Jedyny dzień w roku - Agnieszka Jeż - ebook + audiobook + książka

Jedyny dzień w roku ebook i audiobook

Agnieszka Jeż

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

PIĘKNA OPOWIEŚĆ O ZAGLĄDANIU W GŁĄB SIEBIE, W SWOJE WSPOMNIENIA I PRAGNIENIA. TO TAKŻE HISTORIA O TYM, ŻE ŚWIĘTA TO NAPRAWDĘ SZANSA NA WSZYSTKO – GDY ZECHCE SIĘ Z TEJ SZANSY SKORZYSTAĆ.
Świat wyhamowuje, łagodnieje, pachnie piernikiem i skrzy się śniegiem. W tej pięknej scenerii cichną spory, ludzie stają się sobie bliscy i wierzą, że zaczyna otaczać ich magia.
Brakuje tylko pierwszej gwiazdki na niebie, by zaczęła działać…
Wszyscy pragną takiego Bożego Narodzenia, Dorota też. Kiedy jedzie do rodziców, marzy o wyjątkowych świętach.
Ma nadzieję, że Wigilia będzie jak drzwi, za którymi czeka cud.
Rzeczywistość okazuje się jednak mało baśniowa. Ten specjalny, jedyny dzień w roku nie likwiduje magicznie wszystkich przykrych spraw, z którymi Dorota boryka się na co dzień, a rodzinne spotkanie, które miało być urocze, zmienia się w katastrofę. „Żeby ten dzień już się skończył”, myśli Dorota, żałując, że życie tak źle się z nią obchodzi. Wkrótce jednak odkrywa, że los przygotował dla niej coś niezwykłego. Niepowtarzalnie… powtarzalnego

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 10 min

Lektor: Joanna Domańska
Oceny
4,1 (200 ocen)
99
54
29
8
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chlodwald

Całkiem niezła

Przyjemna opowieść na długi wieczór z dobrą herbatą i kocykiem. Dzień Świstaka po polsku😉
10
Willaasia

Nie oderwiesz się od lektury

Wieczór wigilijny połączony z dniem świstaka, piękna mieszanka, ciekawy pomysł i doskonały tor z przeszkodami dla głównej bohaterki, naprawdę warto razem z nią wystartować i dobiec do celu..
00
madziorek1984

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam z calego serca. 🥰
00
gawmal

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna. Polecam z całego serca.
00
Jakas_kobieta_w_czerni

Nie polecam

Zmarnowany czas. Po 100 stronach człowiek jest zmęczony.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

– O, ho, ho, ho! Dzień dobry w ten piękny, wigilijny poranek! Słońce od rana zagląda nam w okna, śnieg skrzy się leciutkim mrozem, w kuchni pachnie piernikami i cynamonem. Teraz już tylko kawa, po niej relaksujący spacer i możecie zacząć się szykować do wigilii, wieczerzy marzeń, na którą czekacie przez cały rok.

„Z choinki się urwał”, pomyślała Dorota, ze złością patrząc na wciśnięte w kąt kuchni małe radio, z którego dobiegał głos spikera.

Prowadzący audycję najwyraźniej odebrał telepatycznie tę myśl.

– No, zostaje do zrobienia ostatnia rzecz – zawiesić na szczycie choinki gwiazdę albo czub, co tam lubicie. Choinka oczywiście ubrana od kilku dni, może nawet kilkunastu?... Na zielonych gałązkach ususzone wcześ­niej plastry aromatycznych pomarańczy i długie papierowe łańcuchy, dziergane w niekończące się jesienne wieczory, gdy tylko myśl o nadchodzących świętach trzymała was przy życiu.

– Jezu!... – jęknęła cicho.

Po cholerę włączała radio?

U niej w kuchni niczym nie pachniało. No, może zawartością zbyt długo nieużywanej zmywarki. Choinkę już miała – malutkiego składaka zrobionego ze świerkowych gałązek połączonych tak, jakby były drzewem. Ekologicznie i tanio. Idealne drzewko dla singielki lub singla (albo dla samotnej/samotnego, ale tak toby nikt go nie reklamował; i bez marketingu, który skończyła, było to dla niej oczywiste). Za oknem też miała choinkę – wyrośniętą, bo sadzoną w czynie społecznym czterdzieści lat temu przez mieszkańców osiedla, ale ostatnio coś chorowitą. Za oknem był także typowy grudniowy polski dzień – szary, deszczowy i ponury. Sąsiad spod dwunastki przemykał do śmietnika w czerwonej kurtce z postawionym kołnierzem.

– No dobra, dobra, a teraz czekam na pierwszy telefon od was. „Pogrzało cię, Stefan?”, zapytacie. „Gdzie ten skrzący się śnieg, pogoda jak w listopadzie”. „Jaka kawka, jakie pierniki, ja nawet śledzi jeszcze nie kupiłam”. „Choinkę mieliśmy, właśnie ubraną, ale kot się na niej uwiesił. Teraz to obraz nędzy i rozpaczy. Znaczy choinka, nie kot. Kot się schował i do sylwestra nie wyjdzie”. Przecież żartuję, znam życie. Ze wszystkim jesteście w plecy, bo robota, bo dzieci, bo zmęczenie. Znamy to.

– No. – Dorota włączyła czajnik. Jej oddech się uspokoił. Żartowny ten Stefan, ale czego się spodziewać po mocno komercyjnej stacji radiowej? Na żadne poważne nie miała jednak siły. Codziennie rano zaczynała z nimi dzień i to nie były pogodne poranki, bo jak by miały być, skoro świat był mało pogodny? Wieczorami przerzucała się zatem na komercję. No i w dzień taki jak ten też wolała coś lekkiego i niezobowiązującego. Na przykład Stefana Bystrego z Radia Supernova.

– Nic się nie martwcie. Nie jesteście w tym sami. Razem z wami są tysiące, ba! miliony rodaków. Oni wszyscy dopiero teraz pędzą po kapustę na pierogi i susz na kompot. Wracając, wpadną do cukierni po ostatni makowiec, jaki leży na półce, a potem zaczną się rozglądać za choinką. Wtedy sobie przypomną, że nie mają jeszcze skarpet dla wujka Janusza ani perfum dla cioci Marysi, i wrócą do galerii handlowej, gdzie już po dwóch godzinach znajdą miejsce do parkowania. Spoceni, zmoknięci, będą się dwoić i troić, a wszystko po to, by zdążyć przed pierwszą gwiazdką.

– No jakbyś tu był. – Dorota pokiwała głową i nasypała sobie czubatą łyżkę kawy. Po chwili dołożyła drugą. Już prawie nie piła kawy, bo chciała się oczyścić ze wszystkich używek, żyć prosto, jasno i zgodnie z naturą, ale w chwilach stresu organizm domagał się porcji kofeiny, tak jakby od rzucającego palacza chciał macha papierosa – nie chodziło tylko o dostarczenie uzależniającej substancji, lecz także o sam gest, rutynową czynność, bo takie gesty uspokajały – żeby było jak zawsze. Organizm jest tak skonstruowany, że generalnie chce, żeby było jak zawsze, bo wtedy czuje się bezpiecznie, bez względu na to, jakie to „zawsze” jest. Bywa jednak, że człowiek się odcina od swojego organizmu i łaknie zmiany – wtedy konflikt gotowy. Głowa myśli jedno, organizm robi drugie, łatwo się pogubić. Dorota się gubiła.

