Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Upalne lato 1939 roku. Na horyzoncie wojna – nieprzewidywalna, mroczna. Ale teraz jeszcze słońce i jego spojrzenie: błękitne, gorące, jedyne.
Sara Flinkierówna zakochuje się w Janie Górskim, to miłość zrodzona z przypadku. Łączy ich potężne uczucie, dzieli wszystko inne – ona jest Żydówką z dostatniego domu, on – biednym lekarzem, Polakiem.
Gorący sierpień, współcześnie. Anna Matkowska nie wierzy już w szczęśliwy traf, szuka drugiej połówki na portalu internetowym. Poznaje Marcina Zielińskiego, który w rzeczywistości okazuje się jeszcze cudowniejszy niż w wirtualu. Pcha ich ku sobie szalona miłość i wszystko inne – są dla siebie stworzeni.
Dwie historie, pozornie bez związku, a jednak losy ich bohaterów się przetną, a na jaw wyjdzie wstrząsająca prawda. Co zrobić, gdy okaże się, że całe życie było zbudowane na kłamstwie?
Opowieść o wielkiej sile miłości – ratującej i niszczącej, zmuszającej do najtrudniejszych wyborów. To także historia o tym, jak wybory poprzednich pokoleń wpływają na nasze życie.
Czy miłość jest warta wszystkiego – i śmierci, i życia?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 330
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Anka zapamiętała tę scenę tak, jakby oglądała ją w teatrze.
Czterdzieści dwie osoby, idealnie podzielone na dwie grupy – dwadzieścia jeden od niego i dwadzieścia jeden od niej. Najbliżsi z obu stron. Doskonała symetria, absolutna równość, nigdzie więcej, nigdzie mniej. Usiądą naprzeciwko siebie, dopasowani pod względem wieku i rodzaju bliskości – rodzina lub przyjaciółka czy przyjaciel, starsi lub młodsi. Miejsca wskażą im małe kartoniki z ich imionami i nazwiskami, żeby nie było zamieszania, kto obok kogo. Potem dostaną przystawkę, zupę, drugie danie i deser. Potrawy będą zróżnicowane, adekwatnie do diet, chorób, upodobań. Nikt się nie będzie musiał martwić, czy jego sałatka jest wegetariańska, a zupa – bezglutenowa. Ten, kto lubi białe wino, nie dostanie piwa, a ci, co nie piją alkoholu, nie będą mieli przed sobą kieliszków.
Perfekcyjny obiad. Elegancki, choć bez przesadnego przepychu. Z dbałością o szczegóły i o to, żeby każdy poczuł się wyjątkowo. Jasne, najważniejsi są oni – od kilku dni oficjalnie narzeczeni – ale przecież dzisiejsze popołudnie jest po to, żeby tę decyzję obwieścić światu. Patrzcie, słuchajcie, bądźcie naszymi świadkami – kochamy się, jesteśmy ze sobą, a teraz robimy kolejny krok: publicznie oświadczamy, że weźmiemy ślub. Będziecie świadkami przypieczętowania naszej miłości.
Trochę się o to spierali. Nie, żadnych awantur, przykrych słów czy nieprzyjemnego uporu. Nic z tych rzeczy, nie są w końcu tacy młodzi i nieopierzeni, żeby robić aferę z drobnej różnicy zdań. Można się różnić także w ładny sposób.
Ona uważała, że zaręczyny są „intymne”, że to taki czas dla nich, żeby się sobą nacieszyć kameralnie. Przecież i tak wezmą ślub, zrobią przyjęcie weselne, więc rodziny i znajomi się poznają.
On z kolei był zdania, że przyjęcie zaręczynowe to odpowiednie preludium do ich dalszego – sformalizowanego – związku; wprowadzenie do ślubu.
Przekonał ją. Skoro jemu zależy, wszystko lubi mieć zaplanowane i poukładane, to niech tak będzie. Ona wolałaby oszczędzić sobie trudu (organizacja takiego obiadu wymaga jednak zachodu), ewentualnie spontanicznie by coś przygotowała, ale jeśli on się w tym spełnia…? On zaś się ucieszył, że ona potrafi zmienić zdanie, otworzyć się na nowy pogląd.
To dobrze rokuje ich związkowi. Różni, ale w taki fajny, dopełniający się sposób. Mieli szczęście, że na siebie trafili. Oboje nie najmłodsi – no pewnie, że teraz ludzie nie pobierają się na studiach, tylko najpierw się uczą, potem dbają o karierę, a dopiero na kolejnym miejscu jest ślub, ale jeśli chce się mieć dzieci (oni chcą), to trzeba się wyrobić w określonym wieku. Pośpiech jest jednak złym doradcą, można się nieźle sparzyć, gdy się szuka partnera lub partnerki pod desperacką presją czasu. Ba, nawet gdy żadnej presji nie ma, to też nie jest tak łatwo. Dobrać się – to sztuka. I łut szczęścia.
Więc im się trafiło takie spotkanie. I, mimo wspomnianych różnic, wiele podobieństw. Oboje wykształceni, kulturalni, z dobrych domów.
Teraz przyszedł czas, żeby te domy się ze sobą poznały. Co do tego byli zgodni – w tych domach wyrośliśmy, one nas wychowały. Skoro my niedługo będziemy rodziną, to one także. Obie familie połączone młodymi – częścią wspólną.
Oboje kochają swoich bliskich. Dziadków szanują, rodzeństwa nie mają. W tym też są podobni.
Ich rodziny na pewno się polubią i dogadają. Wspólnota środowiska, pochodzenia, wykształcenia – to takie ważne. Zresztą nawet wyglądają na dopasowanych: eleganccy, mili, już się połączyli w małe grupki i zaczynają się poznawać.
Trzecia pięć. Kelner pyta, czy są wszyscy, czy szykować przystawki na ciepło.
Już prawie. Jeszcze tylko jej dziadkowie. Dzwonili, że chwilkę się spóźnią. Zupełnie nieoczekiwany korek, bo raz, że sobota, dwa, że restauracja mieści się w spokojnej, willowej okolicy, gdzie nie ma supermarketów ani innych zakupowych czy rozrywkowych atrakcji, więc droga powinna być pusta. Ponoć wypadek, co by się zgadzało, bo przemknęła karetka na sygnale. Na to nic się nie poradzi, wypadki się zdarzają.
Trzecia dziesięć. Jego babcia spojrzała na zegarek, a potem na wnuka. On się uśmiechnął, ale poprawił perfekcyjnie zawiązany krawat, czyli pewnie lekko się denerwuje, że ten idealny plan trochę się popsuł.
„Kierowca mówi, ze jeszcze pięc minut”, ona odczytuje SMS od babci. Bez dwóch polskich znaków, co znaczy, że babcia również jest zdenerwowana, bo zawsze starannie pisze wiadomości. Bardzo ją kocha, nie chciałaby zawieść wnuczki, a tu takie coś. „Siadajcie, zaraz dołaczymy”. Kolejny zgubiony ogonek.
Trzecia piętnaście. Proszą do stołu. Lepiej zacząć, a spóźnialscy po cichu dołączą.
Goście usiedli. Zostały dwa wolne krzesła. On wyjaśnia, że wakat zaraz będzie obsadzony, i tłumaczy powód spóźnienia. Ona żartuje, że dziadkowie lubią mocne wejścia. Atmosfera doskonała – sympatia i pełna wyrozumiałość gości.
