Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ostatni tom Sagi Rodziny Polakowskich rozgrywa się na tle przemian zachodzących w powojennej, komunistycznej Polsce aż po początek dwudziestego pierwszego wieku.
Zofia wciąż mieszka w Anglii. Po stratach, których doświadczyła, przy życiu trzyma ją wyłącznie nadzieja. Może kiedyś znowu pojedzie do Saren i postawi stopę w miejscu, w którym pozostawiła serce. Teraz jednak są to tereny radzieckie; Sowieci wciąż decydują o losach Polski. Zofia marzy o przestawieniu zwrotnicy historii. Prywatnego szczęścia powoli przestaje już wypatrywać – los jest jednak uparty i podsuwa jej nieoczywiste szanse.
Dorosły Krzysztof podczas odwiedzin u siostry myje naczynia w pubie, włóczy się po Liverpoolu i słucha koncertu nieznanego młodego muzyka Johna Lennona. Po raz pierwszy w życiu czuje, czym naprawdę mogłaby być wolność. Waha się, czy wybrać nęcącą Anglię, gdzie zawsze pozostanie obcy, czy ojczyznę, z którą łączą go szorstkie uczucia. W życiu osobistym przekonuje się, że miłość może się zjawić nieoczekiwanie i zażądać postawienia wszystkiego na jedną kartę.
Ela próbuje żyć pogodnie i zgodnie, choć każda z par, które tworzy, jest niedobrana: od Zosi różni się światopoglądem, od Mariana pochodzeniem, od Krzyśka – ambicjami. Kocha ich wszystkich; z rodzeństwem wiąże ją wspólnota krwi i przeżyć, męża wybrała na dobre i na złe. Które więzi okażą się najsilniejsze?
Rok 1989 przyniesie Polsce wolność. Wiatr zmian dmuchnie także w życia Polakowskich – co zostawią za sobą, a z czym pójdą w przyszłość?
„Nieuchronny zmierzch” wciąga od pierwszej strony. Zauroczy zarówno miłośników powieści historycznych, jak i tych, którzy lubią chwytające za serce opowieści rodzinne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 372
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska
Wydawczyni: Monika Rossiter
Redakcja: Lena Marciniak-Cąkała
Korekta: Paulina Kawka
Projekt okładki: Urszula Gireń
Zdjęcia na okładce: © Stylish_Pics / Shutterstock.com; © Andris; © tong2530/ Stock.Adobe.com; © Narodowe Archiwum Cyfrowe
DTP: pagegraph.pl
Copyright © 2024 by Agnieszka Jeż
Copyright © 2024, Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie I
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-268-0
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Warszawa, jesień 1956 roku
– Wszystko będzie dobrze.
Ela obróciła się w stronę siostry. Siedziały razem w kuchni; tylko one dwie. Dzieci już spały, Krzysiek poszedł na jakieś spotkanie, a Marian był w pracy.
Wreszcie miały czas tylko dla siebie. I to na ostatniej prostej, ponieważ następnego dnia Zosia wracała do Wielkiej Brytanii.
Obie deklarowały, że cieszą się na taką okazję spokojnej rozmowy, ale gdy wreszcie usiadły przy kwadratowym stole, zastawionym dużo za dużą ilością jedzenia, przy którym Ela krzątała się przez dwie ostatnie godziny, zapadła cisza.
Wcześniej zagłuszały ją stukające garnki, bulgocząca zupa, szum wody, trzask drzwiczek kuchennych. I ich rwane rozmowy, a raczej krótkie wymiany zdań na tematy kucharskie.
Teraz tego nie było, za to były one dwie.
Ela zaproponowała, żeby przeszły do dużego pokoju. „Tu jest dobrze”, odparła Zosia. Ela tak miała, lubiła to miejsce, bo lubiła gotować, wolałaby jednak, żeby siostra zapamiętała ją w innej roli. Odświętnej, wśród ładnych dekoracji, z widokiem na świeżo umyte okna i wykrochmalone firanki. Ale Zosia nie chciała.
I w ogóle tak jakoś…
Ela bała się tej wizyty. Od ich rozłąki minęło kilka lat, a ona miała poczucie, jakby to była co najmniej dekada albo jeszcze więcej. Zawsze się różniły, ale kiedyś, gdy żyły w domu rodzinnym, ich wzajemne dopasowywanie się do jego klimatu zacierało te różnice.
Teraz ten dom był tylko wspomnieniem, tak mglistym, jak dzisiejszy wieczór.
Ela starała się, żeby Zosi było u niej dobrze. Dbała o nią, jak o każdego gościa, ale dochodziło do tego coś jeszcze – chęć, by Zosia wyjechała z Polski z przeświadczeniem, że Ela ma tu dobre życie. Na poziomie. Że się jej udało – choć jest młodsza i zawsze była tą gorszą, nie tak piękną, nie tak mądrą. Oczywiście, że nikt tego nie mówił, ale to się czuło. I to była zadra w sercu Eli; z czasem otorbiona, zarośnięta, ale niekiedy dająca o sobie znać.
Na przykład wtedy, gdy Zosia postawiła nogę na peronie. Piękna, od razu wyróżniała się w tłumie. Zupełnie jakby w socjalistycznej Polsce odrodziła się sanacja – ten sznyt, ten wdzięk, ta… wyższość. Zosia nie przyjmowała takiej pozy – ona po prostu taka się urodziła.
Ela co innego dostała w spadku po przodkach. Zosia wzięła to, co najlepsze po kądzieli. Eli dostała się linia miecza – i to takiego wyszczerbionego, niezachęcającego do walki.
O nic nie walczyła, w niczym się nie spalała. Brała, co życie dawało. Owszem, dopinała swego, jeśli chodziło o pewne sprawy – na przykład o studia. Postanowiła, że skoro ma już maturę, to będzie się uczyła. Jeszcze rok wcześniej byłoby to niemożliwe, bo jak dojeżdżać do Łodzi czy Torunia, ale od tego roku i w Warszawie uruchomiono Studium Nauczycielskie. A także Zaoczone Studium Nauczycielskie Pedagogiki Specjalnej. Ela wybrała to drugie, ponieważ na studia stacjonarne nie miała warunków. Alinka dopiero co poszła do przedszkola, więc co i rusz jakieś choroby. A Andrzejek ledwo w drugiej klasie. „Dzieci potrzebują matki”, powiedział Marian. Odparła, że w takim razie będzie się uczyć zaocznie. Skrzywił się, kiedy to usłyszał. „To co z dziećmi będzie? Przecież wtedy akurat w domu zostaną”, zapytał. „Dasz radę”. I pocałowała go. To zawsze działało. Wtedy też. Dołożyła jeszcze na zachętę, że Krzysiek pomoże. Marian wątpił – że studia, że jak nie Kaśka, to inne panienki będą, ale Ela widziała, że brat naprawdę lubił siostrzeńców. A z Kaśką się chyba rozstał i żadnej innej nie było na horyzoncie. I jakoś szło, choć dopiero minęły niecałe trzy miesiące takiej nauki. Marian nawet na nią nie wyrzekał, choć nie był szczęśliwy z takiego obrotu spraw. To nie było popularne w jego środowisku, żeby dzieci niańczyć. Choć ostatnio Marian rzadziej wychodził z kolegami. Komórka, w której pracował, ulegała rozformowaniu. Tyle jej powiedział. Co dalej? „Niech cię o to śliczna głowa nie boli”. Konsekwentnie trzymał ją na dystans od swoich spraw zawodowych.
Jednak mimo tych różnych zawirowań Ela czuła, że znajduje się w dobrym miejscu. Niczego by w swoim życiu nie zmieniła; a już na pewno nie Mariana. Trafili na siebie, była o tym przekonana.
I jednocześnie nie czuła, żeby podobnie było z Zosią i Janem.
Nie, Zosia niczego takiego nie powiedziała. Zosia w ogóle była oszczędna w słowach. Zachowywała się „z klasą”; zdecydowanie przedwojennie, bo teraz klasa to była robotnicza, i warunki zupełnie inne. A jednak Ela odnosiła wrażenie, że angielskie życie Białych nie płynie spokojnym, dobrym nurtem.
I nawet zdążyło być jej z tego powodu wstyd, ponieważ kiedyś zazdrościła siostrze, że ona już ma swojego wymarzonego chłopca, a na palcu pierścionek zaręczynowy mamy. Ten, którego Marian nie chciał w podzięce za uratowanie życia Zosi.
Było, minęło.
Podobnie jak ich bliska relacja.
A jednak teraz, na kilkanaście godzin przed rozstaniem, Ela poczuła, że powinny się do siebie zbliżyć. Impulsem było wypowiedziane przez Zosię zdanie: „Zobaczymy, jak to wszystko będzie”.
I dlatego Ela powiedziała to, co powiedziała.
– Słucham? – Zosia spojrzała na nią.
– Powiedziałam, że będzie dobrze.
– No, będzie… Ale dlaczego teraz to do ciebie przyszło?
Ela spojrzała na siostrę. Fakt, Zosia wyartykułowała to cicho, siedząc bokiem do niej, ale nawet jeśli mówiła to do siebie, brała chyba pod uwagę fakt, że Ela ją usłyszy.
– Bo przecież to ty wcześniej powiedziałaś: „Zobaczymy, jak to wszystko będzie”.
– Ja? – Zosia się speszyła. – Naprawdę?
Ela dałaby sobie za to rękę uciąć, ale nagle zyskała pewność, że u siostry naprawdę nie wszystko jest tak, jak być powinno. I że może ją o to zapytać tylko nie wprost.
– No to może mi się przesłyszało. Cały dzień z dziećmi, a wczoraj i przedwczoraj na wykładach. Już sama nie wiem, co na zewnątrz, a co w mojej głowie. – Uśmiechnęła się.
Potrafiła się tak uspokajająco uśmiechać – przećwiczyła to na Marianie.
– Dzieci potrafią dać w kość. – Zosia też ułożyła usta do uśmiechu. – Ale i tak ci zazdroszczę.
– Och! – Ela przykryła jej dłoń.
Nie mówiły o tym. Ela przytuliła siostrę, gdy ta przywitała się z Andrzejkiem i Alinką, dała im prezenty, a potem zaszkliły się jej oczy. Wiedziała, że Zosia pochowała małą Anię, a wcześniej roniła kilka ciąż. Ponieważ jednak siostra nie zaczynała tego tematu, Ela również się na to nie odważyła. Ale skoro teraz jest sposobność, a jutro Zosi już nie będzie…
– Uda ci się, zobaczysz. Czasem po prostu sprawy nie dzieją się od razu. A czasem rodzą się takie dzieci, że… – Urwała. Widziała już takie przypadki na swoich studiach. Opowiadała o nich mężowi. „Kiedyś to takie dzieci były na zatracenie. Albo po prostu się chowały, trochę jak zwierzęta, nikt się nimi nie przejmował, no bo co tu zrobić?”, skomentował Marian. Dziwił się Eli, że ona się na taką naukę, a potem na taką pracę pisze. A Ela, początkowo nieprzekonana, teraz zaczynała czuć, że to wszystko ma sens. Żal jej był tych dzieciaków, zwłaszcza że duża grupa to sieroty albo porzucone. Uczciwie jednak musiała przyznać, że opieka nad nimi w domu to cały etat, a właściwe dwa lub trzy. Zosia by temu nie podołała. Jan też nie, bo to był człowiek, który zawsze miał przed sobą jakiś cel. Dobrze się więc stało, że organizm sam zdecydował, by ciąże wydalić.
– Ja bym każde pokochała. Każde. – W głosie Zosi zabrzmiała stanowczość.
– Tak, pewnie tak, ale zobaczysz, jak to będzie, kiedy w końcu dostaniesz w ramiona zdrowe dziecko. Tego się nie da porównać z niczym.
– Nie dostanę. Już nigdy nie będę miała dzieci. – Zosia patrzyła jej w oczy.
– Ale jak to? – Ela jakby obuchem w głowę dostała. Nie była przygotowana na taką odpowiedź.
– Ano tak. Nie mam już macicy. Jestem wytrzebiona. Pusta. Niepełna.
– Zosiu, dlaczego mi nie powiedziałaś? Nie napisałaś? – Ela była wstrząśnięta.
– A myślisz, że to łatwe? – Zosia zachowywała spokój tylko z pozoru.
– Nie, zupełnie tak nie myślę.
– Ale jesteś matką, masz dwoje dzieci. Nie, to mój dramat, mój ból, nie chciałam obarczać nim także ciebie. Zresztą to już za mną. Już sobie to ułożyłam w głowie. Będę mieć inne życie, postaram się, żeby nie gorsze. I pomyślałam sobie, że skoro już tak jest, to może żeby wypełnić tę lukę, choć nie tylko dlatego, zaprosiłabym do siebie Krzyśka. Tak na dłużej.
Ela się wyprostowała. Trudno było jej wyobrazić sobie rozstanie z bratem. Ich relacja była bardzo bliska. Macierzyństwo mieszało się tu z siostrzano-braterskimi uczuciami. A poza tym Ela po prostu Krzyśka lubiła. Był dowcipny, mądry, inteligentny. Dobry wzór dla dzieciaków, których ojciec wiecznie jak nie w pracy, to myślami przy niej. Nie, nie chciałaby, żeby Krzyś zniknął z jej życia.
– Ale on dopiero zaczął studia – zaoponowała delikatnie.
– To zawsze można zawiesić, odwiesić, zresztą język zna już całkiem dobrze, mógłby i w Anglii studiować. Pomyśl, jaka by go wtedy czekała przyszłość.
– Tu chyba też nie najgorsza.
Teraz Ela broniła nie tylko swoich interesów.
– Elu, jaka przyszłość czeka naród, kiedy na jego czele stoi ślusarz? – Zosia się uśmiechnęła i pokręciła głową.
– Może i ślusarz, ale ludzie go akceptują. Wiesz, że się modlili za niego, jak do Moskwy jechał? Dobrze dba o nasze interesy. I to, że jest z ludu, w tym pomaga. Gomułka zna problemy zwykłych, prostych ludzi.
– Mnie się wydaje, że rządzić powinni wykształceni. Wtedy ogląd jest inny, pełniejszy. Sama dobra wola, nawet jeśli jest, nie wystarczy. – W tej wypowiedzi była cała Zosia – porządna, konserwatywna, niedzisiejsza.
Ela próbowała się powstrzymać, ale czuła, jak rośnie w niej napięcie.
– Marian też z ludu. Prosty chłopak ze wsi. A popatrz, jak się stara. I jak mu wychodzi. Gdyby nie te zmiany, dalej by krowy pasał. Nowa Polska dała mu zupełnie inne możliwości.
– Temu nie zaprzeczam. Ale jednocześnie ta sama Polska niszczy tych wszystkich, którzy z miłości do niej przelewali krew, a teraz uznawani są za siły antyreakcyjne i antyludowe. A nie za patriotów! – Zosia uderzyła ręką w stół.
Obie na dłuższą chwilę zamilkły. Pierwsza odezwała się Ela:
– Zosiu, nie chcę w takim nastroju ostatnich wspólnych godzin spędzać. Kto wie, kiedy znowu się zobaczymy? Różnimy się, to wcale nie musi być złe. Łączą nas jednak krew i wspólny, bardzo trudny czas, który przetrwałyśmy, bo byłyśmy sobie bliskie i życzliwe. Jedna dla drugiej wszystko by zrobiła.
Zosia pokiwała głową. Tak było. Tyle że Zosia zawsze w poczuciu, no niech będzie – wyższości. Ale przecież usprawiedliwionym, bo w końcu starsza i rozsądniejsza od Eli. Trudno było jej teraz zaakceptować, że los mógłby zrobić fikołka i więcej dać jej młodszej siostrze. I to przy kim! Marian nie był chyba złym człowiekiem. Gościł ją miło, choć w stylu zastaw się, a postaw się. Tyle że on nie musiał niczego zastawiać, bo miał – dostęp i możliwości. I taka to była ta socjalistyczna równość.
Wzięła głębszy oddech. Ela w jednym miała rację – nie warto psuć tego, co udało im się jakoś przywrócić. Zwłaszcza że Zosi naprawdę zależało na tym, żeby ściągnąć do siebie Krzyśka, a brat zżył się z Elą. I w jednym trzeba było oddać jej sprawiedliwość – mimo braku odpowiednich wzorców Krzysiek świetnie sobie poradził w szkole i pięknie się dostał na studia. I myślał prawidłowo. Patriotycznie – w dawnym, dobrym rozumieniu tego słowa.
– Masz rację. Szukajmy wspólnego. Wciąż przecież jest. – Teraz to ona położyła dłoń na dłoni siostry. – A co do Krzysia…
Ela się napięła, ale Zosia ciągnęła dalej miłym, spokojnym głosem:
– Wiesz, ja myślę, że poznawanie nowego bardzo rozwija. Krzyś by też podszkolił język, wierzę, że przyjdą czasy, kiedy nie tylko rosyjski będzie przydatny. No i wreszcie… – Zawiesiła głos. – Byłby takim ersatzem tego, czym natura nas nie obdarowała. Nie mamy dzieci, a przecież to spoiwo potrzebne w każdym małżeństwie. Nie, u nas nie ma tego problemu, żeby to miał być powód do rozstania, bo przecież dobra, prawdziwa miłość wszystko przezwycięży, ale obecność Krzysia podziałałaby ożywczo. Miałby na pewno wspólne pasje z Jankiem, a on mógłby komuś przekazać to, co zgromadził – wiedzę, doświadczenie, dobrobyt.
Ela pokiwała głową. W tym, co Zosia mówiła, była prawda. Było też, to Ela poczuła, branie pod włos. Jak odmówić komuś, kto ma dużo, ale nie ma tego – dla kobiety – najważniejszego? Marian nie będzie zadowolony, pewnie bardziej ze względów zawodowych i tego, co myśli, ale jeśli Krzyś chce – a chciał, widziała to, to niech jedzie. No i przecież jest dorosły, sam może o sobie decydować, nikt mu nie zabroni. Chyba że…
– Masz rację. Mnie po prostu będzie smutno, jak to kwoce, która musi rozłożyć skrzydła. Jedno tylko trzeba będzie załatwić: paszport. I…
– No o to z pozycją Mariana chyba nie będzie trudno? – weszła jej w słowo Zosia.
Nim Ela zdążyła pomyśleć, że przecież jego pozycja to przeszkoda w załatwianiu paszportu, usłyszała:
– A o co? – Marian wyrósł w progu kuchni. Żadna z nich go nie usłyszała.
– A, zaraz opowiemy, prawda, Elu? A na początek może… – Zosia postukała paznokciem w butelkę wina.
Ela, wznosząc kieliszek do toastu: „Za nas”, pomyślała, że każdy sposób jest dobry, by kleić to, co się rozpadło i słabo do siebie pasuje.
* * *
Peterborough, jesień 1956 roku
Kocham Cię – tak jak się kocha bliskiego sobie człowieka, z którym się przeżyło wiele i na tamten czas te przeżycia były spajające. Jednocześnie jednak nie ma we mnie tej miłości, która trzyma mężczyznę przy kobiecie. Długo się zastanawiałem, czy to nie jest po prostu wymówka. Bardzo długo. I doszedłem do wniosku, że jednak nie.
Zosiu, Zosieńko, Zośku! Nie chcę Cię ranić, jestem ostatnią osobą na tym świecie, która by chciała, abyś cierpiała. I pierwszą, która pragnęłaby Ci oszczędzić tego cierpienia, ale…
Przeszliśmy piekło, oboje. Wielu, wielu Polaków, wśród nich my. Po tym wszystkim, czego doznaliśmy, człowiek oczekuje dobra – w końcu po coś to było, prawda? Jaki byłby inny sens cierpienia?
Straciłem Ojca. Straciłem Ojczyznę. Straciłem wiele złudzeń.
Nie mogę, nie chcę tracić więcej.
Może jest w tym egoizm, ale przecież oprócz kultury jest w nas natura. Trzymałem ją w ryzach długo, lecz mam czterdzieści trzy lata. Dawniej to byłoby aż czterdzieści trzy, ale teraz można myśleć, że to siła wieku.
Nie chcę Cię ranić, ale ostatnie miesiące, a nawet lata czułem się u nas w domu jak w grobowcu. Szanuję Twój ból, po części go podzielam, ale nie chcę się dawać pochować za życia. Chcę żyć, Zosiu. Czuć, że żyję.
Bardzo, bardzo Cię przepraszam, bo na pewno zadaję Ci ból. Pamiętaj jednak, że zawsze masz we mnie przy-jaciela. Zawsze, pod każdym względem. Szczerego przyja-ciela – szczerość, choć bywa bolesna, jest bezcenna. Gdybyś potrzebowała jakiejkolwiek pomocy, odzywaj się. Na dole kartki zostawiam Ci adres i telefon.
Na razie, i tak długo aż to będzie konieczne, będę Ci przysyłał co miesiąc pieniądze – na utrzymanie domu.
Za jakiś czas, gdy emocje opadną, trzeba będzie sfinalizować nasze rozstanie. Nie mam zamiaru ukrywać, że w moim życiu ktoś jest. To byłoby nieuczciwe. Zależy mi zatem, żeby sprawy formalne były zgodne ze stanem faktycznym.
Kończę, Zosiu, dziękując Ci za wszystkie wspólne lata.
Nie piszę „żegnaj”, tylko „do zobaczenia, do usłyszenia”.
Niech Ci się wiedzie jak najlepiej
Janek
Zosia stała z listem w ręku.
Czytała go czwarty, a może piąty raz. I wciąż nie potrafiła zrozumieć. Dlatego po raz kolejny dokonała lektury na głos. Słyszała teraz swoje słowa – chłodne, ostre, bezlitosne.
On ją zostawił. Jan ją zostawił. Ten sam Jan, z którym przeżyła wszystko. I z którym nie przeżyła macierzyństwa, rodzicielstwa. Ten Jan, który wobec najbliższych, księdza i Boga ślubował, że będzie przy niej po kres ziemskiego życia, w zdrowiu i chorobie.
Jej Jan nie był już jej. Nie, jej Jan miał kogoś.
A ona została sama – w tym chłodnym domu, otoczona zapadającym zmrokiem, w obcym kraju. Bez nadziei.
Jak strasznie to bolało! Ból był prawdziwy, fizyczny. Poczuła lepkość pod palcami. Spojrzała w dół i zobaczyła krwawe smugi na swoich przedramionach. Krew zlewała się kolorystycznie z paznokciami, którymi sama zadała sobie te rany.
Przez chwilę jeszcze stała nieruchomo, a potem zaczęła płakać.
Nie miała pojęcia, ile to trwało, ale kiedy się przecknęła, leżąc na dywanie, był już ranek.
Zaczął się kolejny dzień. Świat się nie zatrzymał, nie skończył.
Ona także wciąż żyła.
Niestety.
* * *
Scolt Head Island, jesień 1956 roku
Nie padało. To było dziwne, bo od prawie dwóch tygodni niebo w Norfolk się nie przejaśniało, a dziś deszcz ustał, mimo zapowiedzi niepogody.
Szła powoli. Był odpływ, specjalnie na niego czekała – inaczej nie dałaby rady przejść przez te kanały, wydmy i równiny.
Wyspa barierowa, tak chyba należało przetłumaczyć nazwę tych terenów. Rzeczywiście, oddzielały ląd od morza. Wyglądały jak plecionka z ciasta położona na wierzchu jabłecznika.
Mimo chwilowego cofnięcia fal i tak było tu mokro i błotniście. Co jakiś czas jej stopy zapadały się w grząskim podłożu. Musiała przezwyciężać siłę zasysania i wyciągać but z ziemisto-piaskowej mazi.
W końcu przeszła na ostatni, już bezpośrednio graniczący z morzem kawałek lądu.
Teren lekko się wznosił, by po drugiej stronie piaszczysto opaść ku wodzie. Dotarła na plażę.
Widok był piękny. Niebieski bezkres zakłuł ją w serce. Jeżeli coś na świecie naprawdę zasługuje na zachwyt, to jest to natura. Niezależna, nieuzgadniająca niczego z człowiekiem, nieokiełznana. Prawdziwa.
Trzeba się poddać jej woli.
Zosia właśnie taki miała zamiar.
Przyszła tu i postanowiła czekać na przypływ. A potem pozwolić się zabrać.
Wcześniej wybrała się do Northampton – pod adres zostawiony przez Jana.
Zanim się to wydarzyło, on do niej dzwonił. Odebrała, wysłuchała kilku gładkich pytań, na każde odpowiedziała, że dobrze, w porządku, że potrzebuje czasu. Jakby to nie ona mówiła. Po kilku dniach zebrała się w sobie i wyruszyła pod adres zapisany na kartce. Chciała się tam zjawić w ciągu dnia. Tak po prostu, żeby popatrzeć. Na co? Sama nie potrafiła tego określić. Chciała wiedzieć, gdzie on teraz mieszka. Żeby?... Zadać sobie większy ból? Wyraźniej móc widzieć Jana, rozmyślając o nim? Z czystej ciekawości? Może wszystko z tego, może nic. W każdym razie było to nie do opanowania. Wzięła dzień wolnego w pracy i wsiadła do autobusu.
Na miejscu poprosiła o wskazówki, jak dotrzeć na ulicę, której nazwę przepisała do notesiku – zupełnie tak, jakby wpisywała kontakt do nowego znajomego.
Powoli szła podaną trasą. Nie spieszyła się. Miała w planie zobaczyć to nowe miejsce i wrócić do Peterborough.
Ludzie ją wymijali, a ona przekładała stopy w spacerowym rytmie, mimo że była spięta. Wyprzedziła ją nawet kobieta w ciąży. Ładna dziewczyna, dwudziestokilkulatka, której dopasowany płaszcz wyraźnie się rozchodził na brzuchu. Zosia pomyślała, że to ona, sprzed lat, pełna nadziei, na progu nowego. Chwilę później, gdy mijała wystawę sklepu z materiałami, w szybie zobaczyła siebie – panią w średnim wieku. Taką, która wszystko, co ważne, już przeżyła. Teraz zaczynał się dla niej czas bez zaskoczeń.
No, prawie.
Dziewczyna w ciąży skręciła w prawo, tam gdzie wiodła trasa Zosi. A potem weszła do budynku, na którym przyczepiono tabliczkę z numerem drugim – takim samym, jak w jej notesie.
Zosia chwilę odczekała i przeszła na drugą stronę ulicy. Tam, w cieniu, miała dobry punkt obserwacyjny. Nie musiała długo czekać. W oknie z prawej strony zobaczyła kobiecą sylwetkę. Już bez płaszcza, ale z tym samym wystającym brzuchem. Ani firanki, ani zasłony nie były zaciągnięte, więc Zosia mogła się jej bez przeszkód przyglądać.
Jakoś wróciła do Peterborough. Jakoś spędziła kilka kolejnych dni. A później usiadła z mapą na kolanach i zaznaczyła na niej Norfolk. I tę wyspę.
Teraz zaś stała tu, na styku lądu i morza, i sądziła, że to już koniec.
Nie mogła znieść myśli, że Jan będzie miał dziecko. Przecież to było tak bardzo nielojalne! Seks, intymność, inne piersi, inne łono – niech bierze, ona rzeczywiście była niechętna, nie mogła się przemóc. Ale dziecko?
Jan będzie miał wszystko, ona zostanie z niczym. A przecież nie zawiniła! Może gdyby wtedy, na tych gorących piaskach, nie poszła z Janem i nie dała zgody na ich bliskość, wszystko byłoby inaczej? Nie byłoby tego dziecka, które – niechciane – odeszło, infekując jej organizm. Może potem sprawy potoczyłyby się zupełnie inaczej.
A może jednak nie? Ale dlaczego to ona miała ponieść wszystkie koszty – sama?
Usiadła na piasku. Nawet nie poczuła chłodu. Przeciwnie – ciepło rozlało się po jej plecach. Spojrzała w niebo – jasnoszare chmury powoli się rozstępowały, dając miejsce słońcu. Przecinka w tym miejscu była błękitna. Widok nieoczywisty i nieoczekiwany. Przywykła już do wilgotnej, zamglonej pogody, do częstych opadów.
A teraz miała nad sobą błękit – taki, jak nad Niemowiczami.
To wspomnienie jakby coś w niej obudziło. Przed oczami zaczęły się jej przesuwać obrazy – te pierwsze, jakie kiedykolwiek powstały w jej głowie, i kolejne. Wszystkie takie ładne, pogodne, szczęśliwe. Film z dawnych, bardzo dawnych czasów. Trudno było w nie uwierzyć, ale przecież były prawdą, bo je przeżyła.
Ileż wtedy miała nadziei, planów, oczekiwań!
A teraz?...
Dlaczego nie mogła mieć w sobie siły rodziców? Odwagi ojca, niezłomności mamy? Oni wierzyli do końca, do końca chcieli żyć.
Poczuła, że język fali dobił do czubków jej butów. Zaczynał się przypływ.
Obiecała Krzysiowi zaproszenie do Anglii. Bardzo mu na tym zależało. Płakałby po niej, ale i po swoich straconych marzeniach. Bez niej nie wyrwie się z tej niby to ludowej, a tak naprawdę komunistycznej, trzymanej w rękach zindoktrynowanych aparatczyków Polski. A przecież i tu musi być nadzieja. Tyle lat walk z ojczyzną w sercu, by na zawsze pozwolić takim ludziom niszczyć Polskę? I może za jakiś odległy czas, kiedyś, uda się pojechać do Niemowicz? Raz jeszcze postawiać stopę tam, gdzie zostało serce.
Umrzeć przecież można zawsze.
Pasmo błękitu nad nią się powiększało.
Kolejna fala dalej wbiła się w lad.
Zosia powoli wstała. Odwróciła się plecami do morza i zaczęła iść przed siebie.
* * *
Warszawa, zima 1957 roku
– Ale zrozum, ona została z niczym. Po prostu z niczym. – Ela rozłożyła ręce w geście bezradności. – Jak można odmówić takiej prośbie? Nie czytałeś listu od niej, a w nim są tak przerażające rzeczy… Ona nawet zamierzała się zabić. Marian, czy ty sobie wyobrażasz, co jest w głowie osoby, która chce się targnąć na swoje życie? – Ela zaczęła chodzić po kuchni. – To jest najwyższy akt desperacji. Wołanie o pomoc. Musimy jej pomóc, w każdy sposób, bo ona ma tylko nas.
Marian pokręcił głową. Siedział przy kuchennym stole, wybijając stopą nerwowy rytm.
Sięgnął po butelkę wódki i nalał sobie mały kieliszek. Wypił go jednym haustem. Odstawił na stół, przetarł usta wierzchem dłoni.
– Ja od zawsze czułem, że ten Jan to nie jest materiał na męża. Piękny panicz.
Piękny panicz i piękna panna, pomyślała Ela. Jej też to przychodziło do głowy. Ale ona im tego zazdrościła.
– I co się okazuje? Że jak trzeba być mężczyzną, to on się zachowuje jak bubek. Jak dupek. I chujem myśli! – Marian aż się zapowietrzył. – Jeśli nie mógł inaczej, to trzeba było sobie jakoś na boku, tak, żeby ona się nie dowiedziała. W wojsku był, konspirację zna.
Konspiracja. To był jego chleb powszedni. Teraz, kiedy od stycznia miał nową robotę, znowu. Może nawet jeszcze bardziej. Dobrze, że Ela nie dopytywała, dziewczyna naprawdę miała głowę na karku. I umiała łączyć życie rodzinne z zawodowym – jego zawodowym. On sam czasem jeszcze miewał jakieś ukłucia wątpliwości, ale i tak to, co najgorsze, się przewaliło. Tamta sprawa… Wypuścili go już, sprawdził to. Wrócił do życia, do społeczeństwa. Co dalej – to już od niego zależy. Chyba po raz kolejny nie narobi głupot. Dostał szansę. I musi się dopasować. Tylko głupcy tkwią przy swoim, kiedy wszystko dokoła mówi, że trzeba inaczej. I to nie jest tak, że się nie da. Jeśli na przykład jego szef, Kokoszyn, za dzieciaka został oddany do bidula, bo ojciec był alkoholik i wariat, a w domu bieda, a teraz stał na czele takiej organizacji, to znaczy, że można wszystko. I jeszcze, mimo że jego samego los sponiewierał, zapowiedział oczyszczanie służby z sadystów, którzy nie rozumieli idei służby ojczyź-nie. Skoro więc tak, to taki Jurek, mądry przecież z urodzenia i kształcony, też musi to pojąć. Nie każdemu wiedza życiowa z równą łatwością wchodzi do głowy. Inteligentom trudniej, o tym już się przekonał. I nawet rozumiał ten mechanizm – ludzie, którzy nie musieli w dzieciństwie giąć karku i dopasowywać się do warunków, byli pod tym względem sztywni.
Odchrząknął i poprawił się na krześle.
– Maniuś, ale ja nie o nim chcę rozmawiać. – Ela usiadła na taborecie naprzeciwko niego. – Tu o Zosię chodzi. Jej by towarzystwo Krzysia bardzo pomogło. Bardzo. Miałaby bratnią duszę, zajęcie, towarzystwo. Poczułaby się ważna, potrzebna. W jej stanie to niezwykle istotne. No a sam Krzysiek też bardzo chętny do wyjazdu.
– To widzę. Tyle że on nie myśli o siostrze, tylko o przygodzie. – Marian pokręcił głową.
– A o czym ma myśleć, jak ma niecałe dwadzieścia lat?
– Wiesz, o czym ja myślałem, jak miałem tyle samo? Żeby się nie dać od razu zabić. Pod Lenino żeśmy szli. To było piekło na ziemi. Piekło. Ale przetrwałem, a potem był Riazań i zostałem oficerem. No to teraz sobie to zestaw – on, pragnący „oglądać świat”, i ja – w błocie, zimnie, walczący o ojczyznę.
– Maniuś. – Ela pogłaskała go po dłoni. – Nie można tak. Tego się nie da porównać. Poza tym wy po prostu jesteście różni. Ale Krzysiek to dobry chłopak. I pamiętaj, że los również go nie oszczędzał, sierota przecież.
– A ja go usynowiłem. U-sy-no-wi-łem! – Marian znowu się zdenerwował. – I wiesz, co on mi powiedział? Że jak to problem, to mogę się go wyrzec. I że właściwie, „bez urazy”, tak powiedział: „bez urazy”, to on by wolał swoje nazwisko. Bo czuje chęć powrotu do korzeni! – Tym razem uderzenie dłonią w stół było tak mocne, że aż butelka z alkoholem się zakołysała.
– Nie bierz tego do siebie. Zdecydowanie. To jest młody chłopak, ten wiek ma takie prawa.
– Prawa. Prawa! Oni by chcieli tylko praw. A obowiązki? To w parze musi iść: najpierw obowiązek, potem prawo. A oni tego nie rozumieją. Wszystko mają: ciepłą wodę w kranie, jedzenie na stole i swój pokój. I studiować sobie mogą. Z tego dobrobytu im się w dupach przewraca. – Marian znowu sięgnął po kieliszek.
Przez dłuższą chwilę oboje milczeli.
W końcu Ela się odezwała:
– Maniu, kochany, ty nie możesz tak tego wszystkiego brać do siebie. Widzę, jak się spalasz. W pracy chyba też… – Zawiesiła głos. Nie chciała wypytywać męża, ale przecież umiała połączyć kropki – im bardziej nerwowy był Marian, im częściej po powrocie do domu sięgał po flaszkę, tym większe było prawdopodobieństwo, że borykał się z czymś, co było dla niego trudne. Ela się domyślała, czego trudności mogą dotyczyć; widziała przecież, jak działa ten mechanizm władzy. I dostrzegała jego wypaczenia. Była za dawaniem szansy tym, których los na starcie skreślił, mimo że jej historia rodzinna miała przecież zupełnie inny przebieg. Ale – i to bez pouczeń Zosi – dostrzegała brzydką gębę tego systemu. Nieprawidłowości i nieprawości. Żadna władza nie ma do końca czystych rąk, ale ta obecna bywała bardzo brudna. A Marian musiał się brudzić razem z nią.
Czasem sobie nad tym rozmyślała, choć ścieżka tych myśli była już jasno wydeptana – dawno temu się zdecydowało, po której stronie Marian stanął. Zrobił to szczerze, z dobrych pobudek. Później sytuacja się zmieniła, ale on swojej decyzji już zmienić nie mógł. To znaczy mógłby, ale cena, jaką by poniósł, byłaby ogromna. I zapłaciliby ją także Ela, ich dzieci i Krzysiek.
Czy byłaby na to gotowa?
Przypomniała się jej Ewa Solska, ta dobra lekarka i dobry człowiek. Zrozumiała, że jej narzeczony był z tych, którzy wykuwali swój patriotyzm przed wojną. I nie odpuścił tych wartości. Trafił za to do więzienia, a ją przeniesiono do pracy gdzieś na prowincji, bo jak by mogła leczyć żony tych wszystkich funkcjonariuszy, obcować z ich intymnością, skoro sama jest skażona takim powiązaniem. A przecież nawet nie byli małżeństwem.
Biedna, biedna Ewa. Skrzywdzona przez państwo, rękami Czarnego Mańka.
Ela nigdy nie zapytała męża o ten pseudonim – czy to jego. Maniek, tak na niego mówili. A czarny? Może tak, może nie. Lepiej było zostać w nieświadomości, niż uzyskać pewność.
– W pracy jest praca. I jest tam oddany służbie obywatel, oficer. Ja się tam nie liczę, tak to działa. – Spojrzał na nią twardo.
Pokiwała głową.
– Choć… – dodał – liczy się to, kogo mam u boku. I zaraz pojawią się pytania, dlaczego to Krzysztof Czernik chce opuścić kraj, który szczególnie teraz potrzebuje młodych ludzi.
– Bo ma tam ciotkę.
– Wciąż żonę żołnierza, który zdezerterował, nie wrócił do kraju. I służył pod tym, który już Polakiem nie jest. I nie jest już generałem.
– To może w tej sytuacji lepiej, że się rozstają?
Marian pokiwał głową.
– Lepiej. Im szybciej Zosia przejmie tu inicjatywę, tym obrót spraw dla Krzyśka pomyślniejszy.
– Jest w tym jakaś niesprawiedliwość – stwierdziła Ela.
Marian popatrzył na nią.
– Któryś z tych Habsburgów, nie wiem który, ale to bez znaczenia, powiedział, że sprawiedliwość musi nastąpić, choćby z tego powodu miał runąć świat. Chciałabyś, żeby nasz świat runął?
Liverpool, lato 1957 roku
– Musimy poczekać, jeszcze zamknięte. Za wcześnie przyszliśmy. Za rogiem mają świetne frytki z rybą, akurat zdążymy zjeść i wrócić. – Tom poklepał Krzyśka po ramieniu.
Krzysiek był głodny, to fakt, ale przeliczanie angielskich cen na polskie realia skutecznie hamowało jego apetyt. Ciągle się miotał między chęcią, by jak najwięcej zobaczyć, doświadczyć, poznać, a zaoszczędzić, żeby coś z tego, co tu było dostępne, kupić.
To był całkowicie odmienny świat. Opowieści Zosi przygotowywały go na to, ale własne doświadczenia były czymś zupełnie innym. Pierwszy tydzień spędził w oszołomieniu. Zupełnie różne architektura, jedzenie, sklepy, ubrania, komunikacja… Tego się spodziewał. Było jednak jeszcze coś – wrażenie, że tu się inaczej oddycha. Bez poczucia, że na każdym kroku jest się obserwowanym i cenzurowanym. Wolność – to było to.
Zachłystywał się nią, jednocześnie pamiętając, że jego wiza została wystawiona na trzy miesiące. Po tym czasie musi wrócić do kraju. Gdyby tego nie zrobił, skazałby się na ogromne nieprzyjemności. Tak to ujęła Ela. Marian był dosadniejszy: „Poszlibyśmy pod lód. Wszyscy, rozumiesz?”.
Rozumiał i się buntował. Choć z drugiej strony… Widział, jakie czekałyby go tu początki. Jasne, pewnie za jakiś czas mógłby pójść na studia, ale to długi i kosztowny proces. Musiałby uczestniczyć w nim Jan, a on właśnie został ojcem. I teraz Zosia i jej rodzina byli dla niego jak dalecy krewni, z którymi wymienia się tylko kurtuazyjne pozdrowienia z okazji urodzin i świąt. No i oczywiście jego wydatki, jako żywiciela nowej rodziny, wzrastały, więc w tej kwestii Krzysiek mógłby liczyć tylko na dobre słowo.
Zatem – żeby być samodzielnym i odciążyć finansowo siostrę – poszedł do pracy. Nie było z tym łatwo. Trafił do pubu, do kuchni. A dokładniej – do zmywania naczyń. Tyle Anglia mogła mu zaoferować – niewykwalifikowanemu chłopakowi z socjalistycznego kraju. Bez żadnych papierów, pokątnie.
To była szkoła życia. Ze zdumieniem, ale i z pewnym wstydem odkrył, że to po prostu harówka. U Eli wyglądało to na całkiem przyjemne, a może jednak było tak, że jego siostra godziła się na ten los jedynej gotującej i zmywającej, bo nie widziała innej możliwości albo była do tego lepiej przygotowana. On nie był wcale. Po kilku dniach nabawił się egzemy, Zosia przyniosła mu maść z apteki. Później skóra na jego dłoniach już się uodporniła. On też się uodpornił. Popołudniami i wieczorami pracował, a rano zwiedzał. Byli razem z Zosią w Londynie i w Cambridge.
A teraz dał się namówić Tomowi, chłopakowi, który był kelnerem w tym samym pubie, na wyjazd do Liverpoolu. Mieli iść do klubu, na koncert. Krzysiek nie był przekonany do tej wyprawy, bo telepanie się – za niemałe pieniądze – po to, żeby posłuchać jakichś zupełnie nieznanych mu muzyków, wydawało mu się nierozsądne. W końcu jednak dał się przekonać. Raz, że chciał zobaczyć Liverpool, dwa, że Tom zaproponował mu nocleg u swojej siostry, więc tu nie byłoby kosztów, a trzy – ten chłopak był naprawdę fajny. Bardzo szybko złapali dobry kontakt, polubił jego towarzystwo, w którym czuł się…
Spojrzał na swojego kompana. Tom nie zdjął ręki z jego ramienia.
I to było w porządku, tak poczuł.
– Okej – powiedział.
Poszli za róg. Okolica była nieciekawa. Tom opowiedział mu o wojennych zniszczeniach, zresztą komu jak komu, ale Polakowi nie trzeba było tego tłumaczyć. Reszta jednak… Warszawa przyzwyczaiła go do zupełnie innego stylu – monumentalnego, socrealistycznego. Tutaj panował klimat, który Marian nazwałby pewnie burdelem. Odrapane ściany, wyblakłe szyldy, naderwany plakat.
Zjedli, Tom się uparł, że Krzysiek jest jego gościem, i zapłacił za posiłek. Wrócili na Mathew Street, do Cavern Clubu. Budynek w ogóle nie wyglądał na miejsce, gdzie odbywają się koncerty. Przed wojną mieściły się tu magazyny owoców, a podczas wojny – schrony przeciwlotnicze. I to właśnie w tych piwnicach na początku tego roku otwarto klub jazzowy. Tom twierdził, że to bardzo fajne miejsce i że przyjeżdża do siostry specjalnie po to, żeby móc tu przyjść.
Krzysiek czuł się przede wszystkim oszołomiony. Zeszli po ka-miennych schodach. Na dole czuć było ten specyficzny, ceglano--wilgotny zapach. Tom kupił dwa bilety na „Skiffle Session”, a potem znaleźli się w prostokątnym, dość wąskim pomieszczeniu, na końcu którego ustawiono podest dla muzyków.
No nijak nie pasowało to do tego, co Krzysiek znał z teatru, szkoły, akademii ku czci, występów z tezą, obowiązkową odprasowaną koszulą i wyglancowanymi butami.
Ci, którzy weszli na scenę, wyglądali, jakby wrócili z jakiejś długiej, udanej imprezy, a wokalista był chyba niepełnoletni.
Krzysiek miał obawy, czy będzie się tutaj dobrze bawić. Nie chciałby urazić Toma, ale nie był miłośnikiem jazzu, a te „skiffle”, czyli, jeśli dobrze zrozumiał, coś w rodzaju muzyki ludowej, też go nie rajcowały. Mimo wszystko postanowił robić dobrą minę do tej niepewnej gry.
Kiedy się jednak okazało, że pierwsze akordy zupełnie nie pasują do tego, co sobie wyobraził, odzyskał nadzieję, że ten wieczór nie będzie jednak zmarnowany. A chwilę później…
– Niech mnie! – wykrzyczał mu do ucha Tom. Musiał krzyczeć, bo chłopak na scenie też był głośno. Krzysiek znał tę piosenkę – to było Hound Dog Presleya, ale wykonane w taki sposób, że ciarki na plecach miał większe niż przy oryginale. Zespół grał od teraz coś zupełnie innego, niż zostało zapowiedziane. Nie wszystkim się to spodobało, bo jakiś wkurzony facet obok nich darł się, żeby zmienili ten cholerny repertuar.
– To szef tej budy. – Tom się zaśmiał.
Krzysiek był oszołomiony. Muzyką, atmosferą, tym pieklącym się facetem obok i tym chłopakiem, który wyglądał na scenie tak, jakby się na niej urodził.
Kiedy trzy godziny później wracali z Tomem do małego mieszkania jego siostry, gdzie czekały na nich rozstawione w kuchni leżanki, wciąż byli w emocjach. Podbijały je także wypite w klubie piwa, ale i bez nich Krzysiek czułby się tak, jakby unosił się kilka centymetrów nad chodnikiem.
– I co, warto było tu przyjechać? – Tom również był w znakomitym humorze.
– Jak cholera – odparł Krzysiek.
– U ciebie w kraju też są takie kluby?
Krzysiek się roześmiał, choć ten wybuch śmiechu był doprawiony goryczą.
– Nie. Jest zupełnie inaczej.
– To po co właściwie chcesz tam wracać? Tu masz siostrę, mieszkanie, na początek to bardzo dużo.
No i co miał mu odpowiedzieć? Jak wyjaśnić komuś z tej części Europy, gdzie królowa, tytuły szlacheckie, wolność traktowana jak coś oczywistego, codzienność przepełnioną wykoślawionym sojuszem robotniczo-chłopskim, ciągłe bycie obserwowanym, donosy i autodonosy, cenzurę. Co Tom, pogodny dwudziestolatek, by z tego zrozumiał? Pewnie by uznał, że przez swój niedoskonały angielski Chris, jak go nazywał, nie umie jasno się wyrazić.
– To jest trudne… – zaczął.
– Życie jest proste! – Tom mu przerwał. – Cholernie proste. Rodzisz się, żyjesz i umierasz. I ten czas między początkiem a końcem trzeba spędzić jak najlepiej.
Brzmiał przekonująco. Jak ten wokalista.
Tom chyba czytał mu w myślach, bo powiedział:
– Trzeba być jak John, wokalista Quarrymen. To chłopak stąd, z Liverpoolu. Wyrzucają go z kolejnych szkół, że niby leń i nieuk, a on nic sobie z tego nie robi, bo ma pasję. Gra i mówi, że będzie w tym świetny.
Krzysiek uśmiechnął się pod nosem. Postawa tego Johna była bardzo niekomsomolska. Marian by się zaperzył.
– Zobaczysz, świat jeszcze o nim usłyszy. – Tom położył rękę na ramieniu Krzyśka, drugi raz tego wieczoru.
Po raz drugi trwało to trochę za długo. I było w dziwny sposób przyjemne. Krzysiek poczuł, że zapamięta ten gest.
– John Lennon. Za kilka lat powiesz: „Miałeś rację, Tom”.
Krzysiek, zasypiając na leżance wciśniętej pod parapet, czuł, że z tego przedziwnego dnia zapamięta wszystko i na długo.
Dalsza część w wersji pełnej