– Każdy rok taki sam. Kołowrotek, pęd, stres. Chciałoby się, żeby ten jeden dzień był inny. Wyjątkowy, wspaniały. A tu – bach! – znowu to samo.

„W sumie mało optymistyczna ta Supernova”, pomyś­lała Dorota i sypnęła cukru do kawy. Już prawie także nie słodziła, ale…

– Ale, ale! – prowadzący Stefan nagle zmienił ton.

Dorota spojrzała na radio.

– Tak wcale być nie musi. Przecież tak naprawdę to nie o to chodzi. Nie chodzi o wypastowane podłogi i błyszczące okna. Nie chodzi o dwanaście czy nawet więcej potraw, bo wiadomo, że „zastaw się, a postaw się” to nasz polski sport narodowy. I jeszcze: „moje okna świadczą o mnie”. Nie chodzi o nic z tych przyziemnych, męczących spraw.

Usiadła przy niedużym stole, na którym wczoraj wieczorem, właściwie już dziś w nocy, zostawiła listę rzeczy do zrobienia. Długą listę.

– Chodzi o to, żeby się spotkać. Pobyć ze sobą tak naprawdę. Nie musi być superczysto i wystawnie, nie trzeba drogich prezentów. Istotny jest ten drugi człowiek, na którego czekamy, który jest dla nas najważniejszy. Tylko to się liczy – żeby razem posiedzieć, porozmawiać, tak, wiecie, od serducha, przytulić się. Na tym polega magia tych świąt. O, ho, ho, ho!

– Czarna magia – sarknęła w stronę radia.

A potem zrobiło się jej cholernie smutno.

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

Dorota Przybylska miała dwadzieścia osiem lat. Gdyby ją ktoś poprosił, żeby opowiedziała coś o sobie, od tego by zaczęła, jakby to była najistotniejsza informacja. Nie była, no bo niby dlaczego by miała być? W końcu wiek się regularnie zmienia, zresztą teraz takie czasy, że to, ile ma się lat, przestaje mieć znaczenie. Ale to była informacja bezpieczna, taka neutralna. Wiek w żaden sposób nie zależał przecież od Doroty, a wszystko inne – już tak.

Więc miała dwadzieścia osiem lat, a oprócz tego miała: mieszkanie na warszawskim Ursynowie – tym starym, w bloku z wielkiej płyty, choć sam blok był niewielki; kredyt na to mieszkanie – nie tak wielki jak płyta, ale wyraźnie odczuwalny. Miała pracę jako sekretarka redakcji w dużym koncernie medialnym wydającym prasę i książki („sekretarzyni”, tak mówiła jej szefowa, podkreślając, że Dorota nie jest od parzenia kawy, tylko od „wznioślejszych” spraw. To była częściowa prawda, bo była i od parzenia kawy, i od „wzniosłych” spraw – po prostu od wszystkiego. Samą nazwę lubiła, bo lubiła feminatywy, ale w tym przypadku czuła, że szefowa nią manipuluje). Miała Fąfla – ukochanego kundla ze schroniska – tu wszystko było jasne i proste: Fąfel był cudowny, bez żadnego „ale”. Miała szare oczy i ciemnoblond włosy, metr siedemdziesiąt centymetrów wzrostu (ciekawe, że nie podałaby tych informacji na żadnej z początkowych pozycji – chyba nie uważała, że są istotne, bo nie uważała również, że jest szczególnie ładna – ma ciało, które nie jest oszałamiające, nie to, żeby brzydkie, ale też żadne „łał”, po prostu jej służy, i już); rower – nowy, ładny, zeszłoroczny; trochę zaszalała, ale to w końcu zakup na lata, a ona bardzo dużo jeździ, dbając o kondycję i planetę. Miała rodzinę. Tak, miała też rodzinę. Jakoś tak wyszło, że na liście „posiadania” rodzina znajdowała się na ostatnim miejscu. Miała rodzinę, ale…

Przy każdym z wymienianych „dóbr” było jakieś „ale” (okej, Fąfel się wyłamywał – ale, ale! – Fąfel to pies, a psy są, z założenia i ze swojej natury, ideałami, więc to oczywiste), lecz przy rodzinie „ale” było największe. „ALE” – takie właśnie było.

Rodzina, ta pierwsza, nie własna. To znaczy ta też była własna, ale podarowana, nie wybrana, Dorota po prostu się w niej urodziła. Swoją drogą to ciekawe, jak się taką rodzinę nazywa, kiedy jest już ta druga? Dorota takiej nie miała, ale (znowu to „ale”) wydawało jej się, że z powodu wieku (niby takiego bez znaczenia), kiedy ktoś pyta o rodzinę, to ma na myśli męża i dzieci, a nie rodziców i rodzeństwo. Więc drugiej rodziny nie było, a ta pierwsza…

Sięgnęła po chusteczkę. Te akurat zdążyła kupić. Wracała z pracy na początku grudnia, zobaczyła je na wystawie w empiku w galerii handlowej. Jej szefowa zawsze sarkała, że co to jest, żeby w takim miejscu, kiedyś znanym tylko z książek, można było kupić także czekoladki, skarpetki i inne przypierdaski, a przez internet to nawet garnki i noże, na co Marek z handlowego mówił, że o podaży decyduje popyt, a wtedy szefowa odpowiadała, że w takim razie może by się wzięli za ten popyt, a Marek odbijał piłeczkę, że od popytu to jest promocja, zresztą jakie to miało teraz, dwudziestego czwartego grudnia, znaczenie? Więc kupiła te chusteczki, bo były takie śliczne – jak przedwojenne pocztówki – choinka prosto z lasu, aż było czuć zapach świeżej jodły, blask świec, pięknie opakowane pudła pod rozłożystymi gałęziami. Kto by nie uległ urokowi? Właśnie. Więc ona uległa, a teraz siedziała i siąkała w tę chusteczkę, która przy bliższym kontakcie straciła na uroku, bo wyobrażony zapach zmienił się w jakąś chemiczną nutę, a papier lekko zafarbował.

– Więc luz i chill, chill i luz.

Po bloku reklamowym (majonez do „rodzinnej sałatki”, „rodzinne auto”, „nie kupuj rzeczy, podaruj wrażenia i wspomnienia” – to była reklama „rodzinnych wakacji”) wrócił Stefan.

– Zostawcie krzątaninę, zamówcie pizzę z anchois albo sushi, w końcu ryba to ryba, babciu, jeśli mnie słuchasz, to nie było do ciebie, wiesz, że za twojego karpia dałbym się pokroić, więc do diabła z tym wszystkim, na scenę niech wlecą aniołki i niech będzie niebiańsko! Bo w końcu kto wie, czy za rogiem nie stoją anioł z Bogiem? I właśnie, właśnie, teraz posłuchamy, jak pięknie nam o tym śpiewają dziewczyny z De Su.

– Bo kiedy miasto na święta się stroi, niejeden z nas o przyszłość się boi. Niejeden z nas w marzenia ucieka, wierząc, że spełnienie gdzieś czeka…

Dorota wzięła głęboki oddech. Ależ ją te święta rozhuśtały emocjonalnie!...

