Trzy serca - Tadeusz Dołęga-Mostowicz - ebook + audiobook

Trzy serca audiobook

Tadeusz Dołęga-Mostowicz

4,6

Opis

"Trzy serca" to emocjonalna i psychologiczna powieść, która ukazuje skomplikowaną naturę miłości, lojalności oraz zdrady. Tadeusz Dołęga-Mostowicz przedstawia złożone relacje międzyludzkie, zmuszając bohaterów do podejmowania trudnych decyzji i stawiania czoła konsekwencjom swoich wyborów. Powieść ta, choć osadzona w realiach międzywojennej Polski, dotyka uniwersalnych problemów, które są aktualne również dzisiaj.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 3 min

Lektor: Kamil Pruban

Oceny
4,6 (14 ocen)
10
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I

Wszyst­kie okna pałacu w Pru­dach jarzyły się od świa­teł. Z wnę­trza pły­nęły dźwięki orkie­stry przez roz­le­głe gazony, przez kwiet­niki, wśród sta­rych drzew parku, nad nie­ru­cho­mymi taflami sta­wów, aż daleko roz­sy­py­wały się w rży­skach cich­ną­cymi szme­rami.

Od lat wielu po raz pierw­szy Prudy wyda­wały wielki bal. Oka­zje po temu były dwie: pani Matylda Tyniecka obcho­dziła swoje sześć­dzie­siąte uro­dziny, a obcho­dziła je tak uro­czy­ście i tak hucz­nie z racji powrotu syna, który wresz­cie zde­cy­do­wał się na przy­jazd do kraju, na ustat­ko­wa­nie się i obję­cie w posia­da­nie swo­ich Pru­dów.

Od sze­ściu lat nie poka­zał się tu ani razu. Włó­czył się po całym świe­cie, wciąż zmie­nia­jąc uczel­nie, hula­jąc, wpa­da­jąc w różne skan­da­liki, któ­rych echo zbyt czę­sto docie­rało aż do Wiel­ko­pol­ski i budziło w pani Matyl­dzie, z tru­dem hamo­wany gniew.

– Wierz mi, Kate – mówiła do swej sio­strze­nicy – że dużo w tym musi być prze­sady. Roger w grun­cie rze­czy jest dobrym chłop­cem.

A nawet w tej obro­nie Kate z łatwo­ścią wyczu­wała gniew ciotki Matyldy. Już to, że jedy­naka nazy­wała Roge­rem, nie zaś jak zwy­kle Gogo, świad­czyło o tym dobit­nie. Poza tym owo mięk­kie i w jej gło­sie pełne cie­pła „Keeit”, w chwi­lach w burze­nia zamie­niało się w krót­kie i ostre „Kejt”. A Kate była zbyt inte­li­gentna i zbyt sub­telna, by tego nie wyczuć.

Pani Matylda zaś naj­bar­dziej oba­wiała się tego, by jej pupilka nie nabrała złego wyobra­że­nia o Gogu. Od dawna prze­zna­czyła ją w duchu na żonę dla syna. I by­naj­mniej nie dla­tego, że nie mógłby on zna­leźć lep­szej par­tii. Dzięki swo­jemu bogac­twu, dzięki swoim dzie­wię­ciu pał­kom w koro­nie, dzięki wresz­cie reno­mie świa­towca i nie­prze­cięt­nej uro­dzie, mógł się­gnąć po każdą. Kate Pomia­nówna nie miała nic. Ale jeżeli stara, doświad­czona i mądra pani Matylda ją wła­śnie wybrała na synową, na przy­szłą hra­binę Tyniecką i panią na Pru­dach, uczy­niła to nie bez naj­głę­biej prze­my­śla­nych powo­dów. Kate bowiem w oczach pani Matyldy była dosko­na­ło­ścią. Nie tylko zresztą w jej oczach.

W całym pałacu, w całych Pru­dach, w całej oko­licy nie było nikogo, kto by na nią nie patrzył z zachwy­tem, kto by o niej nie mówił z uwiel­bie­niem. Zarówno panie, jak i pano­wie, zarówno ofi­cja­li­ści, jak i służba, zarówno ci, co znali ją od lat pię­ciu, odkąd przy­była do Pru­dów, jak i ci, co ujrzeli ją po raz pierw­szy, wszy­scy ota­czali ją atmos­ferą nie­ustan­nej ado­ra­cji i jeżeli dzi­wili się cza­sem, to tylko temu, że nie mogą zna­leźć żad­nej skazy ani na jej pięk­no­ści, ani w cha­rak­te­rze, ani w umy­sło­wo­ści. Jedna była tylko osoba, która nie uwa­żała jej za dosko­na­łość, lecz tą osobą była sama Kate.

Otóż pani Matylda Tyniecka drżała na myśl, że ten feno­men, ta wyma­rzona następ­czyni jej w Pru­dach, nad któ­rej wykształ­ce­niem i wycho­wa­niem czu­wała przez sze­reg lat, zosta­nie przez kogoś innego zdo­bytą, lub, co jesz­cze gor­sze, że Gogo, ten lek­ko­myślny chło­piec, nie pozna się na niej. Do dwu­dzie­stego ósmego roku życia, obi­ja­jąc się wśród płyt­kiej i hulasz­czej mło­dzieży, mógł spa­czyć swój gust i teraz przejść obo­jęt­nie obok tej cudow­nej Kate.

Obawy jed­nak były nie­po­trzebne. Kate i tym razem zwy­cię­żyła, zwy­cię­żyła od pierw­szego spoj­rze­nia. Gdy przed trzema tygo­dniami Gogo ujrzał ją po raz pierw­szy przy stole, po pro­stu nie umiał ukryć wra­że­nia. Stał się zaże­no­wany, zabaw­nie nad­ra­biał miną, bąkał coś pod nosem, pal­nął kilka nie­do­rzecz­no­ści i nie spusz­czał oczu z kuzynki. Po paru dniach odzy­skał wpraw­dzie swo­bodę, ale prze­cież zgu­bił gdzieś bez śladu swój non­sza­lancki spo­sób bycia.

A teraz tań­czył z nią pra­wie bez prze­rwy. Stara pani nie mar­twiła się, że zwraca to powszechną uwagę, uwa­żała jed­nak za sto­sowne przy­wo­łać syna do porządku:

– Gogo, wiele panien pod­piera ściany. Nie możesz wciąż tań­czyć z Kate.

– Mamo – powie­dział szep­tem – ja… ją kocham.

Stara pani pod­nio­sła lor­gnon do oczu:

– O?… Czy sądzisz, że jest to twoją wyłączną tajem­nicą?…

Roger wzru­szył ramio­nami:

– Nie zamie­rzam kryć się z tym. Gotów jestem powie­dzieć to każ­demu.

– Sądzę, że postą­pisz roz­sąd­niej mówiąc to jej – z lekką iro­nią odpo­wie­działa pani Matylda i ode­szła do grupy star­szych pań. Po chwili zoba­czyła, że Roger wycho­dzi z Kate na taras i pomy­ślała:

– No, naresz­cie.

Przez jedno mgnie­nie ogar­nął ją nie­po­kój: czy Kate nie odmówi mu ręki?… Ale już w następ­nej chwili uspo­ko­iła się. To było zupeł­nie wyklu­czone. Taka dziew­czyna jak Kate, z jej abso­lut­nym tak­tem, z jej wysu­bli­mo­wa­nym obej­ściem, nie dopu­ści­łaby ni­gdy do oświad­czyn, gdyby nie zamie­rzała ich przy­jąć. Ma już prze­cież dzie­więt­na­ście lat, a umie rozu­mieć życie jak kobieta doj­rzała.

I nie myliła się stara pani. Kate, wycho­dząc z Roge­rem na taras, dobrze wie­działa, że kuzyn poprosi ją o rękę i była zde­cy­do­wana mu ją oddać. Była zde­cy­do­wana, cho­ciaż zespół uczuć, jakie żywiła dlań, nie wyda­wał się jej czymś dora­sta­ją­cym do miana miło­ści. Nie, nie była w nim zako­chana. Miała dlań wiele życz­li­wo­ści, sym­pa­tii, w ciągu tych trzech tygo­dni zdą­żyła polu­bić go i oce­nić w nim te zalety, które miał nie­wąt­pli­wie: szcze­rość, bez­po­śred­niość, sze­ro­kość gestu i dumę w dobrym stylu. Nie z racji tych zalet jed­nak gotowa była zostać jego żoną, ale po pro­stu dla­tego, że wyczu­wała życze­nia ciotki Matyldy, wobec któ­rej miała wiele zobo­wią­zań natury moral­nej i mate­rial­nej. Zresztą rozu­miała sama, że mał­żeń­stwo z Gogiem będzie dla niej karierą.

Roger stał przy niej i mówił gło­sem, który drgał pomimo pozor­nego opa­no­wa­nia:

– …kocham cię, Kate, jak jesz­cze ni­gdy nikogo nie kocha­łem, jak nie kocha­łem samego sie­bie. Bądź moją! Nie będziesz moją żoną, będziesz moją kró­lową… Kate!… Zakli­nam cię, nie odma­wiaj… To byłaby moja śmierć! Kate! Powiedz… powiedz… Nie ode­pchniesz mnie?…

– Nie, Gogo – ode­zwała się cicho.

Sza­lone szczę­ście zaci­snęło mu krtań. W pierw­szej chwili chciał ją porwać w ramiona, lecz zabra­kło mu śmia­ło­ści. Stała przed nim jasna, wysmu­kła, z dobrym i rozum­nym uśmie­chem, w któ­rym była jakby ser­deczna łaska­wość. Jej włosy koloru zło­ci­stej słomy, zacze­sane gładko i spa­da­jące w dłu­gich lokach, nada­wały twa­rzy wyraz dziew­częcy, pra­wie dzie­cinny, a sza­fi­rowe oczy patrzyły pro­sto, głę­boko i odważ­nie. I Roger zro­zu­miał, że nie na próżno powie­dział jej, że będzie jego kró­lową.

Sama podała mu obie ręce. Cało­wał je i szep­tał poryw­czo:

– Boże, jaki ja jestem szczę­śliwy! Kate! Kasieńko naj­droż­sza! Jedyna… Obsy­pię cię bry­lan­tami, kwia­tami… Zadzi­wię tobą świat, olśnię tobą świat!.. Roz­sa­dzi mnie chyba pycha, że mam taką żonę!… Kate!… Ubó­stwiam cię, uwiel­biam…

– Panienko Kasiu – ode­zwał się za nimi zdy­szany głos. – Czy tu jest panienka Kasia?…

Poko­jówka Herta wbie­gła na taras i zawo­łała:

– Prędko, panienko, Micha­lince znowu zro­biło się nie­do­brze! Led­wie dyszy!

– Dobrze, już idę. – Ski­nęła głową Kate. – Prze­pra­szam cię, Gogo. Muszę bied­nej Micha­lince zro­bić zastrzyk kam­fory.

Prze­szła prędko przez salę balową, gdzie kil­ka­dzie­siąt par tań­czyło kuja­wiaka, przez sze­reg poko­jów, aż do kre­densu, gdzie stała apteczka. Ostat­nimi dniami czę­sto do niej musiała zaglą­dać. Stara poczciwa Micha­linka, nie­gdyś mamka i niańka Goga, a od lat klucz­nica w pałacu, zapa­dła na ciężką nie­do­mogę serca.

W kre­den­sie pano­wał tłok i rej­wach. Raz po raz wpa­dali lokaje z brzę­czą­cymi od szkła tacami, w wiel­kie dzbany nale­wano kru­szon, orszadę, na krysz­ta­ło­wych klo­szach ukła­dano owoce i cia­sta. Tu też pan Maciek kal­ku­lo­wał roz­miesz­cze­nie gości i przy­jezd­nej służby po poko­jach gościn­nych i ofi­cy­nach, pochy­lony nad listą gości, raz po raz odry­wał się od niej, by wydać dys­po­zy­cje, by wydzie­lić nowe paczki świec.

Pan Maciek był z tytułu pisa­rzem pro­wen­to­wym, ale w rze­czy­wi­sto­ści spra­wo­wał w Pru­dach tysiące róż­nych funk­cyj. Robił wypłaty, posy­łano go na waż­niej­sze zakupy, jeź­dził do Pozna­nia dla zała­twia­nia roz­ma­itych spraw w urzę­dach, nad­zo­ro­wał służbę w pałacu, a pod­czas więk­szych zjaz­dów sta­wał się czymś w rodzaju och­mi­strza dworu, jako że pani Matylda miała doń pełne zaufa­nie. Pan Maciek był synem Micha­linki i bra­tem mlecz­nym Rogera. Już z tego tytułu miał na całe życie zapew­niony chleb w Pru­dach.

Kate, wyj­mu­jąc z apteczki strzy­kawkę, eter i ampułki z kam­forą, powie­działa:

– Niech pan Maciek nie zapo­mni o wsta­wie­niu dru­giego łóżka do pokoju czter­na­stego.

– Tak jest, panienko. Pamię­tam o tym.

