Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
JAK ŻYĆ W ŚWIECIE, W KTÓRYM PRZESTAJĄ OBOWIĄZYWAĆ DOTYCHCZASOWE PRAWA?
W wakacje trzydziestego dziewiątego roku na słonecznej, nadświdrzańskiej plaży Basia poznaje Zygmunta. Ma nadzieję, że ta znajomość przerodzi się w piękną miłość. Jednak kilka tygodni później wybucha wojna, która przekreśla wszystkie plany.
Warszawa staje w ogniu, budynki obracają się w gruzy, place i skwery zamieniają się w cmentarze. Ludzie głodują, modlą się i walczą. Wkrótce los ponownie postawi Zygmunta na drodze Barbary. To spotkanie odmieni jej życie w niespodziewany sposób. Basia zacznie działać w konspiracji i sama będzie wymierzać sprawiedliwość wrogom.
CZY JEDNAK MOŻNA KOGOŚ ZABIĆ, NIE ZABIJAJĄC W SOBIE CZŁOWIEKA?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 346
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Lucyna patrzyła na Barbarę, ale ta nawet nie drgnęła. Była opanowana jak nigdy. Zdeterminowana i gotowa.
„Na wszystko”, pomyślała Lucyna.
Kiwnęła głową. Uniosła obie ręce w geście poddania; płótno, w które zapakowano pranie, przesunęło się i odsłoniło dłoń z pistoletem. Powoli przykucnęła i położyła broń na dywanie. Cicho, cichutko. Wszystko tu było takie miękkie, jasnokremowy dywan też.
„Ma kolor tej sukienki z Tamki, pięknej, choć trochę oszpeconej brzydkim brunatnym zaciekiem”.
Barbara nie spuszczała wzroku z mężczyzny stojącego naprzeciw niej. Gdyby on strzelił do Lucyny, na tym dywanie również by się pojawiła taka plama.
Krew tak trudno się spiera…
Ale nie strzelił, patrzył na Lucynę.
„Rusz się”, rozbrzmiało w głowie Barbary. „No, szybko”.
Ocknęła się i sięgnęła do torby. Sprawnie, prawie bezszelestnie. Może dlatego, że zdrową prawą ręką. Lewa ją piekła. Tam, gdzie miała rozdartą skórę. I tam, gdzie na palcu tkwił pierścionek z sercem naznaczonym czerwienią.
Więc nie usłyszał, dopiero po chwili, gdy się obrócił, zobaczył Barbarę unoszącą w jego stronę rękę z pistoletem.
– Zastrzel go!
Nie, to nie Lucyna to powiedziała, to znowu ten głos w jej głowie. Ale on i tak zrozumiał, że wpadł w zasadzkę. Wciąż jednak mierzył w Lucynę.
Tkwili w tym dziwnym, dramatycznym trójkącie i dla każdego z nich było jasne, w jaki sposób są połączeni.
Jeśli Barbara nie opuści ręki, nie rzuci broni na podłogę, on zastrzeli Lucynę.
Lucyna zginie, ale on też umrze, bo Barbara zdąży oddać strzał. Sprawiedliwości stanie się zadość.
Jeżeli Barbara odłoży broń, on może strzelić najpierw do niej, a potem do Lucyny. Jedna z nich straci życie. I, być może, będzie to Barbara, bo przecież Lucyna już wykorzystała te swoje trzy wtopy. „Do trzech razy sztuka”, tak to brzmiało. W końcu wszystko się jej udawało, zawsze – życie, miłość, Zygmunt. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? Dlaczego on miałby strzelić najpierw do tej pięknej, złotej dziewczyny, która się zresztą poddała, a nie do jej mniej efektownej koleżanki? A jeśli żadnej nie zabije tutaj, by nie zabrudzić tego eleganckiego dywanu, tylko zleci katowanie ich na raty na Szucha? I Lucynę ktoś wyciągnie, skoro z jej kuzynem dało się to przeprowadzić? Lub choć uda się jej podać kapsułkę z cyjankiem, a Barbara będzie dogorywała powoli, mając czas na rozpamiętywanie niespełnionego życia?...
Tak, złotej dziewczynie wszystko zawsze się udawało, więc…
„I co zrobisz?”, rozbrzmiało w jej głowie.
Barbara powoli podniosła rękę i…
Rozdział pierwszy
Stała boso na rozgrzanym piasku. Przesunęła prawą stopę w bok, palcami nurkując w gorące drobinki. „Przyjemnie”, rozmarzyła się. „Ale i trochę boleśnie”. I, to może przede wszystkim, dziwnie. Nieznane uczucie, które nie ograniczało się tylko do mrowienia rozpalonej piaskiem skóry. Było tak, jakby ten impuls dotyku wędrował do góry – łydką, zahaczając o kolano, smagając udo i docierając w rejony brzucha. A właściwe to nawet do…
Barbara Leoniewska rzadko miała okazję uwalniać ciało z ubrań i butów. Wystawić je na działanie wiatru i słońca, których nie krępował żaden (no prawie) strój. Na co dzień korkowa podeszwa sandałów odcinała jej stopy od bezpośredniego kontaktu z podłożem, zresztą kto by chciał biegać na bosaka po warszawskim bruku? Jakby to wyglądało, podobnie jak paradowanie z odsłoniętymi ramionami i udami po Woli? Takie rzeczy to tylko nad Wisłą, gdzie czasem, bardzo rzadko, mama ją zabierała, gdy była młodsza, lub dokąd się wybierała z Hanką, ale też niezbyt często, bo mama się o nią bała. Strach mamy sprawiał, że omijało ją wiele sytuacji, które były udziałem jej koleżanek. Co do koleżanek zresztą, to Barbara nie miała ich zbyt wielu, ale to już nie z winy mamy – po prostu nie była szczególnie towarzyska. To właściwie też nie do końca oddawało prawdziwy obraz sytuacji. Barbara znajdowała się na uboczu życia – społecznego i szkolnego, bo los ją tak ustawił.
Tak czy owak, w tych nieczęstych chwilach, kiedy uwalniała na plaży swoje ciało z ubrania, nie przytrafiały się jej takie odczucia, nie przychodziły do niej takie myśli jak dzisiaj. Może dlatego, że wtedy była młodsza? „Ależ ty wyrosłaś!”, zauważyła ostatnio mama, zdumiona, że sukienka z poprzedniego lata, wówczas słusznej długości, teraz kończy się sporo nad kolanem. Barbara wyrosła, jej ciało się wyciągnęło, zeszczuplało, choć nie wszędzie, bo w górze nowo obstalowanej różowej sukienki – taki ładny piwoniowy kolor – trzeba było zrobić zaszewki na wysokości piersi. „Moja mała kobietka”, mama strzepnęła z rzęs łzę, gdy przyglądała się odbiciu córki w lustrze. Zatem na pewno dlatego, że wyrosła i wciąż rosła. Jej ciało się zmieniało i zmieniało się jej wnętrze – inne myśli, inne odczucia, inne zainteresowania. Świat dokoła, niby wciąż ten sam, teraz wydawał się jej odmienny.
A tu, dodatkowo, było inaczej. Podmiejsko, a nawet wiejsko, bo przecież stała na plaży; nie takiej uporządkowanej, z widokiem na kamienice po drugiej stronie rzeki, jak w Warszawie, tylko w miejscu, które natura wzięła w swoje władanie.
Barbara też się tak czuła – jakby odezwała się w niej natura.
Zrobiła kilka kroków w stronę wody. Objęła się ramionami; tutaj skóra także była gorąca i już zaczerwieniona mimo posmarowania jej kremem sportowym. „Tokalon jest najlepszy”, twierdziła mama, zamawiając go wczesną wiosną. „Piękny kolor bez oparzeń”, wyczytała Barbara w reklamie. „Nadaje skórze złocisty odcień”. Może u tej ślicznej, młodej kobiety z plakatu tak było, ale Barbara jej nie przypominała. Modelka leżała na piasku, rozkosznie się przeciągając. Twarz miała jak Shirley Temple – zadarty nosek, dołeczki w policzkach, piękne złote loki. Skórę również miała złotą – może po tym kremie, a może tak po prostu, bo przecież cała była idealna. Barbara potrafiła dokładnie odtworzyć jej wizerunek, mimo że nie przyglądała się jej długo, ot, rzuciła okiem na tekst reklamowy. Takie dziewczyny jednak się zapamiętuje – ich obraz zostaje pod powiekami. Chciałoby się być nimi, gdy jest się dziewczyną, lub z nimi – kiedy jest się chłopcem.
Odwróciła się w kierunku sosnowego lasu, gdzie na lekkim piaszczystym zboczu odpoczywała mama. Teraz już nie siedziała na kocu, tylko się na nim położyła. „Pewnie zasnęła”, pomyślała Barbara, „jest zmęczona”. Te wakacje nie były zwyczajne; beztroska mieszała się z lękiem. Na sierpniowym, upalnym niebie zaczynały się gromadzić chmury – nie te prawdziwe, ale te wyobrażone, przeczuwane – że będzie wojna. Mama jeszcze zaprzeczała, choć już coraz słabiej, a po powrocie z biura i zrobieniu dla nich dwóch obiadu, mimo zmęczenia zabierała się do szykowania przetworów, suszenia sucharów. „Na wszelki wypadek”, twierdziła, chociaż już nie dopowiadała, jaki to wypadek miałby się im trafić. Zresztą już im się przecież trafił, bo tata…
Barbara poczuła gulę w gardle i zapiekły ją oczy. To już prawie trzy lata, a ona nie potrafiła nie płakać na myśl o ojcu. Zapalenie płuc – czemu nie ma na to leku? „Może kiedyś”, stwierdził doktor. Może, ale to już jej nie zwróci taty, a mamie – męża. Jedyny plus tej sytuacji (przyjmując, że takie sytuacje w ogóle mogą mieć jakieś plusy) był taki, że teraz częściej widywały się z ciotką Marysią. Wcześniej ciotka zapraszała je, a szczególnie Barbarę, do siebie do Podkowy podczas wakacji, ale prawie nigdy ich nie odwiedzała w Warszawie. „Nie ma warunków”, powiedziała, gdy Barbara ją kiedyś o to zagadnęła. Fakt, nie było, mieszkali skromnie i ciasno – Barbara spała na rozkładanej leżance w jadalni, rodzice mieli dla siebie drugi pokój.
Barbara lubiła ciotkę. Starsza o dziesięć lat siostra mamy była miła, samotna i mało wylewna, ale… Z jakiegoś, nie do końca uświadomionego powodu imponowała Barbarze. Czasem, kiedy mama zakazywała jej kolejnej rzeczy (wieczne „boję się o ciebie”), Barbara myślała w złości, że wolałaby, żeby to ciotka ją urodziła.
Nagły gwizd przywrócił ją do rzeczywistości. Przez most nad Świdrem przewaliła się kolejka. „Samowarek”, tak ją nazywano, bo wyrzucała z siebie kłęby pary. Przywiozła kolejną turę mieszczuchów, którzy zapragnęli spędzić na łonie natury jeden z ostatnich weekendów sierpnia. Otwock świetnie się do tego nadawał, to był prawdziwy podstołeczny kurort. Powietrze inaczej tu pachniało, oczyszczone przez wybujałe sosny i nawilżone Świdrem. Tej beztroski trochę ujęła mu mimowolnie usłyszana przez Barbarę rozmowa dwóch Żydów na stacji. „Ale tu u nas, w Uszwocku, to chyba spokój będzie?” Mimo tej wypowiedzianej nadziei spojrzenia były te same co w Warszawie – lękliwe. Widać przed wojennym drżeniem nie dawało się uciec, nawet w tak pięknym miejscu, które nijak nie kojarzyło się z dramatem.
Barbara strzepnęła z przedramion drobinki piasku, a z głowy wyrzuciła te niedobre myśli. Ruszyła wzdłuż rzeki, w kierunku zachodnim. Przeszła pod wiaduktem, gdzie przez moment ochłodził ją wilgotny cień, i znowu znalazła się na plaży, która w tym miejscu była szersza, ładniejsza, ale, co wynikało z obu tych właściwości, bardziej zatłoczona. Sporo odpoczywających było chyba przyjezdnych – rodziny z małymi dziećmi i dużymi koszami piknikowymi, mamy pod jasnymi płóciennymi parasolkami, chłopcy w marynarskich ubrankach, dziewczynki w przewiewnych sukienkach, młode kobiety w elastycznych kostiumach i obcisłych spodenkach, młodzi mężczyźni w…
Przystanęła. W tej wesołej i głośnej masie jej uwagę zwróciła grupka chłopców trzymających się razem. Śmiali się, bawiąc się w przeciąganie liny. Obok leżały ich stroje harcerskie i plecaki, na piasku – kilka ręczników.
– Ciągnij, ciągnij, Zygi! – Usłyszała głos jednego z nich.
– Byłoby łatwiej, gdybym stanął z drugiej strony, bo wiadomo, że moja lewa ręka silniejsza, ale tak specjalnie mnie, łotry, ustawiliście. To wam jednak nie pomoże! – odkrzyknął mu drugi, nazwany Zygim.
„Chłopców”, pomyślała, kiedy była w pewnym oddaleniu. Gdy się zbliżyła, stwierdziła, że to już raczej młodzi mężczyźni. Pewnie po małej maturze, ale chyba przed egzaminem dojrzałości. A może już po? Musieli częściej niż ona przebywać na słońcu, bo ciała mieli równo osmagane promieniami słonecznymi. No, nie wszyscy, ale jeden z nich, najwyższy, z ładnie wyrzeźbioną klatką piersiową, ten Zygi, na pewno.
Podeszła jeszcze ciut bliżej. Schyliła się, że niby wydłubuje spomiędzy palców kamyk. Stopy miała gorące, kolana i uda też; rozgrzana była jej twarz. I znowu poczuła ten impuls jak prąd, który przepływał przez jej ciało.
Ciało. Kiedy była młodsza, nie myślała o ciele – było, to było, jakie dostała, takie miała. Ciała były stworzone do tego, żeby służyć – chodzić, pracować, po prostu być. Od pewnego jednak czasu to ulegało zmianie. Barbara zaczęła dostrzegać różnice – jedne ciała były ładniejsze od innych: smuklejsze, gładsze, bardziej sprężyste, zgrabniej się poruszające. Zaczęły wywoływać w niej odmienne emocje. Gdy widziała piękną, atrakcyjną kobietę, najpierw czuła estetyczną przyjemność, jakby oglądała obraz czy rzeźbę w muzeum, ale już chwilę potem – smutek i zazdrość. Te kobiety były piękne i były jakieś. Barbara była… Zawahała się. „Ładna, no oczywiście, że ładna”, mówiła mama, ale mama ją przecież kochała, miała tylko ją, więc na pewno przedobrzała w tej ocenie. Podobnie jak Henryk, który twierdził, że jest urocza, ale znał ją od lat, więc także nie miał dystansu. Według własnej oceny Barbara była całkiem zwyczajna: wzrost średni, włosy w kolorze średnim – bo jak określić ni to blond, ni to brąz? Średnio też zgrabna, bo ani zbyt puszysta, ani za chuda, oczy w kolorze zgaszonego niebieskiego, a może to już była szarość?... Gdyby mogła samą siebie zobaczyć na ulicy, na pewno nigdy by nie wzbudziła swojego zainteresowania.
Do tej pory, a już zwłaszcza od śmierci taty, jej mały świat ograniczał się do mamy, ich skromnego, dwupokojowego, ciemnawego mieszkania w czynszówce na Krochmalnej i do nauki („Wiedza to potęgi klucz”, powtarzała jej mama). To Barbarze wystarczało; żyły w tym swoim mikrokosmosie, zżyte ze sobą, mogące liczyć tylko na siebie (no dobrze, była jeszcze ciotka). Świat za oknem zdawał się trochę obcy, trochę nieistotny, nie zachęcał do siebie. To jednak odchodziło powoli do przeszłości; dojrzewanie sprawiło, że świat stawał się teraz dla Barbary atrakcyjny, pociągający. Nagle zapragnęła wychodzić, poznawać, doświadczać. Dwie klitki w ich mieszkanku to już było za mało. Mama, kochana i poczciwa, też już jej nie wystarczała. Świat ją nęcił, świat miał jej sporo do zaoferowania.
I tu pojawiało się pytanie: Co ona miała do zaoferowania światu?
Swoją dobroć, sumienność, pilność. Dużo, ale to było takie… nieatrakcyjne. Żeby się tych zalet dopatrzeć, trzeba by Barbarę poznać, a, co już mimo swoich siedemnastu lat zrozumiała, chciało się poznawać przede wszystkim tych, którzy byli atrakcyjni.
Był, co prawda, Henryk, sąsiad z kamienicy obok, dwa lata starszy od niej, miły, opiekuńczy i nawet całkiem zabawny. Odprowadzał ją czasem na przystanek, kilka razy byli we dwoje w kinie i w parku, i może nawet…
Tak myślała do tej pory, ale kiedy zobaczyła tego chłopaka na plaży i poczuła ten impuls…
To było coś nowego. Coś innego.
Wciąż go obserwowała. Wyglądał, jakby rzeźba antyczna zeszła z cokołu na nadświdrzański brzeg. Patrzyła na jego opalone wysportowane ciało, na uśmiechniętą twarz z ciemnymi oczami i na błyszczące brązowe oczy, co i raz przykrywane długą kasztanową grzywką.
Nie mogła dłużej tkwić w tym miejscu i rzucać coraz mniej ukradkowych spojrzeń. Podniosła się, wyprostowała i już miała, choć niechętnie, zawrócić w stronę, gdzie z mamą rozłożyły koc, gdy zawody w przeciąganiu liny dobiegły końca. Zwycięska trójka, w tym ten, który ją tak zauroczył, po puszczeniu liny przez przegranych najpierw się zachwiała, jeszcze walcząc o utrzymanie pionowej pozycji, a potem upadła. Najdłużej bronił się właśnie on, wymachując rękoma i balansując ciałem, ale w końcu wyłożył się na perłowobeżowy piasek, tuż obok Barbary.
Na chwilę znieruchomiała, ale kiedy na nią spojrzał i się uśmiechnął (żaden męski uśmiech nigdy wcześniej tak się jej nie spodobał), a potem jeszcze podał jej rękę, żeby pomogła mu wstać, to… to było zupełnie nowe i przyjemne uczucie. Wyciągnęła do niego swoją drobną dłoń; chwycił ją, ale nie tak do końca serio, bo przecież był wysportowany i bez trudu podniósłby się sam.
– Dziękuję – powiedział głosem, który bardzo pasował do jego aparycji. – Niby wygrani, a jednak na deskach, znaczy na piasku. Zygmunt jestem.
„Nie dość, że ładny, to jeszcze potrafi się zachować i odezwać”, pomyślała.
– Barbara – odpowiedziała zdjęta nagłą paniką: co będzie dalej, co mówić, co zrobić, a jeśli ją zaprosi, by została? Przecież tam jest mama, która może się niepokoić, ale jest i on, i do tego taki przystojny…
– Zawody sobie urządzamy z kolegami z harcerstwa. – Obrócił głowę w ich stronę. – Taki dziś ładny dzień, to się wcześnie rano zapakowaliśmy w kolejkę i nad Świder. Po co się dusić w Warszawie?
Ach, więc był z Warszawy, jak ona.
– Trochę zabawy – ciągnął – a trochę nie. Czasy takie… – urwał. Spojrzał na nią już mniej pogodnie.
Stężała. Nie chciała psuć tej chwili zamartwianiem się o przyszłość. Były wakacje i piękne niedzielne przedpołudnie, gorąca jasna plaża nad granatowym Świdrem i ten niezwykły młody mężczyzna, z którym mogło połączyć ją coś bajkowego…
– O, no i jest wreszcie nasza księżniczka!
Oboje obrócili się w kierunku tego głosu. To powiedział jeden z jego kolegów, ale teraz już wszyscy patrzyli w stronę łagodnego zbocza, po którym zbiegała młoda dziewczyna. Za nią szli inni plażowicze, więc Barbara pomyślała, że to z tego pociągu, który niedawno przejechał wiaduktem.
Dziewczyna jednak szła sama; nawet nie tyle szła, ile jakby się leciutko unosiła nad ziemią – zgrabnie, zwiewnie. Skakała po nasypie, z gracją wymijając wypoczywających i po drodze wyswobadzając się z sukienki. Kiedy dopadła do wyczekujących ją chłopaków, była już w samym kostiumie. I wyglądała jak ta modelka z reklamy Tokalonu – zgrabna, błyszczącozłota, od włosów po skórę – po prostu biło od niej jakieś jasne piękno. Barbara zauważyła, że nowo poznany Zygmunt też patrzy na tę dziewczynę. Wszyscy na nią patrzyli – i on, i jego koledzy, i inni plażowicze. Ta dziewczyna była nieprzeoczalna.
– Lucy, no ile można na ciebie czekać! – Jeden z grupki, także blondyn, rozłożył ręce w geście udawanej bezradności.
– Wy to wychodzicie z domu, jak stoicie, a my musimy poczynić trochę starań… – Przyjęła pozę gwiazdy filmu.
– Oj siostra, siostra… – Blondyn westchnął. Znowu niby z przyganą, ale nawet on, brat przecież, pozostawał pod jej urokiem.
Wszyscy pozostawali. Zygmunt również. Spojrzał na Barbarę, ale już tak przelotnie, nie zatrzymując dłużej na niej wzroku.
– Jeszcze raz dziękuję za pomoc – powiedział i żartobliwie zasalutował.
Jak do kumpla.
Albo jak do zwyczajnej dziewczyny.
Rozdział drugi
– I jeszcze idź po tampony przeciwgazowe. Albo lepiej maski weź. – Krystyna Leoniewska zatrzymała się w wąskim korytarzu. To ci dołożę… – Sięgnęła do torebki po portmonetkę. Otworzyła ją i zastygła. – Sama już nie wiem… – Westchnęła. – Nie bardzo teraz możemy…
„Nie bardzo” mogły od czasu śmierci Leona Leoniewskiego, więc to „teraz” było nieuprawnioną otuchą – od trzech lat żyło im się zdecydowanie trudniej, pod każdym względem. A teraz jeszcze świat miał się dodatkowo zepsuć.
– …ale mówi się, że będzie jeszcze gorzej, drożej i już sama nie wiem jak. Wczoraj miałam nadzieję, że może w trakcie przerwy w pracy uda mi się wypłacić pieniądze z książeczki oszczędnościowej, ale gdzie tam! Stania tyle, że pewno bym przed nocą nie wróciła do domu! I czy to warto dla tych groszy?... No nic to, Basiulka, weź jeszcze tyle i kup coś na wypadek ataków z powietrza. No, a z tego jedzenia to mleko w proszku i mąkę. Jakby co zostało – choć Krystyna Leoniewska powiedziała to tonem, który wykluczał wiarę w taką możliwość – to może suche wędliny? Te wileńskie? – Szybko pocałowała córkę w policzek i po chwili słychać było stukot jej obcasów na drewnianych schodach.
Basia wróciła do kuchni, a właściwie do malutkiej wnęki, oddzielonej od „jadalni” (te wszystkie nazwy były sporo na wyrost wobec stanu faktycznego) i ukroiła sobie kawałek chleba. Przez chwilę się zawahała, ale sięgnęła po marmoladę. Niby mają oszczędzać, ale przecież już oszczędzają; były na takim poziomie oszczędności, z którego z trudem się schodziło.
Zalała liście mięty wrzątkiem i z przyjemnością wciągnęła ich ziołowy aromat. Zapachniało latem, swobodą, Świdrem…
Otrząsnęła się. Akurat tego nie chciała wspominać. Właściwie to chciała i nie chciała – bo może to by mógł być początek miłej znajomości, a ona go zepsuła swoją niemotowatością? Niby była mądra i pilna, a jak przychodziło co do czego, to jej słów brakowało. Nie o słowa tu chodziło, a o wygląd, szybko sama sobie odpowiedziała. Gdzież jej było do tamtej dziewczyny… I znowu to ukłucie zazdrości. Nie po chrześcijańsku, próbowała się upomnieć. Ostatnio w jej głowie kłębiło się za dużo myśli, często sprzecznych. „Przywilej i przekleństwo młodości”, śmiała się mama. Mama jednak była ładna, nawet bardzo ładna, i to mimo upływu lat. Barbara zaś była podobna do ojca; ciekawe, że o nim nigdy nie myślała w takich kategoriach, wręcz przeciwnie, wydawał się jej całkiem przystojny. Mężczyzn jednak obowiązywały inne kryteria. Czuła, że apetyt jej mija. I znowu się zezłościła, bo przecież nie po to robiła tę kanapkę z marmoladą, żeby jej teraz nie zjeść. Jadła więc, ale bez przyjemności, która jeszcze przed chwilą miała jej towarzyszyć.
– Au! – I na dodatek oparzyła się w język naparem z mięty.
Nie do końca rozumiała, co się z nią dzieje – te zmienne nastroje, raz euforia, potem złość. Radość tuż przed smutkiem. Już nie dziecko, jeszcze nie dorosła…
Otrząsnęła się. Na szczęście to jej dobrze wychodziło – otrząsanie się. Szybko dokończyła śniadanie, wyszorowała zęby proszkiem, bo pasta się skończyła, przelotnie przejrzała się w lustrze (może jednak wygląda całkiem, całkiem?...) i zamknęła za sobą drzwi do domu.
Kiedy wyszła na ulicę, poczuła ciepły podmuch wiatru. Było jeszcze wcześnie, a mimo to mocno już przygrzewało. Zresztą latem różnica temperatur między ich mieszkaniem a ulicą była spora – wychodziło się z lekkiego mroku i wilgoci w jasną ciepłotę. No dobrze – jaśniejszą ciepłotę. Krochmalna to nie był ogród Saski. I pomyśleć, że kiedyś ta ulica nazywała się Lawendowa, bo ponoć były tu łąki pełne kwiatów. Potem jednak przyszły fabryki i…
– A co panienka taka zamyślona, że znajomych nie zauważa?
Aż podskoczyła. Henryk.
– A co kawaler tak czatuje na panienki? – odpowiedziała w tym samym stylu, ale jej głos wcale nie zabrzmiał miło.
– Daj spokój, miało być zabawnie. – Chłopak stracił początkową pewność siebie.
– To nie wyszło – burknęła, ale już spokojniej.
Fala złości powoli odpływała. „Co się tak wyżywasz na Henryku?”, skarciła się w myślach.
– Patrz, co mam. – Podsunął jej pod nos legitymację z literami OPL. – Jestem w drużynie obrony przeciwlotniczej. I opaskę też mam. – Wyciągnął z kieszeni zielono-żółty kawałek materiału.
– Pomięta jak używana chustka do nosa – wyrzuciła z siebie resztę naburmuszenia. – Dobrze, trzeba się organizować – dodała jednak, żeby było uczciwie, jednocześnie myśląc, że ona nie jest zorganizowana, jeśli chodzi o takie działania. Jakoś do tej pory się nad tym nie zastanawiała. W ogóle ostatnio coś takiego się z nią działo, że sama się nie poznawała.
– A teraz dokąd idziesz? – zapytał Henryk, który wyraźnie nie chciał, żeby się już rozstali.
– Do Śródmieścia.
– Daleko – ni to stwierdził, ni zapytał.
Było dość daleko, ale Barbara miała ochotę na taki spacer. Po pierwsze, lubiła chodzić, po drugie – lubiła wychodzić stąd, z Krochmalnej, z Czystego, z Mirowa – do ładniejszych kamienic i ładniejszych ludzi. Mieli się stąd przenieść, może na Żoliborz, może do Śródmieścia, w każdym razie bliżej „lepszego życia”. Te plany skończyły się wraz ze śmiercią ojca. W obecnej sytuacji wydawało się, że utknęły z mamą pod tym adresem już na zawsze. Barbarze zaczęło to przeszkadzać. Czuła się jak zamknięta w klatce.
– Sprawunki tam mam – powiedziała krótko. Nie będzie przecież objaśniała Henrykowi ani swoich planów, ani motywacji, zresztą czy on – spojrzała na niego przelotnie – zrozumiałby te jej nowe, nieposkładane myśli?
– No to niespodzianka… ja też! – powiedział, nie przeczuwając tego, co krążyło jej po głowie.
– Ty? A jakie? Nie idziesz do swojego majstra na Chłodną? – Już nie chciała być uszczypliwa, ale jakoś tak wyszło, że jej głos zabrzmiał ironicznie.
„Jezu, Baśka, co ty wyrabiasz?” Naprawdę, czasem sama się nie poznawała. To co miał myśleć Henryk?...
Henryk jednak albo nie poczuł się urażony, albo nie dał po sobie poznać, że słowa Barbary go dotknęły.
– Wyższa konieczność, więc najpierw rowy… Zresztą wiesz co? Mam już prawie, prawie dogadane, że w Radio-Unionie będzie dla mnie miejsce! – Aż się wyprostował z dumy.
Barbara zdobyła się na uśmiech. „Może masz, a może nie”, pomyślała, ale nic nie powiedziała. Co się będzie znowu na nim wyżywała? A jeśli nawet naprawdę ma tę pracę przyobiecaną, to dlaczego miałoby ją to interesować? Co on jej – swat lub brat? Z braku jakiegokolwiek towarzystwa obok niej mógłby być i Henryk. Droga daleka, Krochmalna nie zawsze przyjazna, taki chłopak u boku to w sumie nie był zły pomysł. Tak naprawdę to lubiła Henryka, czasem nawet zdarzyło się jej pomyśleć, że… Ale to było dawniej, jeszcze poprzedniego lata, a teraz, po tym Świdrze…
Absurdalne, bo widziała tamtego chłopaka przez kilka minut, ale potem, nie wiedzieć czemu, ilekroć spotykała Henryka lub o nim myślała, to ustawiała obok niego tego Zygiego. A wtedy Henryk, „jej” (bo przecież oni nic, tak formalnie), szczupły, tyczkowaty, szarooki szatyn, wypadał mniej korzystnie.
– To co załatwiasz? – zapytał, gdy ruszyli w kierunku Wisły.
– Maski przeciwgazowe.
– A gdzie?
– Na Świętokrzyskiej.
– Marzenie ściętej głowy, że tak powiem! – Roześmiał się. – Już dwa dni temu kolejka tam była taka, że do Traugutta dochodziła. Wszyscy teraz chcą masek, cała Warszawa, cała Polska.
– A tobie się udało kupić? – zdziwiła się. Zarówno tym, że Henryk podjął takie starania, jak i tym, że wobec takich trudności odniósł sukces na tym polu.
– E, nie. – Machnął lekceważąco ręką. – Zresztą ja nie po maski szedłem, tam też artykuły modelarskie są, a mnie potrzebna guma napędowa, ale jak zobaczyłem ten rój… Myślałem, że może jakoś tak, z boku… – Dostrzegł jej karcące spojrzenie. – No bo ja nie po maski, nikomu by nie ubyło, ja mam płuca zdrowe. – Walnął się w piersi, aż zadudniło. – Ale policjant pilnował i mnie wyrzucił. Ty byś na pewno tak nie zrobiła. – Spojrzał na nią miękko.
Barbara kiwnęła głową. Prawda, ona nigdy nie zachowałaby się nieregulaminowo. Przepisy są po to, żeby ich przestrzegać, tak powinien być skonstruowany ten świat.
Szli w milczeniu. Barbara nie wiedziała, co powiedzieć i czy w ogóle coś mówić. Nie chciała, żeby Henryk pomyślał, że jest nim bardziej zainteresowana, zresztą przecież nie była. Chyba już nie. Kultura nakazywała prowadzić rozmowę, ale nie podpowiadała, jak to robić, kiedy człowiek ma w głowie taki mętlik. Nie zagajała więc, za to on znowu się odezwał.
– I w kinie byłem.
– W Śródmieściu? – Kolejne zdziwienie. Może naprawdę nie wie wszystkiego o tym chłopcu?...
– E, nie, u nas, w Czarach. Linia Maginota, no co za film!
– Militarny. – Barbara lekko wzruszyła ramionami. Ani ta tematyka, ani to kino jej nie interesowały. Czary były takie… tutejsze. Nieduże, nie za ładne, bez tej magii dużego ekranu, którą miały większe kina w centrum. Tak, chciałaby się stąd wyrwać, choćby do Śródmieścia.
– Czterysta pięćdziesiąt kilometrów fortyfikacji wzdłuż granicy francusko-niemieckiej! Podziemna komunikacja, podziemne magazyny i koszary! – Henryk się ożywił.
Barbara się uśmiechnęła. A jednak go lubiła. Henryk i te jego militarne pasje. To już niech o nich opowiada, lepsze to niż próby podrywu.
– Ale są i inne filmy… – Rzucił jej znaczące spojrzenie.
A jednak.
– Posłuchaj, ja… – zaczęła nieśmiało, ale odchrząknęła i ciągnęła, już głośniej: – Ja się teraz nie skupiam na żadnych takich… takich sprawach. Zaraz początek roku szkolnego, czasy idą trudne, więc nauka ważna, zwłaszcza że my z mamą same…
– Przecież nie musicie być same.
Złapał ją za rękę, czego się zupełnie nie spodziewała. Patrzył na nią teraz żarliwie.
– Ja wiem, widzę, rozumiem, że wam jest tak trudno… Ale są ludzie, którzy by… którzy… Ja bym na przykład… bo praca jedna jest, te zakłady się zaraz udadzą i najważniejsze, że ja… ciebie…
Barbara czuła, jak wali jej serce. Z jednej strony zrobiło się jej żal Henryka, bo szedł obok niej taki poczciwy, wymięty, bladawy, a jednocześnie z jakimś błyskiem w oku, a z drugiej – to współczucie i te ciepłe wspomnienia przeszłości gięły się pod myślą, że młoda kobieta ma prawo do szaleństw, do wariactw, do czegoś innego, bardziej pociągającego.
– O, patrz! – Znowu ją złapał za dłoń, ale tym razem już inaczej, ton jego głosu też był inny, jakby chciał przykryć tamten emocjonalny wybuch czymś neutralnym. – To już tu. – Machnął ręką w stronę ogrodu Dakowskiego.
Barbara nie zauważyła, kiedy przeszli taki spory przecież kawałek. „Jak to myśli potrafią człowieka pochłonąć”, zdziwiła się, choć ostatnio kilka razy zdarzyło się jej tak wyłączyć. Wszystko zaczęło się po tym Świdrze.
– No, same kobiety prawie, potrzebna im będzie pomoc. – Henryk się uśmiechnął, patrząc na grupkę zajmującą się kopaniem rowów.
– Kilku mężczyzn też jest. Na przykład ten. – Barbara wykonała ruch głową w stronę eleganckiego pana w jasnym garniturze.
– Fircyk. W takim stroju do kopania!... – prychnął Henryk.
– To aktor. W filmie grał. Z Ordonówną, Szpieg w masce. – Barbara nie była na tym w kinie, bo według mamy była za młoda, ale fotosy pamiętała. – I wygląda naprawdę przystojnie. Podoba się kobietom. – Znowu spojrzała na mężczyznę otoczonego wianuszkiem pań, zresztą również w eleganckich strojach. Tak, Śródmieście to był inny świat. Lepszy świat.
– E tam, gadanie! – Henryk machnął ręką.
– Gadanie, gadanie… Przecież mogłeś pójść bliżej. Na Chłodnej i Srebrnej też chyba dziś była zbiórka, co? – Przypomniała sobie plakat na ścianie browarów zachęcający do działań na rzecz bezpieczeństwa stolicy i jej mieszkańców. Znowu się na niego zezłościła. Czy on specjalnie jej tak podpadał z tą swoją racjonalnością i zwyczajnością?...
– Tu szpadle dają – mruknął Henryk. – W składzie Żółtowskiego, w „Kurierze” pisali. Pójdę.
I poszedł.
Barbara znów poczuła się nieswojo. Skąd ta huśtawka jej nastrojów? Może to przez ten cykl miesięczny? Bywały takie dni, że sama się nie poznawała, jakby jakaś inna Barbara w nią wstępowała. Po co mu dokuczała? Dlaczego go tak punktowała? Przecież oboje byli z Krochmalnej, do obojga Śródmieście nie pasowało. W sumie – byli do siebie podobni. Zresztą on chyba naprawdę szedł pomagać w tym kopaniu, pewnie, że chciał bliżej, ale skoro się dowiedział, że ona idzie dalej…
– Mam dwie. – Wrócił pogodny, jakby nic się nie wydarzyło.
Pomyślała, że Henryk ma umiejętność łatwego puszczania w niepamięć różnych przykrostek. Inne zalety także zresztą miał.
Podeszli i ustawili się trochę dalej od aktora i jego wianuszka.
– Kilof byłby lepszy. – Henryk się roześmiał, zanurzając szpadel w gliniastej ziemi.
Barbara zdołała wetknąć w zbity grunt tylko czubek metalu.
– Zostaw – powiedział miękko. – Ja będę wzruszał ziemię, ty ją przerzucaj.
Pracowali w milczeniu. Po jakimś czasie Barbara wspięła się z wykopu i podeszła do stolika, gdzie stało wiadro z wodą. Nabrała jej trochę do jednego z przygotowanych kubków. Było okropnie gorąco. Spojrzała w niebo. Musiało być już koło jedenastej, a może nawet bliżej południa? Chciała pomagać, spełniać swój patriotyczny obowiązek, ale ma przecież sprawy do załatwienia. No i to towarzystwo Henryka – wystarczająco dziś długie. Żeby sobie przypadkiem czegoś nie pomyślał…
Wróciła do rowu.
– Muszę iść. Mama prosiła – powiedziała, jakby się tłumaczyła. I to jak mała dziewczynka.
Henryk jednak tylko się uśmiechnął.
– Ja tu jeszcze trochę pomacham. – Potrząsnął szpadlem. – To do zobaczenia, prawda?
Kiwnęła głową, bo co miała odpowiedzieć – w końcu byli sąsiadami.
Skierowała się w stronę Świętokrzyskiej. Była jeszcze całkiem spory kawałek od numeru dwunastego, gdzie mieścił się sklep Ligi Obrony Powietrznej, a już zobaczyła gęsty tłum, który skręcał w Czackiego. Henryk miał rację – okropnie dużo ludzi tu było. Zawahała się. Jeśli tam pójdzie, to może uda się jej kupić maski, ale przecież nie wiadomo, czy nawet gdy swoje odstoi, to starczy dla niej. A jeżeli starczy, to niczego innego dziś nie załatwi, bo w tych lepiej zaopatrzonych sklepach z żywnością również się robiło tłoczno. Wszędzie zaczynały się kolejki i braki; trzeba było wybierać.
Stała, wahając się, co robić. Czy pójść w drugą stronę, do Alej? A może do Hal? Znowu znany i opatrzony Mirów, ale można tam było zrobić dobre sprawunki.
I wtedy zobaczyła tę dziewczynę znad Świdra. Lucy, czyli pewnie Lucynę. W mieście także trudno było nie zwrócić na nią uwagi.
Szła chodnikiem, w ręku trzymała papierowy pakunek, który wyglądał jak z cukierni. Promienna, uśmiechnięta, zgrabna, no naprawdę jakby z tego plakatu reklamowego Tokalonu zeszła. Barbara przejechała ręką po czole, by wytrzeć kropelki potu. Kiedy spojrzała na swoją dłoń, zauważyła na niej roztartą ciemną plamę. Potem przeniosła wzrok na uwalane ziemią pantofle. Odwróciła się w stronę witryny sklepu z kapeluszami. Nie mogła się dobrze przejrzeć, widziała tylko prześwietlone, rozmyte kontury swojej sylwetki.
Wyglądała, jakby była przezroczysta. Zwyczajna, przezroczysta dla świata dziewczyna.
Nie wiedziała, dlaczego i po co to robi, ale poszła za Lucyną. W pierwszym odruchu po prostu ruszyła za nią, przechodząc na drugą stronę ulicy i dalej sunąc jej śladem. Tuż potem się przestraszyła, że to będzie widoczne, że wszyscy, a zwłaszcza ta dziewczyna, się zorientują, że Barbara ją śledzi. Dlatego zaczęła grać rolę spacerowiczki – tu na chwilę przystanęła, ta witryna ją zainteresowała, a teraz musiała poprawić zapięcie sandałów. Lucyna też kilka razy się zatrzymała, raz nawet obejrzała za siebie, ale na Barbarę nie zwróciła uwagi. Barbara zaś pomyślała, że w sumie ta jej nijakość ma swoje zalety, bo może być w tłumie jak powietrze, podczas gdy Lucyna przyciągała spojrzenia.
Dziewczyna skręciła w kierunku placu Dąbrowskiego. Tu już było mniej osób, ale Barbary to nie zniechęciło; dobrze się czuła w tej nowej, dziwnej roli. Mata Hari. Był taki film o kobiecie-szpiegu. Jego też nie widziała, bo oczywiście była za mała, ale plakaty z boską Gretą Garbo i tak rozpalały jej wyobraźnię.
Wyławiała wzrokiem Lucynę wśród przechodniów. Początkowo myślała, że dziewczyna wybrała się tutaj na spacer, żeby sobie odpocząć na ładnym skwerze, albo że skraca sobie tędy drogę. Lucyna jednak już, już prawie doszła do końca ulicy, ale zamiast skręcić w prawo lub w lewo, w kolejną przecznicę, weszła do okazałej bramy.
Barbara przystanęła przy słupie ogłoszeniowym naprzeciwko tej bramy, niby to studiując napisy na plakatach i ogłoszeniach, ale tak naprawdę zerkała, czy Lucyna znowu się pojawi. Nie pojawiała się. Co robiła w tym niebotyku? W tej pięknej, eleganckiej i wysokiej kamienicy? Czyżby tam mieszkała? Barbara znowu poczuła skurcz zawiści. Żeby tak mieć wszystko – i urodę, i wdzięk, i jeszcze mieszkanie w takiej kamienicy. Los nie obdziela sprawiedliwie. „A może w odwiedziny poszła, z tymi ciastkami?”, pomyślała. „Albo sprawunki komuś zanieść?”
I kiedy już miała opuścić swój punkt obserwacyjny pod słupem, w połowie Kredytowej zauważyła dwie wysokie chłopięco-męskie sylwetki. Serce zaczęło jej szybciej bić. To byli oni, Zygmunt i brat Lucyny. Pochłonięci rozmową, niezwracający uwagi na otoczenie. Zniknęli w tej samej bramie co dziewczyna.
Barbara powinna odejść z tego miejsca, spędziła tu już przecież trochę czasu, a jeszcze jak się do tego doliczy tę pracę przy kopaniu rowu, to już pewnie ze trzy godziny będą. Niczego nie załatwiła, czas płynął, a ona… Sama nie wiedziała, co robi. Co ją do tego pchało? „Głupia jesteś”, pomyślała. Ale od razu przypomniała sobie plakat z Gretą Garbo. „Takie tajemnicze życie!” Przymknęła oczy i wyobraziła sobie siebie, że dostaje w kopercie, oczywiście niepodpisanej, jakieś ważne polecenie, misję! I wykonuje ją wzorowo, jak to ona. A potem zaszczyty, uściski dłoni, może nawet flesze aparatów, to wszystko oczywiście w jakimś ładnym miejscu, a obok przystojny mężczyzna, na przykład Zygmunt…
Zygmunt. Kiedy wypowiedziała w myślach to imię, otworzyła oczy i właśnie go zobaczyła. Teraz szedł sam, co znaczyło, że to on był w odwiedzinach u rodzeństwa, a Lucyna i jej brat tu mieszkają.
Tym razem mężczyzna nie był niczym zajęty, przeciwnie, sprawiał wrażenie uważnego. Po chwili wahania zszedł z chodnika na ulicę i teraz zmierzał wprost na Barbarę.
Natychmiast się odwróciła. Chciała stamtąd uciec, żeby jej nie zauważył, nie pomyślał, że może go śledzi, ale w ostatniej chwili się powstrzymała – taki gwałtowny ruch na pewno by ją zdradził. Sięgnęła do torebki i udała, że czegoś w niej szuka. Wyciągnęła ołówek, bezradnie pokręciła głową, westchnęła i oderwała kawałek plakatu ze słupa. Przyłożyła go do obłej powierzchni i zaczęła po nim pisać. Kątem oka zauważyła, że mężczyzna przeszedł obok niej, całkiem blisko, i w ogóle nie zwrócił na nią uwagi.
Może dlatego, że była „przezroczysta” – tak pomyślała i zrobiło się jej smutno.
A może dlatego, że potrafiła taka być.
I to była myśl łagodząca ten pierwszy smutek.
*
– Gdzieś ty się podziewała! – Mina matki z jednej strony wyrażała ulgę, ale z drugiej – niezadowolenie. Kobieta wychyliła się zza dykty oddzielającej kuchenkę od reszty pokoju. W ręku trzymała ziemniaka i mały nożyk. Barbarze zrobiło się głupio, że matka od razu po pracy wzięła się do kolejnej roboty.
– Przepraszam, ale tyle się zeszło, bo daleko i ludzi wszędzie pełno, kolejki…
– Kolejki – powtórzyła matka. – A sprawunki zrobione? – Popatrzyła na słabo wypełnioną torbę w ręku córki.
– Mąka i mleko, bo do masek się nie dopchałam.
– Nie dopchałam… – powtórzyła za nią. – A może ty czym innym byłaś zajęta?
Barbara stężała. „Mata Hari”, szepnął złośliwy głos w jej głowie. Matka czytała w niej jak w otwartej księdze.
– No nie, naprawdę poszłam aż na Świętokrzyską, ale…
– …ale po drodze kogoś spotkałaś.
Barbara gorączkowo myślała – jakby matka miała się dowiedzieć? Pracuje przecież na Żoliborzu, w zupełnie innym kierunku, więc co by robiła na placu Dąbrowskiego?
– Nie mam pretensji. Obrona miasta to sprawa nas wszystkich, tak trzeba. Henryk zresztą…
Henryk! Więc o to matce chodziło!
– …cię chwalił, że tak dzielnie kopałaś. – Uśmiechnęła się.
– No tak, tak wyszło, bo spotkaliśmy się i od słowa do słowa… – Barbara rozłożyła ręce w geście niby to bezradności.
– U was, młodych, to zawsze wszystko jakoś tak wychodzi. No, idź się przechlap, ziemniaków nie każę ci dziś obierać, pewnie i tak masz odciski na dłoniach.
Barbara cmoknęła mamę w policzek. Już się bała, że wyjdzie na jaw, co naprawdę dzisiaj robiła, a przecież sama nie potrafiła sobie tego wytłumaczyć. Mama jednak niczego się nie domyśliła. A może to Barbara ma pokerową twarz?...
– A wiesz… – mama zatrzymała ją jeszcze w pół kroku do miednicy – lubię Henryka.
Barbara czekała na jakiś ciąg dalszy.
– Jest taki energiczny. I pracowity. I miły.
Barbara wciąż milczała.
– I wydaje mi się, że bardzo cię lubi.
Wyczekująco spojrzała na córkę.
– Chyba tak – odparła w końcu Barbara.
– To nic złego, wręcz przeciwnie. – Mama uśmiechnęła się łagodnie. – Dobrze mieć życzliwą duszę obok.
– Mam ciebie, mamuś. – Barbara posłała jej całusa.
– No ja wiem, ale mnie chodziło o to, że gdybym ja… to znaczy gdyby mnie... gdyby mnie zabrakło, to zostaniesz sama. A tu nie tylko zwyczajnie trudne czasy, lecz także wojna wisi nad głową. Dobrze mieć kogoś, kto by się tobą zaopiekował.
– Po pierwsze, nic ci nie będzie. Po drugie – ja się potrafię sobą zająć. A po trzecie, jest jeszcze ciocia Marysia. – Barbara nie chciała, żeby mama, nawet tak niewinnie, swatała ją z Henrykiem.
– Właśnie! Mamy przyobiecane jakieś rzeczy z ogrodu. – Mama na szczęście łatwo dała się odciągnąć od tematu. – Teraz wszystko na wagę złota. Tyle że nie wiem, czy mogę cię samą wysłać? Może na przykład byś poprosiła He…
A jednak nie.
– Nic mi nie będzie. Nic a nic. I jestem już prawie dorosła – powiedziała Barbara stanowczo.
– O, ho, ho, a to mi zdziwienie. – Mama się zaśmiała.
– A tak! – Barbara też odpowiedziała śmiechem.
I pomyślała: „Jeszcze cię zadziwię. Wszystkich zadziwię”.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Agnieszka Jeż, 2021
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2022
Projekt okładki: Pola i Daniel Rusiłowiczowie/KAV Studio
Zdjęcia na okładce: © Joanna Czogala/Arcangel, © dimm3d/shutterstock
Redakcja: Lena Marciniak-Cąkała/Słowne Babki
Korekta: Magdalena Mierzejewska/Słowne Babki
Skład i łamanie: TYPO Marek Ugorowski
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8195-972-8
Wydawnictwo FILIA
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.