Rodzina.

W końcu nie była sierotą, nie została porzucona, miała rodzinę. Tę pierwszą, znaczy, ale…

ALE.

Zawsze było tak samo. To znaczy nie przez ostatnie dwa lata, bo była pandemia, więc wszystko stanęło na głowie. W dwa tysiące dziewiętnastym nie spędzili świąt razem, znaczy Dorota nie spędziła z nimi świąt, bo rodzice bali się o babcię. W sumie słusznie, Dorota też się bała, nie chciałaby przecież zarazić babci. Babcia nie była cherlawa ani chorowita, czasem nawet Dorocie się wydawało, że przeżyje swoją córkę, czyli mamę Doroty, no ale wiek… (ten, co to teraz niby nie ma znaczenia). Rodzice byli na wspólnej wigilii, bo przecież mieszkają z babcią, to znaczy babcia mieszka z nimi. Był również Maciek, brat Doroty, bo też mieszka z nimi. To znaczy obok, bo ma oddzielną furtkę i bramę (jest także furtka między domem jego i rodziców, w połowie dzielącego dwie posesje płotu). Tak wyszło, że wszyscy mieszkają razem. Kiedyś duża działka i nieduży drewniany dom należały do dziadków. Było to w czasach, kiedy ten teren nie był Warszawą, tylko wsią – Wolicą. Potem stolica zaczęła się rozbudowywać, pojawiło się osiedle – Ursynów, a z okolicy dziadków zaczęły znikać kury i drewniane chałupy i przyszło nowe. Na Kokosową też przyszło nowe – rodzinny drewniak matki został rozebrany, a w jego miejsce powstał solidny murowany budynek, w którym Dorota i Maciek dorastali, a potem, na wydzielonym kawałku, stanął dom dla Maćka. Dorota jak przez mgłę pamiętała ten drewniany dom. Lubiła go, bo lubiła prostotę. I lubiła tamten czas – kiedy wszystko było takie proste, najprostsze… Rodzice zamieszkali w czymś na kształt dworku, może nie jak w Soplicowie, ale ten klimat (i kolumny przy wejściu) był. Maciek postawił na „surowy styl”, a nawet, choć nikt by tego nie powiedział – na brzydotę. Dorota uważała, że wybudował sobie bunkier, ale z drugiej strony płachetko ziemi tuż nad skarpą nie pozwalało na więcej niż długi budynek z płaskim dachem (takie warunki zabudowy), bo przecież działka nie była z gumy. No nie była, dwa domy i basta, nic więcej tam się nie wciśnie. Na pewno nie dom dla Doroty. Nie, żeby chciała, uważała, że trzeba samemu stanąć na nogi, że kiedyś należy przeciąć pępowinę i pójść w świat, ale w sumie, jakby się tak zastanowić, to nie bardzo miała wybór, skoro Maciek był starszy i pierwszy zajął tę miejscówkę. Więc ona zdecydowała się na wyprowadzkę do ursynowskiego M3 w starym budownictwie, co i tak było szczytem jej możliwości finansowych. Rodzice dali jej pieniądze na wkład własny, ale raty spłacała sama. Trochę dlatego, że zawsze była samodzielna, a trochę dlatego, że chciała pokazać, że sobie świetnie poradzi. No i również dlatego, że uważała, że to nie fair, że Maciek dostał ten kawałek działki, a ona nie, więc na przekór, z zaciśniętymi zębami… Ale przecież zawsze tak było, że Maciek miał fory i…

– A teraz Driving Home for Christmas. – Stefan z Supernovej wciąż tryskał humorem. – Jadę do domu na święta z tysiącem wspomnień, zmysłowo zaśpiewa nam Chris Rea. A wy jakie wspomnienia zawieziecie do domu na święta?

Prowadzący audycję zdecydowanie odbierał jej myśli.

Jakie wspomnienia zawiezie? No właśnie różne. Takie, jak te przed chwilą, i morze podobnych. Zarazem dwie ostatnie wigilie spędziła „zdalnie” – rodzice, babcia i Maciek przy jednym laptopie, ona – przy drugim. Było inaczej niż zawsze. Pierwsze pandemiczne święta to po prostu smutek. Zagubienie i niepewność. Nagle te różne nieprzyjemne wydarzenia przestały mieć znaczenie, bo wirus przypomniał, że życie jest kruche i w każdej chwili może się zakończyć. To były dotkliwe momenty, takie ze łzami wzruszenia i z wyciąganiem albumu ze starymi zdjęciami. Rok później też było smutno, ale już troszeczkę mniej – kilkanaście miesięcy pod dyktando pandemii wszystkich zmusztrowało, ale jednocześnie ociosało z emocji, no bo ile można się zamartwiać – w końcu przychodzą znużenie i akceptacja tego, co przyniósł los. Za to ten rok, pierwszy „normalny”, no, prawie normalny… Wszystko miało być jak dawniej, tyle że bez starych wad, za to z samymi nowymi zaletami. Oczekiwania Doroty wzrosły. Te cholerne dwa lata, trudne, męczące, uświadomiły wszystkim, że liczą się tak naprawdę tylko najważniejsze sprawy – bliscy i miłość. Wszystko inne jest nieistotne. A mimo to w Dorocie wzbierał niepokój. W końcu była dorosła i wiedziała, że życie się nie zmienia ot, tak, życzeniowo.

– To jak będzie, Fąfel, co? – Nachyliła się i potarmosiła szorstką sierść.

Fąfel, w którego żyłach płynęła krew teriera, sznau­cera i chyba jamnika, zamerdał ogonem tak, jakby miał mu się za chwilę urwać. Patrzył na nią najmądrzejszymi brązowymi oczami, jakie widziała – to nie ujmowało inteligencji jej brązowookim znajomym; po prostu ludzie, nawet ci bystrzy, są zwykle skażeni pesymizmem, ewentualnie realizmem, a Fąfel był esencją optymizmu, co sprawiało, że jego spojrzenie miało w sobie coś z mędrca zen – nadzieję i spokój, które łącznie dawały mądrość. Więc z trzeciej strony (nieważne, że jakoś za dużo tych stron się zrobiło) – może wszystko będzie naprawdę cudownie, bo kiedy cuda mają się wydarzać, jeśli nie w święta?

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

– Rany!... – jęknęła, dochodząc do galerii handlowej.