– A teraz może pan Maciek zaj­rzy do swo­jej matki. Idę z zastrzy­kiem. Znowu czuje się bie­dac­two gorzej.

– Dzię­kuję, panienko. Ale teraz nie mam czasu. Jeżeli panienka pozwoli, to może póź­niej.

Zawsze był taki obo­wiąz­kowy, grzeczny i służ­bi­sty, wypro­sto­wany jak struna w swo­ich dłu­gich butach, zie­lon­ka­wych spodniach i fren­czu.

Wprost z kre­densu strome schody pro­wa­dziły na dru­gie pię­tro, gdzie mie­ściły się pokoje służ­bowe. Kate szybko prze­bie­gła długi kory­tarz i weszła do nie­wiel­kiej schlud­nej izdebki. Niczym nie­osło­nięta żarówka zapeł­niała pokój jaskra­wym świa­tłem. Na wyso­kim łóżku w bia­łej pościeli leżała Micha­linka. Uśmiech­nęła się do Kate, z tru­dem łapiąc oddech.

Puls prze­stra­szył Kate. Był led­wie wyczu­walny. Z pośpie­chem napeł­niła szprycę i zro­biła zastrzyk.

– Dzię­kuję, panno Kasiu – wyszep­tała chora. – Ale chyba już tym razem nie pomoże… Niech panienka idzie, tam zabawa… bal… ślicz­nie panience w tej bia­łej sukni…

– Posie­dzę przy Micha­lince. – Pogła­skała ją po ręku Kate. Przy spo­sob­no­ści spraw­dziła puls. Nie popra­wiał się i uznała za konieczne powtó­rzyć zastrzyk. Minęło kilka minut. Chora leżała z zamknię­tymi powie­kami i robiła wra­że­nie nie­ży­wej. Nie­spo­dzie­wa­nie ode­zwała się:

– Już umrę…

– Będzie Micha­linka żyła. Zaraz to przej­dzie.

– Nie, panienko. To już koniec. Czuję, że koniec… Panienko… Panience jed­nej ośmielę się… w tej godzi­nie… wyznać… w oczy spoj­rzeć…

Kate była zdzi­wiona:

– O czym Micha­linka mówi?

Widocz­nie pod dzia­ła­niem kam­fory umie­ra­ją­cej przy­było tro­chę sił. Jej szept brzmiał teraz wyraź­niej, a oczy patrzyły przy­tom­nie:

– O grze­chu moim, o strasz­nym grze­chu… panienko… Niech Bóg będzie dla mnie miło­sierny… Sza­tan mnie sku­sił i głu­pota moja… Sza­tan mnie sku­sił i głu­pota moja… Byłam wtedy młoda, młoda i głu­pia… Zawczo­raj wyzna­łam na świę­tej spo­wie­dzi i ksiądz kano­nik kazał mi wyja­wić prawdę… Tę moją grzeszną tajem­nicę…

Przy­mknęła powieki, lecz zaraz pod­nio­sła je znowu i zapy­tała:

– Czy panienka wie, że byłam mamką mło­dego hra­biego?

– Ow­szem, wiem.

– Było to dwa­dzie­ścia osiem lat temu… Pani hra­bina nie mogła kar­mić i zawo­łano mnie do pałacu… Przed mie­sią­cem wła­śnie uro­dzi­łam mego Maćka… Zdrowa byłam, ładna i pokarmu mia­łam dość na dwoje. I mój syn zdrów był, a synek hra­bio­stwa jakiś sła­bo­wity… Pomy­śla­łam sobie: a może nie wyżyje?… Co mój ma całe życie być w bie­dzie i w pracy… Sza­tan takie myśli pod­su­nął… Tylko sza­tan… I wtedy zamie­ni­łam ich. Tak, zamie­ni­łam…

Kate zbla­dła i sze­roko otwar­tymi oczami wpa­try­wała się w twarz umie­ra­ją­cej.

– Jak to?… Jak to?… To zna­czy?… Co Micha­linka mówi?…

– To zna­czy, że moim synem jest ten z nich, co teraz ucho­dzi za hra­biego Rogera Tyniec­kiego, a praw­dzi­wym Roge­rem Tyniec­kim jest Maciuś Zudra, pisarz pro­wen­towy.

Kate sie­działa jak ska­mie­niała. Trudno było nie wie­rzyć tej kobie­cie, a prze­cież nie­praw­do­po­do­bień­stwo, wręcz non­sens tej rze­ko­mej prawdy, ude­rzało. Więc Gogo, z jego kul­turą, z jego rasą, z jego manie­rami wiel­kiego pana, miałby być pro­stej wiej­skiej dziew­czyny, chłopki, która zale­d­wie czy­tać i pisać umiała?… Nie. To może być tylko mali­gna kona­ją­cej!

Kate pochy­liła się nad nią:

– Micha­linko, pro­szę się zasta­no­wić. Prze­cież to, co Micha­linka mówi, jest nie do uwie­rze­nia!

Stara kobieta potrzą­snęła głową:

– To święta prawda. W obli­czu Boga ją panience wyznaję. Zamie­ni­łam te nie­mow­lęta. Sza­tan pod­ku­sił… Całe moje życie od tego czasu było jed­nym cier­pie­niem i jed­nym stra­chem przed karą Boską! Nie raz, sto razy chcia­łam wyznać prawdę, ale odwagi nie star­czyło. Dla­tego i do spo­wie­dzi przez tyle lat nie cho­dzi­łam. Bałam się. A co o mnie pani hra­bina, panienka, albo kto dobre słowo powie­dział, to tak jakby mnie nożem w serce. Już nie­raz chcia­łam się przy­znać, ale zawsze on, Alek­san­der, stra­szył mnie i odma­wiał: – Nie bądź głu­pia, co stało się, tego nie odro­bisz, niech już tak zosta­nie. A to wypę­dzą cię i twego syna wypę­dzą i zdech­niesz z głodu, a jesz­cze do wię­zie­nia pój­dziesz…

Kate prze­tarła czoło:

– Jaki Alek­san­der?… O jakim Alek­san­drze Micha­linka mówi?…

– O jakimże, o tym złym duchu, o Żoło­niu, co kamer­dy­ne­rem u nie­bosz­czyka pana hra­biego był.

– O tym sta­rym Alek­san­drze, co mieszka za fol­war­kiem na doży­wo­ciu?

– A o nim. On jeden wie­dział. Przy­ła­pał mnie, jakem dziecko wyno­siła i on jeden poznał po znaku rodzin­nym. Ale młoda wtedy byłam i ładna, a on stary, zła­ko­mił się na mnie. To i przy­siągł, że pary z gęby nie puści. Niech mi Bóg prze­ba­czy, bo mój grzech więk­szy…

Z całego cha­osu i nawału tych okrop­nych nowin Kate wyło­wiła jeden szcze­gół, który wydał się jej ważny:

– O jakim znaku rodzin­nym Micha­linka mówi?

– Na pra­wej nodze nad kostką, panienko, mam taką myszkę brą­zową i mój syn ją ma… Tak, panno Kasiu, tak. Grzech mój straszny, a dusza moja w ręku Boga. Niech mnie sądzi, niech uka­rze, ale ludziom w oczy spoj­rzeć się nie ośmielę. Pani jed­nej to wyzna­łam. A nie wie­dząc, czy zdążę przed śmier­cią, już zawczo­raj po spo­wie­dzi wyzna­nie moje spi­sa­łam. Niech panienka się­gnie pod poduszkę i weź­mie… Tam… jest książka do nabo­żeń­stwa… Spi­sa­łam…

Głos sta­wał się coraz cich­szy… Kate zerwała się, szybko napeł­niła szpryckę i zanu­rzyła igłę pod skórę umie­ra­ją­cej, któ­rej wargi poru­szały się bez­gło­śnie i coraz wol­niej. Po trzech minu­tach trzeba było dać nowy zastrzyk. Puls ustał zupeł­nie. Nagle ciało kobiety wyprę­żyło się, drgnęło i znie­ru­cho­miało.

Sko­nała.

Otwarte oczy patrzyły tępo, bez­myśl­nie, dolna szczęka opa­dła i język wysu­nął się aż poza wargi. Był to widok odra­ża­jący i Kate jakby zahip­no­ty­zo­wana jego potwor­no­ścią, nie mogła odeń ode­rwać wzroku.

Po raz pierw­szy widziała śmierć. Po raz pierw­szy zro­zu­miała nie­do­rzecz­ność tego wszyst­kiego, co ludzie nazy­wają życiem, a co jest tylko cia­łem. Życie… Życie to coś nie­ogar­nię­tego, nie­prze­nik­nio­nego. Życiem tej kobiety był jej grzech i jej cier­pie­nia moralne…

– Co jest moim życiem? – zasta­no­wiła się Kate.

Ale w kory­ta­rzu roz­le­gły się kroki. Szybko się­gnęła pod poduszkę i wydo­była grubą znisz­czoną książkę do nabo­żeń­stwa. Mię­dzy kart­kami leżał zło­żony arku­sik papieru zaba­zgrany nie­wpraw­nym pismem.

Drzwi uchy­liły się, weszła Herta, rumiana, okrą­gła, z figlarną miną. Rzu­ciła okiem na łóżko, zbla­dła i krzyk­nęła:

– Jezus Maria!

Kate oprzy­tom­niała:

– Cicho, Herto – powie­działa z naci­skiem. – Micha­linka umarła przed chwilą, ale nie trzeba o tym nikomu mówić. Dość będzie na to czasu, jutro, gdy się goście roz­jadą. Panią hra­binę i syna zmar­łej zawia­do­mię sama. Potra­fisz utrzy­mać język za zębami?

– Potra­fię, panienko.

– Wie­rzę ci. – Ski­nęła głową Kate. – A teraz trzeba nie­boszczkę uło­żyć, zamknąć oczy i… to wszystko inne…

Kate wzdry­gnęła się mimo woli i zapy­tała:

– Nie boisz się tego?

– A cze­góż się tu bać, panienko… Tylko tak, myśla­łam, że jesz­cze pani Micha­linka pożyje.

Mimo woli mówiły szep­tem. Po chwili Herta zna­la­zła gdzieś chustkę i pod­wią­zała zmar­łej opa­da­jącą szczękę, zamy­ka­jąc oczy wyra­ziła zado­wo­le­nie: powieki nie zdra­dzały skłon­no­ści do ponow­nego otwar­cia. Znacz­nie gorzej było w zeszłym roku, gdy umarła babka Herty. Wtedy trzeba było na powieki kłaść cię­żarki, które leżały póty aż zwłoki zesztyw­niały.

Kate, sto­jąc opo­dal w mil­cze­niu, słu­chała tej szep­ta­niny, przy­glą­da­jąc się czyn­no­ściom Herty, czyn­no­ściom sys­te­ma­tycz­nym i spo­koj­nym, prze­ry­wa­nym od czasu do czasu wes­tchnie­niem i jakąś sen­ten­cją o war­to­ści życia docze­snego lub apo­strofą do zalet zmar­łej. Herta wypro­sto­wała poduszki, ciało uło­żyła równo, ręce zmar­łej splo­tła na pier­siach i mię­dzy sztyw­nie­jące palce wci­snęła jakiś święty obra­zek. Gdy już wszystko było gotowe, uklę­kła i zaczęła odma­wiać modli­twy.

Kate machi­nal­nie poszła za jej przy­kła­dem, lecz nie mogła się modlić. Przed kwa­dran­sem usły­szana tajem­nica spa­dła na nią cię­ża­rem, z któ­rym nie umiała się upo­rać, który ją prze­ra­ził.

Z dołu przy­tłu­mione lecz wyraźne dola­ty­wały dźwięki walca.

– …Wieczne odpo­czy­wa­nie racz jej dać Panie… – pół­gło­sem modliła się Herta.

Więc jakże to będzie, jak to jest moż­liwe – usi­ło­wała sku­pić myśli Kate. – Wyzuto go z praw, pozba­wiono majątku, pozy­cji spo­łecz­nej, wykształ­ce­nia, strą­cono do roli trze­cio­rzęd­nego ofi­cja­li­sty… A Gogo?… Prze­cie teraz będzie się musiał wyrzec wszyst­kiego. Sta­nie się od razu nędza­rzem, nikim, jakimś panem Macie­jem Zudrą… Jak wyja­śnić tę nową rolę?… Czy potrafi z nią się pogo­dzić, czy zdoła udźwi­gnąć swój nowy los?… Gogo… Nie­wąt­pli­wie jest dziel­nym męż­czy­zną, ale czy ma dość hartu, dość woli, dość siły? A zwłasz­cza czy nie przyj­mie tego wszyst­kiego jako upo­ko­rze­nia, jako policzka dla swej dumy, która tak czę­sto gra­ni­czyła z pychą. Syn pro­stej chłopki i nie­wia­do­mego ojca…

Będzie to dlań cios straszny. Kate przy­po­mi­nała teraz sobie tysiące szcze­gó­łów z jego opo­wia­dań. Słu­cha­jąc ich, odnaj­dy­wała w nich zawsze nić tego sno­bi­zmu, który wyda­wał się jej nie­winną przy­warą. Gogo od nie­chce­nia bry­lo­wał nazwi­skami swo­ich zagra­nicz­nych przy­ja­ciół, niby mimo­cho­dem rzu­cał tytu­łami lor­dów, mar­ki­zów i ksią­żąt, nazwami eks­klu­zyw­nych klu­bów, nazwi­skami Bour­bo­nów, Gon­za­gów, Habs­bur­gów, uwa­gami o wykwint­nych pla­żach i luk­su­so­wych hote­lach.