Oni stoją u szczytu stołu, przy swoich krzesłach. Uśmiechają się do siebie. On bierze ją za rękę. Na kartce mają tekst, który chcą powiedzieć. Wspólnie go przygotowali. Jemu szło jak po grudzie, ale co się dziwić, skoro jest ekonomistą, człowiekiem od cyfr, nie od słów. Jej zdania są okrągłe, jak to u humanistki, ale tu potrzeba czegoś specjalnego. Łatwo sprawę zagadać, zgubić sens w natłoku wyrazów. W końcu się im udało – świetne połączenie jego analitycznej zwięzłości i jej literackiego ducha.
On podnosi swój kieliszek i delikatnie stuka w szkło łyżeczką. Kryształowe dzwoneczki przykuwają uwagę. Goście milkną, spojrzenia wędrują w stronę młodych.
– Miłość jest najważniejsza – mówi ona.
– To sens i cel życia. – Teraz on.
Goście się uśmiechają. Takie słowa ogrzewają serca.
Ledwo słyszalne skrzypnięcie drzwi do sali i prawie bezgłośne kroki po miękkiej wykładzinie. Oczekiwani spóźnialscy, jej dziadkowie. Posyła im uśmiech, ręką subtelnie wskazuje, gdzie mają usiąść.
– Rodzimy się z miłości, chcielibyśmy umrzeć, także kochając. – Trochę drży jej głos. Bardzo się starali, żeby nie dopadły ich frazesy, żeby to było szczere i prawdziwe. Tkliwe, ale nie pretensjonalne. I wreszcie znalazła tekst, który trafił ją prosto w serce. Jeanette Winterson, brytyjska pisarka. Kilka mocnych zdań, które zawierają w sobie tyle treści. Dopisali do nich swój wstęp, trochę zmienili stylistykę. Ale zakończenie zostawili, bo jest przejmująco piękne. On, co prawda, uważał, że może trochę zbyt książkowe, takie nieżyciowe, no i jest tam element grozy, który nie pasuje do przyjęcia zaręczynowego, ale ją to zdanie zahipnotyzowało. Skoro tak, zgodził się. To była jego kolej na mały kompromis.
Dziadkowie są już prawie przy stole.
– Więc szukamy miłości. – On przejmuje pałeczkę. – Wyruszamy na wyprawę. Rozglądamy się i nawołujemy. Czasem towarzyszy nam cisza. Czasem się mylimy, nie wiemy, czy słyszymy nasze echo, czy odzew.
– Ale wędrujemy. – Ona patrzy na niego i czuje, jak coś ją w środku ściska. To jednak jest wzruszająca chwila. Cieszy się, że dała mu się przekonać. Podzieli ten ogrom emocji na dwa razy. Lub dwukrotnie je przeżyje. – Poszukujemy. Bo miłość jest najważniejsza. Miłość jest warta wszystkiego. Miłość jest warta…
– O mój Boże! – Tę uroczystą chwilę przeszywa krzyk. Płaczliwy, niekontrolowany, żałośliwy kobiecy głos. – To ty? – Głos jest niepewny i przerażony.
Robi się cicho. Tak cicho, że aż dźwięczy w uszach.
– Ja… – odpowiada męski głos. Oszołomiony. – Ale to przecież… Ty przecież… Ty nie… – Urywa, zdumiony.
– Ty nie żyjesz. – Znowu kobiecy głos, ale inny. Niższy. Twardszy. Niby stwierdzający, ale jednocześnie przepełniony zdumieniem.
– Żyję. I on też żyje. A ty? Czy wy...? To niemożliwe. Nie. Nie. Nie! Czy ty, czy… Jak to się stało...? – Głos milknie, zagubiony. Po chwili jednak wybucha: – Boże, teraz rozumiem! Teraz wreszcie rozumiem. Jak mogłaś?! Och, Boże! Dlaczego? W imię czego? – Głos się łamie, ugina pod ciężarem tych słów. Kobieta zaczyna spazmatycznie szlochać.
– W imię miłości. – Piękne zdanie, ale powiedziane bez emocji. Głos jest sterylny, wyzuty z jakichkolwiek uczuć, podobnie jak twarz tej drugiej kobiety.
Narzeczona wypuszcza kartkę z dłoni. Biały papier sfruwa na kremowy dywan. „Miłość jest warta śmierci. Miłość jest warta życia” – niedoczytane słowa lądują na miękkim włosiu.
Zapada cisza.
Rozdział pierwszy
Sierpień 1939 roku
„Piękno to nie tylko wygląd, to także zapach”, pomyślała Sara, siadając na piasku. Piasek był żółty, drobny, ciepły. Przesypywała go między palcami i wyobrażała sobie, że to nie drobinki skał mineralnych, tylko jego włosy. Miały taki sam kolor – kolor dojrzałego zboża. I chyba też były trochę szorstkie, bo takie grube i lekko pofalowane. Tak jej się wydawało, bo przecież nigdy ich nie dotknęła naprawdę, zawsze jedynie w marzeniach, pod powiekami. Las pachniał późnym latem – nagrzaną ziemią, lekko podsuszonym igliwiem, fioletowymi wrzosami. Przymknęła oczy i położyła się na miękkiej łasze, która wyglądała jak jasny kobierzec rzucony na zielony mech. Piasek delikatnie przyjął jej drobne ciało; mościła się w nim, wtulała w niego jak w jego ramiona. Jego ramiona muszą być takie – silne, a zarazem delikatne. Tu, na ziemi, zapach był mocniejszy – ostrzejszy, jakby bardziej męski. To od rosłych jałowców nieopodal, ale Sara zamiast zgrabnych, wysokich krzewów widziała jego – Jana. Bez fartucha, bo już po pracy, w oliwkowej koszuli z podwiniętymi mankietami. W fartuchu zresztą też pewnie wyglądał przystojnie. Może nawet bardziej, jeżeli to możliwe? Skropił się wodą kolońską, przyczesał gęste włosy i patrzył na nią. Sara powoli podniosła powieki; było późne popołudnie, ale słońce wciąż mocno grzało i zagarniało dla siebie błękit nieba. On właśnie tak się jej przyglądał, to znaczy tak właśnie działało na nią to spojrzenie jego błękitnych oczu – rozgrzewało, porażało, wręcz oślepiało.
Och! Nad żółtymi piaskami uniosła się atmosfera różowych nadziei.
Sara i Jan.
Jak to ładnie brzmi! Ona miękko, delikatnie, on – solidnie, mocno. Bardzo się te ich imiona łączą. Oba są hebrajskie: Jan znaczy „Jahwe jest łaskaw”, a Sara to księżniczka.
Sara wciągnęła do płuc nagrzane balsamiczne powietrze. Czuła się jak podczas inhalacji – lekko, rześko, jakby się unosiła nad ziemią.
Sara Flinkierówna i Jan Górski.
Najmłodsza córka Mansa Flinkiera, właściciela dobrze prosperującego pensjonatu Madera w Otwocku, i młody doktor z Warszawy, który pracuje w zakładzie leczniczym Zofiówka. Z wykształceniem i bez pieniędzy.
Żydówka i Polak.
To już nie pasowało tak dobrze. Właściwie – nie pasowało wcale.
Sara widziała Jana dwa razy. Raz, kiedy pomylił domy, i zamiast do ich sąsiadów, państwa Ziębińskich, wszedł do domu jej ojca. Był wtedy wezwany na wizytę do jednego z lokatorów Ziębińskich, który źle się poczuł. Sara otworzyła drzwi i po prostu oniemiała. Nie sądziła, że coś takiego może się w życiu wydarzyć, żeby człowiekowi serce zaczynało trzepotać jak ryba złapana w sieć. Żeby kolana się ugięły – naprawdę to poczuła, jak po zbyt forsownym spacerze nad Świder. On też na nią patrzył. Długo, za długo. A dopiero potem zapytał o jakiegoś pana Zamłyńskiego. A wtedy Sara zobaczyła Marię Mirską, młodą dziewczynę, która mieszkała jako sublokatorka w kamienicy Ziębińskich i która również pracowała w Zofiówce, jako pielęgniarka. Szła w ich stronę, a gdy się dostatecznie zbliżyła, powiedziała: „Panie doktorze, to nie ten dom, to po drugiej stronie ulicy, kawałek dalej”. Wtedy ten mężczyzna wyjął z kieszeni koszuli karteczkę, rozprostował ją i przeczytał: „Żeromskiego 13”. Maria zajrzała mu przez ramię: „Pan Ziębiński tak niestarannie pisze. To miało być 18. Chodźmy, panie doktorze, chory pana potrzebuje”. I poszli. Ale wcześniej ten przystojny mężczyzna znowu na nią spojrzał i się uśmiechnął. Wtedy Sara pomyślała, że to cudowne, że pan Ziębiński pisze gorzej niż jej sporo młodsza siostra. I że koniecznie musi zobaczyć tego doktora jeszcze raz. I kolejny, i znów… Zapytała następnego dnia (specjalnie zwlekała, żeby Maria sobie czegoś nie pomyślała), jak ten chory lokator się czuje. Wcześniej nie kojarzyła jego nazwiska, ale teraz już wiedziała, że to młody mężczyzna, student z Warszawy, którego czasami widywała na ich ulicy. Chyba miły, bo zawsze tak kulturalnie się jej kłaniał. Wysłuchała wieści o ataku woreczka żółciowego, ale niezbyt dokładnie, bo cały czas się zastanawiała, jak zapytać o doktora, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Ale Maria, rozmowna, wesoła Maria, sama zaczęła opowiadać o Janie Górskim. Sara wkładała każde zdanie do pamięci. Maria pracowała z nim w Zofiówce, czyli w zakładzie dla nerwowo i umysłowo chorych – dużym osiedlu przy końcu Kochanowskiego. Zakład był żydowski, dla żydowskich pacjentów, ale wśród personelu byli nie tylko Żydzi. Maria trafiła tu dzięki obecnemu dyrektorowi, Stefanowi Millerowi, urlopowanemu terminowo z zakładu psychiatrycznego w Tworkach, gdzie wcześniej pracowała. Jan Górski zaś, młody doktor z Warszawy, zajmował się w Zofiówce chorobami wewnętrznymi.
Sara pomyślała wtedy, że bardzo by chciała widywać go codziennie. Ba, mogłaby nawet zachorować, tyle tylko, że wtedy ojciec wezwałby do niej doktora Kenigsberga, a nie Górskiego.
Jan Górski pojawił się na ich ulicy ponownie następnego dnia po południu. Szedł powoli, jakby się za czymś, a może za kimś rozglądał. Sara wiedziała od Marii, że doktor znów przyjdzie do swojego pacjenta, więc umyślnie się kręciła przy domu, niby to coś porządkując. Kurz z chodnika już kilka razy zmiotła. Kiedy zobaczyła Jana Górskiego, to znowu, jak za pierwszym razem, to samo – miękkie kolana, ciepłe serce. A on się zatrzymał, przywitał, kilka zdań zamienili, ale ich to Sara całkiem nie pamiętała. Pamiętała natomiast, że pomyślała sobie wtedy, iż musi, po prostu musi widywać tego mężczyznę codziennie. A potem – i czy to może być przypadek? – Maria powiedziała, że chorych coraz w Zofiówce coraz więcej i że potrzeba i pielęgniarek, i dziewcząt do pomocy, do przyuczenia. I że może by Sara się zgłosiła, zwłaszcza że to „takie” miejsce. Takie, czyli ich, Żydów.
To było jak drugi rozbłysk. Bo przecież Sara chciałaby gdzieś pracować, to znaczy gdzieś indziej niż w pensjonacie Madera i gdzieś indziej niż w sklepie galanteryjnym lub zakładzie krawieckim, a takie właśnie życie szykował jej ojciec.
Mans Flinkier. Dobry, spokojny człowiek. Prowadzony przez życie wiernością tradycji. Z niechęcią słuchałby o tych nieśmiałych marzeniach Sary. Nie taką przyszłość by dla niej widział. Siostra w zakładzie Zofiówka, gdzie tyle ludzkiego nieszczęścia, cóż to za pomysł, wykluczone, na pewno by tak powiedział. Los przez niego wyznaczony miał na imię Jakub i mieszkał niedaleko, na tej samej ulicy. To środkowy syn Ludwika Lublinera, tego od sklepu i zakładu właśnie.
Sara wyobrażała sobie siebie wśród bal z kolorowymi materiałami albo przy drewnianych szufladach z nićmi i tasiemkami. I tak od teraz, przez całe życie, z przerwami na rodzenie kolejnych dzieci.A tego, jak te dzieci na świat sprasza, razem z Jakubem – niskim, ciemnookim, chudym, nieśmiałym i nigdy się nieuśmiechającym młodym mężczyzną, to już całkiem sobie nie wyobrażała. Jego zapach, jego włosy, jego ramiona nie miały nic z tego uroku i tajemniczości otwockich lasów w okresie nabrzmiałego lata. Nie, one były jak listopad – ciemne, niezachęcające, zasnute mgłą duszących dymów z komina. Od takiej pogody chce się uciec, nie brnąć przez rozmokły śnieg, nie stawiać kołnierza przed wiatrem i nie mrużyć oczu z powodu żrącego dymu. Wtedy, w takim czasie, człowiek marzy tylko o tym, żeby znowu było ciepło, żeby świeciło słońce, żeby lekki wiatr znad Świdra przynosił rześki zapach.
I dlatego Sara uciekała w myślach od Jakuba do Jana. Już coraz śmielej mówiła ojcu, że nie chce, za Jakuba nie pójdzie. O pracy w Zofiówce jeszcze nie mówiła, o Janie Górskim tym bardziej. Znała rodzinną historię: siostra matki sama sobie wybrała męża. Żyda, z porządnej, ale biednej rodziny. Długo się starali o akceptację dziadka, który w końcu powiedział córce: „Jeśli tak cię kocha, to daję mu siedem lat, żeby stworzył ci godziwe warunki do życia. To próba dla waszej miłości i jego zapału”. Wytrwali, są razem już ponad dwadzieścia lat, mają czworo dzieci. Sarze zawsze się wydawało, że te siedem lat to bardzo długo. Teraz myślała, że to wieczność. Do tego ten wybranek był Żydem, czyli jednym z nich. A Jan? Jan był gojem, mężczyzną spoza narodu Izraela. Taka miłość, takie małżeństwo to było dla pobożnych Żydów coś niedopuszczalnego, niemożliwego, grzech nawet mówić. Sara pamiętała taki przypadek, jeszcze z czasów, kiedy mieszkali w Warszawie. Mieli sąsiadów, Lieblingów. Ojciec, matka, trzy córki. Ta najstarsza była śliczna i wesoła. I nagle zniknęła. Liebling powiedział, że umarła. Rzeczywiście, przez siedem dni siedział w domu na niskim taborecie, przy zasłoniętych lustrach, nie zapalał światła, a potem, przez kolejne trzydzieści dni nadal się nie golił, nie wkładał nowych ubrań. Żałoba taka, jak należy, ale pogrzebu nie było. Sara miała wtedy dziesięć lat i nic z tego nie pojmowała. Mama, pytana o Zoję Lieblingównę, tylko wzdychała. Dużo później Sara się dowiedziała, że Zojka wcale nie umarła, to znaczy nie umarła dla świata. Wręcz przeciwnie – żyła, tak jak pragnęła. Zakochała się w młodym Polaku, oficerze, i z nim uciekła. Dla jej ojca to było tak, jakby stracił córkę. Dla niego ona już nie żyła. A jak zachowałby się ojciec Sary…? Kochał ją, swoją córkę. Ale tradycja była najważniejsza.
Ojciec Sary widział, że coś się w niej zmieniło. To znaczy najpierw się domyśliła mama; matki tak mają, że wiedzą o swoich dzieciach więcej niż ojcowie. Jakimś magicznym wprost sposobem, niezwykły magnetyzm duszy wykorzystując, przeczuwają, widzą, słyszą to, co niepowiedziane i ukryte. Nie może to być na podstawie własnych wspomnień z młodości, dawnych doświadczeń, bo przecież ojca i matkę połączyła swatka, tak to kiedyś było. I dalej być powinno, twierdził ojciec. Matka milczała, ale patrzyła na Sarę tak, że Sara czuła jej wsparcie w sprawie odrzucenia kandydatury Jakuba Lublinera. Rodzice może i przeczuwali, że Sara ku innemu swoje serce zwraca, ale że to ktoś taki jak Jan Górski, to na pewno by nie pomyśleli. Coś takiego nigdy się w ich rodzinie nie zdarzyło – taka pomieszana polsko-żydowska miłość. Zresztą w ich rodzinie miłość nigdy się nie mieszała – była prosta i oczywista. Starannie wybrana, wypracowana i umacniania wraz z mijającymi latami.
Jan zaś…
On też na nią tak patrzył; tylko dwa spotkania, ale te spojrzenia były takie… znaczące. Było w nich trochę matczynej troski i czułości, ale był i całkiem nowy, silny błysk – coś takiego, czym tylko mężczyzna może kobietę obdarzyć. Młody mężczyzna pragnący młodej kobiety. Do rozmów, spacerów, spotkania spojrzeń, pocałunków, przytuleń i…
Och! Coś ją chyba ugryzło, jakaś mrówka zabłąkana w cieniu jej dekoltu.
Sara gwałtownie się zerwała, nerwowo zanurzyła drobną dłoń w bawełnianym staniku. Świat, z onirycznej, łagodnej i ciepłej perspektywy poziomej nagle postawiony do pionu, zakołysał się kształtami, zawirował, błysnął mroczkami pod jeszcze nie do końca uniesionymi powiekami.
Sara wreszcie wydobyła małą zbłąkaną mrówkę spomiędzy sperlonych potem piersi. Strząsnęła ją z palców na piasek; czarna kropka zniknęła w żółtym morzu.
Nie chciała jej zrobić krzywdy; szanowała cały świat ożywiony – od młodych gałązek przez kwiaty, pszczoły po większe stworzenia. Wszystko, w czym krążą soki żywotne, ma prawo do spokojnej egzystencji.
Ten nagły zryw wyrwał ją z marzeń wprost do rzeczywistości.
Spojrzała w niebo – nadal było niebieskie, ale, nie wiadomo skąd, zasnute pajęczą siecią chmur, które wyglądały jak rozciągnięta wata albo cieniutka gaza. Słońce wciąż grzało, ale już przymglone, pozbawione blasku, jakby postarzałe.
„Taki teraz czas”, pomyślała Sara, przypominając sobie poranne rozmowy rodziców. Między zachwytami nad piękną końcówką sierpnia a uwagami na temat wakacjuszy powracały pytania o najważniejsze – będzie wojna czy jej nie będzie? Niby w Warszawie jakieś przygotowania, kopanie rowów, gdzie by się można chować na wypadek bombardowania, mobilizacja, ale to wszystko wydawało się Sarze takie nierealne. Przecież nie tak miało być, przecież dopiero co się kraj pozbierał po poprzedniej wojnie. Zresztą Niemcy, co wszyscy mówią, taki kulturalny naród, a kulturalni ludzie nie napadają, nie grabią i nie mordują.
A jednak te napisy, co się ostatnio pojawiły na plakatach w Otwocku, te artykuły, w których autorzy postulują, żeby miasto „odżydzić”… To się dzieje. I to ich sąsiedzi, znajomi, inni Polacy robią.
Więc może rozsądniej by było przyjąć, że różne złe rzeczy mogą się wydarzyć, starać się na nie przygotować, choć nie bardzo wiadomo jak. Ojciec już jakiś czas temu mówił, że może by się przenieść, iść stąd, ale dokąd? Gdzie by im było dobrze?
Sara by i tak zresztą nie poszła. Zostałaby tutaj, bo tu jest Jan. Och, jak on jej wszedł w głowę i serce! Nigdy by nie przypuściła, że jest zdolna do takich emocji.
Więc na razie, mimo tych chmur, unoszącego się wśród sosen niepokoju, będzie się karmić nadzieją, w niej będzie szukać otuchy.
Miłość – to jest najważniejsze. Dla niej warto się nie bać, ona chroni przed lękami.
A Sara się właśnie zakochiwała.
Rozdział drugi
„Ależ upał!” Anka poczuła, jak fala gorąca oblepia ją całą zaraz po wyjściu z budynku. Wewnątrz dwadzieścia trzy stopnie, lekki podmuch klimatyzacji, w prawdziwym świecie ponad dziesięć stopni więcej, a powietrze jak z magla wisi nieruchomo. Kiedy siedziała przed komputerem i pracowała, zdarzało się jej zarzucać na plecy szeroki szal, bo trochę marzła, a teraz chętnie by weszła pod jeden ze zraszaczy ustawionych wśród biurowców i tak tam stała aż do całkowitego przemoczenia. Ale nie mogła. Przede wszystkim dlatego, że jednak głupio by wyglądała. Wokół same poważne instytucje, faceciw garniturach, kobiety na szpilkach. Było, co prawda, kilka firm, do których pracownicy przyjeżdżali nahulajnogach, w modnych trampkach i z kolorowymi włosami, ale oni też by tego nie zrobili, bo pewnie by na to nie wpadli. Byli młodsi od Anki o dobrą dekadę, nie biegali podczas wakacji po osiedlu z grupą innych dzieciaków z kluczami na szyi, nie kąpali się w Smródce, jak wszyscy nazywali ten kanał ciepłowniczy między blokami, nie jedli niedojrzałych jabłek i oranżady w proszku na sucho. Kontestacja i szaleństwo w tym pokoleniu polegały na tym, że się przychodziło do roboty w klapkach albo bez makijażu lub się jechało na wakacje na Podlasie zamiast na Kanary. Zresztą może Anka niesprawiedliwie ich oceniała? Może oni naprawdę byli w tym wszystkim szczerzy i prawdziwi, może za nic mieli konwenanse i zasady?
W sumie Anka też przecież nie była taka jak ci wszyscy poważni ludzie, sunący przed dziewiątą rano gęstą falą do swoich biurowców, a potem wjeżdżający windami na ósme lub dwunaste piętro i z zapamiętaniem oddający swoje życie korporacjom. Pracowała w miesięczniku „Czas Kobiet”, bo skończyła polonistykę, i jedyne, co potrafiła, to czytać ze zrozumieniem i pisać ładne zdania. Więc pisała artykuły – o tematyce społecznej. I to było fajne, bo naprawdę ją to ruszało, tyle tylko, że ten obraz świata musiał pasować do ładnego papieru, na którym były wydawane ich tytuły, więc nie mogło być za smutno, za źle. „Ludzie chcą emocji, ale nie dramatów. Zawsze musi być szczęśliwe zakończenie” – to była mantra jej szefowej, która miała prawie sześćdziesiąt lat i zęby zjadła na tej robocie. Chyba dosłownie, bo tak mogły błyszczeć tylko porcelanowe licówki. Anka myślała, że z tym szczęśliwym zakończeniem to podwójna ściema, bo raz, że nie każda historia dobrze się kończy, a dwa, że to właśnie jest historia, fragment życia, jeden jego rozdział. Cóż z tego zatem, że dobrze się kończy, skoro życie toczy się dalej i dalej trzeba o nie dbać. Nawet jeśli teraz było potknięcie, to można się podnieść. A jeżeli teraz było podium, to za chwilę można z niego spaść. Zakończenie to dopiero śmierć. Anka częściowo się więc spełniała w tych częściowo prawdziwych emocjach. Ale może to nie była wina tej pracy? Może tak właśnie był skonstruowany współczesny świat, za którym trochę nie nadążała? Zawsze była lekuchno do tyłu. Z natury dość nieśmiała, jedynaczka, pod wpływem babci bibliotekarki. W ciągu roku szkolnego zatopiona w książkach, które w czasach jej dzieciństwa były zdecydowanie fajniejsze niż rzeczywistość dokoła. Podczas wakacji rzeczywistość ładniała, bo spędzała je najczęściej w Suwałkach, u dziadków właśnie. Tyle tylko, że dzika przyroda i stonowani starsi państwo też odbiegali od uśrednionych standardów. Ania rosła więc w miłości do książek, natury, ciszy. „Do lekkiego dziwactwa, nie?”, podsumowała to kiedyś jej przyjaciółka Kasia. „Właściwie tak”, pomyślała wtedy Anka. Potem wybrała studia filologiczne, czym dopełniła swój los – wrażliwej, trzymającej się zawsze na uboczu, delikatnej dziewczyny. Kiedy myślała o sobie, to wyobrażała sobie świat jak pędzącą, kolorową i rozświetloną autostradę, a siebie – jako polną dróżkę gdzieś obok. Nie przeszkadzało jej to, godziła się z tym – skoro taka jest jej natura…? Nie wszyscy muszą być w głównym nurcie, można inaczej żyć. Więc pracę miała mimo wszystko fajną, koleżanki w tej pracy też, rodziców i dziadków, czyli całą swoją rodzinę, kochała i lubiła, co, jak się z wiekiem przekonywała, wcale nie było takie częste. I nawet miała mieszkanie – małe, na kredyt, ale jednak własne. Do kompletu brakowało jej jednego spełnienia. I to był drugi powód, dla którego nie weszłaby pod ten zraszacz – Marcin. Jej… jakby to ładnie i odpowiednio ująć… kandydat na chłopaka. Choć czy można być chłopakiem, kiedy się ma trzydzieści osiem lat? Czy to nie jest zbyt niepoważne określenie? Ale jak go nazwać? Partner? Okropne, jak w jakiejś spółce. Ukochany? To takie intymne i staromodne. Zresztą na to za wcześnie. Przyjaciel? Nie, to za mało. To znaczy w ogóle to dużo, bardzo dużo, no ale tu dochodzi jeszcze element damsko-męski.
Właściwie to był dopiero początek. A ona miała nadzieję, że to wreszcie będzie to, o co wszystkim w życiu chodzi – szczęśliwa miłość.
Wreszcie, w wieku trzydziestu trzech lat. Oczywiście, że już bywała zakochana i w związkach. W liceum na przykład. I na studiach też. I w prawdziwie dorosłym życiu również. Tyle tylko, że nigdy nie czuła, żeby to było coś takiego, co by ją całkowicie pochłaniało, zasysało, przyciągało tak, że traciłaby dech. I żeby za tym fizycznym upojeniem szło takie prawdziwe uczucie, czyli zauroczenie osobowością, ciągła ciekawość tej drugiej osoby, przyjaźń, szacunek. Zawsze czegoś brakowało – jeśli była chemia, to duch kulał, jeżeli czułość i zaufanie, to ciało nie drżało. Nie spotkała nigdy nikogo takiego, o kim by myślała, że może z nim przejść przez całe życie. Czasem sobie myślała, że to dlatego, że wybrała takie studia i przeczytała tyle powieści, że proza życia zawsze będzie przegrywała z fikcją. Wtedy się zastanawiała, czy gdzieś nie popełnia błędu. Przecież tyle osób na całym świecie wciąż i wciąż się zakochuje, żeni, wychodzi za mąż, ma dzieci. I wydaje się, że im wszystkim przychodzi to zdecydowanie łatwiej niż jej, Ance. Więc może w niej jest jakiś problem? Może coś takiego w niej sprawia, że żyje bez pary? Aż poznała Marcina i ta myśl o wspólnym życiu na zawsze w niej zakiełkowała. Choć na razie to ich poznawanie odbywało się wyłącznie na odległość.
Nie odbyło się to jak w romansie czy komedii romantycznej – nie wpadła na niego w warzywniaku za rogiem ani nie dobiegli razem do tej samej taksówki i ich nie dłonie nie spotkały się na tej samej klamce od drzwi. Nie było w tym żadnego przypadku, to znaczy takiego przypadkowego przypadku. Lubiła o tym ich spotkaniu myśleć, że było zaplanowanym przypadkiem. Marcina poznała bowiem na portalu dla par, to znaczy – dla przyszłych par. W sumie to taki odpowiednik dawnych anonsów „pani pozna pana, pan pozna panią”. Są też inne, dla tych, co szukają kogoś na noc lub kilka nocy, a nie do dłuższego związku, ale tymi nie była zainteresowana. Tu również początkowo czuła opór, ale gdy się nad tym bardziej zastanowiła, doszła do wniosku, że tylko ten pierwszy krok jest mało romantyczny, bo odbywa się zdalnie i za pomocą algorytmu, który dobiera ludzi w najbardziej pasujące pary, a potem wszystko toczy się jak w prawdziwym życiu. Ludzie się umawiają w kawiarni lub na spacer, idą do kina albo do lasu, trzymają się za ręce, patrzą sobie w oczy, całują się. Chcą tej znajomości bądź ją kończą. Skoro nie ma wielu okazji, żeby gdzieś na siebie wpaść, to można zacząć od portalu. Zresztą nazwa taka ładna – portal to wejście, obramienie drzwi wejściowych do jakiegoś ładnego, niezwyczajnego budynku. Albo nowego życia.
Zatem zaplanowane jest tylko to, że się zaczyna poszukiwania, a potem – to już przypadek. Prawie tak jak w życiu, gdzie ludzie też się rozglądają za swoją drugą połówką.
Zarejestrowała się więc na tym portalu, opisała się, wkleiła swoje zdjęcie – ile się zastanawiała nad wyborem – żeby nie wyglądała ani jak urzędniczka z banku, ani jak tancerka klubu go-go, ani jakby jej specjalnie nie zależało, ani jak desperatka, tylko jak fajna i ładna Anna Matkowska, która szuka równie fajnego i przystojnego faceta, i zaczęła przeglądać oferty. Nic, nic, nic – nikt się jej nie podobał. Klikała w fotki, notki i w sumie może nawet nie byli to całkiem brzydcy czy zupełnie nieciekawi mężczyźni, ale nic w niej nie drgnęło na ich widok. W tym czasie zdarzały się jakieś zaczepki, propozycje, ale tu także nikogo, kto by ją zainteresował, za to kilku, którzy sprawili, że właściwie to chciała wykasować swój profil. Niektórzy to naprawdę myślą, że w internecie można wszystko, jakby tu przyzwoitość nie obowiązywała, jakby byli anonimowi i bezkarni. To była brzydka strona sieci. Anka wierzyła jednak, że jest i ładna, po której są ludzie podobni do niej – mądrzy, wrażliwi i pojedynczy. I nie myliła się, bo napisał ON. Marcin Zieliński. Przystojna twarz, intrygujące spojrzenie, mail bez błędów ortograficznych i zachęcający, by poznać tego faceta lepiej. To nie było szkolne wypracowanie pod tytułem „Moja charakterystyka”, tylko zaproszenie do jego świata. Zaczęli do siebie pisać. Właściwie nie było w tych listach niczego nadzwyczajnego – proste sprawy: trochę o sobie, o życiu, pogodzie za oknem, ostatnio przeczytanej książce. A mimo to bardzo szybko się od tych listów uzależniła. Wciąż zerkała na telefon, czy nie pojawiła się nowa ikonka koperty. Ta rozmowa przez łącza robiła się coraz dłuższa, coraz więcej o sobie wiedzieli. Było coś jeszcze, czego nie potrafiła nazwać, co kryło się między literami i zdaniami, w jego oczach także. Przeczuwała już, że jeśli nie potrafi oddać uczuć słowami, to one pewnie są z tej półki „niezwyczajne”, „wyjątkowe”. Jej intuicja przebudziła się z letargu i rozkazała: „Umów się z nim”. Więc się umówiła.
I właśnie szła na to spotkanie.
Była zarówno zdenerwowana, jaki i podekscytowana. Nie da się oswoić takich emocji. Kiedy była młodsza, wydawało się jej, że to kwestia doświadczenia, wprawy. Akurat! Przecież spotykała się z mężczyznami, była w kilku związkach. Za każdym razem to było coś nowego, coś innego. Za każdym razem musiała opanować sytuację – najpierw były nerwy, potem już trochę spokojniej, a na końcu… na końcu okazywało się, że jest tak spokojnie, że… pudło.
A może za dużo wymagała od miłości? Może by wystarczyła taka zwyczajna, dobra miłość? Wystarczająco dobra miłość? Podobno najlepsze są właśnie wystarczająco dobre matki, a nie te najsuperowsze. Może z miłością jest tak samo? Skąd ludzie mają wiedzieć, jaka ona powinna być? Z książek, z literatury, z filmów? Z obserwacji? Może w szkole nie powinno się wkuwać budowy pantofelka czy mikroskopu, a więcej rozmawiać o uczuciach, miłości, rodzinie? W końcu szkoła ma przygotować do życia – a ile razy w dorosłym życiu przyda się komuś wiedza o okularze, tubusie czy wodniczce tętniącej? O miłości zaś – codziennie…
Anka przeszła kładką nad ulicą i dotarła na przystanek tramwajowy. Schody w górę, schody w dół. Czuła, że sukienka przykleiła się jej do pleców. Żeby tylko przyjechał klimatyzowany, bo dotrze na to spotkanie mokra jak rusałka.
Miłość. Przecież miała w domu dobre wzorce. Udane małżeństwa, żadnych rozwodów. Na przykład babcia i dziadek. Ponad pół wieku razem! Dużo starszych par jest jak kurki z wodą – kręcą się w przeciwnych kierunkach, absolutne odmienności, gorąc i lód, a jednak coś ich łączy – letnia temperatura. Jej dziadkowie byli inni. Dziadek wpatrzony w babcię z miłością, babcia czuła i oddana. Skoro nawet teraz tak ładnie się kochają, to jak musieli być w sobie szaleńczo zakochani, gdy się poznali? Szkoda, że nieczęsto się z nimi spotyka, bo mieszkają w Suwałkach, a ona – w Warszawie. Zresztą dziadkowie nie byli zbyt wylewni w opowiadaniu o uczuciach. To inne pokolenie, żadnego reality show, jak teraz.
Przyjechała osiemnastka. Nowe wagony, w środku przyjemny chłód.
Anka usiadła. Za kilkanaście przystanków pozna Marcina osobiście.
Rodzice. Oni też byli dobrym małżeństwem. Poznali się na studiach, w Stodole, klubie studenckim. Mama mówi, że tata z miejsca się w niej zakochał, po prostu oniemiał – zaczepił ją, przykleił się i już się nie odkleił. Ojciec – że to ona pierwsza go poprosiła do tańca. Przekomarzają się i teraz, chwilę przed emeryturą. Poczucie humoru też jest bardzo ważne. Wiele spraw jest ważnych w związku. Z jednej strony trudno tak się dobrać, ale z drugiej – udaje się, przecież miała tego przykłady w najbliższej rodzinie.
Podobno po przodkach dziedziczy się nie tylko wygląd, predyspozycje do chorób, lecz także sposób zachowania, poglądy, podejście do życia, nawet jeśli się sobie tego nie uświadamia. Zgadzała się z tym. Po mamie (i po dziadku) miała ładną, jasną karnację, po babci duże, ciemne oczy, po tacie – optymizm. Po rodzicach lubiła wycieczki, po dziadkach – przyrodę. Po babci i mamie – z zapałem czytała. Skoro taka była do nich podobna, to dlaczego nie ułożyła sobie jeszcze życia?
Rozejrzała się po okolicy. Królikarnia, czyli mniej więcej jedna trzecia drogi za nią. Ludzi przybywało, robiło się coraz ciaśniej. Lubiła się przyglądać pasażerom. Od razu sobie wyobrażała, kim są, czym się zajmują, dokąd jadą, jakie mają historie.
Telefon zawibrował. Poczuła mrowienie. Czyżby to Marcin odwołał randkę, to znaczy spotkanie? Jeszcze się nie zobaczyli na żywo, a on już mówi pas? Znowu się nie uda? Nerwowo stuknęła palcem w ekran. Nie, to nie on. SMS przyszedł od Kaśki, jej przyjaciółki. „I jak? To on ze zdjęcia czy pięćdziesięciolatek z brzuszkiem? Wrażliwy intelektualista czy kibol z siłowni?” Anka się uśmiechnęła. Kaśka, poznana w liceum. Potem ich drogi się rozeszły, bo ona wybrała SGH, a Anka – polonistykę. Kaśka również żyła w dobrym małżeństwie. Mieszkała pod Warszawą, w ładnym domku, miała dwoje dzieci i fajnego męża. Też się jej udało. „Jadę, potem dam Ci znać”. Anka już miała wysłać wiadomość, ale postanowiła dopisać jeszcze jedno zdanie. „Więcej wiary!” Odpowiedź przyszła szybko: „Ja mam. Pracuj nad swoją!”. No tak, Kaśka uważała, że Anka jest zbyt idealistyczna, może nawet – choć tego nie powiedziała jej wprost – za bardzo lubi wszystko komplikować, nad wszystkim się namyślać. I chciałaby, żeby wszystko było doskonałe.
Anka westchnęła. Jak będzie tym razem?
Do placu Zbawiciela zostały dwa przystanki. To Marcin zaproponował spotkanie w tym miejscu. W centrum, dobry dojazd, kilka knajpek. Modny warszawski adres. Anka nie przepadała za takimi miejscówkami, ale tym razem jej odpowiadało, bo było popularne, więc zatłoczone. Na pierwszy raz dobre – w tłumie łatwiej się schować, gdyby na żywo kontakt z Marcinem nie zachęcał jednak do intymności.
Wysiadła. Czuła narastające zdenerwowanie. Przeszła przez ulicę, na wprost kościoła Zbawiciela. Przez głowę przeleciała jej myśl, że może by na chwilę wstąpiła i się pomodliła w intencji tej znajomości. „Jezu”, skarciła się zaraz. „To nie jest jak fontanna z życzeniami, że się wrzuci pieniążek i plum”. Nie była żarliwą katoliczką, co też dostała w genach, była za to uczciwa, wobec siebie również.
No dobra, znajdowała się już po tej restauracyjnej stronie placu. Wszędzie stoliki, gwar, śmiechy, szum. Bliżej ronda – kwiaciarki. Mnóstwo wiader z kolorowymi bukietami. Ich zapach mieszał się z aromatem kuchni indyjskiej, gruzińskiej, pieczoną bagietką i winem.
Ostatni lokal, przy Nowowiejskiej. Szła tam na lekko drżących nogach. Jak w pierwszej klasie w nowej szkole. Może ciało się starzeje, ale w środku na zawsze, choć w części, pozostaje się dzieckiem.
– Cześć. – Usłyszała nagle.
Rozejrzała się zdezorientowana. Przed nią nikogo nie było.
– Cześć! – No tak, głos dobiegał z tyłu, zza jej pleców.
Odwróciła się. Najpierw zobaczyła kolorową plamę – to była duża wiązanka mieczyków. Fioletowych, różowych, białych. A nad nimi – on. Taki jak na zdjęciu. Nie – zdecydowanie lepszy niż na zdjęciu.
Przepadła, już to wiedziała. Jak to jest, że serce czy też dusza od razu wiedzą to, nad czym człowiek się biedzi dużo dłużej? One po prostu czują, nie dywagują. I działają jak najszybszy i najmocniejszy komputer: w ułamku sekundy przeczesują wszystkie wspomnienia, doświadczenia, zdobytą wiedzę i wypluwają wynik – aprobata lub ostrzeżenie. Tak działa intuicja, w którą Anka mocno wierzyła; były w dobrych relacjach. Hormony, zachęcone tą intuicją, wystrzeliły. U mężczyzn Anka szukała pewnych stałych cech w wyglądzie: mocno zarysowanej żuchwy, gęstych, jasnych włosów, niebieskich oczu. Ewolucja lubiła, gdy łączyły się fizyczne przeciwieństwa. Marcin wyglądał bardzo pociągająco. Bardzo. I miał taki niski, intrygujący głos. Już zdalnie ją pociągał, teraz, na żywo – ach!
– Cześć – odpowiedziała. Wzięła od niego bukiet. Był duży i trochę nieporęczny, ale bardzo ładny. Nigdy nie dostała mieczyków, zawsze róże albo tulipany.
A potem ją pocałował. W policzek, choć blisko kącika ust. Och! Oooch! To było to! Pocałunek nie skończył się na ciepłej skórze policzka, tylko zmienił się w miły dreszcz, który roziskrzył się w jej brzuchu i pomknął igiełkami podniecenia w dół.
Niebo i ziemia się zatrzęsły.
Takich emocji nie da się w sobie wzbudzić, one po prostu muszą się same pojawić. „Z nikim nie masz takich ciar”, śpiewał Limboski. To było o niej, teraz to wiedziała. I chyba o Marcinie, bo czuła, że on reagował na nią podobnie.
Te drgania utrzymywały się podczas kolacji i obejmowały całego Marcina, nie tylko jego aparycję, lecz także środek. Lubił zwierzęta i wędrówki po górach. Każdą wolną chwilę – pracował jako analityk w firmie doradczej – spędzał na podróżach. Anka też uwielbiała poznawać świat. To nie musiały być dalekie wyprawy, byle tylko krajobraz był nowy, inne kolory, inaczej ubrani ludzie, nowe miasta, wsie, plaże, szlaki. Dużo czytał, jak ona. Zamiast piwa wybrał wino (ona też). Lubił żartować, ale subtelnie, żaden rubaszny rechot. Ładnie pachniał. Patrzył na nią z zauroczeniem w oczach. Delikatnie, niby przypadkiem, dotknął jej dłoni, sięgając po pieczywo. Trzymał swojej kolano obok jej kolana. Czuła jego ciepło. Miał ładnie obcięte paznokcie. Najbardziej śmieszyły go angielskie komedie. Zapytał, czy poszłaby z nim do teatru. Poprawił jej kosmyk włosów i delikatnie musnął płatek ucha.
Dokoła był tłum i gwar, a ona miała wrażenie, że są sami.
Było absolutnie cudownie, czuła się z tym facetem fantastycznie.
Nie chciała, żeby ten wieczór się skończył, on chyba też. Kiedy zapłacił rachunek i szli do metra, oboje stawiali jak najmniejsze kroki, żeby to pożegnalne odprowadzanie trwało jak najdłużej.
W końcu stanęli przy wejściu do podziemnej kolejki. Za plecami zaterkotał tramwaj, jakieś auto ruszyło z piskiem opon. Przed oczami miała metalowy parkan budowy, z boku – szare schody. Nie zamieniłaby jednak tego miejsca na żadne inne, zwłaszcza gdy się pocałowali na pożegnanie. Wtedy wszystko dokoła zniknęło. Po pocałunku także można poznać, czy ludzie do siebie pasują. Pocałunek jest najintymniejszą formą erotycznego spotkania, bliższą niż sam seks. Całowali się miękko, delikatnie, szczerze, zachłannie, zagarniająco, czule i do utraty tchu.
– Ech, młodość. – Usłyszeli męski głos.
– Chodź, nie gap się tak. – Teraz dołączył inny, kobiecy, niby strofujący, ale ona też się im przyglądała. – Może byśmy sobie przypomnieli, jak to jest? – Wzięła go za rękę i po chwili zniknęli w tunelu metra.
W nocy nie mogła spać. Otworzyła okno na oścież, a i tak było jej duszno. Miała przyspieszony puls i problem, by zebrać myśli. Nie miała za to żadnych lęków – przyszłość jawiła się jej jak dzisiejsze niebo – błyszczące, roziskrzone.
Anka właśnie się zakochiwała.
Rozdział trzeci
Wrzesień 1939 roku
To, co miało się nie wydarzyć, jednak się dokonało. Niemcy najechali na Polskę. Dwadzieścia lat spokoju, dwadzieścia lat ciężkiej pracy, żeby skleić poraniony kraj, i znowu nieszczęście.
To, że wojna się zaczęła, nie zmieniało jednak faktu, że nadszedł pierwszy dzień nowego roku – Rosz ha-Szana 5700. Ruta Flinkierowa, mama Sary, kupiła gęsi z hodowli, po sześć złotych za sztukę, przecież w taki czas trzeba świętować. Zdawało się, że mimo wszystko uda się ocalić codzienne, zwykłe życie.
Nie udało się.
O drugiej po południu do domu Flinkierów przybiegł Josek Fridman. Zdyszany chwycił się futryny i krzyknął od progu:
– Abraham Rotenbach zabity!
Sara z matką właśnie szykowały tę gęś do podania na stół. W ogromnej brytfannie, obłożona jabłkami, sowicie natarta ziołami, wypełniała zapachem cały pokój. Taki smaczny świąteczny obiad, zapowiedź dobrego roku. Obie zastygły nad talerzami. Ruta odsunęła krzesło i wskazała na nie ręką, zapraszając tym gestem chłopca, żeby usiadł. Był blady i spocony. Josek opadł na siedzisko. Sara podała mu szklankę z wodą. Pił łapczywie, a potem opowiedział, co się wydarzyło:
– Abraham Rotenbach na cześć święta poszedł ze Szmuelem, swoim średnim synem, do mykwy, a tam mordercza kula zabrała mu życie. Jeden strzał i padł na ziemię. Szmuel przy nim, pochylony, zaraz inni się zbiegli, nawet po doktora posłali, ale on już bez życia. Pogrzeb jeszcze dziś. W mieście przerażenie, strach okrutny.
Rzeczywiście, trwoga była trudna do opisania. Kiedy Sara wyszła na ulicę, miała wrażenie, że noc przykryła Nowy Rok. Niemcy zajęli bet ha-midrasz, więc każdy w samotności wylewał przed Bogiem żale ze swojego serca albo szedł do sąsiada, tak jak Lubliner z synami przyszedł do ojca Sary i jej brata, żeby się razem z nimi pomodlić. Grupa dawała wsparcie. W trudnych chwilach najgorzej być samemu. Sara siedziała z mamą i siostrą, niewiele mówiły, ale wystarczyło, że były razem. Potem wstały i sprzątnęły nakryty stół. Gęś pozostała nietknięta.
W nocy było słychać strzelaninę. Sara nie mogła spać, cała drżała. Myślała o tym, jak to możliwe, że w ciągu kilku godzin świat się tak bardzo zmienił. Ojciec, co prawda, twierdził, że to nie były godziny, a całe tygodnie czy może nawet lata wstecz, ale przecież, choćby i na pozór, tak zewnętrznie, było spokojnie, to znaczy nikt nie ginął, nie tu, u nich, w Otwocku.
Teraz zaś spokój został zburzony. Rano po mieście chodzili żołnierze i szukali ludzi do pracy. Mans i Dawid Flinkierowie schowali się do szopy, z tyłu domu, i ich nie znaleźli. Nie szukali jednak zbyt dokładnie, ale może dlatego, że udało im się zebrać dużą grupę mężczyzn. Sara odetchnęła z ulgą, lecz ojciec stwierdził, że oni na pewno wrócą. Tym razem ich nie zabrali, ale następnym…
Po południu, wciąż roztrzęsieni, Mans i Dawid poszli nad Świder, na taszlich. Jak co roku opróżnili kieszenie ubrań do rzeki, symbolicznie odrzucając swoje grzechy. Żydzi tego dnia wyrzucają swoje nieprawości w morze. Sara nigdy wcześniej jakoś głębiej się nie zastanawiała nad tym rytuałem – był, od wieków, więc co tu się namyślać? Tak robili ojcowie, tak robią synowie i tak robić będą wnukowie. Teraz jednak próbowała zgadnąć, jakich nieprawości mogli się dopuścić Dawid lub jej ojciec. Albo ich sąsiedzi. I jak je zestawić z tym, co Niemcy wyczyniają w Otwocku, w Warszawie i w wielu innych miastach i wsiach w Polsce.
To było smutne święto. Tym bardziej, że wieczorem ojciec znowu zaczął rozmowę o Jakubie Lublinerze.
– Ludwik Lubliner to dobry człowiek. I dobry ojciec. Synowie jego, zwłaszcza Jakub, też są dobrymi ludźmi. W niespokojny czas trzeba żyć wśród dobrych ludzi. – Spojrzał na Sarę.
Milczała. To nie było pytanie, więc nie odpowiadała. Nie było to także stwierdzenie faktu – jeszcze.
– I nie dość, że są dobrzy, to jeszcze są majętni. Te dwie rzeczy, dobro i majętność, to największy skarb w czas pokoju. W czas wojny ten skarb jest jeszcze większy. – Ojciec wciąż nie spuszczał z niej wzroku.
Sara jednak milczała. Co by miała odpowiedzieć? Ojciec może mieć rację, pewnie ją ma, ale ona nie chce iść za Jakuba. Nie chciała już wcześniej, zupełnie sobie nie wyobrażała siebie razem z nim pod chupą ani potem, w pokoju, w jadalni, w sypialni. Zwłaszcza w sypialni. Tu sobie w ogóle zresztą niewiele wyobrażała, ale za to przeczuwała. Po spotkaniu z Janem coraz więcej, coraz śmielej. Ach, zobaczyć go znowu! Jeszcze raz patrzeć mu w oczy! Ponownie poczuć, jak pachnie! Pchały ją do tego wewnętrzne pragnienia, których wcześniej nie odczuwała. To Jan je w niej rozbudził.
– Saro? – Z zamyślenia wyrwał ją głos ojca. Matka przyglądała się jej z troską. – Dobrze się czujesz?
Kiwnęła głową, ale zaraz potem pokręciła.
Ojciec westchnął. Tyle trosk w jednym czasie. Wojna, agresja niemieckich żołnierzy skierowana przede wszystkim na nich, Żydów, niepewność co do interesów i córka na wydaniu, która się sprzeciwia woli ojca, i to w taki sposób, że milczy i zamyka się w sobie. Nawet matce nic nie mówi, choć wcześniej zawsze jej słuchała, zawsze z nią rozmawiała. Może to wojna tak na nią działa?
Tej nocy Sara znowu nie mogła spać. Było cicho, tym razem nie słyszała strzałów. Ciemność za oknem była jednak mroczna. To nie był już ten tajemniczy granat szumiących sosen, tylko ponury mrok, który niósł trwogę.
Sara pomyślała, że gdyby nie Jan, to byłoby całkiem ciemno, nieprzejrzysta czerń. A tak gdzieś się tliła nadzieja, która rozjaśniała jej świat.
Przecież to by było tak okropnie i strasznie niesprawiedliwe, gdyby miała się nigdy nie przekonać, czym tak naprawdę jest miłość.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Agnieszka Jeż, 2020
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2020
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2020
Zdjęcia na okładce: © Rekha Arcangel/Arcangel, © remik44992/Shutterstock
Redakcja: Lena Marciniak-Cąkała/Słowne Babki
Korekta: Agnieszka Zygmunt/Słowne Babki
Skład i łamanie: TYPO Marek Ugorowski
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8195-184-5
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.