Mogłaby się zastanawiać, dlaczego nie załatwiła świątecznych sprawunków wcześniej, ale jakie by to miało teraz znaczenie? Nie zrobiła tego, bo przez długi czas nie było wiadomo, czy te święta się jednak odbędą, czy może znowu wszystko się wydarzy online. Potem przyszły szczepienia, które odchorowała. Cieszyła się, że jest już „zaczipowana”, ale odpowiedź jej własnego układu odpornościowego ją znokautowała. Potem mieli przeprowadzkę biura. Początkowo wszyscy z „góry” ciąg­le ich pytali, jak się czują, czy ktoś potrzebuje wsparcia, było empatycznie i miło, ale później zaczęła się proza życia – ich dział, książkowy, radził sobie dobrze, ale gazetowy – źle. Więc przyszły cięcia, roszady i w końcu zmiana lokalizacji. A to wszystko w wakacje. I kto musiał zostać, żeby to ogarniać? Sekretarzyni. Zresztą zakres obowiązków sekretarzyni rósł – doszło na przykład szukanie kandydatów do pracy. Teraz miała znaleźć osobę do archiwizacji materiałów. „Tylko nie za starą, taką do trzydziestki”, powiedziała szefowa, solidne czterdzieści pięć plus. Później zrobiła się jesień i zachorował Fąfel. Nie mogła sobie darować, że nie dopatrzyła w książeczce zdrowia, że obroży przeciwkleszczowej właśnie się kończy termin skuteczności. Fąfel skądś, pewnie z podkabackich łąk, musiał przynieść kleszcza, a potem się zrobił osowiały, osłabiony, aż wreszcie wylądował pod kroplówką i cudem oraz osiągnięciami medycyny udało się go uratować. I tak doszła do połowy listopada, a w listopadzie, wiadomo – nic, tylko zakopać się pod kocykiem z kubkiem gorącej herbaty i oglądać seriale na Netfliksie. Albo czytać. Z czytaniem Dorocie zawsze było po drodze; kiedy była mała, chętnie spędzała czas w samotności. To znaczy mama mówiła: „No i co tak siedzisz sama, Dorotko”, ale przecież Dorota nie była sama, bo miała kogoś obok, czasem nawet wiele postaci – bohaterów czytanych książek. Zanurzała się w ten świat i znikała w nim na wiele godzin. Myślała nawet o tym, żeby studiować polonistykę albo może kulturoznawstwo czy bibliotekoznawstwo, rodzice jednak skutecznie wybili jej to z głowy, przekonując, że książki to świetne hobby, ale zawód trzeba mieć prawdziwy. I w ten oto sposób Dorota wylądowała na marketingu. To nie było całkiem straconych pięć lat, ponieważ zrozumiała, czego naprawdę w życiu nie chce i czemu nie poświęci nawet pięciu minut – marketingowi właś­nie. Rodzice nie mogli pojąć tej decyzji. Dorota też była zdziwiona – że wreszcie się odważyła mieć swoje zdanie. To się akurat zbiegło z podarowaniem kawałka działki Maćkowi, więc mama i tata chyba uznali, że Dorota się obraziła za to nierówne traktowanie, ale ostatecznie, kiedy już zaczęła pracować jako sekretarzyni – „Sekretarka, dziecko, sekretarka. Nie ma takiego słowa «sekretarzyni»”, poprawiała ją mama, „oni tam w wydawnictwie powinni najlepiej to wiedzieć, ale nie ma się czego wstydzić, sekretarka to była zawsze solidna posada dla kobiety, która jeszcze nie wyszła za mąż”, po czym klepała ją po ramieniu i znacząco się uśmiechnęła – odpuścili.

„Jeszcze nie wyszła za mąż”. Dorota zatrzymała się przed przejściem dla pieszych. Przed nią gęstniał tłum ludzi, ale i tak byli na wygranej pozycji w stosunku do tych, co karnie czekali w długim rządku, żeby wjechać na parking, na którym wszystkie miejsca były zajęte. Dla mamy Doroty życie kobiety dzieliło się na trzy etapy: panna, mężatka, wdowa. Każdy powinien trwać odpowiednio długo, po czym oczekiwana była – także w odpowiednim stylu i momencie – zmiana. Trzydziestka wyznaczała kres bycia panną, więc niby Dorota miała jeszcze czas, ale przed mężatką powinien zaistnieć przecież etap pośredni – narzeczona, mniej więcej dwuletni, i tu już Dorota żyła czasem pożyczonym.

Zielony ludzik, dziarsko idący przed siebie, rozbłys­nął na sygnalizacji. Dorota też ruszyła. Narzeczony – to był właśnie ten powód, dla którego Dorota zarzuciła ostatnio książki. Po prostu nie mogła już po raz kolejny czytać o tym, jak to samotna/smutna/porzucona kobieta/dziewczyna/seniorka cierpi, a potem nagle, nie wiadomo skąd, zjawia się cudowny facet/chłopak/senior i od tej pory razem płyną przez życie. Takie rzeczy to tylko w filmach (dlatego wybierała mroczne skandynawskie seriale kryminalne) albo w bajkach. Lub, no właśnie, w książkach, które od początku października zaczynały królować w księgarniach. Już okładki powieści świątecznych nie pozostawiały złudzeń – to będzie zimowa love story. Dorota właściwie przerabiała to już wcześniej, od wakacji, kiedy do jej wydawnictwa zaczynały napływać teksty od autorek. Serce z piernika, Biały sen, Mroźny pocałunek – przez jej ręce przechodziły rachunki za oddane książki. Rok wcześniej ściągnęłaby sobie pliki z serwera, żeby ogrzać serce tą lukrowaną otuchą, ale rok temu był Adam.

Adam. Prawnik z jej wydawniczej korporacji. Poznali się na zabawie andrzejkowej dwa lata wcześniej. Miły dla oka, miły dla ucha. Cały był kwintesencją miłego – miłości. A przecież, jako absolwentka marketingu, powinna wiedzieć, co te cechy oznaczają – kłopoty. Pod świetnie skrojonym garniturem i niskim głosem krył się wcale nie taki kryształowy człowiek. Zresztą nie musiał być kryształowy, wystarczyłoby, żeby był uczciwy. Wtedy nie dowiedziałaby się, w bardzo przykry sposób, że ma dla niej mniej czasu, bo dzieli go na dwie kupki – jedna dla Doroty, druga – dla „koleżanki” z korporacyjnego managementu. Zrozumiałaby, gdyby po prostu przestał ją kochać, bo gwarancji na miłość do grobowej deski nikomu dać nie można. Ale żeby tak na dwa fronty? No i jeszcze finał!... Spotkała ich w lipcu na nadwiślańskich bulwarach. Dorota poszła na samotny spacer, ciekawa, jak się ostatnio zmieniło Powiśle – kiedyś dzielnica robotnicza, teraz modny kawałek miasta z loftami, knajpami i dobrymi sklepami. Poszła sama, bo Adam pojechał na szkolenie. Niezbyt daleko, jak się okazało, na bulwary właśnie. I z nią – dopasowaną stylistycznie brunetką. Dorota zdążyła jeszcze pomyśleć, że ładnie razem wyglądają, jak z żurnala. Całowali się, śmiali, znowu całowali, a ona stała, jakby miała betonowe buty. W końcu Adam ją zauważył. Chciał coś powiedzieć, ale mu nie dała, po prostu machnęła ręką i odeszła. Wcale nie dlatego, że ją to mało zabolało, wręcz przeciwnie – zabolało cholernie, ale gdyby miała to pokazać przy nim i przy tej dziewczynie, rozpłakać się tam, wśród gwaru i śmiechów, bolałoby ją jeszcze mocniej. Później zadzwonił, lecz, jak to między wierszami przemycił, także dlatego, że przecież mogą się jeszcze jakoś zawodowo spotykać, bo pracują w jednej firmie, więc byłoby głupio, ba! nieprofesjonalnie, żeby tak… Mówił do niej w taki sposób, jakby bronił nieustępliwego recydywisty, po raz kolejny stojącego przed sądem – gładko i ciepło, z prośbą o empatię dla kogoś, kto błądzi, ale w końcu to takie ludzkie... Kiedy już się wypłakała w łazience, wróciła, usiadła do biurka i zapisała sobie w kalendarzu, żeby się nie umawiać ani z prawnikami, ani z marketingowcami. Ani z żadnym facetem w ogóle. A potem powiedziała sobie, że przecież nie był jej wart i w ogóle nie musi być z żadnym facetem, żeby być szczęśliwa. Wciąż tak uważała, w tym myśleniu wspierały ją artykuły z gazet wydawanych przez jej firmę – że ważne są samo­realizacja, umiejętność życia w samotności, siostrzane relacje z innymi kobietami. Zarazem w tych samych gazetach co i rusz powtarzały się artykuły o zakochanych parach, które „wreszcie znalazły swoje szczęście w życiu”, czyli że jednak samotność była okresem zgubionego szczęścia. Trudno było Dorocie dojść do ładu ze swoimi emocjami i myślami. Nie miała rozpaczliwej potrzeby doklejenia się do „drugiej połówki”, bo sama czuła się całością, a nie częścią, ale to, że fajnie jest iść z kimś przez życie, przecież było prawdą. I w okresie świątecznym szczególnie mocno dawało o sobie znać. No i była mama oraz jej wścibskie pytania…

– Auć! – syknęła Dorota.

W wejściu do galerii handlowej wpadła na starszą panią, która nagle się po prostu zatrzymała. Tłum łagodnie i nieustępliwie płynął w obie strony, a ta kobieta, bez uprzedzenia, stanęła, a potem powoli się odwróciła. Tkwiła teraz naprzeciwko Doroty, ale patrzyła tak, jakby jej nie widziała. Wzrok miała zawieszony wyżej i dalej; Dorota mimowolnie podążyła za tym spojrzeniem – nic tam nie było, to znaczy było sporo kupujących, jakiś pan, dziecko, młoda para, witryny sklepów, ale nic dziwnego, nic, co by mogło tak przyciągnąć uwagę. Kobieta jednak wciąż stała w miejscu, znieruchomiała i milcząca, a w jej wzroku było coś niezwyczajnego – zdziwienie?... Na pewno silne emocje. „Jakby ducha zobaczyła”, pomyślała Dorota, rozcierając obolałe ramię. Mogłaby coś jej powiedzieć, na przykład, że nie można tak nagle stawać, że trzeba patrzeć, bo wokół są ludzie, ale zrezygnowała. Na co dzień nie brakuje dziwaków, to co dopiero w przedświątecznej krzątaninie.

Sama też się po chwili zatrzymała, tyle że w kontrolowany sposób – przy ławeczce, gdzie nikomu nie przeszkadzała. Wyciągnęła kartkę z torebki. Była młoda, powinna wszystko spamiętać, ale wolała robić listy. Może to te różne myśli, które zajmowały jej głowę, może popandemiczne zmęczenie, a może coś innego (oby tylko nie jakaś choroba), ale pamięć Doroty była jak ser szwajcarski – dobra, lecz jednak z dziurami. Spojrzała na swoje zapiski. Dla Maćka miała prezent – książki z jej wydawnictwa, jedną serię o piłkarzach, drugą o luksusowych autach. Wydawało się jej, że to dobry wybór, samochody i piłka nożna to męski pewniak. Mało oryginalny, niespecjalnie zindywidualizowany, ale kiedy się zastanawiała, co mogłoby podpasować bratu, brakowało jej pomysłu. Ojca też już odhaczyła. Co można dać człowiekowi, który ma wszystko? Nic. Albo satynowe chusteczki z wyhaftowanymi inicjałami. Ojciec lubił takie przedmioty – przydatne, ale nie niezbędne do życia, z pomysłem, robione na zamówienie. Zresztą nie był wymagający – cieszył się ze wszystkiego. „Czy ktoś, kto cieszy się ze wszystkiego, jest takim optymistą, czy raczej nie ma już żadnych marzeń?...”, pomyślała, odbierając te chusteczki. Cóż, nie miała pewności. Tak czy owak, problemu z prezentem dla ojca nie miała. Kłopoty zaczynały się z mamą i babcią, pewnie dlatego zostawiła te sprawunki na ostatnią chwilę, jakby to mogło w czymś pomóc… Westchnęła. Ludzie przechodzili obok z siatkami z hipermarketu i ładniejszymi papierowymi torbami prezentowymi. Nie ma co dzielić włosa na czworo, trzeba gdzieś wejść, coś kupić i już. Mama też miała wszystko, a do tego miała trudny do rozgryzienia gust. Niby coś powinno się jej podobać, a gdy to dostawała, milczała chwilę i mówiła: „Najważniejsze są chęci i pamięć”, dając do zrozumienia, że rzecz nie zyskała jej uznania. Babcia zaś… Z babcią był problem innego rodzaju. Była… Dorota się zawahała. Niby znała babcię tak długo, a jednak nie do końca dobrze. To znaczy bardzo dobrze jako babcię, ale jako po prostu człowieka, kobietę?... Znowu westchnęła. Ruszyła w głąb galerii. Przypomniała sobie, że kawałek dalej jest sklep z apaszkami i chustami z jedwabiu, to będzie dobry wybór.

– Dzyń, dzyń, dzyń.

Dorota najpierw usłyszała dzwoneczek. A potem zobaczyła anioła. To znaczy zobaczyła dziewczynę przebraną za anioła, czy raczej: anielicę – długa biała sukienka przypominająca habit, przewiązana w pasie białym sznurkiem, na rozpuszczonych blond włosach złota opaska, a zza pleców wystawały tiulowe skrzydła, trochę za duże jak na dzisiejszy tłok, pewnie dlatego anielica raczej się przemykała między kupującymi, a nie kroczyła dumnie.

– Dzyń, dzyń, dzyń.

Anielica znowu brzdąknęła złotym dzwonkiem, który trzymała w dłoni. Drugą rękę zaś miała zajętą niedużym wiklinowym koszykiem, w którym leżały opłatki. Dorota się zdziwiła. Nie była fanatyczką religijną, zdecydowanie nie. Spokojnie podchodziła do spraw wiary i religii, nie do końca umiejąc się określić, czy naprawdę wierzy – czy to, co czuje, to spadek po dzieciństwie, czy świadome, dorosłe przemyślenia. Właściwie to po prostu akceptowała fakt, że wychowała się w katolickiej rodzinie, a religia była jakąś częścią życia – jej, rodziców, babci, ludzi w tym kraju, po prostu była obecna w codzienności. Traktowana nie zawsze serio, czasem bez refleksji, ale chyba są jakieś granice? Przecież te opłatki to nie tylko kawałek wafla, lecz także symbol pewnych przekonań, wiary. Powinny być dostępne jedynie w kościele, a nie takie… świeckie?

– Dzyń, dzyń, dzyń!

Tym razem anielica zbyt energicznie potrząsnęła dzwoneczkiem, aż Dorota się wzdrygnęła. „Komercja, i tyle”, pomyślała, wchodząc do sklepu z apaszkami.

Piękne tu były rzeczy – chusty, szale, apaszki w stonowanych barwach natury i oszałamiających intensywnych kolorach. Ceny natomiast wszystkie były oszałamiające.

– Dzień dobry! Pokazać coś? – Ekspedientka w służbowym uniformie: granatowej spódniczce i białej bluzce oraz ładnie omotanej apaszce, podeszła do Doroty.

„Coś taniego”, pomyślała Dorota, próbując sobie przypomnieć, ile pieniędzy zostało jej na koncie.

– Szukam prezentu dla babci.

– Świetnie pani trafiła. – Ekspedientka uśmiechnęła się zawodowo. – Babcia jest bardziej nowoczesna czy klasyczna? Ubiera się tradycyjnie czy może podąża za trendami?

– Cóż… – Dorota się zamyśliła. – Jakoś tak pośrodku.

– Doskonale. – Ekspedientki nic nie mogło zrazić. – Zatem proponuję apaszkę. Chusty i szale są bardziej zobowiązujące stylistycznie, a mała apaszka to przyjaciółka każdej kobiety, zwłaszcza w pewnym wieku, gdy dobrze już zasłonić nie tak jędrną szyję. – Zadbaną dłonią przejechała po swojej szyi, na której miała starannie zawiązaną apaszkę. – Wzornictwo geometryczne czy kwiatowe? Nowoczesne czy klasyczne?

Dorota rozejrzała się po witrynie, w której były poukładane apaszki. Mieniło się jej w oczach.

– W sumie… – zaczęła i wtedy zobaczyła błękitny materiał. To znaczy tło było jasne, kremowe, a na nim niebieskość malutkich niezapominajek, malowanych jakby delikatnymi chlapnięciami farby. Ta apaszka zdecydowanie różniła się od innych.

Sprzedawczyni podążyła za jej wzrokiem.

– Ta się pani podoba?

Dorota kiwnęła głową.

– To model sprzed kilku lat, wtedy mieliśmy taką kwiatową serię. Zresztą chyba nawet jest przeceniony. Potem weszły nowe wzory, już inna stylistyka, może…

– Ta mi się podoba. – Dorota patrzyła na apaszkę i próbowała sobie przypomnieć, z czym się jej kojarzy ten wzór. Wydawało się jej, że kiedyś, coś, gdzieś… i to mgliste wspomnienie wiązało się z dzieciństwem, a skoro z dzieciństwem, to chyba i z babcią, która często się nią zajmowała.

– Oczywiście. – Ekspedientka nadal była uprzejma, ale jakby trochę urażona samodzielnym wyborem Doroty. – Już pokazuję.

Wyciągnęła apaszkę na ladę. Tak, było w tym kawałku materiału coś niewspółczesnego, urokliwego i babcinego.

– Tak, poproszę ją – oznajmiła Dorota, zadowolona, że tak dobrze jej poszło, szybko i do tego w korzystnej cenie.

– Zapraszam do kasy, zapakuję ładnie apaszkę i zaraz do pani przyjdę. – Ekspedientka schyliła się po firmowe opakowanie.

Z apaszką w ozdobnym czerwonym pudełku Dorota ruszyła dalej. Na prezent dla mamy nie miała żadnego pomysłu; mijane witryny też niczego jej nie podpowiadały. Spojrzała na zegarek – było wpół do jedenastej. Do rodziców była zaproszona na czwartą, a musiała jeszcze zrobić zakupy spożywcze, bo przecież coś trzeba jeść przez kolejne świąteczne dni, pójść do apteki po odbiór leków na migrenę, trochę wysprzątać, bo ostatnio zapuściła lekko mieszkanie, zabrać Fąfla na dłuższy spacer… Fąfel! W pojemniku na jego karmę między drobnymi brązowymi kulkami prześwitywało już dno. Zatrzymała się; alejka z artykułami dla zwierząt była w drugim skrzydle centrum handlowego. Zawróciła więc. Niby mogła kupić tę karmę na samym końcu, ale dobrze znała siebie i swoją pamięć – ufać jej nie mogła.

W sklepie zoologicznym też był spory ruch, zwłaszcza przy klatkach z chomikami i ze świnkami morskimi. Rodzice, ulegając pewnie prośbom umieszczanym przez ich dzieci w listach do Świętego Mikołaja lub codziennemu, męczliwemu marudzeniu, kładli pod choinką pudła z żywą zawartością. A potem… Otrząsnęła się. Przecież nie wszyscy są nieodpowiedzialni, może akurat te małe, futrzane kulki dostaną dobre życia?...

Przy jednym z terrariów zobaczyła chłopca, na oko ośmio-, dziesięcioletniego. Stał samotnie i wpatrywał się w… Dorota nie wiedziała w co, wydawało się jej, że pojemnik jest pusty, to znaczy nie ma w nim żadnego zwierzaka. Z ciekawości podeszła bliżej, udając, że interesują ją rybki umieszczone piętro wyżej. Wciąż niczego nie dostrzegała za taflą szkła – jakieś ciemne wiórki albo ziemia rozsypane na dnie, doniczka z podeschniętą bazylią wciśnięta w kąt oraz sporo kijków i patyczków. Co to może być? Może jakieś pająki? Chłopiec na chwilę spuścił wzrok z nie-wiadomo-jakiego-stworzenia i przeniósł go na dłoń, w której miał pieniądze – całkiem sporo bilonu.

– Kuba! – Omal nie podskoczyła.

Stojący obok chłopiec też się wzdrygnął. Spojrzała w kierunku, z którego dochodził ten donośny głos. W ich stronę szedł energiczny, szczupły, elegancko ubrany mężczyzna. Chłopiec jeszcze raz spojrzał przez szybę terrarium i ruszył w kierunku tego mężczyzny.

– Kubo, gdzie ty się podziewasz? – Głos i forma też były eleganckie.

– Ja… Bo tato… – Chłopiec stanął przy ojcu.

– I taki tu zaduch. Mocno nieprzyjemny. Chodź, bo oboje przesiąkniemy.

Mężczyzna odwrócił się i zrobił krok do wyjścia.

– Już. Tylko tato… – Chłopiec nie ruszył się z miejsca.

Mężczyzna przystanął i przez ramię spojrzał na syna.

– Chodź, proszę. Musimy jeszcze odebrać mamę z pracy, podjechać po zamówione dania, potem trzeba się przebrać na wigilię i dokończyć przygotowania. Przecież nie chcesz chyba, żeby dziadkowie czekali, prawda? – To wszystko było powiedziane na jednym wydechu, miło, ale stanowczo. Dorota pomyślała, że ten facet musi być z zawodu dyrektorem.

– Tak, ale… – Chłopiec jeszcze się nie poddał.

– Poza tym tu są zwierzęta futerkowe – mężczyzna z miną wyrażającą dezaprobatę spojrzał w kierunku klatek ze świnkami – a wiesz, że mam alergię. To nieodpowiedzialne, że tu przyszedłeś.

– Ja wiem, tylko…

– Jakubie, bardzo proszę. – To już było zdecydowanie dyrektorskie i nieprzyjmujące odmowy.

Chłopiec kiwnął głową, wcisnął dłonie w kieszenie i poszedł za ojcem.

Dorocie zrobiło się smutno. Ten chłopiec wydał się jej sympatyczny – ot, mały dzieciak, którego przyciągał sklep zoologiczny. To w końcu lepiej, niż gdyby patrzył w telefon komórkowy albo tablet. I w tym jego spojrzeniu było coś takiego… Zamyśliła się. Przypomniało się jej, jak kiedyś, gdy była mała, może nawet młodsza od tego chłopaczka, też się zapatrzyła na coś w sklepie – na zestaw do robienia biżuterii. Były w nim setki koralików, kordonek, kolorowe nitki, plastikowe kwiatki, małe metalowe przywieszki – no po prostu cudo, prawie jej dech odebrało. Również była w centrum handlowym, kawałek dalej stąd, wtedy był tam Géant, sieć, której już nie ma, ale na początku transformacji rozpalała konsumpcyjne marzenia ursynowian. W dziale z zabawkami wypatrzyła niezwykłe pudło z kolorowymi skarbami, które rozogniło jej dziecięcą wyobraźnię. I podobnie jak ten chłopiec, pomaszerowała tam sama, nie mówiąc nic mamie. To znaczy próbowała powiedzieć, ale mama była w amoku zakupów i pędzie, bo zawsze się spieszyła. No i mama się zdenerwowała, bo musiała jej szukać, i odmówiła kupienia tego zestawu. „Daj spokój, tandeta. Poza tym ile by trwało, zanimbyś coś z tego zrobiła”. Dorota próbowała wytłumaczyć, że przecież ma czas (no bo jakie obowiązki ma małe dziecko?) i bardzo by chciała sama albo z mamą coś stworzyć, na przykład korale, które mogłaby włożyć na jutrzejsze imieniny ciotki. „Pomyślą, że nas nie stać. Chodź, zapłacę za zakupy i pójdziemy do jubilera. Tam mają śliczne rzeczy i coś ci kupię”. Następnego dnia Dorota siedziała przy odprasowanym obrusie w ładnej sukience i naszyjniku z błyszczącymi różowymi kwiatkami, który wcale się jej nie podobał, i cały czas uważała, żeby go nie zgubić, bo „tani nie był”. Zrobiło się jej tak jakoś żałośliwie na to wspomnienie. Ile to emocji może na człowieka spłynąć w galerii handlowej. Ale i pomysłów – mama wtedy, w tym sklepie jubilerskim obdarowała także siebie – broszką. Zawsze lubiła broszki; w tamtych czasach były chyba modniejsze, bo było ich więcej w sprzedaży, ale teraz Dorota też na pewno coś znajdzie.

Ze sklepu zoologicznego, z dwuipółkilogramową karmą dla Fąfla, ruszyła w kierunku jubilerskiego zagłębia. Obok siebie były trzy salony z biżuterią. Pierwszy to ten, który w zeszłym roku wypuścił niekończącą się reklamę świąteczną, fajnie przerobioną w internecie. To było nawet zabawne, biżuteria też całkiem w porządku, ale dla młodych dziewczyn, takich jak te pląsające i tańczące w teledysku, a nie dla sześćdziesięciolatki (wiek jednak ma znaczenie). W drugim salonie były przede wszystkim modne ostatnio zawieszki na bransoletki i łańcuszki oraz sporo kupujących, za to trzeci… Tak, tu mogło się udać – to było połączenie sklepu i usług jubilerskich; dużo różności na wystawie, a w środku tylko jedna osoba. Dorota poprawiła uchwyt torby z karmą i weszła do środka. Pierwsze rzuciły się jej w oczy fotografie na ścianach. Bardzo ładne – samej biżuterii lub na modelkach. Zdjęcia miały w sobie to coś – wrażliwość i jakąś czułość patrzącego na świat i ludzi fotografa. Zaczęła się rozglądać po witrynach – korale, łańcuszki, pierścionki, bransolety… Broszek nie było. Odwróciła się w stronę lady – tam, w wyściełanych miękkim materiałem tacach czy pudełkach, czy jak się to profesjonalnie nazywa, leżały broszki. Podeszła bliżej. Najbardziej interesująca ją część przeszklonej lady była częściowo zasłonięta przez klienta, który chyba czekał na kogoś, kto zniknął na zapleczu, bo w salonie prócz nich nie było nikogo.

– Przepraszam. – Odchrząknęła. – Czy mógłby się pan troszkę przesunąć, bo chciałabym obejrzeć te broszki? – zapytała stojące obok niej plecy i prawy bark oraz tył głowy z ładnymi, lekko błyszczącymi włosami. Reszta mężczyzny, skryta przed jej wzrokiem, wpatrywała się w kotarę prowadzącą na zaplecze.

– Oczywiście, przepraszam. – Mężczyzna się ocknął i odwrócił w jej stronę.

Nie czytała tegorocznych świątecznych książek, nie oglądała świątecznych komedii romantycznych, nawet gazet ze świątecznymi historiami nie przeglądała, a mimo to przeżyła to samo, co bohaterki tych opowieści – błysk, piorun z jasnego nieba, nagłe drgnienie serca, ścisk żołądka. To był bardzo interesujący mężczyzna. Bardzo. Oryginalna twarz, ciepłe, ciemne oczy, zamyś­lony uśmiech błąkający się na ładnych ustach. Do tego niski głos, niedbale odgarnięte z czoła włosy, gustowny szalik i taki sam wełniany sweter, wszystko pasujące, ładne i niewymuszone. Dorota zarejestrowała te szczegóły podczas długich kilkudziesięciu sekund, ale to, co przerobiła w myślach, i tak było wtórne do drgnięcia serca, które zawsze pojawiało się pierwsze i w nosie miało późniejsze rozumowe rozkminy.

– Ładne te broszki. – Uśmiechnął się do niej.

Uśmiech też miał taki pociągający.

– Tak. – Cóż, nie były to szczyty elokwencji, ale jakoś nie potrafiła zebrać myśli.

– Teraz już nie takie popularne, jak kiedyś. Szkoda, bo to fajna biżuteria. – Wciąż się uśmiechał i wciąż się jej przyglądał.

„Rany, myśli, jak ja. Może też szuka prezentu dla babci?”

– Właśnie. Dlatego tu przyszłam. – Głos drżał jej tylko trochę. – Chciałabym kupić broszkę mamie. Lubi je.

– Ja… – zaczął mężczyzna, ale nie było mu dane dokończyć, bo kotara zafalowała, a przy ladzie pojawiła się sprzedawczyni.

– Przepraszam, że musiał pan czekać. I pani też. – Kiwnęła głową w stronę Doroty. – Taki dzień, a tu koleżanka się poślizgnęła i tkwi na SOR-ze ze spuchniętą i pewnie złamaną ręką. Żeby to jeszcze na śniegu czy lodzie, a ona, biedna, na zbutwiałych liściach. Ech… – Pokiwała głową. – Ale już jestem i się państwem zajmuję. – Przybrała postawę profesjonalistki. – To znaczy panem pierwszym, bo pan już tu czekał.

Dorota pokiwała głową. Bardzo dobrze, ona sobie postoi i poogląda te broszki, rzeczywiście ładne i spory wybór, a ten intrygujący mężczyzna niech załatwi swoją sprawę, a potem może… Bardzo chciała się uchronić przed tą sztampą, tym świątecznym banałem, przecież jest rozsądna, no i skończyła marketing, ale jak się przed tym obronić, gdy z głośników leci: Za oknami już zima, w oknach choinek blask, co zostało za nami? Co przyniesie nam czas?, wszędzie błyszczy, lśni i skrzy, jest pięknie, nastrojowo, bajkowo – wprost wymarzona sceneria, żeby się zakochać, zacząć żyć inaczej.

– Myślę, że ładnie wyszło. – Sprzedawczyni przysunęła tacę do prezentowania biżuterii i na białym welurze coś rozbłysło. Dorota rzuciła okiem. Pierścionek.

– Bardzo. – Twarz mężczyzny zajaśniała.

– Prawda? Śliczna rzecz. Powiem panu, że pracuję w tej branży już piętnaście lat, a tak pięknego pierścionka zaręczynowego jeszcze nie widziałam.

„Głupia ty”, powiedziała sobie Dorota w myślach. „Naiwna ty”, dołożyła. Chwila magii nieodwołalnie się skończyła.

Przeszła do witryny pod ścianą, że niby coś tam ogląda, ale tak naprawdę nie chciała stać przy tym mężczyźnie, jakby się obawiała, że mógł ją przejrzeć, przechwycić te durne, dziewczyńskie, niedorosłe myśli. Prześlizgiwała się wzrokiem po biżuterii, ale nic jej tak naprawdę nie interesowało. Humor jej się zwarzył.

Po kilku minutach kątem oka zarejestrowała, że mężczyzna wychodzi z salonu. Wydało się jej, że na moment przystanął, zawahał się, jakby… „No na pewno. I co jeszcze?”, od razu się skarciła. Po chwili zobaczyła, jak jego plecy się oddalają, maleją i znikają w tłumie.

– Pan już obsłużony. – Ekspedientka bezszelestnie stawiła się obok niej. – A pani czego szuka?

„Czegoś mniej zobowiązującego niż pierścionek zaręczynowy”, pomyślała Dorota.

– Broszki – powiedziała.

– Świetnie. Tylko że broszki mamy wyłącznie w tamtej ladzie. – Spojrzała w głąb salonu trochę zdziwiona.

– Tak, oczywiście – bąknęła Dorota i przeszła za sprzedawczynią.

 

 

Kwadrans później wędrowała ze sklepowym wózkiem między półkami hipermarketu. W torebce miała drugie, mniejsze pudełko ze srebrnym kotem z oczami z zielonych cyrkonii. Istniała szansa, że mamie się spodoba, bo to był w końcu kot, a mama uwielbiała koty. Z tego powodu Fąfel zostawał w domu – dwa majkuny mamy, Rita i Lucy, nie tolerowały psów. Wielkie, większe od Fąfla, wyniosłe i władcze – to one były paniami mamy, nie na odwrót. Patrzyła na ogołocone półki. Z pieczywa zostały tylko twarde, ciemne bochenki razowego chleba, przypominającego suchary wojskowe, lub miękki, bielutki chleb tostowy. Groszek i kukurydzę wymiotło, z dań wegetariańskich, zwykle bogato reprezentowanych, dostępne były przedświąteczne resztki, jakby wszyscy w te dni jedli karpia i bigos. Alkohol też mocno przetrzebiono, ale to akurat jej nie ruszało.

Poszła do kasy samoobsługowej, gdzie nawet nie było kolejki, ale radość okazała się przedwczesna, bo maszyna się zacięła, oczekiwanie na kasjerkę trwało i trwało, a kiedy już się zjawiła, to z taką miną, jakby Dorota specjalnie zepsuła kasę, a ta kobieta pracowała tu za karę.

Z ulgą szła do wyjścia. Kilkadziesiąt metrów przed drzwiami obrotowymi zobaczyła Mikołaja. Złoty, okazały tron, z tyłu sanie, był nawet Rudolf, choć wielkości wyrośniętego kucyka. Mikołaj miał czerwony płaszcz, długą białą brodę i tubalny głos.

„Komercja, wszędzie komercja”, Dorota się skrzywiła. Pamiętała swoją dziecięcą wiarę w Świętego Mikołaja, nerwowe wyczekiwanie, kiedy przyjdzie, robienie rachunku sumienia, który miał ją upewnić, że absolutnie zasłużyła na jakiś fajny prezent. A kiedy już Mikołaj się zjawił… Do dziś pamiętała te emocje – serce waliło jej jak oszalałe, przestępowała z nogi na nogę, przygryzała wargę, gdy Mikołaj ją odpytywał z różnych spraw. Nie poznawała, że to brat babci, no bo była mała. Gdy ciut podrosła, wujko-dziadek umarł, a w Mikołaja wcielił się tata, którego od razu zdekonspirowała. Może to była kwestia wieku, a może tata powinien był jednak zmienić buty, bo to po nich go rozpoznała. Zapytała wtedy: „To ty, tato?”. I nie mogła sobie tego darować, bo Mikołaj, znaczy tata, posmutniał. To nie była jej wina, to w ogóle nie była niczyja wina, ale Dorota zwykle szukała winy w sobie. W następnym roku i kolejnych latach Mikołaja już nie było – żadnego.

– Ho, ho, ho! A może zdjęcie ze świętym? – Facet w czerwieni patrzył na nią.

– Zdjęcie? – Zdębiała.

– Zdjęcie. – Kiwnął głową.

– Nie jestem dzieckiem – odpowiedziała i od razu pomyślała, że może troszkę nieprzyjemnie to zabrzmiało.

Mikołaj się nie zniechęcił.

– Każdy z nas zostaje dzieckiem – trochę, w głębi i na zawsze. – Uśmiechnął się do niej.

– Nie, dziękuję, naprawdę.

– Warto dbać o to dziecko, bo dzięki niemu wciąż potrafimy marzyć. – Mikołaj nie odpuszczał.

„Coelho się znalazł”, pokręciła głową. Marzenia wydawały się jej przereklamowane.

Wyszła przed budynek. Tu nie było migotliwego świata ułudy, tylko szara rzeczywistość. „Niezły wybór”, pomyślała i ruszyła w kierunku apteki.

 

 

– A może coś na… na lepszy nastrój? Takiego łagodzącego i kojącego? – Farmaceutka spojrzała na Dorotę z troską w oczach.

„A więc to widać”, Dorota obracała to pytanie w głowie, wracając z apteki do domu. Jak miała się oszukiwać, że jej życie jest dobre, skoro obcy ludzie wyłapywali jej zagubienie?

Wyrzuciła receptę do kosza na śmieci. Pani doktor wciąż je drukowała, mimo że jednocześnie SMS-em przychodził kod.

Niebo znowu potężnie się zasnuło, a w połowie drogi do domu złapał ją solidny deszcz.

– Poczuj magię tych świąt. – Usłyszała reklamę radiową, gdy w szlafroku weszła do kuchni.

„Próbuję”, pomyślała. Na razie szło opornie.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Agnieszka Jeż, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

Projekt okładki: Emotion Media

Zdjęcie na okładce: © Prostock-studio

 

Redakcja: Lena Marciniak-Cąkała/Słowne Babki

Korekta: Ewdokia Cydejko/Słowne Babki

Skład i łamanie: TYPO Marek Ugorowski

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8195-792-2

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.