Oczy­wi­ście sno­bizm ten w połą­cze­niu z nazwi­skiem Tyniec­kich i z dużymi docho­dami był tylko nie­szko­dliwą śmiesz­nostką, która nawet w oczach Kate zasłu­gi­wała na mil­czące pobła­ża­nie, ale czy nie zajął on w duszy Goga zbyt wiele miej­sca, czy w tak rady­kal­nie zmie­nio­nych warun­kach da się usu­nąć, czy pustka, co po nim zosta­nie, da się czymś zapeł­nić i czym?

A dalej: jak pora­dzi sobie ze swymi nawy­kami i przy­zwy­cza­je­niami?… Wyda­wał zawsze tak dużo pie­nię­dzy. Nie był może roz­rzut­ni­kiem w ści­słym zna­cze­niu tego słowa, lecz nie umiał ni­gdy powstrzy­mać się od zaspo­ka­ja­nia swych zachcia­nek, zachcia­nek bar­dzo kosz­tow­nych i nie­raz gra­ni­czą­cych z eks­tra­wa­gan­cjami. Pomi­ja­jąc już jed­nak te rze­czy, czy nie będzie dlań tra­ge­dią zre­zy­gno­wa­nie z dotych­cza­so­wej stopy życio­wej, zwę­że­nie swo­ich wydat­ków do takich docho­dów, jakie będzie mógł osią­gnąć wła­sną pracą?…

Herta wstała, obtarła kilka kon­wen­cjo­nal­nych łez z policz­ków i powie­działa:

– Chyba świece trzeba tu zapa­lić?

– Tak. – Ski­nęła głową Kate. – Weź te dwa lich­ta­rze z zie­lo­nego gabi­netu i przy­nieś.

Gdy poko­jówka wyszła, Kate, opa­no­wu­jąc nie­przy­jemne uczu­cie, nachy­liła się nad łóż­kiem zmar­łej i unio­sła róg koł­dry zakry­wa­ją­cej nogi. Umie­ra­jąca powie­działa prawdę: nad kostką pra­wej stopy wyraź­nie odzna­czało się zna­mię rodzinne, brą­zowa plama w kształ­cie wydłu­żo­nego owalu.

Zakryła koł­drę i po usta­wie­niu świec, które przy­nio­sła Herta, wyszła z nią razem na kory­tarz, ści­ska­jąc w ręku kartkę, na któ­rej Micha­linka spi­sała swoje wyzna­nie.

O jej śmierci naj­pierw zawia­do­mić pana Maćka. Oczy­wi­ście nie zamie­rzała by­naj­mniej ani jemu, ani komu­kol­wiek w pałacu napo­mknąć bodaj sło­wem o tej tajem­nicy. Nale­żało to wszystko prze­my­śleć, spraw­dzić, roz­wa­żyć.

W kre­den­sie już Maćka nie zastała. Powie­dziano jej, że jest w kan­ce­la­rii lub też w gara­żach. Poszła tedy do swego pokoju, by scho­wać w biurku list Micha­linki. Potem zbie­gła na dół, gdzie zabawa nabie­rała coraz żyw­szego tempa. Sala balowa była jedną masą par podry­gu­ją­cych w foxtro­cie, w kilku poko­jach grano w bry­dża, z tarasu dola­ty­wały śmie­chy. W obu salach jadal­nych koń­czono przy­go­to­wa­nia do kola­cji. Tu Kate zastała panią Matyldę. Odwo­łała ją na stronę i powie­działa:

– Bar­dzo przy­kra rzecz, cio­ciu. Micha­linka umarła.

– Mój Boże! Umarła?

– Tak, zro­bi­łam cztery zastrzyki. Nic nie pomo­gło. Przy mnie sko­nała.

– Bie­dac­two. Panie, świeć nad jej duszą. Musiała mieć łagodną śmierć, bo to taka poczciwa kobie­cina. Doprawdy wielka to dla nas strata. I to aku­rat teraz! A i ty, Kate, musia­łaś być tym wstrzą­śnięta, moje złotko. Prze­stra­szy­łaś się, co?

– Nie, cio­ciu.

Pani Matylda wpa­try­wała się w oczy sio­strze­nicy, lecz nic w nich wyczy­tać nie mogła. Kate, pomimo tylu lat prze­sta­wa­nia z ciotką, pozo­sta­wała dla niej nie­od­gad­niona. Zawsze pogodna, zawsze miła i ser­deczna, lecz nie­zmien­nie odgro­dzona od wszyst­kich jakąś taflą szklaną, jakąś nie­uchwytną nie­do­ty­kalną prze­grodą, przez którą nie­po­dobna było dotrzeć do jądra jej duszy, odczy­tać jej myśli, poznać praw­dziwe uczu­cia. Kate dawała tylko to, co dać chciała, a raczej to, co uwa­żała za potrzebne i komuś mniej prze­ni­kli­wemu od pani Matyldy mogło by się zda­wać, że szcze­rość tej uro­czej panny można nazwać naj­bar­dziej bez­po­śred­nią otwar­to­ścią. Pani Matylda zda­wała jed­nak sobie sprawę z tego, że całe istotne życie wewnętrzne Kate pozo­sta­nie dla wszyst­kich zawsze nie­do­stępne, że nic tej dziew­czyny nie zdoła wytrą­cić z jej cudow­nej, wręcz nie­ludz­kiej i przez to prze­ra­ża­ją­cej rów­no­wagi.

Bywały chwile, gdy stara pani odczu­wała w obco­wa­niu z sio­strze­nicą coś w rodzaju lęku, a w duchu zawsze przy­zna­wała jej wyż­szość nad sobą, gdyż wie­działa, że te sza­fi­rowe łagodne oczy, ją samą, ją, starą i doświad­czoną kobietę prze­ni­kają do dna. I teraz, pełna podziwu dla spo­koju sio­strze­nicy, powie­działa:

– To dobrze, dro­gie dziecko. Widok śmierci zawsze pozo­sta­wia wstrzą­sa­jące wra­że­nie. Dobrze, że przy­ję­łaś to spo­koj­nie… Aha, trzeba się tym zająć, zapa­lić świece przy zwło­kach… I oczy zamknąć…

– Już wszystko zro­bione, cio­ciu.

– Jak to?… Ty, ty sama?…

– Nie, cio­ciu. Była tam Herta.

– No, chwała Bogu. Ale boję się jed­nej rze­czy: wia­do­mość o śmierci roz­nie­sie służba i wystra­szy nam gości.

– Nikt nie wie o śmierci Micha­linki oprócz Herty, a Herta przy­rze­kła mi, że nie powie ani słowa. Jej można zaufać. To porządna i obo­wiąz­kowa dziew­czyna.

– Że też ty zawsze o wszyst­kim pomy­ślisz! Dzię­kuję ci, Kate!

Tym razem Keeeit zabrzmiało w gło­sie pani Tyniec­kiej jesz­cze cie­plej niż zwy­kle. Pochy­liła ku sobie głowę sio­strze­nicy i poca­ło­wała ją w czoło.

– Jesteś praw­dzi­wym skar­bem.

– Ach, cio­ciu. – Wzru­szyła ramio­nami z uśmie­chem, który wywo­łał wdzięcz­ność i zaże­no­wa­nie. – Ale sądzę, że wypada o śmierci zawia­do­mić pana Zudrę?

– Kogo? – zdzi­wiła się pani Matylda.

– No, pana Macieja.

– Ach, Maciu­sia! Oczy­wi­ście. Zapo­mnia­łam zupeł­nie, że na nazwi­sko mu Zudra. Skąd ci przy­szło do głowy tak go nazy­wać! Pawle! – zwró­ciła się do jed­nego ze słu­żą­cych – poszu­kaj-no pana Maciu­sia i powiedz, że panienka go woła. Już ty to zała­twisz, Kate. Biedny chło­pak. Nie taki to dro­biazg stra­cić matkę…

Twarz pani Tyniec­kiej nagle spo­chmur­niała, brwi ścią­gnęły się i stała chwilę nie­ru­chomo z oczyma wpa­trzo­nymi przed sie­bie. Tylko palce jej ręki opar­tej na lasce poru­szały się, ści­ska­jąc złotą gałkę.

– A prze­cież Micha­linka była młod­sza ode mnie – powie­działa. – No… Tak… Idę do gości. Póź­niej zaj­rzę do nie­boszczki…

I nie spoj­rzaw­szy na nikogo, ode­szła wynio­sła, lekko przy­gar­biona i czci­godna w swej czerni i w srebr­nej siwiź­nie wło­sów. Kate lubiła ją i sza­no­wała.

Wkrótce zja­wił się Maciej. Przy­szedł z paczką papie­rów w ręku i pra­wie po woj­sko­wemu pro­stu­jąc się przed Kate, zapy­tał:

– Panienka mnie wzy­wała?

– Tak – potwier­dziła. – Mam panu do zako­mu­ni­ko­wa­nia smutną nowinę. Pan pozwoli tu.

Prze­szła do sąsied­niego pokoju, gdzie nie było nikogo i umyśl­nie zatrzy­mała się przed samym żyran­do­lem, by lepiej przyj­rzeć się temu czło­wie­kowi. Sta­nął przed nią w odle­gło­ści trzech kro­ków. Był wysoki, zgrabny, miał regu­larne rysy, ciem­no­blond włosy, zupeł­nie inte­li­gentny wyraz twa­rzy i szare oczy. Widy­wała go od lat po kilka razy dzien­nie, ale teraz dopiero uświa­do­miła sobie dokład­nie jak wygląda. Jak wygląda… hra­bia Roger Tyniecki…

– Panie Macieju – zaczęła – pan wie od dok­tora, że cho­roba pań­skiej… matki to cho­roba bar­dzo nie­bez­pieczna.

– Wiem, pro­szę panienki. Czy matce się pogor­szyło?

– Nie, panie Macieju, pań­ska matka… umarła.

Młody czło­wiek nawet nie drgnął, tylko zbladł tak, że jego opa­lona na brąz twarz stała się szara.

– Umarła przed pół godziną – mówiła łagod­nie Kate. – Nie męczyła się. Byłam przy jej śmierci… Pro­szę mi wie­rzyć, panie Macieju, że zro­bi­łam wszystko, co mogłam, by naj­dłu­żej utrzy­mać ją przy życiu…

– Och, ja nie wąt­pię, panno Kasiu… pro­szę panienki… Ja wiem… dzię­kuję…

W wybu­chu wzru­sze­nia chwy­cił jej rękę i pochy­la­jąc się nisko poca­ło­wał końce pal­ców dwa razy. Potem wypro­sto­wał się, cof­nął się i wybą­kał:

– Prze­pra­szam, panienko. Ale już nie wiem jak wyra­zić panience moją wdzięcz­ność… Panienka tak poświę­ciła się dla mojej matki, tyle serca oka­zała, tyle tru­dów…

– Zro­biłby to każdy na moim miej­scu i nie ma o czym mówić, panie Macieju. Wszy­scy­śmy bar­dzo lubili śp. Micha­linkę. Cio­cia głę­boko odczuła jej śmierć.

– Czy… czy umie­ra­jąc nie chciała mnie widzieć?

– Widzi pan, koniec przy­szedł dość nagle. Ale… jesz­cze na chwilę przed śmier­cią mówiła o panu… Niech­że pan teraz zostawi to wszystko i pój­dzie tam na górę.

Młody czło­wiek ski­nął głową.

– Dzię­kuję panience. A tu już wszystko zała­twione i wina z piw­nicy też wydane. Tylko mam jeden kło­pot: lokaj pana hra­biego Adler­felda i lokaj pana Stę­piń­skiego, któ­rzy mieli poma­gać przy kola­cji, popili się. Więc nie wiem jak…

Kate prze­rwała mu ruchem ręki:

– Niech­że pan już się tym nie kło­po­cze. Dam sobie radę. I pro­szę ode mnie przy­jąć wyrazy współ­czu­cia. Widzę, że pan bar­dzo kochał zmarłą.

W oczach jego bły­snęły łzy.

– O, bar­dzo – powie­dział jakby do sie­bie. – Tym bar­dziej, że ona ni­gdy nie była szczę­śliwa… Ja jeden odczu­wa­łem to, że gnębi ją jakiś smu­tek…

Skło­nił się nie­spo­dzie­wa­nie i szybko odszedł.

Kate długo stała zamy­ślona. Ten na wpół okrze­sany ofi­cja­li­sta dwor­ski o sztyw­nych manie­rach słu­żą­cego, ten pisar­czyk wkrótce już będzie wła­ści­cie­lem Pru­dów, hra­bią, wiel­kim panem. Czy nie zechce wtedy, tak jak więk­szość ludzi, któ­rych dzięki zbie­gowi oko­licz­no­ści los wyniósł wysoko, zemścić się na wszyst­kich tych, któ­rym dotych­czas musiał nisko się kła­niać?… Spad­nie zeń ten uni­form służ­bi­sto­ści, ta libe­ria sza­cunku i co się ukaże?… Bru­talny despo­tyzm, zaro­zu­mia­łość, chęć poni­ża­nia innych?…

O, Kate nie myślała w tej chwili o sobie. Wie­działa dobrze, że z jego strony nie czeka ją żadna przy­krość. Umiała dosko­nale odczuć sym­pa­tię, któ­rej nie ośmie­lał się jej oka­zy­wać i życz­li­wość, któ­rej nie umiał zama­sko­wać. Jeżeli trak­to­wał ją zawsze z naj­głęb­szą czcią, wie­działa, że to nie z racji pozy­cji w pałacu. Lubili ją zresztą wszy­scy i Kate byłaby zarówno zdu­miona jak nie­szczę­śliwa, gdyby zna­lazł się kto­kol­wiek żywiący wobec niej nie­przy­ja­zne uczu­cia. Zachwy­cone spoj­rze­nia, ser­deczne uśmie­chy, cie­płe słowa wytwa­rzały wokół niej tę nie­zmier­nie nasło­necz­nioną atmos­ferę, bez któ­rej nie umia­łaby żyć.

Ale jak ten czło­wiek usto­sun­kuje się do swo­jej praw­dzi­wej matki i do Goga? Czy nie zechce zemścić się za jego mimo­wolne uzur­pa­tor­stwo, za to, że zagar­nął mu to, co jemu się nale­żało, jemu, praw­dzi­wemu panu Pru­dów.

Za daw­nych lat wpraw­dzie byli towa­rzy­szami wspól­nych zabaw, mówili sobie po imie­niu i podobno trwali w wiel­kiej zaży­ło­ści póki Goga nie wysłano do gim­na­zjum. Gdy przy­jeż­dżał na waka­cje, jesz­cze – według okre­śle­nia ciotki Matyldy – łobu­zo­wali się razem. Ale z bie­giem lat wzra­stał mię­dzy nimi dystans, musiał wzra­stać. A teraz, gdy Gogo wró­cił i witał go cały per­so­nel Pru­dów od admi­ni­stra­tora i dyrek­tora cukrowni, a koń­cząc wła­śnie na Macieju Zudrze, Gogo – Kate widziała to – podał mu końce pal­ców, zaśmiał się, pokle­pał łaska­wie po ramie­niu i zawo­łał:

– Ho, ho, czy to nie Maciej?… Jak się pan masz, Maciek?… I co robisz, jaką masz pan funk­cję?…

Tam­ten skło­nił się, poczer­wie­niał i powie­dział:

– Dzię­kuję panu hra­biemu. Powo­dzi mi się dobrze, a peł­nię funk­cję pisa­rza pro­wen­to­wego.

Czy za to powi­ta­nie nie zacho­wał on nie­na­wi­ści do Goga, jak i za cały ten ton, który wobec daw­nego towa­rzy­sza zabaw przy­brał od swego powrotu hra­bia. Nie był to ton przy­jemny. Dźwię­czała w nim jakaś kpiąca poufa­łość. Nie­raz przy matce i przy Kate Gogo przy­po­mi­nał Macie­jowi dawne czasy, bez­ce­re­mo­nial­nie wywle­ka­jąc wspólne psoty, zwie­rze­nia, plany. Żeno­wało to Macieja, rumie­nił się, deto­no­wał, czuł prze­cież, iż te wspo­minki, które na pozór ich obu miały ośmie­szać, w rze­czy­wi­sto­ści nie doty­kały hra­biego, a tylko słab­szego part­nera wysta­wiały na pośmie­wi­sko.

Przed tygo­dniem zda­rzył się jesz­cze nie­przy­jem­niej­szy wypa­dek. Gogo, zapo­zna­jąc się stop­niowo z gospo­dar­stwem, zaj­rzał do tak zwa­nej „małej kan­ce­la­rii”, domeny rządcy pana Bar­tło­miej­czaka i pisa­rza Zudry. Kate towa­rzy­szyła kuzy­nowi. Rządca był w polu. Nato­miast pisa­rza zastali w małym wybie­lo­nym poko­iku. Sie­dział pochy­lony nad sto­łem i coś pisał.

– Dzień dobry, Maciek – rzu­cił Gogo. – Już pan przy robo­cie?

– Moje usza­no­wa­nie panu hra­biemu, moje usza­no­wa­nie panience – zerwał się Maciej i pospiesz­nie zakrył zeszyt.

– A cóż tam pan piszesz? – Gogo koń­cem ste­eka wska­zał na stół.

– To… pro­szę pana hra­biego… tak… moje pry­watne rze­czy…

Był widocz­nie zmie­szany, a Gogo zaśmiał się:

– Eee?… Chyba wyle­czy­łeś się pan z daw­nego nałogu?… Chyba nie wier­sze?… Co?…

Maciej poczer­wie­niał, a Kate, która orga­nicz­nie nie zno­siła przy­krych sytu­acyj, zapy­tała:

– Panie Maćku, czy kuro­pa­twy z wczo­raj­szego polo­wa­nia ode­słano już do mia­sta?

– Tak jest, panienko. Poszły o pią­tej rano. Zostało tylko dwa­dzie­ścia sztuk dla pała­co­wej kuchni i trzy pan admi­ni­stra­tor Ziem­biń­ski wziął dla sie­bie. Poszło sto dzie­więć­dzie­siąt sześć sztuk.

Gogo pokle­pał się po kie­sze­niach i powie­dział:

– Zapo­mnia­łem papie­ro­sów. Dobrze, że pan tu jest. Skocz no pan do mego gabi­netu. Papie­ro­śnica musi tam leżeć albo ją zosta­wi­łem w gorzelni…

– W tej chwili, panie hra­bio.

Pole­ce­nie było wyraźne i musiał je speł­nić, sta­ra­jąc się ukryć podej­rze­nie co do jego pobu­dek.

I rze­czy­wi­ście hra­biemu cho­dziło tylko o przej­rze­nie zeszytu. Był pewien, iż znaj­dzie tam wier­sze i ich lek­turą chciał uba­wić Kate. Nie mylił się. Gruby zeszyt zapi­sany był wier­szami. Wśród wybu­chów śmie­chu zaczął czy­tać. Może te dość nie­zgrabne liryki nie wyda­wa­łyby się tak naiwne i tak komiczne, gdyby Gogo nie akcen­to­wał nie­któ­rych słów i nie ilu­stro­wał nie­któ­rych zwro­tów pate­tycz­nymi gestami.

– Daj spo­kój, Gogo – popro­siła Kate.

– Cze­kaj, cze­kaj, jest tu jesz­cze i proza! – zawo­łał. – O, Prudy, nie­świa­dome wła­snego szczę­ścia! Nawet nie prze­czu­wa­cie, że będzie­cie kie­dyś sławne jako kolebka wiesz­cza! Patrz, tu jest nowela.

– Nie, Gogo. – Poło­żyła rękę na zeszy­cie. – To nie­de­li­katne. Zostaw to. Pomyśl, że Maciek może nadejść. Było by to dlań dotkli­wie przy­kre…

Uwagę tę wypo­wie­działa jed­nak za późno. Maciek wra­cał wła­śnie i prze­cho­dząc koło okna, przy któ­rym stali, musiał zoba­czyć Goga z otwar­tym zeszy­tem w ręku i z roz­ba­wioną miną. Wszedł, i nie patrząc na nich, zamel­do­wał, że papie­ro­śnicy nie zna­lazł.

– Zosta­wi­łem ją praw­do­po­dob­nie w sypialni – mruk­nął Gogo.

Ski­nął głową i wyszli.

Incy­dent ten w niczym nie zmie­nił sto­sunku pana Maćka do pałacu. Kate czuła jed­nak, iż w duszę tego czło­wieka musiała głę­boko zapaść uraza do Goga. A może stał się też bar­dziej nie­śmiały. Od tego dnia – jak to zauwa­żyła – nie przy­cho­dził już do biblio­teki po książki, cho­ciaż by­naj­mniej nie cof­nięto mu pozwo­le­nia, z któ­rego zawsze korzy­stał.

Tak – myślała Kate – on musi nie cier­pieć Goga. Może nie ma w natu­rze mści­wo­ści, ale w tym wypadku… Z jakąż łatwo­ścią będzie mógł go poni­żyć. Bez żad­nego wysiłku, nawet bez oka­za­nia złej woli. Prze­cie łaską z jego strony będzie, jeżeli pozwoli zabrać uzur­pa­to­rowi bodaj oso­bi­ste rze­czy…

Z sali balo­wej znowu pły­nęły dźwięki walca. W dłu­giej amfi­la­dzie raz po raz prze­su­wały się nie­tań­czące i zaab­sor­bo­wane flir­tem pary.

– O, Kate! Zna­la­złem cię naresz­cie! – usły­szała za sobą głos Goga. – Gdzieś się ukry­wała! Szczę­ście moje!

Iskrzyły mu się oczy, był lekko zgrzany tań­cem i pod­nie­cony winem. Było mu dobrze we fraku. Niż­szy był i szczu­plej­szy od Macieja, ale w całej syl­wetce miał ten wykwint, tę nie­wy­mu­szoną swo­bodę, którą spo­tyka się tylko u ludzi z naj­lep­szego towa­rzy­stwa.

Sta­nął tuż przy niej i mówił:

– Roz­sa­dza mnie szczę­ście, zata­pia! Kate! Czy nie widzisz, że się jarzę, że pro­mie­nieję szczę­ściem? Boże, jakaś ty piękna, pani moja, kró­lowo moja!… Gdyby świat zgi­nął, a tyś mi jedna została, moje szczę­ście zastą­piło by mi świat. Kasieńko, Kasiu, Kate! Powi­nie­nem klę­czeć u twych nóżek i tak spę­dzić życie i tak umrzeć!…

Mówił, a ona myślała:

– Biedny Gogo, biedny chłop­cze, czy ty wiesz, co cię czeka?… Czy wiesz, co na cie­bie spad­nie?…

Jesz­cze ni­gdy i od nikogo nie sły­szała tak pło­mien­nych, tak egzal­to­wa­nych słów, tak gwał­tow­nych wyznań miło­ści. Nie sły­szała, gdyż miała ten dar wytwa­rza­nia dystansu i zawsze w porę umiała obez­wład­nić odwagę swo­ich wiel­bi­cieli.

I teraz pra­gnę­łaby wsłu­chać się w te wyrazy, wsłu­chać się w ich echo we wła­snej duszy. Poznać, co w niej obu­dziły, czy zdo­łały i w niej roz­ża­rzyć sil­niej­sze, goręt­sze uczu­cia, zro­zu­mieć, zba­dać, wyeg­za­mi­no­wać sie­bie.

Nie była jed­nak do tego zdolna pod cię­ża­rem tych myśli, tych obaw, tego nie­po­koju. Prze­cie i tak z tru­dem zdo­by­wała się na pogodny wyraz twa­rzy, na uśmiech, na jasne spoj­rze­nie.

Jed­nak miłość tego ujmu­ją­cego chłopca spra­wiała jej przy­jem­ność. Prze­cie nic nie zro­biła, by ją w nim roz­bu­dzić, a przy­naj­mniej nie zro­biła wię­cej niż w sto­sunku do każ­dego innego czło­wieka, poczy­na­jąc od sta­rego dziadka gene­rała Nie­dziec­kiego, a koń­cząc na poko­jówce Her­cie. Jed­nak tam, na tara­sie, gdy Gogo pro­sił ją o rękę, odczu­wała i rozu­miała z sumie­niem, że oto dobija do portu, że świa­do­mie i z zado­wo­le­niem wybiera wła­ściwą przy­szłość, teraz nie była pewna niczego.

Ude­rzyło ją też, że Gogo ani razu nie zapy­tał ją o jej uczu­cia. Była może nawet temu rada. Wpraw­dzie zde­cy­do­wana była na potwier­dze­nie, na zdaw­kowe: „tak, kocham cię, Gogo”, ale wolała, że nie zmu­szono jej do powie­dze­nia cze­goś, jeżeli nie było kłam­stwem, nie było też i prawdą. Brzy­dziła się nie­prawdą. Brzy­dziła się nie z pobu­dek etycz­nych, lecz instynk­tow­nie, tak, jak brzy­dziła się brud­nymi szma­tami, czy pod­ło­ścią ludzką. Czu­łaby się poni­żoną we wła­snych oczach.

A jed­nak dla­czego nie zapy­tał, czy go kocha? Czyżby był tak pewien sie­bie, czy też bał się usły­szeć wymi­ja­jącą, lub prze­czącą odpo­wiedź?…

Kate wie­działa, że swoje miło­sne suk­cesy Gogo liczył na tuziny. Od paru zna­jo­mych, któ­rzy się z nim za gra­nicą zetknęli, sły­szała, że lubił się rów­nież cheł­pić tymi zwy­cię­stwami. Ale nie mogła się mylić, że ją trak­tuje zupeł­nie ina­czej. Nie mogła wąt­pić, że tak pło­mien­nych słów nikomu jesz­cze nie ofia­ro­wał. Sło­wem, wie­działa, że jego miłość jest szczera i wielka. Czyżby sądził, że na nią nie można nie odpo­wie­dzieć rów­nie sil­nym uczu­ciem?

– Chodź, Gogo, zatań­czymy – powie­działa, by prze­rwać jego wyzna­nie.

– Boję się – szep­nął, gdy zna­leźli się wśród tań­czą­cych par – że będę się zata­czał. Jestem pijany tobą i moim szczę­ściem.

Nie tań­czyli jed­nak długo, bo wła­śnie podano do stołu. Orkie­stra prze­szła w mar­sza i wszy­scy ruszyli do jadalni, z arcy­bi­sku­pem i panią Matyldą na czele.

Kate zdzi­wiła się, że zmie­niono jej miej­sce. Sama roz­kła­dała kartki i umie­ściła swoją mię­dzy pro­fe­so­rem Zie­mo­wic­kim a hr. Czap­skim. Teraz sie­działa w środku stołu obok Goga. Musiała to być jego sprawka. Nie­for­tunna zresztą, gdyż sie­dząca z dru­giej jej strony hr. Cho­tom­ska przez całą kola­cję nie usły­szała od swego sąsiada ani jed­nego słówka. Wręcz demon­stra­cyj­nie zwró­cony był wciąż do Kate i z nią tylko mówił.

Gdy podano szam­pana, pani Matylda Tyniecka nie­ocze­ki­wa­nie dla wszyst­kich zadzwo­niła w kie­li­szek i wstała. Wśród zupeł­nej ciszy dono­śnie roz­legł się jej głos:

– Księże arcy­bi­sku­pie, panie i pano­wie. Chcę i muszę podzie­lić się z wami, kochani goście, szczę­śliwą dla mnie nowiną. Oto syn mój Roger zarę­czył się dziś z panną Kata­rzyną Pomia­nówną. Daj im Boże tyle szczę­ścia, ile ja im życzę i tyle, na ile oboje zasłu­gują. Niech żyją!

Fala gwaru buch­nęła okrzy­kami i wiwa­tami. Męż­czyźni zerwali się z miejsc, wznio­sły się wszyst­kie kie­liszki.

– Wiwat.

– Niech żyją!

Orkie­stra z sąsied­niego pokoju, widać uprze­dzona, zagrała tusz. Służba z pół­mi­skami w ręku stała jak wryta, wpa­tru­jąc się z rado­snymi uśmie­chami w Kate. Wszyst­kie oczy były zwró­cone na nią.

W pierw­szej chwili Kate uczuła, że krew jej zbiega się do serca Nie była przy­go­to­wana na ten toast, na to publiczne ogło­sze­nie jej zarę­czyn. Zresztą prze­cie zarę­czyn nie było, nie zamie­nili pier­ścion­ków. Okrzyki nie usta­wały, orkie­stra nie mil­kła i w tym gwa­rze Kate stop­niowo odzy­skała rów­no­wagę. Z uśmie­chem kła­niała się we wszyst­kie strony, a nawet roz­róż­niała już wyraz poszcze­gól­nych twa­rzy. W jed­nych czy­tała życz­li­wość, w innych nie­za­do­wo­le­nie, w innych zawiść. Było tu prze­cie wiele panien, które w swo­ich pro­jek­tach mał­żeń­skich liczyły na Rogera, wiele matek i ojców, któ­rzy łako­mie spo­glą­dali na Prudy.

Na nich z uśmie­chem patrzyła Kate i mówiła im w duchu:

– Nie despe­ruj­cie, nie mar­tw­cie się. Rychło prze­ko­na­cie się, że nie było po czym roz­pa­czać.

Zaczęły się toa­sty i mowy. Z pierw­szą, długą i ozdobną, inkru­sto­waną łaciń­skimi cyta­tami, wystą­pił ksiądz arcy­bi­skup. Drugą miał stary książę Zasław­ski, słynny ze swego sta­ro­świec­kiego fine­zyj­nego dow­cipu, arcy­wy­twor­nego, pach­ną­cego tro­chę pudrem i tro­chę myszką, trze­cią wygło­sił gene­rał Nie­dzicki, póź­niej sypały się jedna za drugą.

Kate nie rozu­miała z nich ani słowa. Już pierw­sze słowa ciotki Matyldy ude­rzyły niby obuch w jej świa­do­mość: zrozu­miała, że los Goga, Goga wyzu­tego z nazwi­ska i z majątku, Goga nędza­rza, będzie prze­cie i jej losem.

Tak, przy­rze­kła mu rękę, obie­cała zostać jego żoną wtedy, gdy był bogaty, gdy był hra­bią na Pru­dach. Jakimże czo­łem można cof­nąć swoją zgodę naza­jutrz, gdy się okaże, że jest bie­da­kiem, że jest synem chłopki, jakimś jed­nym z miliona Macie­jem Zudrą?…

Dotych­czas roz­czu­lała ją myśl o przy­szło­ści, o smut­nej i sza­rej przy­szło­ści Goga. Pod­świa­do­mie wyłą­czyła sie­bie z tej przy­szło­ści. Nie czuła się zwią­zana z nim, nie czuła wagi owego „tak”, wypo­wie­dzia­nego na tara­sie przed kilku godzi­nami. Nie przy­pusz­czała, by wymó­wiw­szy je, wzięła na sie­bie jakąś odpo­wie­dzial­ność. Ot, po pro­stu żało­wała miłego Goga, który będzie musiał porzu­cić dotych­cza­sowy bez­tro­ski tryb życia, porzu­cić bogac­two, Prudy, panią Matyldę i… i ją, Kate…

Tak, bo cho­ciaż zasta­na­wiała się nad tym, nie przy­szło jej na myśl wyłą­cze­nie sie­bie samej z tego świata, który miał prze­stać ist­nieć dla Goga. Wyda­wało się to jej tak natu­ralne, tak zro­zu­miałe, że wobec tej oczy­wi­sto­ści same oświad­czyny Goga sta­wały się czymś nie­re­al­nym, a przy­ję­cie ich – chwi­lową pomyłką.

Teraz jed­nak wszystko zmie­niło się od razu. I nie dla­tego, że ciotka Matylda ogło­siła ich zarę­czyny, lecz dla­tego, że Kate pojęła swoją odpo­wie­dzial­ność, odczuła z całą dokład­no­ścią swój obo­wią­zek, zro­zu­miała, że nie wolno jej porzu­cić Goga, że sama nie prze­ba­czy­łaby sobie takiego samo­lub­stwa, takiego ujaw­nie­nia czy­nem wła­snej mało­ści.

– Nie, nie, to było by ohydne!

I ogar­nął ją ogromny smu­tek. Do uszu dobie­gały ury­wane zda­nia z prze­mó­wień gra­tu­la­cyj­nych, oczy mimo woli łowiły spoj­rze­nia zazdro­sne, a oto ona zna­la­zła się na gru­zach tego wszyst­kiego, czego pra­gnęła, co roz­sąd­nie i celowo przy­go­to­wała dla sie­bie. Nie, nie były to marze­nia mło­dej egzal­to­wa­nej dziew­czyny. Kate świa­do­mie i pla­nowo, pla­nowo i uczci­wie budo­wała swoją przy­szłość. Świa­do­mie, bo wie­działa do czego dąży, uczci­wie, bo zaczęła od pracy nad sobą, bo zaczęła od budo­wa­nia w sobie tej przy­szło­ści.

Nie zamie­rzała osią­gnąć szczy­tów, nie marzyła ani o kró­le­wi­czu z bajki, ani rze­czy­wi­stym panu­ją­cym księ­ciu, cho­ciaż od dziecka jej powta­rzano, że uro­dziła się na kró­lową. Nie. Posta­wiła swym zamia­rom realne gra­nice, chciała domi­no­wać w swym śro­do­wi­sku nie tylko swoją pięk­no­ścią i wro­dzo­nym wdzię­kiem, lecz także inte­li­gen­cją, wykształ­ce­niem, tak­tem, cha­rak­te­rem i nie­ska­zi­telną etyką.

Kie­dyś, będąc jesz­cze led­wie opie­rzo­nym pod­lot­kiem, odkryła, że jest piękna. Była to dla niej rewe­la­cja. Wpraw­dzie w jej oto­cze­niu mówiono o tym gło­śno. Od dzie­cin­nych lat nauczyła się jed­nak Kate nie przy­wią­zy­wać wagi do ludz­kich sądów: jej śp. matka mówiła nie ina­czej jak super­la­ty­wami, ojca pamię­tała jako skraj­nego pesy­mi­stę.

– Ludzie są zbyt pochopni w swych sądach i zbyt jaskrawo oce­niają rze­czy – zro­zu­miała już wtedy.

Jed­nak pew­nego wie­czoru po powro­cie z baliku na pen­sji, gdzie ją samą zdzi­wiło jej powo­dze­nie, sta­nęła przed lustrem i poznała nie­zwy­kłość, nie­mal dosko­na­łość swo­jej urody. Wtedy to jej trzeźwy umysł pod­su­nął myśl:

– Stań się tak dosko­nała pod każ­dym innym wzglę­dem, a zdo­bę­dziesz wszystko, czego zapra­gniesz.

I Kate zaczęła pra­co­wać nad sobą. Obser­wu­jąc sie­bie i innych, odkry­wała ich wady, ale i wła­sne, a silna wola dopię­cia celu uła­twiała jej walkę z sobą. Jeżeli nie zdo­łała wyzbyć się wszyst­kich wad, potra­fiła tak je ujarz­mić, by stały się nie­do­strze­galne dla oto­cze­nia, by utra­ciły swą aktyw­ność. Wie­działa, że drze­mią w niej niczym poczwarki w swo­ich koko­nach, lecz czuła mimo to w duszy tę anty­sep­tyczną czy­stość, nie czy­stość duszy dziecka, lecz czy­stość wyde­zyn­fe­ko­wa­nego wnę­trza sana­to­rium.

I to dawało jej poczu­cie wła­snej war­to­ści, dawało świa­domą prze­wagę nad oto­cze­niem i nie pozwa­lało ani na chwilę wyzbyć się czuj­nej straży nad sobą, by ani jeden pyłek nie ska­ził jej wnę­trza.

Z mate­ma­tyczną dokład­no­ścią budo­wała swoją przy­szłość, z nie­za­chwianą wiarą, że nic nie zdoła zasza­cho­wać, ubiec, posta­wić w sytu­acji bez wyj­ścia.

I oto jedno małe słowo, jedno słowo zgody, słowo od dawna dro­bia­zgowo prze­my­ślane przez nią, obli­czone, zwa­żone, runęło na jej życie strasz­nym, nie­prze­wi­dzia­nym cię­ża­rem, dru­zgo­cząc całą kon­struk­cję.

Przez cały czas toa­stów, a póź­niej życzeń Kate była pół­przy­tomna i ostat­nim wysił­kiem woli trzy­mała się, by dotrwać do końca.

– No, prze­cież i ty nie umiesz wresz­cie ukryć wzru­sze­nia – powie­działa ciotka Matylda, gdy prze­szli już do sali balo­wej. – Nie dzi­wię ci się, dro­gie dziecko, ważny to dzień w życiu kobiety

– Tak, cio­ciu, bar­dzo ważny. – Pochy­liła się Kate nad jej ręką.

Stara pani poca­ło­wała ją w czoło i zauwa­żyła:

– Masz chyba tro­chę gorączki?

– Nie, cio­ciu, dzię­kuję, czuję się dosko­nale.

Wiele dałaby za to, by móc teraz pójść do sie­bie, zga­sić świa­tło i w ciem­no­ści pomy­śleć spo­koj­nie, pomy­śleć meto­dycz­nie o wszyst­kim. Nie mogło jed­nak być o tym mowy. Znik­nię­cie jej wywar­łoby nie­zli­czone komen­ta­rze, a zresztą peł­niąc rolę panny domu i zastę­pu­jąc nadto pana Maćka, miała tyle drob­nych obo­wiąz­ków, tyle zajęć, że musiała tu zostać. Tań­czyła dużo z Gogiem i z innymi panami, gdyż każdy chciał bodaj przez kilka minut mieć boha­terkę dnia wyłącz­nie dla sie­bie. Przyj­mo­wała kom­ple­menty, wes­tchnie­nia, cza­sami liryczne lub dra­ma­tyczne apo­strofy mło­dych męż­czyzn z uśmie­chem, zdo­by­wała się na dow­cipne lub łago­dzące odpo­wie­dzi i tań­czyła. A w prze­rwach mię­dzy tań­cami raz po raz odwo­ły­wała ją służba. Trzeba było wyda­wać i zmie­niać dys­po­zy­cje, a potem, gdy już świt zaglą­dał w okna, odpro­wa­dzać do gościn­nych poko­jów star­sze panie znu­żone zabawą.

Zabawa jed­nak nie tylko nie sła­bła, lecz z każdą godziną sta­wała się hucz­niej­sza, swo­bod­niej­sza, bar­dziej ocho­cza. Rozej­ście się star­szy­zny i odjazd arcy­bi­skupa przy­czy­niły się do tym więk­szego oży­wie­nia. O ósmej rano Erazm Bałyń­ski tań­czył solo kuja­wiaka z peł­nym kie­lisz­kiem szam­pana na gło­wie, potem wąż koty­liona prze­mknąw­szy przez wszyst­kie pokoje, kre­dens i kuch­nię wśród prze­pło­szo­nej służby, zato­czył kilka flo­re­sów na gazo­nie i wró­cił do pałacu, by przejść w roz­hu­ka­nego mazura. O dzie­wią­tej Gogo klę­cząc na środku sali pił z pan­to­felka narze­czo­nej, a pano­wie przez otwarte okna palili z rewol­we­rów na wiwat.

Teraz dopiero podano w jadalni barszcz, wódkę i gorące prze­ką­ski, przy czym Kate peł­niła funk­cje pani domu, gdyż ciotka Matylda od dawna udała się na spo­czy­nek. Dopiero około dzie­sią­tej wszy­scy się roze­szli.

Gogo, mocno pod­chmie­lony, odpro­wa­dził Kate do drzwi jej pokoju. Chciał jesz­cze z nią pomó­wić, lecz poże­gnała go uśmie­chem:

– Dobra­noc, Gogo. Jestem bar­dzo zmę­czona.

– Więc śpij, jedyna, śpij słodko, mój skar­bie, kró­lowo moja…

Ale Kate nie myślała o śnie. Zdjęła balową suk­nię, otu­liła się szla­frocz­kiem i wydo­była z biurka zło­żony we czworo arku­sik papieru z wyzna­niem Micha­linki. Raz i drugi prze­czy­tała je uważ­nie. Zawie­rało wszystko to, co powie­działa przed śmier­cią. Na dowód prawdy swo­ich słów odwo­ły­wała się do świa­dec­twa sta­rego kamer­dy­nera Alek­san­dra, do świa­dec­twa księ­dza kano­nika Grudy, któ­remu na ostat­niej spo­wie­dzi prawdę wyznała, oraz wska­zy­wała na zna­mię rodzime, które po niej syn odzie­dzi­czył.

Wszystko to było dość prze­ko­nu­jące, wyma­gało wszakże spraw­dze­nia i Kate posta­no­wiła niczego nie ujaw­niać, zanim nie spraw­dzi. W rze­czy­wi­sto­ści była pewna, że zmarła zeznała prawdę. W rze­czy­wi­sto­ści wie­działa, że oto trzyma w ręku klucz do tajem­nicy, któ­rej odsło­nię­cie zni­we­czy życie Goga…

– Goga i… moje wła­sne.

– I mam doko­nać tego wła­śnie ja? – ode­zwała się w niej drżąca reflek­sja. – Ja sama mam pogrze­bać swoje szczę­ście?…

I nagle uświa­do­miła sobie, że wszystko prze­cie od niej zależy, że wszystko jest w jej ręku.

Stary Alek­san­der w oba­wie przed sądem i przed utratą doży­wo­cia będzie mil­czał jak grób, znaku rodzi­mego na ciele zmar­łej nikt nie dostrzeże, nikt na to nie zwróci uwagi, nikomu nie przyj­dzie na myśl spraw­dzać, czy takie­goż znaku nie ma młody hra­bia. Pozo­staje ksiądz. Lecz ksiądz zwią­zany jest tajem­nicą spo­wie­dzi i rów­nież nie powie jed­nego słowa.

Nawet ona, Kate, będzie mogła śmiało mu w oczy spoj­rzeć, bo ksiądz prze­cie nie wie, że Micha­linka przed śmier­cią jej wyznała swą tajem­nicę i że jej wrę­czyła tę kartkę…

– A kartka?…

Kartkę wystar­czy spa­lić. Ot, jedna zapałka i nie zosta­nie z niej nic, szczypta popiołu…

Oczy Kate zatrzy­mały się na toa­le­cie, gdzie leżało czer­wone pudełko z zapał­kami.

– Oto rada, oto ratu­nek – szep­tało coś w ryt­mie pulsu, który coraz gwał­tow­niej łomo­tał w skro­niach.

Jeden mały pło­myk, jedna mała chwila, jedna krótka decy­zja i oto znik­nie bez­pow­rot­nie, znik­nie raz na zawsze zła zmora, groźna chmura roz­pły­nie się w powie­trzu z tą odro­biną dymu…

I nikomu nie sta­nie się krzywda. Taki Maciek jest pew­nie zado­wo­lony ze swego losu. Ni­gdy mu w gło­wie nie postało marzyć o innym.

Jedna krótka decy­zja… To wystar­czy, by zaże­gnać burzę, by okieł­znać hura­gan, który zdru­zgo­cze szczę­ście Goga, jej wła­sne szczę­ście i roz­le­gnie się sze­ro­kim echem skan­dalu po całej Pol­sce.

W imię czego mia­łaby zatrzy­mać się przed uni­ce­stwie­niem tego ogromu klęsk?… Czy wolno jej w ogóle wahać się?… W obro­nie wła­snej, w obro­nie czło­wieka, który ma być jej mężem nawet powinna tak postą­pić!…

– Tak… tak… To koniecz­ność, to mój obo­wią­zek!…

Krótka decy­zja, a potem wszystko będzie po daw­nemu: cisza i spo­kój, pogoda i ład codzien­nego życia. Skała, która mogła zni­we­czyć cały jej świat, cicho i bez­sze­lest­nie zanu­rzy się w głę­boką wodę. I śladu po niej nie zosta­nie. Nawet kręgi po wodzie nie pójdą. Nikt, prze­cie nikt nie będzie wie­dział…

– Tak, tak… Nikt…

Jak zahip­no­ty­zo­wana Kate wstała i zbli­żyła się do toa­lety.

Ręka sama wycią­gnęła się ku czer­wo­nemu pudełku. Palce zaci­snęły się mocno. Wewnątrz cichym kle­ko­tem ode­zwały się zapałki.

Kate pod­nio­sła wzrok i w lustrze zoba­czyła swoje odbi­cie. Z bla­dej jak papier twa­rzy patrzyły na nią spo­koj­nie jasne oczy, a spoj­rze­niem zda­wały się mówić:

– Nie wiemy, co to grzech, nie wiemy, co to kłam­stwo. Patrzymy śmiało i pro­sto, bo w nas jest tylko dobroć i prawda, bo nic brud­nego nie ukry­wamy w swo­jej głębi. Dla­tego jeste­śmy pięk­nem.

Oczy były jasne i spo­kojne, potem drgnęła w nich iskierka współ­czu­cia, a póź­niej łzy wypeł­niły je płyn­nym szkli­wem. I Kate zakryw­szy twarz rękami wybu­chła łka­niem.

– O, Boże, Boże, Boże… Dla­czego na mnie, dla­czego na mnie spadł ten cię­żar… cię­żar odpo­wie­dzial­no­ści i decy­zji…

Rzu­ciła się na łóżko i nie mogła opa­no­wać pła­czu. Naprę­żone do osta­tecz­no­ści nerwy po raz pierw­szy w życiu owład­nęły całą jej istotą.

Wokół zale­gała cisza. Tylko z dołu led­wie dosły­szalne dobie­gały stłu­mione war­cze­nia odku­rza­czów. To służba sprzą­tała par­ter.

Stop­niowo uspo­ko­iło się łka­nie, tylko w gło­wie szu­miało nie­zno­śnie i ręce drżały. Kate wstała. Nogi poru­szały się jak oło­wiane. Spoj­rzała na zega­rek, była dwu­na­sta. Prze­szła do łazienki, wzięła chłodną kąpiel, która orzeź­wiła ją znacz­nie, ucze­sała się i nało­żyła czarną weł­nianą sukienkę. Śnia­da­nie miało być podane o dru­giej. Zosta­wała jej godzina wol­nego czasu. Kartkę Micha­linki zamknęła w biurku i wyszła.

Szybko minęła lewe skrzy­dło, w któ­rym mie­ściła się kuch­nia, wąską alejką zagłę­biła się w park. Furtka do zabu­do­wań fol­warcz­nych była otwarta. Olbrzymi kwa­drat podwó­rza obra­miony cięż­kimi budyn­kami gospo­dar­skimi był teraz pusty, skrę­ciła koło kuźni i wyszła na drogę wysa­dzaną śli­wami. Tędy się szło do osady zwa­nej Doży­wo­ciem. Miesz­kali tu wysłu­żeni eme­ryci, któ­rym życie upły­nęło na służ­bie w dobrach Tyniec­kich. Każdy z nich otrzy­my­wał tu izbę, krowę i ordy­na­rię do końca życia. Nie­któ­rzy miesz­kali w sta­rych czwo­ra­kach, inni w dwu­ro­dzin­nych, spe­cjal­nie zbu­do­wa­nych cha­tach. W tej, która stała naj­bli­żej, miał swe lokum Alek­san­der Żołoń, nie­gdyś kamer­dy­ner nie­bosz­czyka Mau­ry­cego Tyniec­kiego, dziś sta­rzec, liczący sobie sie­dem­dzie­siąt kilka lat.

Przed dom­kiem był ogró­dek i w nim wła­śnie Kate zastała sta­ruszka. Postę­ku­jąc, grze­bał motyką w grządce.

– Dzień dobry, Alek­san­drze – powi­tała go Kate.

– O, a toż panienka Kasia – ucie­szył się. – Dzień dobry, panienko, dzień dobry. O doką­dże to tak, panienko? Nie do tej, no jak jej, Mar­ci­nia­ko­wej?

– Nie. Mam inte­res do Alek­san­dra.

– Do mnie? – zdzi­wił się. – A no, jeżeli do mnie, to służę panie­neczce, co tylko panienka roz­każe… Czy może do izby?

– Wejdźmy. – Ski­nęła głową.

Izba była czy­sto utrzy­mana, a nawet ele­gancko. Pod­łogę przy­kry­wało lino­leum, na oknach osło­nię­tych kokie­te­ryj­nymi firan­kami stały doniczki z pelar­go­nią.

Alek­san­der pod­su­nął Kate krze­sło.

– Panienka będzie łaskawa.

Sta­nął przed nią i nie usiadł nim Kate dwa razy nie zażą­dała tego z naci­skiem. Wysoki i chudy jak szczapa, sia­da­jąc, robił wra­że­nie skła­da­ją­cego się scy­zo­ryka.

– Alek­san­drze – zaczęła Kate. – Wczo­raj wie­czo­rem umarła Micha­linka.

– Umarła… Boże drogi, taka jesz­cze młoda kobita… – Zaki­wał głową. – Nie­zba­dane wyroki boskie… A na co umarła, panienko?

– Na serce.

– To pewno nagle?

– Nie tak nagle, by nie zdą­żyła przed śmier­cią powie­dzieć cze­goś, z czym wła­śnie do Alek­san­dra przy­szłam.

Wygo­lona twarz starca zadrgała wszyst­kimi zmarszcz­kami. W oczach zapa­lił się krótki błysk. Zaczął żuć bez­zęb­nymi war­gami i widocz­nie ważył sytu­ację, bo dopiero po chwili zapy­tał:

– To zna­czy, panienko, że Micha­linka panience to powie­działa?

– Tak, mnie.

Sta­rzec tro­chę się uspo­koił.

– A cóż ona takiego mogła powie­dzieć?… Panie świeć nad jej duszą, ale za życia czę­sto plo­tła co ślina na język przy­nie­sie. Hm. A przed śmier­cią w mali­gnie różne przy­wi­dze­nia i fan­ta­zje ludziom się zda­rzają. O, jesz­cze jakie!… Czy to raz bywało!… I cóż ta bie­daczka mówiła?

Kate wpa­try­wała się weń i nie mając wąt­pli­wo­ści, że stary będzie pró­bo­wał wszyst­kiemu zaprze­czać, posta­no­wiła zastra­szyć go oskar­że­niem:

– Mówiła, że dwa­dzie­ścia osiem lat temu Alek­san­der zamie­nił jej dziecko na dziecko pani hra­biny.

Sta­rzec zerwał się jak pod­rzu­cony sprę­żyną. Na policzki wystą­piły mu dwa czer­wone placki, oczy omal nie wyska­ki­wały z orbit, a głos zabrzmiał skrze­cząco i piskli­wie:

– Ja?!… Ja?!… Ja zamie­ni­łem?… Łże łaj­daczka, łże! Przed Bogiem przy­się­gam! Ona sama zamie­niła, ona, ta pie­kiel­nica, odpo­ku­tuje za to na tam­tym świe­cie?… Taka potwarz, aa, taka potwarz…

Sta­rzec trząsł się cały i z tru­dem łapał oddech.

Kate wycze­kała kilka minut aż się uspo­koił. Zresztą i sama chciała odzy­skać rów­no­wagę. Przy­szła tu wpraw­dzie z prze­świad­cze­niem, że Alek­san­der potwier­dzi wyzna­nie zmar­łej, lecz łudziła się jesz­cze, chciała się łudzić, że stary słu­żący wszyst­kiemu zaprze­czy. Pra­gnęła tego. Wów­czas wszystko sta­nę­łoby pod zna­kiem zapy­ta­nia, a to spro­wa­dzi­łoby się prze­cie do zlek­ce­wa­że­nia wymy­słu, po pro­stu wymy­słu umie­ra­ją­cej, jakiejś przed­śmiert­nej ima­gi­na­cji, czy nawet zwy­kłego kłam­stwa.

I ta iskierka nadziei zga­sła jed­nak od razu. Kate spoj­rzała na Alek­san­dra surowo i powie­działa:

– Mój Alek­san­drze, Micha­linka nie utrzy­my­wała, że Alek­san­der to zro­bił…

– Jakże by śmiała!…

– Ale był jej spól­ni­kiem, bo wie­dział o tym i prze­szka­dzał jej wtedy, gdy chciała się przy­znać. To na jedno wycho­dzi.

– Ja odra­dza­łem?… Prze­szka­dza­łem?…

– Mniej­sza o to. Nie przy­szłam tu, by Alek­san­dra sądzić, czy kar­cić. Wystar­czy mi, że Alek­san­der potwier­dził wszystko. Nie przede mną będzie Alek­san­der odpo­wia­dał za swoją winę.

Sta­rzec roz­pła­kał się. Łzy cie­kły mu po obwi­słej pomarsz­czo­nej twa­rzy, cała długa chuda postać zwi­jała się w nie­do­łęż­nych, roz­pacz­li­wych i wstręt­nych ruchach. Wresz­cie upadł na kolana przed Kate i nie­ar­ty­ku­ło­wa­nym beł­ko­tem, z któ­rego rzadko wyry­wały się wyraź­niej­sze słowa, bła­gał ją o litość, zakli­nał by oszczę­dziła go, by daro­wała mu jego grzech.

– Grzech swój będzie mógł Alek­san­der odku­pić szcze­rym przy­zna­niem się, gdy zaj­dzie tego potrzeba – powie­działa Kate.

Jej słowa od razu uspo­ko­iły starca. Bły­snęła mu nadzieja.

– Gdy zaj­dzie potrzeba? – zapy­tał, wpa­tru­jąc się w Kate.

– Niech Alek­san­der wsta­nie.

Pod­niósł się z tru­dem i dyszał długo, ale gra zmarsz­czek i fałd na jego bla­dej i wil­got­nej od łez twa­rzy świad­czyła, że ucze­pił się nowej myśli. Potem zaczął mówić gorącz­kowo, bez­ład­nie, tajem­ni­czym, skrzy­pią­cym szep­tem. Usi­ło­wał prze­ko­nać Kate, że lepiej zamil­czeć o wszyst­kim, że zrobi się tylko awan­tura i zamie­sza­nie, że wstyd i hańba spad­nie na całą rodzinę, że nie­szczę­ście dotknie Prudy.

– Panie­neczko Kasiu, panie­neczka młoda jest, nie­do­świad­czona, niech panienka usłu­cha rady sta­rego. Na kola­nach bła­gam! Po co to wszystko, komu to potrzebne! Ot, niech zosta­nie, jak było. Prze­cie nikt nie wie. Micha­lina umarła, mnie już nie­wiele dni na tym świe­cie zostało. Nikt nie będzie wie­dział. Dobrze jest tak, jak jest. Niech­że tak i zosta­nie. Panienko złota, panienko kochana…

Kate lekko ski­nęła mu głową i wyszła. Ogromny, bez­na­dziejny smu­tek owład­nął nią zupeł­nie. Praw­do­po­dob­nie sama nie wie­działa, że na ukłony spo­ty­ka­nych ludzi odpo­wiada uśmie­chem, ale ta oznaka uprzej­mo­ści stała się już u niej auto­ma­ty­zmem.

W pałacu pano­wał ruch. Więk­szość gości powsta­wała. W hallu, któ­rego ciemne dębowe boaze­rie zawie­szone były nie­zli­czoną ilo­ścią tac i pół­mi­sków ze sta­rego sre­bra, pano­wie w prze­pi­so­wych żakie­tach wesoło roz­ma­wiali o swych przy­go­dach myśliw­skich, w sali por­tre­to­wej ciotka Matylda oto­czona rojem mło­dych panien, roz­pra­wiała z oży­wie­niem, wspo­mi­na­jąc różne wiel­kie bale, w któ­rych brała udział jesz­cze przed zamąż­pój­ściem. W dużym gabi­ne­cie obok Gogo zaba­wiał towa­rzy­stwo aneg­do­tami ze swego pobytu w Bonn, w Oxfor­dzie i Nancy. W biblio­tece sino już było od dymu cygar. Tu starsi pano­wie, roz­siadł­szy się w wygod­nych fote­lach, dys­ku­to­wali na tematy gospo­dar­cze i poli­tyczne.

Zja­wili się lokaje, obno­sząc wiel­kie tace z cock­ta­ilami, wód­kami i buszet­kami.

Kate witała się, roz­ma­wiała, prze­cho­dziła z pokoju do pokoju, od grupy do grupy.

– Pro­mie­niuje pani szczę­ściem – powie­dział jej młody Łuczyń­ski. – Mój Boże, co to miłość może!

– A panna Kasia zawsze jasna, jak wio­senny ranek – mówiła pani Tar­łowa.

Gogo omi­ja­jąc innych przy­la­wi­ro­wał do narze­czo­nej. Wyglą­dał świeżo i rado­śnie.

– Okrutna dziew­czyna – zaczął. Gdzie zni­kłaś od rana? Szu­ka­łem cię po całym pałacu. Byłem już zroz­pa­czony.

– Nie wyglą­dasz na to – roze­śmiała się.

– Bo już cię zoba­czy­łem. Ale przy­się­gam ci, że była chwila, kiedy oba­wia­łem się, że cię coś złego spo­tkało, że na przy­kład ktoś z odjeż­dża­ją­cych gości porwał mój skarb.

– W ład­nym świe­tle wysta­wiasz swo­ich zna­jo­mych – powie­działa żar­to­bli­wie.

– Cóż chcesz. – Wzru­szył ramio­nami. – Ja sam nie oparł­bym się takiej poku­sie. W twoim wzroku dostrze­gam, że uwa­żasz to za puste słowa, ale wierz mi, że nie ma takiego czynu, któ­re­go­bym dla cie­bie nie popeł­nił. Aż do zbrodni włącz­nie. Nie ma!

Spoj­rzała mu w oczy:

– Życie cza­sami wysta­wia ludzi na różne próby – powie­działa lekko.

– Co mam przez to rozu­mieć?

– Nic. Ogólna uwaga. Chodźmy, śnia­da­nie podane.

Przy śnia­da­niu znowu sie­dzieli obok sie­bie. Nastrój był oży­wiony i wesoły.

Już przy końcu śnia­da­nia zaczęły zajeż­dżać samo­chody i powozy. Goście opusz­czali pałac. Na pociąg o pią­tej wyje­chało naj­wię­cej. Na pod­wie­czorku poza domo­wymi zostało zale­d­wie kilka osób z rodziny. I one jed­nak wkrótce zaczęły się żegnać. Dwu­dniowe polo­wa­nie zakoń­czone wiel­kim balem, duży zjazd zna­jo­mych, wszystko to, co po dłu­go­let­niej ciszy wytrą­ciło Prudy z natu­ral­nego stylu spo­koj­nej wiej­skiej egzy­sten­cji minęło. Pani Matylda z nogami owi­nię­tymi ple­dem zasia­dła w wiel­kim fotelu w budu­arze, rezy­denci poza­szy­wali się w swo­ich poko­jach, służba snuła się senna i pomę­czona, Kate w kre­den­sie, pochy­lona nad książką rachun­kową przyj­mo­wała raporty od pana Maćka, od kucha­rza i od Józe­fo­wej, zarzą­dza­ją­cej gospo­dar­stwem od czasu cho­roby Micha­linki.

Tym­cza­sem Herta i Zosia z kuchni zajęte były myciem i prze­bie­ra­niem zwłok zmar­łej. W sto­larni już robiono trumnę, stel­mach jed­nak nie spie­szył się, gdyż pogrzeb miał się odbyć dopiero za trzy dni, gdy pro­boszcz wróci z odpu­stu w Chełm­nie.

Gdy po skoń­czo­nym rachunku Kate została sam na sam z panem Mać­kiem, powie­działa mu:

– Niech się pan położy i wyśpi, panie Macieju. Wygląda pan bar­dzo źle. Prze­mę­czył się pan przez te kilka dni, a poza tym mówiono mi, że całą noc spę­dził pan przy zmar­łej.

– Tak jest, pro­szę panienki.

– Kochał ją pan bar­dzo?

Młody czło­wiek przy­gryzł wargi i tylko w mil­cze­niu ski­nął głową.

– A jed­nak musi pan wypo­cząć. Niech pan śpi. A jutrzej­szy dzień ma pan wolny. Pani hra­bina już uprze­dziła o tym rządcę.

– Dzię­kuję panience, ale wołał­bym pracę. Przy pracy myśli nie tak czło­wieka tra­pią. Czło­wiek zapo­mina o sobie.

– Jak pan chce. Może i ma pan rację. W każ­dym razie zaraz niech się pan prze­śpi.

Obiad podano o ósmej, ale do stołu sia­dło nie wiele osób. Kate, Gogo, gene­rał Nie­dziecki, daleki ich krewny i rezy­dent w Pru­dach od czasu przej­ścia na eme­ry­turę, oraz admi­ni­stra­tor, pan Ziem­biń­ski. Pani Matylda kazała sobie podać na górę sucharki i her­batę, dwie stare panny cio­cia Klo­sia i cio­cia Betsy jadły w łóż­kach, a stryj­cio Anzelm pie­lę­gno­wał swoją wątrobę przy pomocy zió­łek i gorą­cych okła­dów.

Gene­rał jedyny ze star­szej gene­ra­cji prze­trzy­mał zwy­cię­sko trzyd­niówkę i teraz, pomi­ja­jąc bur­gunda, kpił na funty z „tego pier­nika Anzelma”. Ponie­waż zaś, gdy się już do jakie­goś tematu przy­cze­pił, nie umiał się odeń ode­rwać, cały obiad był poświę­cony bied­nemu stryj­kowi Anzel­mowi. Roz­mowę pod­trzy­my­wał z umia­rem pan Ziem­biń­ski. Gogo wpa­try­wał się w Kate i od czasu do czasu zamie­niał z nią pół­gło­sem kilka słów.

Gdy wstali od stołu Kate zapy­tała go, czy nie poszedłby pomo­dlić się przy zwło­kach swo­jej sta­rej mamki i pia­stunki.

– Nie, Kate, nie. Lubi­łem ją za życia i naprawdę przy­kro mi, że umarła, ale nie zno­szę widoku tru­pów.

– Wypa­dało by jed­nak… – zaczęła, lecz Gogo nie dał się namó­wić:

– Będę na pogrze­bie. To wystar­czy.

Naza­jutrz wcze­snym ran­kiem Kate zapro­po­no­wała narze­czo­nemu par­tię tenisa. Gry­wali nie­mal codzien­nie i Gogo nie dopa­try­wał się w tym niczego nad­zwy­czaj­nego. Jej jed­nak cho­dziło o rzecz ważną. Mia­no­wi­cie do tenisa Gogo nakła­dał białe pan­to­fle i takież skar­petki, które zwi­jał nad kostką.

Cze­ka­jąc nań w hallu, przy­su­nęła krze­sło do szafy i poło­żyła na niej swoją rakietę. Gdy zbiegł ze scho­dów, powie­działa:

– Czy nie mógł­byś zdjąć z tej szafy mojej rakiety, bądź tak dobry.

– Ależ z przy­jem­no­ścią.

Z kolei on przy­su­nął krze­sło, wszedł na nie, a gdy sta­nął na pal­cach, by się­gnąć po rakietę i spodnie unio­sły się, odsła­nia­jąc część nogi nad kostką, uka­zał się górny rąbek brą­zo­wej myszki.

Serce Kate zaczęło bić mocno. Teraz już nie zosta­wało żad­nych wąt­pli­wo­ści.

Pomimo naj­więk­szego wysiłku woli grała źle i nie­uważ­nie. Poczciwy Gogo posy­łał jej coraz łatwiej­sze piłki, a wresz­cie zawo­łał:

– Kate! Co się z tobą stało!?

Uśmiech­nęła się z przy­mu­sem:

– Nie mogę dziś grać.

– Więc dajmy spo­kój, ale co ci jest? Źle się czu­jesz, kró­lowo moja?

W jego gło­sie było wiele miło­ści i szcze­rego zanie­po­ko­je­nia. Kate mil­czała, wal­cząc z myślami.

– Tak – powzięła wresz­cie posta­no­wie­nie. – Muszę przede wszyst­kim jemu o tym powie­dzieć. Muszę być lojalna.

– Kasieńko naj­droż­sza – dopy­ty­wał.

– Ty masz jakieś zmar­twie­nie?

Potrzą­snęła głową:

– To nie jest zmar­twie­nie, Gogo. To jest… tra­ge­dia.

Bar­dziej niż tych słów prze­stra­szył się wyrazu jej spoj­rze­nia. Zda­wało mu się, iż zna wszyst­kie wyrazy tych kocha­nych oczu, a to teraz zoba­czył w nich coś zupeł­nie nowego: jakby ból, jakby roz­pacz, jakby litość.

– Prze­ra­żasz mnie, Kate – powie­dział.

Teraz już był pewien, iż stało się coś okrop­nego. Wyobraź­nia pod­su­wała naj­po­twor­niej­sze moż­li­wo­ści. Oto za chwilą ta naj­droż­sza na świe­cie istota powie, że kocha kogoś innego, albo, że ktoś ją uwiódł, że spo­dziewa się dziecka… Może je już ma… gdzieś w ukry­ciu…

Czuł całą nie­do­rzecz­ność, całą plu­ga­wość tych posą­dzeń, a jed­nak czuł rów­nież, że dowie się od niej cze­goś okrop­nego, cze­goś wstrzą­sa­ją­cego.

Kate odło­żyła rakietę.

– Chodź – powie­działa. – Pój­dziemy do parku. Mam z tobą do pomó­wie­nia.

– Dobrze. Ale odpo­wiedz mi na jedno, bo nie wytrzy­mam! Czy to, co mi zako­mu­ni­ku­jesz, doty­czy cie­bie… two­ich uczuć, czy pro­jek­tów?

– Nie, Gogo. Doty­czy cie­bie. Mnie tylko pośred­nio.

Ode­tchnął z ulgą i uśmiech­nął się:

– Chwała Bogu! Więc chodźmy.

Prze­ko­nany był, że sprawa cała doty­czy jakichś plo­tek. Musieli wczo­raj głupstw jej naga­dać. Pewno o tej kasjerce z Juanle-Pins. Oczy­wi­ście skoń­czy się na wyja­śnie­niach. Nie znał wów­czas Kate, wobec tam­tej dziew­czyny był w porządku, pła­cił jej ali­menty, mogła żyć dostat­nio, ba, wyjść dobrze zamąż, a za jej histe­rię on nie odpo­wiada. Strze­liła do tej Włoszki przez głu­potę, przez głu­potę też ode­brała sobie życie…

Szli sze­roką lipową aleją, póź­niej skrę­cili w lewo. Pod sta­rym dębem stała tu ławeczka. Dąb nazy­wał się od nie­pa­mięt­nych cza­sów Mar­szał­kiem Czar­nego Stawu, nazy­wał się zaś tak dla­tego, że rze­czy­wi­ście zda­wał się pano­wać z wyso­kiego brzegu nad wiel­kim sta­wem, który nie­ru­chomą taflą leżał tuż nad nim. Staw był bar­dzo głę­boki, muli­sty, pełen sta­rych korzeni i wodo­ro­stów. Nie oczysz­czano go roz­myśl­nie, pozo­sta­wia­jąc w tym pół­dzi­kim sta­nie, zresztą i nie opła­cało się, gdyż dno miał takie, że ryby w nim zła­pane nie nada­wały się do jedze­nia. Czuć je było bło­tem.

Ale z ławki pod Mar­szał­kiem roz­ta­czał się piękny sze­roki widok na kępy sta­rych brzóz i gra­bów po dru­giej stro­nie i na strome wzgó­rze z białą kapliczką. Ławka ta miała jesz­cze i te zaletę, że stała zdala od uczęsz­cza­nych czę­ści parku i że nikt tu nie mógł zbli­żyć się nie­po­strze­że­nie.

Szli w mil­cze­niu i w mil­cze­niu tu usie­dli. Po dłuż­szej dopiero chwili ode­zwała się Kate:

– Musisz mi obie­cać Gogo, że przyj­miesz spo­koj­nie to, co ci zako­mu­ni­kuję.

– Możesz być tego pewna, Kate.

– Otóż, zacznę od tego, że z nikim jesz­cze o tym nie mówi­łam. Ty jesteś pierw­szy.

– Mam do cie­bie zaufa­nie, ale w danym wypadku nie ono odgrywa rolę. Po pro­stu to jest sprawa przede wszyst­kim twoja.

– Słu­cham, Kate.

– Wczo­raj wie­czo­rem umarła Micha­lina Zudrówna i jak wiesz, byłam przy jej śmierci.

– Wiem, Kate.

– Przed śmier­cią zro­biła mi wyzna­nie…

Niski głę­boki głos Kate zała­mał się i stał się pra­wie szorstki:

– Wyznała mia­no­wi­cie, że syn jej, ucho­dzący za jej syna Maciej Zudra, nie jest Macie­jem Zudrą, nie jest jej synem.

Gogo zacie­ka­wił się:

– Tak? Więc kimże jest?

Kate była blada.

– Jest hra­bią, Roge­rem Tyniec­kim.

– Nie rozu­miem?

– Jest hra­bią Roge­rem Tyniec­kim, synem śp. Mau­ry­cego Tyniec­kiego i Matyldy z Pomia­nów Tyniec­kiej. Że jest jedy­nym ich synem.

Gogo spoj­rzał na nią z takim wyra­zem twa­rzy, jakby mówił z istota nie­przy­tomną:

– Prze­pra­szam cię, Kate – ode­zwał się łagod­nie – czy chcesz przez to powie­dzieć, że Maciuś jest synem moich rodzi­ców?

– Tak, Gogo. Jedy­nym synem.

Zaśmiał się pojed­naw­czo:

– Dobry żart! Kimże ja w takim razie jestem? Czy nie powie­działa ci tego?

Miał minę roz­ba­wioną.

– Ow­szem, powie­działa. Ty jesteś jej synem, Macie­jem Zudrą.

– Ja?… Ja?… – Gogo wybuch­nął gło­śnym nie­po­ha­mo­wa­nym śmie­chem – Ja Zudrą?… Cha… cha… cha… Wybacz, Kate… Cha… cha… cha… Wybacz, ale nie mogę się powstrzy­mać… Moja cudna, moja kochana Kasieńko… To tym się tak fra­so­wa­łaś?… Takimi głup­stwami! Cha… Cha…

– To nie są głup­stwa, Gogo. To prawda.

W jej tonie było takie prze­świad­cze­nie, że się aż zdzi­wił:

– Jak mogłaś uwie­rzyć w podobne bzdury!

– Ludzie na łożu śmierci nie opo­wia­dają bzdur.

– Więc maja­czą – zawo­łał pra­wie z gnie­wem, zły że taka inte­li­gentna istota jak Kate wzięła podobne non­sensy na serio. – Maja­czą, mie­wają halu­cy­na­cje. Ta poczci­wina naga­dała ci bajek, a ty…

– Gogo – prze­rwała Kate. – Nie jestem tak naiwna, jak myślisz. I nie zaczy­na­ła­bym tej roz­mowy, nie pod­no­si­ła­bym tej sprawy, gdy­bym nie wie­działa, gdy­bym nie wie­działa z całą pew­no­ścią, że Micha­linka wyznała prawdę.

Roger opa­no­wał się. Trak­to­wała tę absur­dalną histo­rie tak poważ­nie, że nale­żało rów­nie poważ­nie udo­wod­nić jej, że została wpro­wa­dzona w błąd. Zapy­tał więc spo­koj­nie:

– Wyni­kło by z tego, że mnie i Maciejka zamie­niono?

– Tak.

– I któż tego doko­nał?

– Ona. Micha­linka, twoja praw­dziwa matka.

– Nie nazy­waj jej pro­szę moja matką… Póź­niej będziesz się rumie­niła, gdy sobie to przy­po­mnisz. Ale czy nie zasta­na­wia­łaś się, w jaki spo­sób mogła tego doko­nać?

– W bar­dzo pro­sty. Mając do kar­mie­nia dwoje nie­mow­ląt w jed­nym wieku i nie pod­le­ga­jąc niczy­jej kon­troli, zapra­gnęła swemu synowi zapew­nić lep­szy los. I zamie­niła.

– Jak to – ziry­to­wał się. – I sądzisz, że niktby tego nie zauwa­żył?

– Mógł nikt nie zauwa­żyć, ale ow­szem, zna­lazł się ktoś, kto nie tylko zauwa­żył, lecz przy­ła­pał ją na gorą­cym uczynku zamiany.

– Któż to był?

– Alek­san­der, kamer­dy­ner, Alek­san­der Żołoń.

– A przy­ła­paw­szy, on, naj­wier­niej­szy sługa mego ojca, nie uwa­żał za sto­sowne zawia­do­mić o tym swego pana?… Zasta­nów się!

– Nie iro­ni­zuj, Gogo – smut­nie odpo­wie­działa Kate. – Ow­szem, wie­dział co jest jego obo­wiąz­kiem, ale nie wypeł­nił go. Micha­lina liczyła wów­czas sobie lat dwa­dzie­ścia dwa, czy trzy, a on już był po pięć­dzie­siątce. Kupił ją za cenę mil­cze­nia.

W oczach Rogera po raz pierw­szy zami­go­tał nie­po­kój.

– Bajeczka wcale zgrab­nie uło­żona, ale na szczę­ście Alek­san­der żyje jesz­cze i…

– Na nie­szczę­ście wszystko potwier­dza – zakoń­czyła Kate.

Roge­rowi krew ude­rzyła do twa­rzy. Mil­czał przez chwilę, a póź­niej wybuch­nął:

– To nie­prawda! To nie­cne kłam­stwo! To podła intryga! Oni uknuli to prze­ciw mnie!

– Uspo­kój się, Gogo.

– Skąd wiesz, że Alek­san­der to potwier­dza?!

– Roz­ma­wia­łam z nim. Przy­znał się wśród pła­czu i zakli­nał mnie, by nie poru­szać tej sprawy. Boi się sądu i pozba­wie­nia doży­wo­cia.

– To ostat­nie nie minie tego sta­rego łotra! – Zaci­snął pię­ści Gogo. – Ach, nędzne gadziny, plu­gawe gady! I ośmie­lili się jesz­cze cie­bie, wła­śnie cie­bie, moje ty kocha­nie, mój ty aniele biały, wcią­gnąć w tę błot­ni­stą intrygę. Ale ja z nimi zro­bię porzą­dek!… Ha, patrz­cie go! On nie tylko wier­szyki układa, ale i wcale prze­myślne pla­niki. Taki dro­biazg! Ogra­bić za jed­nym zama­chem mnie z nazwi­ska, z majątku, z tytułu! Nie­zły spi­sek: umie­ra­jąca matka, stary sługa i ten gaga­tek. Ręczę ci, że to on wymy­ślił wszystko, że on jest sprę­żyną całej tej dia­bel­skiej machi­na­cji. No, już ja z nimi zro­bię porzą­dek!

Zbladł i trząsł się cały:

– Ohyda, ohyda, ohyda – powta­rzał.

– Nie mów tak, Gogo, bo i ja może nie uwie­rzy­ła­bym temu wszyst­kiemu, gdy­bym nie miała bar­dziej prze­ko­ny­wu­ją­cego dowodu, który nie­stety nie pozo­sta­wia żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Dowodu?

– Tak.

– Jakiż to dowód?

– Chodź ze mną.

Gogo wziął ją za rękę:

– Zacze­kaj. Prze­cież nie musisz mi poka­zy­wać tego dowodu. Wystar­czy jeżeli powiesz o co cho­dzi.

– Więc dobrze. Umie­ra­jąc, Micha­linka powie­działa mi, że jej syna można roz­po­znać po tym, że ma na pra­wej nodze nad kostką znak rodzimy, znak w tym samym miej­scu i taki sam jak u niej. Spraw­dzi­łam. Zmarła ma ten znak rze­czy­wi­ście. Zresztą Alek­san­der, który w owym cza­sie widocz­nie bar­dziej inte­re­so­wał się nogami Micha­linki, wła­śnie po tym znaku poznał, że was zamie­niono. Czy masz na pra­wej nodze nad kostką brą­zową myszkę?

Pod­nio­sła nań oczy i aż prze­stra­szyła się: był blady jak trup, twarz zasty­gła mu w jakimś bole­snym gry­ma­sie, w oczach miał bez­radny paniczny lęk.

Wzięła jego rękę. Łagod­nie wypro­sto­wała kur­czowo zaci­śnięte palce. Wielka litość ści­skała jej gar­dło.

Biedny chło­pak, biedny chło­pak – myślała, ale nie mogła z sie­bie wydo­być ani słowa. Tylko coraz cie­plej, coraz ser­decz­niej gła­dziła jego rękę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki