniej drżały, głos rozsądku, a może głos matki z Rogoźna, który się w niej odzywał – cichł.
Teraz też milczał, jak kamień. A Janina leżała na małżeńskim łożu Jana i Marii Szaflarskich, wyobrażając sobie, że to ona jest panią domu. Że to na nią tak pan doktor patrzy, jej dłoń i policzek całuje, jej kupuje kwiaty. Już jej to nie dziwiło. Wiedziała przecież, jak wygląda. Dostrzegała spojrzenia chłopców i młodych mężczyzn, gdy chodziła po mieście. Była piękna i była młoda. Miała to, co najsilniej przyciąga płeć przeciwną.
Owszem, nie miała pochodzenia, wiedzy czy obycia Marii, ale część z tego da się nadrobić. Choć… Przysłuchiwała się czasem rozmowom, jakie gospodarze prowadzili przy stole. Jan opowiadał o pracy, o badaniach, wyciągał jakieś książki, notatki, razem się nad nimi pochylali, jak równy z równą, a wtedy Janina czuła ukłucie zazdrości i siłę, która ściągała ją z powrotem we właściwe miejsce, czyli pomocy do dzieci z prowincji, która ma swój pokoik przy schodach, a tymi schodami kiedyś wyjdzie z tego domu wprost na dworzec i wróci do rodzinnego miasteczka, by powielić los rodziców.
Kiedy jednak dom pustoszał i cichł, Janina przeganiała tamte obrazy i robiła miejsce dla innych – takich, w których żona Jana Szaflarskiego miała jej twarz, jej figurę.
Była nią.
Nadal jednak te śmiałe obrazy były tylko marzeniami. Odważnymi, zapewne niestosownymi i może głupimi, ale marzeniami. Mogły się dziać tylko w jej głowie.
Teraz jednak pomyślała: A gdyby to było moje życie? Gdyby to naprawdę było moje życie? Prawa ręka sama powędrowała ku lewej i dotknęła pierścionka. Czerwone oczko się przesunęło, zniknęło jej z pola widzenia, wychynęło z drugiej strony palca.
Przez otwarte okno usłyszała głosy dzieci.
Zerwała się z łóżka, nerwowo przejechała dłońmi po kapie, rozejrzała się, czy wszystko na swoim miejscu, i zamknęła za sobą drzwi sypialni. W kilku susach znalazła się w swoim pokoiku. Usiadła na krześle i wyciągnęła przybornik oraz koszulę, od której odpadł guzik.
– No, nareszcie w domu – usłyszała głos Jana Szaflarskiego.
Pchana nagłym impulsem, odrzuciła koszulę i podskoczyła do drzwi. Zanim ktokolwiek zdążył coś odpowiedzieć, Janina wypadła na korytarz, uśmiechnęła się, dygnęła i powiedziała:
– Jestem. Czekam.
Patrzyła na doktora, jakby obok niego nie było żony.
Bo rzeczywiście nie było; dopiero po chwili pojawiła się w drzwiach.
– …mam, musiał mi upaść na dole, kiedy zdejmowałam rękawiczkę. A tak się przestraszyłam.
Maria Szaflarska z czułością wpatrywała się w dłoń, na której lśnił złoto-fioletowy, doskonały pierścionek.
Janina dygnęła, a w środku niej też coś się zgięło, tyle że nie chciało się rozprostować, powodując bolesny przykurcz.
– Bo to przecież taka pamiątka – powiedziała Maria. – Zaręczynowa. I na całe życie.
– Całe życie przed nami. – Jan Szaflarski czule się uśmiechnął. Nie był przywiązany do przedmiotów i nie miał kobiecej wrażliwości, ale żona go wzruszała. Dobra, delikatna, ładna, a do tego mądra. Powiedział jej to kiedyś, zdjęty niespodziewaną dla siebie czułością. Odparła, że czuje tak samo i czasem się boi, że takie szczęście nie może bezkarnie trwać, bo przecież świat działa w ten sposób, że gdy coś daje, to i zabiera, utrzymując bilans na stałym poziomie. Odparł, że zajmuje się nauką, nie buchalterią, i tym ją rozbroił. Tak bardzo, że niecałe dziesięć miesięcy później na świecie pojawiły się Basia i Ewa. Do dzieci też mieli szczęście – młodzi Szaflarscy byli ładni i zdrowi.
Jan patrzył na Marię, ona na niego i zupełnie nie zwracali uwagi na Janinę, która poczuła, że policzki jej czerwienieją. Ze skrępowania, z żalu, ze złości.
Przesunęła ręce w tył, za plecy, splotła dłonie. Palce prawej znowu schwyciły pierścionek. Żeby…, pomyślała.
Złocone kółko się obróciło, czerwony kamyk lekko zahaczył o skórę. Janina poczuła delikatną lepkość pod palcami.
Życzenie przypieczętowane krwią.
Rozdział 2
– Ale upał. – Jadwiga Radke przetarła spoconą twarz chustką. – Nie idzie wytrzymać. A tu tyle jedzenia. – Westchnęła. – Żeby się tylko nie popsuło.
Bogusław Radke się uśmiechnął.
– Co się ma popsuć, zjedzą wszystko. A być musi, w końcu córka za mąż idzie. – I spojrzał w kierunku centralnej części stołu, gdzie za białym obrusem siedzieli nowożeńcy: Halina i Piotr.
Przyjęcie zorganizowano na zewnątrz, w przyległym do kamienicy ogrodzie. Na szczęście rosły tu drzewa, więc był cień i nawet trochę wiatru. Zestawione ze sobą stoły, wykrochmalone obrusy, wazony z kwiatami. Na te ostatnie nalegała Janina, która twierdziła, że tak będzie bardziej elegancko. Jadwiga się zgodziła, choć uważała, że kupowanie bukietów, które w takim upale postoją góra trzy dni, to wyrzucanie pieniędzy w błoto, czy raczej na kompost, ale uległa, bo przecież jej młodsza córka brała te wzory z naprawdę dobrego domu swoich poznańskich pracodawców. Doktorostwo Szaflarscy wiedzieli, co w dobrym tonie i co wypada. Niestety, nie przyjechali na ślub, bo doktor miał jakieś ważne sprawy zawodowe, ale prezent – bardzo ładną zastawę stołową – przysłali.
– Prawda, prawda – przytaknęła ochoczo Jadwiga.
Trochę się martwiła o to, by nic nie skwaśniało, spleśniało czy zjełczało, bo bardzo nie lubiła marnowania żywności. Uważała, że to grzech, no i tak zwyczajnie, serce boli, jak się wyrzuca to, za co się zapłaciło ciężko zarobionymi pieniędzmi.
Te wszystkie myśli gięły się jednak pod radością, jaka zagościła w jej sercu, kiedy Piotrek zjawił się u nich w domu, padł na kolana i powiedział, że raz już prosił o rękę Haliny i teraz prosi znowu, tak konkretnie, do kościoła, żeby przed Bogiem sobie już przysięgli.
Że młodzi mają się ku sobie, to było wiadomo od dawna. Tyle że potem się zdarzył ten paskudny wypadek i jej pierworodna nie była już do końca sprawna. Niby nic wielkiego, w końcu noga to nie głowa, ale na przykład zatańczyć z przytupem to już nie bardzo.
Nie bardzo też z tego powodu, że Halina nie najlepiej się czuła. To już nie przez nogę, tylko dlatego, że była w ciąży.
Jadwiga od razu zauważyła, przecież jest matką i kobietą. Wzięła córkę na bok i bez ceremonii zapytała, czy do czegoś doszło. Odpowiedzią był szloch. „Nie płacz, głupia, nie ma co. Widać tak Pan Bóg chciał. Teraz tylko Piotrek musi chcieć tak samo. Wie?” Nie wiedział. Jadwiga nakazała córce szybką rozmowę, z której miały wyniknąć jeszcze szybsze zapowiedzi. Młodzi byli już przecież po słowie, ale to jeszcze nie pewnik. Zawsze można się wycofać; niby głupio i wstyd, ale jednak jakaś furtka jest. Sakrament zatrzaśnie ją na zawsze.
No i zatrzasnął, więc przyszła ulga, która napędzała Jadwigę do kupowania, gotowania, pieczenia.
– Nie płacz, co ty. – Bogusław spojrzał na żonę.
– To z radości. Że wszystko się ułożyło.
– A co się miało nie ułożyć? Halinka sroce spod ogona nie wypadła. Dobra jest, uczciwa, pracowita. Taka żona to skarb.
– No ale ta noga…
– Co tam noga! Daleko tu przecież nigdzie nie jest, zmęczyć się nie zdąży. Przeszkadzać to w niczym nie będzie. W tym, co ważne, też nie. – Znacząco uśmiechnął się do żony.
No nie, pomyślała Jadwiga, która nie podzieliła się wiadomością o ciąży Haliny z mężem. Pewne sprawy są babskie i takie niech zostaną. Ich tajemnica.
Żadnych tajemnic nie miała natomiast z młodszą córką, Janiną. Grzeczna była, miła, przyjeżdżała do Rogoźna, przywoziła upominki, ale była taka jakaś… obca. Nie, to za mocno powiedziane, choć coś z tego na pewno. Jadwiga czasem się nad tym namyślała. Dwie córki miała, obie z niej i z tego samego ojca, a tak się różniły. Dziwne to było, choć i w jakiś sposób intrygujące. W każdym razie po tym, jak Janina zakosztowała wielkomiejskiego życia, jeszcze bardziej się oddaliła od domu. Jakby nie była już jedną z nich. Jadwiga bała się, że młodszej córce też się zdarzy zapomnieć, i to nie z Jędrkiem, który by na pewno chciał iść do ołtarza, tylko z kimś innym, kto po wszystkim da nogę i tyle go widzieli. A brzuch zostanie.
– Nie zazdrościsz siostrze? – zadała młodszej córce to pytanie takim tonem, jakby jednocześnie podsuwała jej odpowiedź.
– Nie, dlaczego? Cieszę się jej szczęściem. – Janina sięgnęła po dzbanek z wodą. Chciało się jej pić i zupełnie nie miała ochoty na jedzenie porozkładane na półmiskach, nad którymi brzęczały muchy.
– No to pewnie, że tak. A swojego takiego byś nie chciała?
– Mam szczęście. Dobrą pracę, ładny dom…
– No ale to tylko chwilowe. Dzieci podrosną, nie będziesz potrzebna, a za to już w latach. Jędrek to dobry chłopak, ale czekać wiecznie nie będzie. Poza tym czasy niepewne, wojna…
Tym razem to Janina przerwała matce.
– Wojny nie będzie – stwierdziła.
– A skąd ty to możesz wiedzieć?
– Tak mówi doktor.
Rzeczywiście, Jan Szaflarski był przekonany, że Niemcy nie odważą się napaść na Polskę.
– To jest na pewno mądry człowiek, ale ja swoje wiem, bo swoje przeżyłam. Ciebie na świecie nie było, a myśmy musieli robić za Prusaków. I kto wie, ile by to jeszcze trwało, gdyby Paderewski wtedy nie dojechał do Poznania i nie zaczęło się powstanie. Tamte cztery lata to ja zapamiętam do końca życia. A kto raz się odważy napaść innego, ten już ośmielony.
Janina pokręciła głową. W poważnych sprawach zdecydowanie bardziej wierzyła doktorowi. Ktoś tak dobrze wykształcony wie przecież lepiej niż jej matka.
– Nie będzie, zobaczy mama. Taką przynajmniej trzeba mieć nadzieję. – Janina ustąpiła, bo nie miała siły na spory. Gorąco było, duszno, a na dodatek Jędrek był namolny, jakby zazdrościł Piotrkowi. Zresztą nie jakby, a naprawdę, powiedział to przecież. „Ja bym z tobą chciał, jak mąż z żoną”. Janina nie podzielała tej chęci. Nie że w ogóle, tylko z Jędrkiem. W wyobraźni widziała bowiem siebie i Jana Szaflarskiego. Albo choćby jakiegoś innego mężczyznę, przystojnego, z przyszłością. Żal jej było Jędrka, bo on przecież nie był winien tego, że jest tym, kim jest. Mężczyźnie trudniej daleko odskoczyć od rodzinnej jabłoni.
– Nadzieję… No, może, choć ja wolę pewniejszą walutę.
– Już nie rozpamiętuj, ile poszło, wesele ma swoje prawa. – Bogusław Radke usłyszał ostatnie słowa i uznał, że żona znowu wraca do wydatków. Cenił jej oszczędność, ale czasem trzeba było odpuścić.
– Nie, my nie o tym. O wojnie – odparła Jadwiga.
– A tfu! Takie okropieństwa takiego dnia? – Bolesław sięgnął po kieliszek z wódką, nabrał trochę płynu do ust, a potem splunął na ziemię. – Odczarowane, nie ma, nie było. Bawmy się!
*
– Bawmy się! – Jurek wyczekująco patrzył na Janinę, która nie miała ochoty na ich zwyczajowe wygłupy. Mimo że była młoda i zdrowa, lato dało jej w kość. Takich upałów, które nie odpuszczały i dzień po dniu prażącym słońcem i nieruchomym powietrzem uprzykrzały życie, już dawno nie było. Właśnie zaczął się wrzesień, ale nawet ta zmiana w kalendarzu nie robiła na pogodzie wrażenia. Janina najchętniej by padła na łóżko w swoim pokoju i sięgnęła po książkę, z którą ostatnio zasypiała. Magnesy serc Heleny Mniszek. Ale tam się działo! Co prawda w drugą stronę, bo Kasia była szlachcianką, a Andrzej chłopem, choć wykształconym. To jednak nawet trudniej niż w przypadku, gdy to dziewczyna jest z nizin. Wtedy społeczeństwo jakoś wybacza, inną miarę przykładając do młodej kobiety, która marzy o wyrwaniu się do lepszego świata. Ważne było też to, że Kasia miała męża, który był przeszkodą w połączeniu tych dwojga. Wprawdzie sam ją opuścił, ale teraz chciał wrócić, więc…
– Bawmy się! – Jurek rzucił piłkę w jej stronę.
– Taki jesteś? Taki? – Zaśmiała się. – No to popatrz! – Złapała piłkę, podrzuciła ją i zaczęła kopać, uciekając przed chłopcem.
Lubiła go. Z całej czwórki był najpodobniejszy do ojca. Właściwe to wyglądał jak kopia doktora. Duże podobieństwo po mieczu występowało też u Kazia i Basi. Początkowo wydawało się, że i Ewa od razu będzie kojarzona z ojcem, ale z czasem jej płowe włosy ściemniały, przybierając kolor ciemnoblond, jak u matki. Rysy twarzy też się zmieniły, czy raczej może wyklarowały, czyniąc z niej córkę bardziej Marii niż Jana. Janina z satysfakcją stwierdzała, że Basia jest ładniejsza – uroczy aniołek. Raz na spacerze nawet jakiś młody mężczyzna zapytał: „Czy ta śliczna dziewczynka jest pani? Bo obie jak z obrazka”. Ewa szła obok wózka, ale nie zwróciła na siebie jego uwagi. Janina miała z tego pewną satysfakcję.
– No i jest, trafione! – krzyknęła jak dziecko, gdy piłka wpadła między dwa paliki, udające bramkę.
Ogród przy willi Szaflarskich był równie ładny, co dom, a do tego spory i z dobrze utrzymaną zielenią. Było tu zacienione miejsce pod jaśminowcami, gdzie na kocu bawiły się bliźniaczki, kawałek trawiastej łąki udającej małe boisko, pergola obrośnięta różami, pod którą stały stolik i ładnie wygięte ażurowe krzesła. Była nawet piaskownica, urządzona w rogu. Kilka dni temu przywieziono do niej piasek – śliczny, perłowozłoty. „Jak nad morzem”, stwierdziła Maria Szaflarska. Janina przytaknęła, choć nigdy nadmorskiego piasku ani samego morza nie widziała.
– Teraz ja, teraz ja! – Jurek rzucił się w stronę piłki. Dopadł do niej i zaczął ją kopać w kierunku drugiej bramki. Janina udawała, że za nim nie nadąża, ale tak naprawdę to chciała mu dać fory. Lubiła patrzeć, jak się cieszy, gdy uda mu się z nią wygrać. I dlatego choć chętnie by stanęła w cieniu, biegła teraz tuż za chłopcem po nasłonecznionej trawie.
– Pach! – krzyknął Jurek, gdy piłka wtoczyła się między słupki.
– Pach! – zawtórowała mu Janina.
Pach! – rozległo się za ich plecami. Zdecydowanie głośniejsze, takie: PACH!, ze świstem, po którym ziemia zadrżała.
Janina spojrzała w tamtą stronę i zobaczyła, że w miejscu, gdzie przed chwilą stał jeden palik, teraz jest wgłębienie w ziemi.
Hałas nie ustawał. Dobiegał z góry. Zadarła głowę. Na błękitnym niebie dostrzegła ciemny kształt samolotu. Po chwili usłyszała podobny co przed chwilą odgłos, tylko cichszy. Ziemia znowu drgnęła, ale delikatniej.
Do ogrodu wpadł Jan Szaflarski.
– Cali jesteście?! – krzyknął do niej.
Kiwnęła głową. Dziewczynki wciąż bawiły się na kocu. Nawet jeśli się przestraszyły, to nie było po nich tego widać. Jurek podbiegł do ojca.
– Co się stało, tatusiu?
Doktor jakby nie usłyszał pytania.
– A Marysia i Kazio? – zapytał Janinę.
– Poszli po nowe buty, niedługo powinni być.
– Dokąd? – Jan zadawał krótkie pytania. Widać było, że jest zdenerwowany.
– Nie wiem, chyba do zakładu przy rynku, tam gdzie zawsze.
Doktor pokiwał głową.
– Zabierz dzieci do domu. Do piwnicy.
– Do piwnicy? – zdumiała się.
W niedużym pomieszczeniu, mającym może tyle co piąta część podłogi na parterze, czasem się bawiła z Jurkiem, gdy ten chciał gry w „chowanego”. Dziewczynki jednak reagowały strachem na ciemne i niskie pomieszczenie.
– Do piwnicy – potwierdził. – Teraz, od razu. – Głos miał stanowczy. – Wojna wybuchła.
– Ale… – Chciała zaprzeczyć, unieważnić te słowa, mimo że w ich ogrodzie leżała bomba, a po niebie wciąż przesuwały się samoloty. – Czy na pewno?
– Na pewno. – Jan Szaflarski powiedział to z pełnym przekonaniem, takim samym jak kilka tygodni temu, gdy przekonywał, że Niemcy nie odważą się napaść na Polskę.
*
– Boże, i co to będzie? – Halina miała zaczerwienione oczy. – I to w takiej chwili. – Dotknęła dłońmi swojego brzucha, który lekko uwypuklał fałdy spódnicy.
Janina nie miała pojęcia, co będzie. Przez całe lato trzymała się zapewnień Jana Szaflarskiego, że wojna nie stanie się faktem.
– A nasz doktor to nie został zmobilizowany? – Halina spojrzała na siostrę. – Bo tu u nas to w sierpniu już się mówiło. Piotrek bez białej karty, jeszcze w domu, ale jak zabraknie innych, to i jego wezmą.
– Nie. Nie podlega służbie wojskowej z powodu chorego kręgosłupa.
– Chorego? Nie zauważyłam – zdziwiła się Halina.
– Tak. To wrodzone, nieuleczalne.
Janina też była zdumiona, kiedy się o tym dowiedziała. Nie uważała, że doktor udaje, na pewno nie, to był człowiek honoru. Po krótkiej chwili zwątpienia jeszcze zyskał w jej oczach – doświadczony przez los, skrzętnie ukrywał swój stan. Teraz, gdy już wiedziała, zwracała uwagę na pewną sztywność, którą wcześniej brała za nadmierne pilnowanie prostej postawy.
– No, to jemu nic nie będzie. A Piotrkowi? Jak ja wdową zostanę? A to małe sierotą? – Halina się rozpłakała.
– Nie będzie tak, zobaczysz. To się wszystko rozwiąże. Ułoży. Musi.
W Janinie odzywały się echa słów, które słyszała z ust Jana Szaflarskiego.
– Polska nie jest przecież sama. Nie zostawią nas.
– Licz na siebie, tak mówi mama.
– Mama zawsze widzi na czarno.
– A jak jest teraz u nas, co? Kolorowo? – Halina pokręciła głową.
Było źle. W pierwszym tygodniu września do Rogoźna wkroczyły oddziały Wehrmachtu i zaczęła się okupacja. Niedługo po tym nowy burmistrz, którym został Rhiel, ich, znaczy miejscowy, młynarz, pousuwał polskie nazwy ulic, pozamykał szkoły i biblioteki, a nawet zburzył synagogę i podobno miał likwidować cmentarz żydowski.
– Będzie dobrze. – Janina nie miała żadnych argumentów, ale miała nadzieję. To zawsze była jej najsilniejsza broń.
*
Następnego dnia miała jechać do Rogoźna. Zbliżały się święta, rodzinne dni. Nawet w czas wojny trzeba świętować. A może – zwłaszcza wtedy. Kiedy wszystko dokoła wypadło ze znanych, utartych i bezpiecznych kolein, należy się chwytać tego, co choć na chwilę sprowadza utracone spokój i przewidywalność.
Janina była sama w domu. Jan Szaflarski poszedł do pracy, to znaczy do apteki, bo od kilku miesięcy był zatrudniony nie tylko w zakładzie, lecz także w aptece właśnie. Janina nie wiedziała, co było powodem tej zmiany. Zwykle ludzie biorą kolejną pracę, gdy potrzebują więcej pieniędzy, ale tu chyba taka sytuacja nie zachodziła. Doktorostwu żyło się tak samo dobrze jak przed wrześniem. Dokoła wojenna atmosfera, a w willi Szaflarskich świat jakby wyjęty spod tych okropności. Janina za każdym razem z przykrością opuszczała ten nowy, zadbany dom z różnymi udogodnieniami, o których w Rogoźnie mogła tylko pomarzyć. Dobrze się tu czuła, bardzo szybko wrosła w te ściany. Zresztą nie chodziło tylko o materialne przejawy dobrobytu, lecz także o atmosferę, jaka tu panowała – miłości i rodzinności. Takich, o jakich Janina marzyła.
Wojna sprawiła, że wydoroślała, tak czuła. Z pewnym wstydem wracała myślami do sceny, gdy po pensjonarsku obracała pierścionek na palcu, zaklinając rzeczywistość, by podarowała jej cudze, znaczy Marii życie. Nadal jednak uważała, że jest pewna niesprawiedliwość w tym, iż Janina, choć hojnie wyposażona przez naturę, nie może mieć tego, co się stało udziałem Marii. Starała się polubić swoją pracodawczynię. Przed samą sobą przyznawała, że to dobra osoba, wrażliwa, pomagająca innym. Głowa to wiedziała, serce nie chciało przyjąć, choć nastąpiła na tym polu pewna poprawa. Janina nie nosiła już pierścionka z czerwonym oczkiem; zabierała go tylko do Rogoźna. Jędrek też nie został zmobilizowany, choć sam chętnie by się zaciągnął. Powiedział, że to naturalne i męskie. Chyba chciał jej zaimponować, zwłaszcza że wiedział, iż Szaflarski nie poszedł walczyć. A ona, może właśnie dlatego, prychnęła, że w wojnie nie ma nic romantycznego. Lekko się obraził, zresztą nie pierwszy raz. Coraz bardziej im się ta znajomość rozłaziła, ale Janina nie potrafiła jej ostatecznie zerwać, sama nie wiedząc dlaczego. Coś jej podpowiadało, że w niespokojny czas dobrze mieć poczucie, że jest ktoś, komu zależy, choćby był to taki Jędrek. No i jednak go lubiła, tak po ludzku.
Wyjrzała przez okno. Padał śnieg, świeciły latarnie. Taki ładny, przedświąteczny widok, można by pomyśleć. Chłopcy rysowali przy stole, bliźniaczki bawiły się na podłodze drewnianymi klockami. W wazonie na kredensie stały duże gałęzie jodły, napełniającej pokój kojącym zapachem lasu. Gdyby tylko można było ograniczyć świat do tego domu, pomyślała.
Rozległo się pukanie do drzwi. Stanowcze, głośne, nieoczekiwane. Zadrżała. Nikogo się nie spodziewała, doktorostwo nie uprzedzili, że ktoś miałby się zjawić. Zresztą ten, kto stał po drugiej stronie, zawiadamiał o swoim przyjściu nie jak subtelny gość, tylko jak ktoś, kto żąda, by go natychmiast wpuszczono.
Najchętniej by udała, że nikogo tu nie ma, ale zapalone światła skutecznie utrudniały takie zachowanie. Pukanie się powtórzyło. Na drżących nogach podeszła do drzwi. Wyjrzała przez wizjer. Zobaczyła niemiecki mundur policyjny. „Jezu”, powiedziała bezgłośnie i przesunęła zasuwkę.
Nie znała niemieckiego zbyt dobrze, ale to, czego się nauczyła w szkole, wystarczyło do podstawowej komunikacji. „Dobry wieczór, kim pani jest, gdzie pan Szaflarski, proszę mnie oprowadzić”. Odpowiadała cicho, z trudem składając zdania. Niemiec był uprzejmy, choć taką uprzejmością, od której drętwiało całe ciało. W salonie przez dłuższą chwilę przyglądał się bliźniaczkom. „Jakie ładne dzieci”, powiedział. Gdy weszli do kuchni, stanął przed kredensem. Otworzył drzwiczki i sięgnął po puszkę z kawą. Nową, pełną. Nic nie powiedziała, bo nic nie rozumiała z tego, co się tu działo. Nie odłożył puszki na miejsce; trzymając ją pod pachą, przeszedł do korytarza. Minął lustro i chyba się zorientował, że pomylił kierunki. Był już blisko drzwi wejściowych, a nie tu chciał dotrzeć. Cofnął się. Spojrzał na siebie w lustrze. Przez chwilę postał, po czym wrócił do kuchni. Otworzył puszkę i odsypał z niej do stojącej na parapecie miski trochę ziaren. Janina śledziła go wzrokiem, próbując zrozumieć, jaki jest cel tej wizyty. Policjant, teraz już wiedziała, że musi być wyższy rangą, jego mundur to zdradzał, zatrzasnął puszkę i z kuchni poszedł do salonu. Janina za nim. Znowu spojrzał na dzieci. Najpierw na chłopców, którzy nadal rysowali i zachowywali się spokojnie, zupełnie jakby nie byli sobą, a potem na bliźniaczki, które, zapewne z racji wieku, bardziej były pochłonięte budowlą z klocków niż prawdziwym życiem i nieoczekiwanym gościem.
– Bardzo ładne dzieci, naprawdę – powtórzył to zdanie, po czym przeniósł wzrok na Janinę. Uśmiechnął się do niej, a ona pomyślała, że to dziwne, iż błękitne spojrzenie oczu wcale nie koi. Ta niebieskość była lodowatostalowa, niby podobna do koloru, jaki miały oczy doktora, a jednak zupełnie inna.
Niemiec sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej kopertę i klucz. Oba przedmioty położył na stole.
– Daj to państwu. – Znowu na nią popatrzył. – Jutro do dziesiątej.
Tyle zrozumiała, choć nie mogła sobie tego ułożyć w głowie. Może jednak źle dosłyszała? Nawet nie dotknęła pozostawionych przez policjanta rzeczy. Nerwowo chodziła po pokoju, od czasu do czasu zahaczając o kuchnię, skąd był widok na ulicę, którą doktorostwo wracali do domu. Zjawili się pół godziny później.
– Był tu niemiecki policjant – wypaliła od razu, gdy tylko przekroczyli próg.
– Czego chciał? – zapytał Jan Szaflarski. Spokojnie, choć głos mu zadrżał.
– Nie wiem, zostawił kopertę i klucz – odparła. – I powiedział, że do dziesiątej. Ale może źle zrozumiałam. – Zawstydziła się swoich braków w edukacji. Maria na pewno wszystko by dobrze powtórzyła.
Doktorowa spojrzała na męża i oboje przeszli do salonu. Dzieci poderwały się na widok rodziców. Jan najpierw je przygarnął, a później sięgnął po kopertę. Rozerwał ją i wyjął z niej kartkę. Przebiegł wzrokiem tekst wystukany na maszynie.
– Co tam jest napisane, tatusiu? – zapytał Jurek.
– Że czeka nas przeprowadzka – odparł Jan.
Jego usta ułożyły się do uśmiechu, ale w oczach miał smutek. Pogodny zwykle błękit zmętniał.
*
– Damy radę, nie martw się. – Jan Szaflarski objął żonę.
Oboje siedzieli na łóżku w sypialni. Wokół, na podłodze, toaletce, fotelu, leżały ubrania i dokumenty. Dwie walizki już były zapełnione, a jeszcze tyle zostało do zabrania.
– Sama nie wiem… – Maria Szaflarska westchnęła. – Czuję, że to dopiero początek tego złego. Jak oni się tu panoszą, zupełnie jakby byli u siebie. Ciągle im mało. Zabierają nam jedno po drugim.
– To przecież tylko przedmioty. Rzeczy nietrwałe. Pamiętasz, jak było na początku? Wcale nie majętnie, bardzo przeciętnie finansowo. A byliśmy bardzo szczęśliwi.
Maria się uśmiechnęła. Oczywiście, że pamiętała.
– I nawet kiedy mieliśmy problemy i zmartwienia, to z nich wychodziliśmy, bo byliśmy razem. Nie ma takiej siły, która nas rozdzieli czy popsuje to, co między nami.
Jan miał na myśli to, co przez kilka lat spędzało Marii sen z powiek. Nie zachodziła w ciążę. Na początku się tym nie martwiła, nawet tak wolała, bo cieszył ją czas tylko we dwoje, ale potem, gdy już była gotowa na zostanie matką, zaczęły ją nachodzić czarne myśli. Wszystko inne układało się wspaniale – praca Janka, doktorat, uznanie, pieniądze. Nawet sobie pomyślała, że przecież nie można mieć wszystkiego, takie pragnienie to pycha i będzie ukarane. Jan podchodził do tego spokojniej. „Czasem potrzeba czasu. Natura nie lubi pośpiechu i nerwów”. I miał rację, bo kiedy wróciła znad morza, z wczasów sanatoryjnych, zaszła w ciążę i na świecie pojawił się Kazimierz. Po nim Jurek, a jeszcze później dziewczynki. Jana kochała miłością ogromną, ale dopiero dzieci uświadomiły jej, czym jest miłość bezwarunkowa, bezgraniczna, taka, o której czasem myślała, że jest za wielka, by ją unieść.
– Wiem. – Dotknęła jego dłoni. – Po prostu się boję, że coś by mogło się nam stać, w końcu jest wojna. Nikt nie może się czuć bezpiecznie, nawet gdy jest cywilem. A już myśl, że dzieciom…
– Nie, nie, nie – przerwał jej. – Nie myśl w ten sposób. Damy sobie radę, ja o was zadbam. Chłopcom i bliźniaczkom nic nie będzie. Nikt, nawet Niemcy, nie byłby tak zdemoralizowany, by krzywdzić dzieci. Cóż one winne?
– A żydowskie?
Jan sposępniał. Maria miała rację. To pochodzenie było obciążeniem bez względu na wiek. Pomyślał jednak – choć ze wstydem – że ich dzieci są zupełnie inne. Takie jasne, błękitnookie, niczym nieróżniące się od niemieckich. Podobnych do siebie się nie krzywdzi. Choć czy on, z wyglądu też taki aryjski, ma cokolwiek wspólnego z tymi najeźdźcami? Wręcz przeciwnie.
– Marysiu, nie da się zbawić całego świata. Ja… Ja staram się być dobrym człowiekiem. Pomagam, jak umiem, działam…
– Wiem – przerwała mu. Jan był wspaniały, każdego dnia z wdzięcznością myślała o tym, że ich drogi się przecięły. – Przecież wiem.
Szaflarski nic nie odparł. Nawet w doskonałym małżeństwie zdarzają się tajemnice. Czasem niewiedza jest najlepszym, co może człowieka spotkać.
Maria pocałowała go w usta. Oddał ten pocałunek, a po nim nastąpiła seria kolejnych. Kiedy pieścił ciepłe, uległe i chętne ciało żony, czuł, że jest wybrańcem losu. Chciał, żeby taki stan trwał jak najdłużej.
Przysiągł samemu sobie, że zrobi wszystko, by tak było, wbrew wszelkim niesprzyjającym okolicznościom.
*
Urodziłam córkę. Ochrzciliśmy ją Marianna. Zdrowa, rośnie dobrze. Mama mówi, że kiedy się rodzą dziewczynki (u Krysi Pieńkowskiej też córka, tydzień wcześniej przyszła na świat), to idzie na pokój, bo do wojny potrzeba chłopców. Piotrek jeszcze w domu, ale nie wiem, jak to będzie, bo roboty, na które trzeba się stawić, coraz powszechniejsze. Mówi się, że każdy będzie musiał na nie iść.
Rodzice nie chorują, dzięki Bogu, każą pozdrowić. Jędrka widziałam, miło się przywitał. Pytał, jak się czuję. Widać, że mu się ckni do Ciebie, do tego, żeby mieć rodzinę. To dobry chłopiec, rodzice też tak mówią.
Na koniec jeszcze napiszę, że być matką to jest bardzo wzruszająca sprawa. Czuję się teraz zupełnie inaczej. Ta mała ma mnie, a ja ją. Na zawsze. To jest taka więź, że trudno mi to nazwać. Z jednej strony ludzka, a z drugiej – jakby zwierzęca. Wielkie szczęście, mam nadzieję, że też niedługo je poznasz.
Złóż wyrazy szacunku Doktorostwu
Twoja siostra Halina
PS Warunki trudne, bo zimno i skromnie, ale przywykliśmy przecież. Grunt, że trzymamy się razem.
Janina odłożyła list na stolik. Dmuchnęła w dłonie. Jej też było zimno. W nowym mieszkaniu, a właściwie w pokoju z pomieszczeniem kuchennym przy Rynku Łazarskim, dokąd Szaflarscy musieli się przenieść po wizycie tamtego policjanta, panowały zupełnie inne warunki. Było skromniej niż u niej w Rogoźnie. Willę zajęli Niemcy, zresztą nie tylko dom doktorostwa, lecz także inne okoliczne.
Trudno było udawać, że nic się nie stało, choć Maria Szaflarska taką właśnie przyjęła postawę. Robiła dobrą minę do złej gry. Zagadywała dzieci, wynajdywała im zajęcia, zabawiała je. Tak by nie odczuły zmiany. Doktor postępował podobnie, choć on najmniej odczuwał skutki tych przymusowych przenosin, bo przez całe dnie nie było go w domu. Pracował, teraz jeszcze gdzieś indziej, bo wracał z zakładu lub apteki, coś zjadał, brał teczkę i znowu szedł w miasto.
Janina była pełna podziwu dla pracowitości doktora. Niezłomny, zawsze gotowy do pomocy. A przy tym wszystkim mający jeszcze czas dla rodziny, choćby nie wiadomo jak był zmęczony. Nigdy nie odmówił dzieciom chwili zabawy, nie zapomniał o tym, by na przywitanie i pożegnanie pocałować żonę. Wieczorami, gdy maluchy zasnęły, siadywali obydwoje przy stole i rozmawiali. Janina słyszała tylko szepty, ale czuła, jaka między tą dwójką panuje relacja. Jak między kochankami, choć przecież z takim stażem małżeńskim i w tak trudnych czasach. Aż trudno było w to uwierzyć, ale przecież była obok i widziała, słyszała, czuła.
Potarła dłonie i nachuchała w nie. Wstała z krzesła. Dziś dostała od Marii inne zadanie – zakupy. Od czasu wyprowadzki do Szaflarskich nie przychodziła już dziewczyna do pomocy, miła, choć trochę nierozgarnięta Stefa, bo powierzchnia ich nowego lokum nie wymagała takich jak do tej pory starań. Żadnych właściwie nie wymagała – było tu ponuro i szaro i pucowanie, froterowanie czy polerowanie niczego by nie zmieniły. Janina stała się zatem osobą do wszystkiego, prawą ręką pani domu. Przystała na to, wszystko było lepsze niż powrót do Rogoźna. Trudno jej było sobie wyobrazić, że miałaby stracić dostęp do takiego świata, w jakim żyli Szaflarscy. Czuła, że będąc z nimi, wśród nich, staje się jego częścią, trwale. Zmieniała się jako człowiek. Chciałaby i jako kobieta. Już nie wmawiała sobie, że z Jędrkiem mogłoby ją cokolwiek połączyć. Postanowiła, że na wiosnę, gdy pojedzie do Rogoźna, powie mu o tym. Teraz, w zimę, kiedy życie i tak ciężkie, niech jeszcze nie traci nadziei. A potem niech sobie poszuka innej, pasującej do niego dziewczyny. Kiedy kilka dni temu zajrzała do pudełka, w którym trzymała pierścionek od niego, zobaczyła, że pociemniał, pośniedział. Chciała przywrócić mu blask, ale tylko starła trochę pozłotki.
Sięgnęła po płaszcz i chustę. Było zimno, w jesiennym palcie by przemarzła. Nie lubiła opatulać się wełnianą chustą, bo to upodabniało ją do służących, ale niczego lepszego nie miała. „Nie wydziwiaj, zdrowie ważne. Jak nerki wyziębisz, to kto wie, czy nie pójdzie dalej i nie pojawią się problemy. A przecież młoda jesteś, kiedyś dzieci porodzisz”. Matka zapakowała jej tę chustę prawie siłą, kiedy ostatni raz była w domu.
Wyszła na zewnątrz. Przeszył ją przenikliwy ziąb. Wilgotny chłód natychmiast wdarł się w każdy niezabezpieczony materiałem fragment jej ciała – za szyję, do uszu. Piekł w dłonie, mroził palce u stóp. Janina ruszyła szybkim krokiem. W kieszeni miała kawałek papieru z listą zakupową. Wytyczne, spisane ładnym charakterem pisma Marii Szaflarskiej, kierowały ją od sklepu do sklepu. Ziemniaki, sól, marchew, mięso z kośćmi lub raczej kości z mięsem. Chleb i marmolada, sucharki. Jabłka. Wysiłek, który musiała włożyć w niesienie zakupów, sprawił, że trochę się rozgrzała. Starała się nie zwracać uwagi na obecne wszędzie nowe tablice z niemieckimi nazwami ulic. Nie dostrzegać zniszczeń w mieście. Ilekroć się znajdowała w rejonie Dworca Głównego, na Jeżycach, w śródmieściu, na Głównej czy blisko nich, na Łazarzu, myślała, ile miała szczęścia, że tamta bomba jej nie zabiła. Niemieckie bombowce zmyliły posterunki obserwacyjne, więc nie było żadnego alarmu. Kilka minut, kilka metrów i jej los byłby inny. Może zawsze jest tak, że to właśnie minuty i przypadkowe wydarzenia decydują o całym życiu? Nie plany rozpisane na długi czas i nie ludzkie zamierzenia, tylko chwile?
Przystanęła, żeby przełożyć torby, akurat przy witrynie kawiarni. Była na Plajcie, jak doktor nazywał plac Wolności, teraz – Wilhelmsplatz. I właśnie tu, za szybą, dostrzegła Jana Szaflarskiego. Siedział przy stoliku, przed nim stały filiżanka i talerzyk z kawałkiem ciasta. Zdziwiła się, a chwilę później – ucieszyła. To chyba nie byłoby nic niestosownego, gdyby weszła się przywitać. Powiedziałaby, że ziąb, że zmęczona, ale zadowolona, bo udało się jej kupić wszystko, o co została poproszona, a wtedy doktor zapewne by zaproponował, żeby na chwilę usiadła, i zamówiłby dla niej herbatę. I byliby przez ten czas we dwoje, jak para.
Poczuła, że policzki jej czerwienieją, a w brzuchu pojawiła się kula ciepła, jak wyjęta z wrzącej wody pyza. Niby na zewnątrz miękka, ale w środku sprężysta. Janina tak się teraz czuła – z jednej strony delikatna, rozmarzona, a z drugiej – pragnąca, by to uczucie zmieniło się w porywczy, namiętny czyn, taki, o jakich do tej pory wyłącznie czytała w powieściach.
Już miała pchnąć drzwi do kawiarni, gdy do Jana podeszła jakaś kobieta. Młoda, na pewno młodsza od Marii. Ładna, w taki ostentacyjny sposób – tlenione włosy ułożone w ładne fale, wąskie i wyraźne poczernione brwi, uszminkowane usta. Doktor się podniósł i przywitał z nią. Pocałował ją i na chwilę zamknął w objęciach. Janina czuła, jak serce wali jej w piersiach. Usiedli, zaczęli rozmowę. Wyglądali jak para znajomych. Bardzo dobrych znajomych. To nie była koleżanka, tylko ktoś więcej.
Ktoś, z kim Jan Szaflarski zdradzał żonę.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Agnieszka Jeż, 2024
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Michał Grosicki
Zdjęcie na okładce: © Magdalena Russocka / Trevillion Images
Redakcja: Lena Marciniak-Cąkała
Korekta: Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
PR & marketing: Anna Apanas
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-113-2
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl