Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
278 osób interesuje się tą książką
Pewnej nocy niemal pozbawiono życia Wren Williams, a to, co jej pozostało, było już tylko ruiną. Dziewczyna straciła wszystko, co kochała, w tym także Holta Hartleya – miłość swojego życia.
Dziesięć lat później Holt wrócił do małego miasteczka w górach. Czas nie oszczędzał również jego. Przestał być chłopakiem, a stał się mężczyzną. W jego oczach czaiły się mroczne cienie – wspomnienia, od których próbował za wszelką cenę uciec.
Holt chciał wszystko naprawić, odzyskać Wren. W sercu kobiety ponownie zakiełkowała nadzieja. Nie wszyscy jednak cieszyli się z tego, że wrócił do miasteczka.
Życie Wren ponownie znajdzie się w niebezpieczeństwie i tym razem ukochany może nie zdołać jej uratować.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 448
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Whispers of You
Copyright © Catherine Cowles 2023
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne, Oświęcim 2024
All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Anna Łakuta
Korekta: Katarzyna Chybińska, Wiktoria Garczewska, Kamila Grotowska
Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka
Cover design: Hang Le
ISBN 978-83-8362-803-5 · Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne · Oświęcim 2024
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
Wren
Przeszłość
Przymrużyłam oczy, przyglądając się swojemu nemezis. Spuściłam głowę, jakbym zniżała kapelusz, jak w jednym z tych starych westernów. Jak Boga kocham, ta bestia nabijała się ze mnie.
– Błagam cię na wszystkie świętości, nie przypal się.
Kurczak i warzywa leżące w brytfannie nie odpowiedziały. Zresztą nigdy tego nie robiły. Swoje niezadowolenie wyrażały czernieniem i spaleniem do cna, nieważne, czego bym nie robiła, by temu zapobiec.
Próbowałam już od tygodni. Za każdym razem, gdy pojawiałam się na targu, Sal posyłał mi pełen współczucia uśmiech, po czym szedł na zaplecze, żeby przynieść mi kolejnego kurczaka. Dawał mi też wskazówki, drukował przepisy i oczyszczał tuszkę z podrobów.
Jasne, szło mi coraz lepiej. I choć efekt był zjadliwy, to nadal nie smakował tak dobrze, jak powinien. Otworzyłam piekarnik, wsunęłam brytfannę do środka, a jednocześnie pod nosem, ledwo słyszalnie, wznosiłam modły. Zamknęłam drzwiczki, po czym przycisnęłam do nich dłoń i zacisnęłam powieki.
– Proszę, proszę, proszę.
Pieczony kurczak z utłuczonymi ziemniakami – to było ulubione danie Holta. Kiedy poprosiłam jego mamę o przepis, uśmiechnęła się do mnie lekko, a oczy jej zabłysły. Powiedziała: „To rodzinny przepis mojej prababki, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Wiem jednak, że teraz trafi w dobre ręce”.
Przygryzałam kącik ust, wlepiając spojrzenie w piekarnik. Poczułam znane mi uczucie ścisku w płucach. Tak bardzo chciałam, żeby mi się udało. Żeby było idealnie.
Gdyby Holt był tu przy mnie, pewnie przycisnąłby swoje usta do czubka mojej głowy i kazał mi oddychać. Powiedziałby, że najbardziej liczą się moje intencje, a nie rezultat. A potem zjadłby najgorzej przypieczonego, wręcz spalonego kurczaka, chcąc w ten sposób wywołać uśmiech na mojej twarzy.
Musiałam chyba ściągnąć go myślami, bo zaraz rozdzwonił się mój telefon. Rozbrzmiał dzwonek, który przypisany był tylko jemu. Tak naprawdę nie potrzebowałam specjalnego dźwięku przypisanego temu chłopakowi, bo mogłam na palcach jednej ręki zliczyć tych, którzy dzwonili do mnie regularnie.
Holt. Jego siostra Grae. Dwoje innych znajomych ze szkoły. Babcia.
Na pewno nie rodzice, którzy wyjeżdżali, kiedy tylko mogli. Podróżowali to tu, to tam, przez co nawet nie byłam w stanie nadążyć za ich planami. Sięgając po telefon, próbowałam sobie przypomnieć, czy w ten weekend wybyli na konferencję w Cincinnati, czy może w Chicago.
Usta wykrzywiły mi się w uśmiechu, gdy dostrzegłam na ekranie ulubione zdjęcie – ręce Holta dookoła mnie, jego wargi przyciskające się do mojej skroni i te jego ciemnoniebieskie, błyszczące oczy. Nie mogłam przestać się uśmiechać, bo znalezienie się w jego ramionach było moim największym szczęściem.
Przesunęłam kciukiem po ekranie.
– Mam nadzieję, że nie dzwonisz, żeby powiedzieć mi, że się spóźnisz, bo musiałeś uratować jakiegoś kotka z drzewa.
Usłyszałam śmiech chłopaka. Brzmiał nisko, był głębszy niż dwa lata temu, kiedy zaczęliśmy się spotykać. Ten dźwięk powodował przyjemny dreszcz w całym moim ciele.
To wspaniały dar znać kogoś od zawsze! I tak właśnie było w naszym przypadku. Byłam świadkiem każdego wcielenia Holta, każdej zmiany. Zapamiętałam całą masę śmiechów i chichotów, które mogłam odtwarzać wciąż i wciąż w mojej głowie – od czasu, gdy był małym chłopcem, potem nastolatkiem, aż stał się dorosły. Było mi dane wyłapać to, jak upływ czasu zmieniał brzmienie jego śmiechu i powodował, że głos stawał się ochrypły.
– Nie spóźnię się, świerszczyku. Dzwonię, żeby dopytać, czy nie potrzebujesz, żebym coś kupił w drodze do ciebie.
Rozejrzałam się po kuchni. Wyglądała jak pobojowisko, ale miałam jeszcze czas, żeby doprowadzić ją do porządku.
– Chyba wszystko mam. Potrzeba mi tylko ciebie.
– I tak właśnie zawsze będzie.
W jego głosie było pewne ciepło działające kojąco na wiele moich nierówności i niepewności. Tych spowodowanych wciąż nieobecnymi rodzicami i samotnym życiem w pustym domu. Tych, przez które nigdy nie czułam się wystarczająco dobra, nieważne, jak świetne miałam stopnie albo w ilu zajęciach dodatkowych brałam udział.
Z Holtem mogłam po prostu być.
– Podoba mi się brzmienie tych słów – wyszeptałam zauroczona.
W tle, po drugiej stronie słuchawki, dało się słyszeć czyjeś głosy.
– To Nash. Obiecałem pomóc mu przy motorze.
Rozmowa stała się donośniejsza. To była typowa kakofonia dźwięków w rodzinie Hartleyów. Przy czterech chłopakach i jednej dziewczynie panował tam zawsze trudny do okiełznania chaos. Podobało mi się to. Było to coś tak całkiem odmiennego i innego od sterylnej ciszy mojego domu.
– Pozdrów go ode mnie.
– Mała Williams, a może popuściłabyś chociaż na dziesięć minut smycz mojego brata, co? – zawołał Nash, a w tle słychać było szamotaninę i pomruk. – Cholera, Holt, to bolało!
– Tak się dzieje, kiedy zachowujesz się jak dupek.
Nie mogłam powstrzymać śmiechu.
– Słyszałem to, Wren – wypalił Nash. – I nie zapomnę ci tego, że śmiałaś się z mojego bólu i nieszczęścia.
– Wybacz, Nash Bash – przeprosiłam na tyle głośno, żeby usłyszał mnie po drugiej stronie.
– Nie przepraszaj tego durnia! – zawołał Holt.
– Sympatycznego durnia! – wykrzyknął chłopak, a jego głos oddalał się od telefonu.
Znów się zaśmiałam, a mój ukochany westchnął.
– Przepraszam cię za niego.
– Jest nieszkodliwy.
Prawda była taka, że uwielbiałam czuć się częścią klanu Hartleyów. Droczenie się z Nashem. Niezłomna przyjaźń Grae. Opiekuńcze zachowanie Lawsona, dużego brata. I nawet gniewne spojrzenia Roana w moim kierunku. Podobało mi się to tak bardzo, że traktowali mnie jak jedną z nich.
– Tak nieszkodliwy jak oberwanie obuchem w głowę – narzekał Holt. – Lepiej pójdę mu pomóc, bo inaczej nigdy nie dojadę do swojej dziewczyny.
I znów powróciło to ciepło. Rozeszło się po moim ciele, wniknęło głęboko w miejsca, które należały tylko do niego.
– Holcie?
– Hmm? – Jego kroki zdradziły mi, że udawał się już w stronę wielkiego garażu na posesji Hartleyów.
– Tego jednego wieczoru nie chcesz się spóźnić. – W moim głosie wybrzmiała obietnica.
– Świerszczyku… – wychrypiał, a jego kroki nagle ucichły.
– Po prostu się nie spóźnij – poprosiłam, czując wariujące motylki w brzuchu.
Lista rzeczy, które zatrzymywały lub opóźniały przyjazd chłopaka, była zawsze długa, a właściwie to nie miała końca. A to mama kaczka próbowała przejść ze swoimi małymi przez ulicę, więc Holt musiał zatrzymać cały ruch, żeby ptaki mogły bezpiecznie dostać się na drugą stronę. Innym razem nie mógł znaleźć swoich kluczy, więc przeszukał cały dom i nie tylko, aż wreszcie zalazł je w drzwiach samochodu. Ale najczęstszą przyczyną spóźnień był wyjazd z tatą na akcję ratowniczą. Wtedy zapominał wysłać mi wiadomość lub jakkolwiek poinformować, że nie będzie na czas. W takich wypadkach nieodzownie mogłam liczyć na Grae, to ona dawała mi znać, jak wygląda sytuacja.
Nie mogłam być na niego zła, ponieważ powody jego działania zawsze były takie dobre. On był tak dobry. To był mój Holt. Łatwo się rozpraszał, ale robił to wszystko z sercem na dłoni. A ja obiecałam kochać to serce do końca swoich dni.
– Nie spóźnię się. – Niski głos chłopaka był przepełniony obietnicą.
Poczułam, jak rozpala się we mnie żądza i wykręca mnie od środka.
– Do zobaczenia.
– Będę za niedługo, świerszczyku.
Po drugiej stronie zrobiło się cicho, ale ja wciąż przyciskałam telefon do ucha, jakbym nadal mogła usłyszeć choć odrobinę tego otulającego mnie głosu, który znałam lepiej niż swój własny. Kochałam zdrobnienie padające z jego ust najbardziej na świecie.
Uśmiechnęłam się na wspomnienie pierwszego razu, gdy mnie tak nazwał. Bawiliśmy się w ducha na cmentarzu1. Była moja kolej ukrycia się, ale tak bardzo się bałam. Serce waliło mi jak oszalałe, przez co cała drżałam. Holt zakradł się za mnie, a ja w tym momencie wydałam z siebie najbardziej litościwy dźwięk, jaki tylko mogłam. Przypominał cykanie świerszcza, nie był nawet krzykiem czy piskiem. Pamiętam, jak chłopak przyciągnął mnie wtedy do siebie i przytulił. Owinął mnie swoim ciepłym, silnym ciałem i powiedział: „Nie martw się, świerszczyku. Odstraszę te duchy”.
Stał się moją ostoją bezpieczeństwa na długo przed tym, jak zostaliśmy parą. Troszczył się o mnie, nawet zanim nauczyłam się chodzić. Na świecie nie było takiego miejsca, w którym czułabym się bardziej spokojna niż przy boku Holta.
Zacisnęłam mocniej palce na telefonie, przycisnęłam go do piersi, a do mojej głowy napłynęło milion wspomnień. Byłam gotowa. Nie chciałam tak banalnie stracić dziewictwa z Hartleyem w pokoju hotelowym po jego studniówce w przyszłym miesiącu. Nie chciałam też, żeby nasz pierwszy raz wydarzył się jesienią, w pokoju w akademiku, tuż przed wyjazdem Holta z Cedar Ridge na Uniwersytet Waszyngtonu. Martwiłabym się, że w każdej chwili wróci jego współlokator i nas nakryje. Chciałam czegoś wyjątkowego. Jego i mnie.
Odepchnęłam się od blatu i ruszyłam na schody. Wskakiwałam po dwa stopnie. Skręciłam i wpadłam do swojego pokoju. Przyjrzałam się temu miejscu uważnie i oceniałam, czy nie było zbyt dziecinne.
Nigdy wcześniej nie odczuwałam jakoś dotkliwie tej dwuletniej różnicy wieku pomiędzy mną a Holtem. Teraz jednak to się zmieniło, bo miał wyjechać na studia. I chociaż przeprowadziłby się tylko o kilka godzin drogi stąd, to ja miałam wrażenie, jakby przenosił się na inną planetę.
Powtarzaliśmy sobie, że ta odległość nie miała znaczenia. To, co mieliśmy, było czymś silnym i trwałym. Przeszliśmy razem zbyt wiele – wzloty i upadki, codzienność i wyjątkowe okazje. Urodziny i wakacje. Problemy z rodzicami i to, że prawie straciliśmy Grae. Biwaki i rodzinne kolacje u Hartleyów. Nasze życia były na zawsze ze sobą powiązane.
Do mnie należały wszystkie wcielenia jego śmiechu i nie miałam zamiaru ich nigdy wypuścić czy oddać.
I z tą myślą ruszyłam pod prysznic. Nie włączyłam muzyki, jak to miałam zawsze w zwyczaju, tylko pozwoliłam, by wspomnienia o Holcie spływały po mnie, kiedy myłam głowę. Myślałam o nim również podczas suszenia włosów i nakładania makijażu – szczególnie podkreśliłam piwne oczy, żeby wydawały się bardziej zielone. Marzyłam o nim, gdy wkładałam ulubioną letnią sukienkę – tę, którą on uwielbiał.
Złapałam za telefon i sprawdziłam godzinę. Zaśmiałam się cichutko. Piętnaście minut spóźnienia. Przecież znałam Holta – czasami nawet lepiej niż samą siebie. Brałam to pod uwagę. Kurczak wciąż jeszcze potrzebował trzydziestu minut pieczenia.
Na zewnątrz trzasnęły drzwi samochodu, przez co poczułam, jak w mojej piersi wzbiera się wiele uczuć. Podbiegłam do okna i wyjrzałam przez lekkie, prześwitujące zasłony. Na podjeździe stał samochód. Spodziewałam się srebrnego auta Hartleya, a zamiast niego ujrzałam znanego mi SUV-a – raczej nowego, chociaż już z paroma wgnieceniami.
Poczułam, jak ściska mnie w żołądku na widok wysiadających z pojazdu Randy’ego Sullivana oraz Paula Matthewsa. Co oni tu robili? Szybko rozejrzałam się po ulicy, próbowałam oszacować, czy przypadkiem nie zaparkowali pod złym adresem. Gdyby było już po zmroku, mogłabym zgadywać, że przyjechali owinąć mój dom w papier toaletowy2. Podstawianie mi nogi na szkolnych korytarzach czy przedrzeźnianie mnie w klasie to najwidoczniej wciąż było dla nich za mało.
Śmiech nieproszonych gości wyrwał mnie z zamyślenia, więc ponownie skupiłam się na nich. Paul uniósł dłoń i ułożył ją tak, że kciuk i palec wskazujący tworzyły coś na wzór broni wymierzonej w moje okno. Wstrząsnęły mną dreszcze, a krew natychmiast zmroziła mi się w żyłach.
Randy zaśmiał się, a potem podbiegł szybko do schodków i zadzwonił dzwonkiem.
Dźwięk poniósł się echem po całym domu, lecz ja ani drgnęłam.
Chłopak po chwili jeszcze raz zadzwonił.
– Wren – wyśpiewał Randy. – Zejdź na dół.
W jego głosie było coś takiego, co powodowało, że cała moja skóra cierpła. Moja babcia zawsze powtarzała, że z jakiegoś powodu mieliśmy intuicję i naprawdę było się głupcem, jeśli się jej nie słuchało. Dlatego w tamtej chwili wsłuchałam się w siebie i pozostałam w miejscu, dokładnie tam, gdzie stałam.
A oni nadal naciskali na dzwonek. Z tego miejsca widziałam ich tylko odrobinę. Obaj mieli zmierzwione włosy i ubrani byli w T-shirty i dżinsy. Byli zaledwie rok starsi ode mnie, chodzili do tego samego liceum, ale mieli w sobie jakąś bezduszność. Zawsze z nimi była, wyczuwałam ją.
Nie tylko mnie wzięli na celownik. Zawsze wybierali takich, którzy byli fizycznie słabsi od nich. Może to dlatego, że gdy byli młodsi, również nie mieli lekko. A może jednak taka podłość była czymś, z czym po prostu się urodzili? Nieważne, jaki był jej powód, wiedziałam jedno – lepiej było ich unikać. Właśnie dlatego zawsze, gdy mogłam, omijałam ich szerokim łukiem.
– Może nie ma jej w domu – odezwał się Paul, zaglądając przez boczne okno.
– Stoi jej samochód.
– No to wyszła z Holtem.
– Jest w domu. – Randy wskazał na światła rozświetlające jadalnię oraz kuchnię. – Założę się, że kochaś za chwilę się tu zjawi.
Na ustach Paula pojawił się okropny uśmiech.
– Co się dzieje, Wren?! – zawołał. – Nie chcesz nas widzieć?
– Och, na pewno się z nami spotka – odparował Randy, po czym wślizgnął dłoń pod koszulkę. Widziałam, jak chwycił coś, co zostało przytwierdzone do paska do spodni, a potem wyciągnął tę rzecz.
Już się domyśliłam, co to jest, jeszcze zanim zauważyłam czarną rączkę, na której chłopak zaciskał mocno palce, i srebrną, błyszczącą w przyciemnionym świetle lufę.
Zaczęło mi piszczeć w uszach. Przecież nie pierwszy raz widziałam broń. Nasze miasteczko znajdowało się na tyle daleko od znanego szlaku we wschodnim Waszyngtonie, skryte pomiędzy górami, że czasami dojechanie samochodem do Cedar Ridge w zimie graniczyło z cudem. Mieliśmy tu niedźwiedzie, kuguary i kojoty. Strzelby i karabiny były normalnym sprzętem domowym, tym bardziej u tych, którzy mieszkali bardziej na uboczu.
Lecz chyba nigdy nie widziałam pistoletu, w szczególności w dłoniach kolegi ze szkoły, stojącego właśnie u progu mojego domu.
Paul zaśmiał się i też wyciągnął broń zza pasa.
– Sprawdzałeś drzwi? Pewnie są otwarte.
Większość mieszkańców miasteczka nie kłopotała się z zamykaniem domu na klucz, ale mnie w głowie zawsze dźwięczał głos Holta: „Chcę usłyszeć przekręcanie klucza w zamku”. Nie mógł znieść tego, że moi rodzice zostawiają mnie tak często samą. Wiele razy wiercił mi dziurę w brzuchu, żebym sprawdzała wszystkie drzwi i okna przed pójściem spać. Z czasem stało się to moim zwyczajem. Natręctwem. Doprowadzałam tym Grae do szaleństwa, bo nie mogła tak po prostu sobie do mnie wejść, aż w końcu dorobiłam jej klucz.
Serce tłukło mi się w piersi. Przebiegłam palcami po ekranie telefonu. Dopiero za czwartym razem wystukałam odpowiedni numer. Dziewięć. Jeden. Jeden3.
– Służby ratunkowe w Cedar Ridge, w czym mogę pomóc?
– D-dwóch kolesi próbuje dostać się do mojego domu. Mają broń – wyszeptałam.
– Cholera, zamknięte – usłyszałam Randy’ego.
– Gdzieś tu musi być schowany klucz. – Paul schylił się i zaczął przeszukiwać werandę.
– Z kim rozmawiam i gdzie się pani teraz znajduje?
– Nazywam się Wren Williams. – Ponownie wyjrzałam przez okno, a następnie wyrecytowałam dyspozytorowi swój adres.
– Wren, tu Abel. Zaraz zorganizuję ci pomoc. Zostań ze mną na linii. Czy jesteś w bezpiecznym miejscu?
Przyjrzałam się Paulowi i Randy’emu przechodzącym na drugą stronę domu. Z każdym krokiem zbliżali się do tej przeklętej ceramicznej żaby na tarasie z tyłu. Ustawiła ją tam moja mama. Pod figurką znajdował się klucz z napisem „tylko w nagłych wypadkach”.
– Szukają klucza. – Głos mi drżał.
Straciłam ich z oczu. Może powinnam była spróbować ucieczki, ale przecież najbliższy sąsiad mieszkał ponad pół kilometra ode mnie. Wystarczyłby jeden wystrzał z broni, żeby mnie dopadli i żebym pożałowała tej decyzji.
– Czy na zewnątrz jest jakiś klucz?
– Tak – wyszeptałam.
– Wren, musisz się ukryć. I to w takim miejscu, gdzie nie będą cię szukać.
Miałam mętlik w głowie. Ile razy bawiłyśmy się z Grae w dzieciństwie w chowanego w tym domu? Zbyt wiele razy, by to zliczyć. Znałam każdy zakamarek, a pomimo to nie mogłam nic poradzić, mój umysł odmawiał współpracy.
– Wren? – naciskał Abel.
– Ja… Ja nie wiem, gdzie się schować.
– A co powiesz na strych albo pomieszczenie pod podłogą? W szafie? Albo pod łóżkiem?
Do głowy napłynęły mi obrazy. Możliwości. Nie, nie strych. To było zbyt oczywiste. Wejście do pomieszczenia pod podłogą znajdowało się na dole. Nie mogłam tak ryzykować. Na samą myśl o wciśnięciu się pod łóżko czułam, jak ze stresu zaciska mi się żołądek.
Musiałam wybrać szafę, ale nie swoją, bo od niej właśnie na pewno zaczną poszukiwania. Chciałam pójść do sypialni rodziców i otulić się ich zapachem, ale w końcu zmusiłam się, żeby pójść w odwrotnym kierunku, do drugiego pokoju, tego dla gości.
Czułam, jak ogarnia mnie panika, kiedy przyjrzałam się pomieszczeniu. Żadna z szaf nie zapewniała mi zbyt wiele bezpieczeństwa czy miejsca na ukrycie. Z łatwością można było je przeszukać.
Wyskoczyłam z powrotem na korytarz i weszłam do łazienki dla gości. Otworzyłam szafkę pod umywalką. Odłożyłam telefon i w pośpiechu opróżniłam jej niewielką zawartość. Szybko wepchnęłam wszystko do jednej z szuflad.
Złapałam za komórkę i wcisnęłam się pod umywalkę. Od zawsze byłam średniego wzrostu, z czego się cieszyłam, bo wtapiałam się w otoczenie i nie odstawałam od tłumu, jednak w tej chwili oddałabym wszystko, żeby być tak drobna jak Grae.
Zatrzasnęłam drzwiczki. Nie domknęły się do końca. Wcisnęłam się mocniej i przycisnęłam całą sobą do tylnej ścianki.
– Wren, gdzie jesteś? – odezwał się Abel.
– W łazience dla gości. W korytarzu. Pod umywalką. Kiedy przyjedzie policja?
Z jednej strony liczyłam, że zostanie wysłany do mnie starszy brat Holta – Lawson, a z drugiej chciałam, żeby trzymał się w tej chwili jak najdalej od mojego domu.
Dyspozytor medyczny milczał przez chwilę.
Poczułam, jak serce staje mi w piersi.
– Abel?
– Dzisiaj doszło do trzech strzelanin. Wszyscy dostępni funkcjonariusze wyjechali na zgłoszenia. Odpowiedziało dwóch, ale są teraz w górach. Dotarcie do ciebie zajmie im chwilę.
Trzy strzelaniny. Niemożliwe. Nie w tak małym miasteczku jak nasze. Najgorsze, co wydarzyło się w tych rejonach, to co najwyżej straszny wypadek samochodowy, w którym zginęły dwie osoby. Strzelaniny miały miejsce w dużych miastach, nie tu.
Piszczenie w uszach narosło, zaczęło przenikać do całego mojego krwiobiegu. To musiała być sprawka Randy’ego i Paula. Do głowy napłynęły mi setki myśli. Pytania, kto i dlaczego został wybrany na celownik i czy ktoś zginął.
Usłyszałam pukanie do drzwi na tyłach domu, przez co podskoczyłam, uderzając się w głowę.
– Wreeeen, widzę jedzenie w kuchni. Wiemy, że jesteś w domu! – zawołał Randy.
– Widziałaś ich? Rozpoznałaś? – zapytał dyspozytor.
– Tak. T-to Randy Sullivan i Paul Matthews. Z mojej szkoły.
– I widziałaś ich broń?
– Tak. Krótka, palna. – Zaczynałam czuć ogarniające mnie odrętwienie, tak jakby to wszystko przydarzało się komuś innemu, a ja jedynie przyglądałam się temu z góry.
– A czy ty masz broń?
– Nie. – Głos mi się załamał.
Nathan – tata Holta – uczył nas bezpiecznego używania broni palnej, ale tylko raz, i od tamtego czasu nigdy już nie trzymałam jej w dłoniach.
– Policjanci będą za piętnaście minut. Już niedługo.
– Znalazłem! – krzyknął Paul.
Usłyszałam klucz poruszający się w zamku, przekręcający się mechanizm, odskakującą zapadkę. A może to tylko w mojej głowie ten dźwięk brzmiał niczym wybuchająca na tyłach domu bomba?
– Weszli do domu. – Ledwo co było mnie słychać. Ich kroki dudniły na schodach. – Ani słowa.
Abel milczał, jednak dało się słyszeć kliknięcie po drugiej stronie linii, z ledwością możliwy do rozpoznania znak.
Usłyszałam huk dochodzący z mojego pokoju. Przewracające się meble, łoskot drzwi szafy.
– Gdzie, do cholery, podziała się ta zadufana w sobie suka? – warknął Randy. – Nie ma tu twojego kochasia, żeby cię obronił, co?
O mój Boże. Holt!
Walczyłam z własną głową. Po części chciałam, żeby tu był i uratował mnie z tego koszmaru, a po części wiedziałam, że bezpieczniej będzie, jeśli znajdzie się jak najdalej od mojego domu.
W głowie pojawił mi się obraz skrzywionej twarzy Randy’ego. Ta złość, która pojawiła się tam po tym, jak chciał ze mną wyjść w siódmej klasie, a ja mu odmówiłam.
Zaczęłam dyszeć, bo słyszałam, jak przechodzą z pomieszczenia do pomieszczenia. Oddech uwiązł mi w gardle, gdy usłyszałam ich kroki w łazience. Któryś z nich zaciągnął ostro zasłonę prysznicową.
Rozbrzmiał strzał, a potem dźwięk potłuczonego szkła.
– Zachowaj naboje na coś lepszego – stwierdził Paul.
– Ona gdzieś tu jest – odparł pewnie Randy.
– Znajdziemy ją.
Na parterze domu dało się słyszeć kroki. Poczułam, jak ulga i strach biorą nade mną górę. Czy to Holt? A może policja? Chłopak zadzwoniłby do drzwi. To była policja. To musiały być służby.
Drzwiczki szafki otworzyły się z impetem.
– Zobacz, co znalazłem! – krzyknął Paul. – Nasz wzór wszelkich cnót, świętoszka, schowana w szafce pod umywalką.
Na twarzy Randy’ego wykwitł szyderczy uśmieszek, a w tym czasie Paul wyciągnął mnie z kryjówki.
– Na kolana.
Zostałam pchnięta na podłogę i uderzyłam o kafelki z taką siłą, że aż się wyprostowałam, a telefon wypadł mi z dłoni i poturlał się po dywaniku łazienkowym.
Randy złapał go i z wściekłością przyjrzał się ekranowi. Nacisnął ikonkę zakończenia rozmowy.
– Głupia suka połączyła się z numerem alarmowym. Powiedziałaś gliniarzom, kto tu jest?
– Nie.
– Kurwa, kłamiesz. – Randy uderzył mnie tak mocno z otwartej dłoni, że cios odrzucił mi głowę w tył. Poczułam posmak krwi w ustach.
Znów usłyszałam kroki na parterze. Modliłam się, by policjanci się pospieszyli.
Paul zdeptał mój telefon. Słyszałam dźwięk pękającej szybki. Jedyne, co zauważyłam, to ustawione na tapetę zdjęcie mnie i Holta, teraz naznaczone rysą, popękane i rozbite na tysiące małych kawałków.
– Musimy zwiewać. Gliny zaraz tu będą.
Oczy Randy’ego zabłysły.
– Nie, najpierw muszę się z nią zabawić.
W oddali słychać było syrenę policyjną. Kolejny ratunek.
Pospieszcie się – powtarzałam te słowa w głowie, jakby one same mogły mnie uratować z tej sytuacji.
– Musimy spadać i to już – warknął Paul.
– No to pomóż mi zabrać ją do auta. Nie mam zamiaru się spieszyć, wykorzystam czas z nią co do minuty.
Żołądek niemal wywrócił mi się na drugą stronę przez atakującą mnie panikę. Jeszcze wyraźniej czułam metaliczny posmak w ustach.
Paul uniósł broń. Nie mogłam oderwać wzroku od lufy wymierzonej wprost we mnie. W jej ciemnym wnętrzu wydawały się przebłyskiwać wspomnienia. Mój śmiech, kiedy szybowałam w powietrzu po tym, jak Holt podrzucił mnie i wrzucił do jeziora. To elektryzujące uczucie budzące mi się pod skórą, kiedy jego usta po raz pierwszy dotknęły moich. Holt, przytulający mnie tak mocno, gdy wypłakiwałam sobie oczy, bo rodzice kolejny raz zapomnieli o moich urodzinach. Planowanie wielkiej i pięknej przyszłości, naszej wspólnej.
Wszystkie najlepsze chwile spędziłam z nim. Ale to wciąż było dla mnie za mało. Chciałam więcej.
Otworzyłam usta, żeby krzyczeć. Błagać. Nie miałam jednak szansy ani na jedno, ani na drugie.
Usłyszałam huk, dźwięk przypominający przecinającą powietrze petardę.
Poczułam gorąco. Zaczynało się w mojej piersi, a potem narosło i zamieniło się w ogień. Zaraz opadałam na podłogę.
Kafelki były tak zimne, wręcz lodowate w porównaniu do piekielnie palącego uczucia w klatce piersiowej. Chciałam zatopić się w tym chłodzie, uciec od żaru. Ale najbardziej chciałam Holta.
– Co jest, kurwa?! – ryknął Randy.
– Stary, nie warto, żeby przez nią nas aresztowali. Musimy uciekać!
Sufit nade mną stał się wachlarzem kolorów, które kłębiły się i zlewały w jedną całość, aż prawie przybrały barwę mojego ulubionego momentu dnia – zmierzchu. Ile razy zmuszałam Holta, żeby siedział ze mną po zachodzie słońca, bym mogła przyglądać się temu, jak noc wygrywa z dniem? Żeby to niebo ukoiło moją duszę…
Wydawało mi się, że byłam w stanie poczuć usta chłopaka przyciśnięte do mojej skroni.
Będę oglądać z tobą każdy zmierzch. I każdy wschód księżyca.
Na schodach słychać było dudniące kroki.
– Gdzie, do licha, jest Holt? Potrzebujemy ich obojga.
Próbowałam rozpoznać ten głos, ale nie do końca mogłam wtedy to zrobić…
Nie martw się, świerszczyku. Odstraszę te duchy.
Sufit w kolorze zmierzchu pociemniał. Myślałam jedynie, że dobrze, że Holt się spóźnił. Chociaż oddałabym wszystko, by poczuć jego ramiona zaciskające się wokół mnie jeszcze ten jeden raz.
Holt
Teraźniejszość
Dziesięć lat.
Nie mogłem nic na to poradzić, tylko myśleć o tym czasie. Trzy tysiące sześćset pięćdziesiąt dni. A pomimo to nadal znałem te górskie przełęcze jak własną kieszeń. Te przełęcze, które były tak zaśnieżone w trakcie zimowych miesięcy, że nie dało się przez nie przejść, a jedyną drogą wjazdu do miasteczka i wyjazdu z niego była droga powietrzna lub prom na drugi brzeg jeziora, oczywiście jeśli to wcześniej nie zamarzło.
To uczucie bycia odciętym od świata zawsze mi się podobało. W Cedar Ridge miało się poczucie, że tego miejsca nie dosięgało żadne zło świata. Chociaż wszyscy wiedzieliśmy, że zło potrafiło się czasami po prostu lepiej maskować.
Poczułem, jak ściska mnie w żołądku, kiedy wszedłem w ostatni zakręt, za którym miałem się znaleźć na granicy miasteczka. Mój mercedes G63 cudnie trzymał się drogi. W każdy inny dzień czułbym podniecenie na samą myśl o przemierzeniu tych górskich przełęczy. Sprawdzałbym swój refleks i rozkoszował się skokiem adrenaliny, przypominającym mi, że wciąż żyłem, ale nie dzisiaj.
Droga za zakrętem znów była prosta. Kątem oka zauważyłem znak, który już tyle razy w moim życiu mijałem:
„Witamy w Cedar Ridge. Miasteczko liczy 2163 mieszkańców”.
Więcej ludzi niż dziesięć lat temu… Od czasu wyprowadzki jedynie przelatywałem tędy – wpadałem i wypadałem tak szybko, jak było to możliwe.
Żadnego kuszenia losu. Żadnych szans na spotkanie znanych osób, tylko odwiedziny u rodziny. Żadnego ryzykowania, że zobaczę ją.
Wspomnienia próbowały się wydostać zza muru stworzonego w mojej głowie, wzniesionego starannie cegła po cegle. Krew. Uczucie jej zanikającego pulsu pod palcami. Moje dłonie z desperacją próbujące wtłoczyć na powrót życie w jej pierś.
Skóra na kierownicy głośno skrzypnęła w proteście, a ja znów odgrodziłem się mentalnie od wszystkiego. Cholera. Potrzebowałem lepszego sposobu na obronienie się przed wspomnieniami, jeśli po kilku sekundach wymiękałem.
Ale może nie potrzebowałem. Zasłużyłem na każde bolesne wspomnienie, które kłębiło się w mojej głowie i siało w niej spustoszenie i zamęt.
Zerknąłem na zegarek na desce rozdzielczej. Jedenasta trzynaście. Przeniosłem spojrzenie na zegarek na nadgarstku. Jedenasta czternaście.
Mięsień w szczęce przeskoczył mi, gdy przyjrzałem się ekranowi telefonu satelitarnego. Jedenasta czternaście. Zręcznie przeniosłem palce na konsolę, ustawiając odpowiednią godzinę na zegarku.
Jedna minuta.
Dla niektórych to nic. Ale ja wiedziałem, że w ciągu zaledwie kilku sekund można było stracić niejedno życie. Pełna minuta to była wielka różnica. Różnica między bezpieczeństwem a katastrofą.
Telefon rozdzwonił się i rozbrzmiał w głośnikach SUV-a. Na konsoli wyświetliła się nazwa kontaktu. Jack. Nacisnąłem kciukiem przycisk na kierownicy i odebrałem.
– Wszystko w porządku?
– Gdybym powiedział ci, że bez ciebie ekipa się sypie i rozpada, to wtedy wróciłbyś tu swoje cztery litery?
Milczałem przez chwilę. Ekipa rozpadała się, kiedy byłem na miejscu. Nie byłem pewny, dlaczego tak się działo. Może z powodu zawału taty, a może tego, że przeszłość w końcu powracała i dawała mi w kość.
Jack westchnął głośno.
– Wiem, że zmierzyliśmy się z całym pasmem trudnych spraw, jedna za drugą. Ale to, co stało się z Castille’em, nie jest twoją winą.
– Moja misja, moja odpowiedzialność. – Jedna sekunda i kolejna osoba na mojej warcie prawie straciła życie. Miesiące rehabilitacji dawały rezultaty, ale przed nim wciąż była jeszcze długa droga do pełnego powrotu do zdrowia.
– Każdy z nas wie, że ta praca niesie ze sobą ryzyko.
Wiedzieliśmy. Prywatna ochrona miała różne oblicza: współpraca ze zleceniodawcami z Bliskiego Wschodu, z bogatymi rodzinami w Europie, gwiazdami w Los Angeles, prezesami wszędzie, gdzie dało się to sobie wyobrazić – z ludźmi, których życie było w niebezpieczeństwie. Niebezpieczeństw było wiele. Chciwość. Obsesja. Żądza władzy.
Widziałem okrucieństwa i zło, których nie da się do niczego porównać. I to w trakcie pracy jako ochrona, ale także w strefach wojny, kiedy to służyłem na misjach. Nic jednak nie równało się z tym, co ujrzałem w swoim małym, sennym miasteczku.
Przesuwałem spojrzenie po witrynach, które prawie w ogóle się nie zmieniły od czasu mojego wyjazdu dekadę temu – rustykalne sklepiki i restauracje przypominające chatki o wielkich oknach zapraszających klientów do środka. Pomiędzy budynkami zamigotało jezioro. Chodnikiem biegła mała roześmiana dziewczynka, jej warkocze powiewały, uciekała przed goniącym ją ojcem.
Można by pomyśleć, że tutaj nie mogło wydarzyć się nic złego. Ale to było błędne myślenie.
– Holcie?
Powróciłem z rozmyślań do kolegi, zastępcy – na swój sposób brata.
– Wiesz, że nie wyjechałem z powodu Castille’a. – Byłbym w stanie żyć z tym poczuciem winy zżerającym mnie od środka. To uczucie nie było mi obce. – Moja rodzina mnie potrzebuje.
Musiałem zacisnąć zęby, przemóc się i przyjechać.
– Jak się ma twój staruszek? – zapytał Jack.
– Nash mówił, że cholernie zrzędzi, doprowadza mamę do szału.
– Zero zaskoczenia. – Zaśmiał się. – Nie wygląda mi na typa, który jest w stanie długo wysiedzieć w jednym miejscu.
Kilka lat temu tata trenował moją ekipę ochroniarzy w temacie poszukiwań i ratownictwa. Zrobił dobre wrażenie na każdym, kto uczestniczył w jego szkoleniu.
– Ta, siedzenie w jednym miejscu nie należy do jego mocnych stron.
W słuchawce usłyszałem dźwięk przesuwającego się po podłodze krzesła. Wyobraziłem sobie Jacka w jego biurze w Portland, przyglądającego się mostowi Hawthorne.
– Widziałeś się już z nią?
Poczułem, jak coś… niewidzialna pięść… ściska mi zaciekle serce.
– Z kim?
– Och, no nie wiem z kim… Hmm… Może z laską, o której nie możesz przestać mówić za każdym razem, kiedy wypijesz trochę za dużo whiskey?
Wyrzuciłem pod nosem kilka przekleństw. Rzadko piłem bez umiaru, ale czasami nie mogłem na to nic poradzić. Rocznice – te dobre i te złe. Urodziny – jej i moje. Wtedy, gdy Grae myślała, że mi pomaga, opowiadając tyle o „cudownym kolesiu”, z którym spotykała się Wren.
Nawet samo jej imię już rozpalało ogień w moim brzuchu. Mieszankę dobra i zła. Pożądania i zguby. Miłości i rozdzierającego duszę poczucia winy.
– Daj znać, kiedy dojdzie do starcia. Coś czuję, że będzie ciekawie – naciskał Jack, najwyraźniej nie wyczuwał tej wojny, która rozgrywała się w mojej głowie.
– Nie jesteśmy nastolatkami. Nie będę dzielił się z tobą plotkami.
– To przedzwonię do Nasha. On będzie informował mnie na bieżąco.
Przekląłem, a mężczyzna się zaśmiał. Zaczynałem żałować zapoznania Jacka z moim młodszym bratem, który był jednym wielkim chodzącym problemem.
– Spadaj. Nie zniszcz firmy pod moją nieobecność.
– Zrobi się, sierżancie. Daj znać, jakie masz plany i ile czasu tam zostaniesz.
– Jesteśmy w kontakcie.
Nie określiłem ekipie, ile czasu mnie nie będzie. Po prostu oznajmiłem, że potrzebuję urlopu. Musiałem sprawdzić, co się dzieje, zobaczyć, jak miewa się rodzina.
Bez ogródek mogłem przyznać, że telefon odebrany trzy miesiące temu z informacją o zawale taty przestraszył mnie nie na żarty. Przyjechałem do szpitala do Seattle, gdzie został przetransportowany drogą lotniczą. Często przypomina mi się blada twarz mamy, tak poszarzała, że aż prawie półprzezroczysta.
To było ostrzeżenie. Nie brałem udziału w życiu swojej rodziny, nie wiedziałem, ile jeszcze czasu nam zostało. A wszystko przez to, że pozwoliłem, by demony zawładnęły moim życiem i rządziły nim o wiele za długo. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedziałem, że drugie szanse rzadko kiedy się zdarzają.
Już miałem się rozłączyć, ale Jack znowu się odezwał:
– Jeśli będziesz miał szansę, spróbuj.
Wlepiłem wzrok w drogę oraz las ciągnący się wzdłuż szosy. Sosny były tak wysokie, że musiałem spojrzeć przez szyberdach, by dojrzeć ich czubki.
– Mówisz, że mam kogoś odstrzelić, skoro już tu jestem?
Myślałem, że ten żart wywoła śmiech u mojego przyjaciela – byłego snajpera, ale jedyne, co dostałem w odpowiedzi, to milczenie.
– Nie zostawiaj żadnych niedomówień. Nawet jeśli cholernie boisz się coś powiedzieć.
Mięśnie na karku zaczęły mi się spinać, zaciskać w złożone supły.
– Jej nie potrzeba moich słów.
Tu chodziło o pokutę. Nie miałem nic, co mógłbym dać Wren, by zaleczyć rany powstałe tylko dlatego, że nie byłem na miejscu ten jeden raz, kiedy najbardziej mnie potrzebowała.
– Gówno prawda. Znalazłeś sobie wymówkę i tyle.
– Nie wiesz, jak to jest.
Tak naprawdę nikt nie wiedział, jak to było trzymać w ramionach dziewczynę, którą kochało się bardziej niż kogokolwiek innego i z której uciekało życie.
– Może i nie wiem, na pewno nie znam szczegółów, ale za to wiem, jak to jest żałować… Żyć z tymi demonami. Nie chcę tego dla ciebie.
Poczułem, jak ogarnia mnie złość.
– Rozumiem. – Tylko tyle mogłem mu dać. Nie mogłem obiecać, że naprawię sytuację, ponieważ to nie było możliwe.
– Dobra, stary, wiesz, że jeśli będziesz mnie potrzebować, to możesz dzwonić o każdej porze. I jeśli sprawa zrobi się nieciekawa, przylecę naszym helikopterem.
To była przyjaźń. Taka zrodzona w bitwie i przelewie krwi. Kiedy było się zdanym na drugą osobę, gdy sytuacja okazywała się pieklenie zła. Wspieraliśmy się nawzajem. Zawsze.
– Dzięki. Powiedz ludziom, żeby niczego nie wysadzili pod moją nieobecność.
Jack wybuchnął śmiechem.
– Zawsze taki jesteś! Nie chcesz, żebyśmy się dobrze bawili.
Potrząsnąłem głową na boki i zakończyłem połączenie.
Dotarłem już do centrum miasteczka. Zostało tu tylko kilka budynków. Tych przywołujących okrutne wspomnienia. Pizzeria Wildfire, gdzie zabrałem Wren na naszą pierwszą randkę. Lodziarnia, przy której ona i Grae zawsze błagały mnie, żebyśmy się zatrzymali w drodze powrotnej ze szkoły.
Ale najgorszy był ten przeklęty pomost. Mógłbym przysiąc, że wciąż byłbym w stanie wyczuć tę nutę mięty z balsamu do ust, którego zawsze używała Wren. Poczuć to niepewne przyciśnięcie jej warg do moich. Zobaczyć, jak wpatrywała się we mnie z takim zaufaniem.
I to ja to wszystko zniszczyłem.
Wren
– Mała Williams! – zawołał Nash, manewrując przez otwartą przestrzeń biura i udając się do kącika dyspozytorni. Uniósł rękę do zbicia piątki.
Pokręciłam głową, ale odwzajemniłam gest i po chwili rozszedł się wokół dźwięk uderzających o siebie dłoni.
– Przecież nie istnieje żaden duży Williams, żebym była małą Williams.
Nieważne, ile razy bym mu tego nie mówiła, on i tak wciąż mnie tak przezywał. Już od tak dawna, że za każdym razem miałam wrażenie, jakby wbijał mi sztylet prosto w klatkę piersiową, zwracając się do mnie tym przezwiskiem. Budził wspomnienia wszystkich wyjść z Holtem i klanem Hartleyów. Z czasem jednak przyzwyczaiłam się nawet do tego bólu; osłabł i stał się teraz tępy.
Za plecami pojawił mu się Lawson i poklepał brata po ramieniu.
– Wiesz, że nigdy ci się nie uda zmusić go do używania twojego prawdziwego imienia.
– W punkt, szefuniu. – Nash uśmiechnął się triumfalnie.
Najstarszy z Hartleyów się skrzywił.
– Przestań się do mnie tak zwracać.
– Szefie? Ważniaku? Szycho?
– Wydam rozporządzenie, żebyś zaczął zwracać się do mnie „proszę pana”.
Zakrztusiłam się śmiechem, po czym udałam, że salutuję komendantowi.
– Chyba działa.
– Proszę pana, tak jest, proszę pana – odpyskował Nash.
Lawson pchnął młodszego brata.
– Wracaj do pracy, zanim będę zmuszony cię zwolnić.
Chłopak zaczął biec, zwrócony do nas przodem. Jego zielone oczy błyszczały.
– Nie ma szans. Kto łapałby tych wszystkich złych typów?
Nie mogłam się powstrzymać i przewróciłam oczami.
– No tak, przecież to ty sam co tydzień rozwalasz w pojedynkę kartele i grupy terrorystyczne – wtrąciłam się, nie potrafiąc ukryć ironii w głosie.
– I żebyś o tym nie zapominała. – Poruszył brwiami. – Reszta pań bez wątpienia o tym nie zapomina.
– Nash… – ostrzegł go jego starszy brat.
– Nie martw się, szefie, pracuję właśnie nad pewną sprawą.
– Nawet nie chcę wiedzieć, co to za sprawa. – Ścisnął palcami grzbiet nosa.
Odchyliłam się na krześle.
– Pewnie sprawa zaginionego stanika jakiejś kuguarzycy.
Twarz Lawsona wygięła się z niesmakiem.
– Naprawdę mogłem żyć bez takich obrazów w swojej głowie.
Zacisnęłam mocno usta, żeby powstrzymać się od śmiechu.
– Ta, ta, naśmiewaj się.
Uniosłam obie ręce w poddańczym geście.
– Nie powiedziałam ani słowa.
– Ale zdradziłaś wszystko spojrzeniem – mruknął zrzędliwie.
Nie mogłam pozbyć się uśmiechu, nieważne, jak bardzo starałam się go ukryć.
– Nash to posterunkowa maskotka, taki nasz błazen, dzięki niemu jest tu trochę weselej.
– Cóż, w takim razie chyba warto przetrzymać ten bałagan i chaos, który po sobie zostawia.
W głosie Lawsona słychać było zmęczenie, było nawet większe niż rozdrażnienie, które zazwyczaj pojawiało się, gdy mowa była o jego bracie.
– Wszystko w porządku? – Spojrzałam na niego podejrzliwie.
Odprawił mnie gestem dłoni.
– W porządku. Po prostu dużo się dzieje. Nie wysypiam się tak, jak powinienem.
Ciemne worki pod oczami mężczyzny zdradzały, że to prawda. Niedziwne, że był wykończony – był komendantem w turystycznym miasteczku z niewystarczającą liczbą podwładnych policjantów, sam wychowywał troje synów, a do tego niedawno jego ojciec przeszedł zawał.
– Chcesz, żebym zabrała chłopców na kilka godzin?
Zaprzeczył ruchem głowy.
– Nie, damy sobie radę. Muszę po prostu położyć się dzisiaj spać trochę wcześniej.
– Daj znać, jeśli zmienisz zdanie. Albo jeśli Kerry będzie potrzebować pomocy przy tacie.
Kąciki ust Lawsona uniosły się nieznacznie.
– Możesz tego pożałować. Ostatnimi czasy jest nie do zniesienia.
Poczułam, jak ogarnia mnie współczucie.
– Nie jest przyzwyczajony do takiego chorowania – tłumaczyłam go.
Nathan tak naprawdę prawie już wydobrzał po operacji wstawienia bajpasów, ale rehabilitacja po złamaniu nogi zajmowała odrobinę więcej czasu. Bardziej niż ktokolwiek inny zdawałam sobie sprawę, jak frustrujące mogło być to poczucie, że twoje własne ciało cię ograniczało i nie pozwalało na to, czego potrzebowała dusza.
Palce mi drżały przy boku ciała, gotowe kreślić okręgi wokół blizny nad sercem. Czułam, jak mnie swędzą, by podążyć śladem przepoławiającym moją klatkę piersiową na pół. Zamiast jednak to zrobić, zacisnęłam dłonie w pięść.
Na twarzy Lawsona pojawiła się troska.
– Wybacz. Nie chciałem…
– Wszystko dobrze – zapewniłam, choć wezbrała we mnie odrobina irytacji. Nieważne, że minęło już tyle czasu, ludzie dookoła wciąż nosili w sobie tę głęboko zakorzenioną potrzebę, by zachowywać się przy mnie z ostrożnością.
Kiedy miałam dobry dzień, potrafiłam sama siebie ganić, że przecież działali tak, bo im zależało. Ale w gorszy dzień od ukręcenia komuś głowy dzielił mnie tylko jeden litościwy uśmiech.
– Odwracasz uwagę mojej dyspozytorki, przez co nie wykonuje należycie swojej pracy, tak? – Abel podszedł do nas powolnym krokiem. Jego włosy usiane były siwizną, a ciemna skóra dookoła oczu była mocno pomarszczona.
Lawson posłał mu uśmieszek.
– Nigdy bym nie śmiał.
– Abel – odezwałam się teatralnym szeptem. – Nie masz prawa krytykować szefa.
– Wszyscy wiedzą, że tym miejscem dowodzi tak naprawdę ktoś inny. – Komendant się zaśmiał.
– Masz cholerną rację i obyś nigdy o tym nie zapomniał. – Abel poklepał go po ramieniu.
Jego głos nadal brzmiał tak samo – jednostajny z odrobiną chrypki. Przeprowadził mnie przez coś, co uważałam za najmroczniejsze chwile życia. Nigdy też mnie nie skreślił. Załatwił mi pomoc tak szybko, jak tylko mógł, i nadał mojemu życiu sens, którego tak desperacko potrzebowałam, gdy świat dookoła mnie się załamał.
Lawson zasalutował mężczyźnie.
– Pilnuj tej łajby. A ja zajmę się papierologią.
Abel odchrząknął głośno, na co Hartley uśmiechnął się jeszcze szerzej, jednocześnie udając się do swojego gabinetu.
– Opisz mi sytuację.
– Dzisiaj jest względnie cicho – uspokoiłam go.
Zmiany dzienne były albo spokojne, albo stawały się całkowitym domem wariatów. Im więcej turystów przyjeżdżało, tym więcej się działo. Nieodpowiedzialni nastolatkowie. Pijący żeglarze, którzy myśleli, że prowadzenie w stanie wskazującym dotyczy tylko kierowców pojazdów lądowych. Zagubieni turyści na szlakach.
Abel zasiadł na krześle w boksie obok mojego.
– Zastąpię cię, a ty pójdziesz na lunch.
– Dzięki. Do przerwy zostało mi jeszcze trochę czasu.
Dwóch policjantów przeszło obok naszych biurek. Clint Anderson uniósł podbródek.
– Piszesz się w weekend na pokera, Williams?
– Tylko jeśli jesteś gotowy dać się oskubać co do ostatniego grosza.
Potrząsnął głową i zerknął na swoją partnerkę policyjną.
– Nie bierze jeńców. Zero litości.
Amber Raymond uśmiechnęła się w moją stronę, ale był to uśmiech wymuszony – zresztą zawsze taki był. Nie dziwiłam się jej. Tej nocy, kiedy to wszyscy spotkaliśmy się twarzą w twarz ze złem, zginął jej młodszy brat, a ja przeżyłam. Moje obrażenia powinny być śmiertelne, powinnam była wylądować w piachu tak jak on, a jednak coś spowodowało, że utrzymałam się przy życiu.
Nie coś. Lecz Holt.
Niewidzialne pazury żalu i wściekłości wbiły się w moją klatkę piersiową. Udało mi się jednak opanować te uczucia. Mogłam umierać w środku, ale nikt nawet by tego po mnie nie poznał.
– Hej, Amber. – Uśmiechnęłam się, również na siłę. Nie chciałam być tą, która przypomina jej o stracie. Ale nie chciałam też uciekać spojrzeniem od jej żalu i smutku.
– Cześć, Wren.
Mój telefon właśnie się rozdzwonił, więc natychmiast rzuciłam się do monitora komputera i nałożyłam zestaw słuchawkowy.
– Służby ratunkowe w Cedar Ridge, w czym mogę pomóc?
– K-ktoś tu jest. Wydaje mi się, że próbuje się włamać.
Poczułam, jak zaciska mi się żołądek. Skupiłam się na oddychaniu, zerkając jednocześnie na odczyt z komputera.
– Rozmawiam z Marion Simpson z Huckleberry Court numer pięć-dwa-dwa?
– To ja, Wren. Ktoś drapie w drzwi, jakby próbował otworzyć zamek. Proszę, przyślijcie kogoś.
– Proszę pozostać na linii. Już do pani kogoś wysyłam. – Przełączyłam się na nasz system łączności radiowej. – 10-624 na Huckleberry Court pięć-dwa-dwa. Prawdopodobnie włamanie i wtargnięcie do domu, sprawa rozwojowa. Czekam na odpowiedź od policjantów.
Usłyszałam znany głos na linii:
– Zgłaszają się oficer Hartley i Vera. Prosimy o szczegóły sytuacji.
Przełączyłam się znów do zgłoszenia.
– Pani Simpson, czy jest pani sama w domu?
– Tak.
– Czy dostrzegła pani, kto jest pod drzwiami?
– Nie, jestem w sypialni. Nie chciałam tam schodzić.
Usłyszałam głośne stuknięcie, na co żołądek podszedł mi pod gardło.
– Proszę nie ruszać się z miejsca. Wysyłam do pani dwóch policjantów. Powinni być już za chwilę.
Jeśli Nash prowadził, to policjanci dojechaliby pod wskazany adres w niecałe dwie minuty. Tylko w takim przypadku nie przeszkadzały mi jego śmiałe wybryki.
– Dziękuję ci, Wren. – W jej głosie nadal brzmiało lekkie roztrzęsienie, ale nie było aż takie jak na początku rozmowy. Nie było porównania.
– Nie ma problemu. Czy ma pani jakąś broń w domu?
– Tylko strzelbę, ale jest na dole w sejfie.
– Dobrze. Proszę poczekać. Przekażę szczegóły policjantom. – Przeniosłam się na radio. – W domu jest tylko Marion Simpson. Znajduje się na górze w swojej sypialni. Mówi, że ma strzelbę w sejfie.
– Dzięki, mała Williams. Została nam niecała minuta i będziemy na miejscu. Pozostań z nią na linii.
– Oczywiście. – Wróciłam do telefonu. – Pani Simpson, policjanci będą u pani za mniej niż minutę.
– Mówiłam ci przecież, Wren, mów mi Marion.
– Dobrze, Marion. Co teraz słyszysz?
– Nie jestem pewna… Chyba szeleszczenie. Nie wiem, czy nie wchodzi do środka.
Boże, miałam nadzieję, że się myliła.
– Policjanci są już prawie na miejscu.
– Słyszę syreny – oznajmiła, a połączenie wypełniły trzaski. – Są.
– To dobrze. Nie rozłączaj się.
Słychać było odległe krzyki. Skupiłam się na równym, kontrolowanym oddechu. Wdech na dwa i wydech na dwa.
– O matko – wymamrotała Marion.
– Co się dzieje?
– Muszę lecieć.
– Marion, nie…
Połączenie zostało przerwane. Wybrałam numer i zadzwoniłam, ale nie odebrała. Przełączyłam się na system łączności radiowej.
– Mała Williams, lepiej, żebyś zadzwoniła do mojego brata.
– Lawa?
– Roana.
– Co się dzieje? – zapytałam zdziwiona, wybierając odpowiedni numer.
– Właśnie uśpiłem niedźwiedzia. Wygląda na to, że pani Simpson je dokarmiała.
Abel przeklął ze swojego krzesła tuż obok mnie:
– Głupia ona czy co?
– Och, nie! – zawyła Marion. – Czy zabiliście Yogiego?
– Muszę lecieć – wymamrotał Nash.
Poczułam, jak niepokój opuszcza mnie wraz z wydechem. Zaczęłam się śmiać.
– Jak się je karmi, to co się dziwić, że są rozdrażnione, kiedy nie dostaną swojej porcji.
Abel zabrał mi telefon.
– Zadzwonię do Roana, ściągnę Służby Połowu i Dzikiej Przyrody. Ty idź na lunch.
Zerknęłam na zegarek. Spóźniłam się tylko pięć minut. Podniosłam się z krzesełka i ucałowałam policzek mężczyzny.
– Dzięki.
Machnął na mnie, mrucząc coś pod nosem, a ja ruszyłam w stronę drzwi wejściowych. Wyszłam na zewnątrz, żeby od razu odetchnąć pełną piersią górskiego powietrza i nabrać w płuca tego zapachu, który kojarzył mi się z domem.
– Cześć – odezwała się Gretchen z wielkim uśmiechem. Moja stara znajoma z klasy stała z torbą wielokrotnego użytku przewieszoną przez ramię. Niosła pełno zakupów.
Odwzajemniłam się jej uśmiechem.
– Wracasz z targu?
Pokiwała głową.
– Obiecałam mamie, że przygotuję jej ulubiony makaron primavera.
– Jak ona się ma?
Uśmiech kobiety na moment osłabł.
– Jakoś się trzyma, ale serce wciąż ledwo daje radę. Po prostu wykorzystujemy ten czas, te dni, które nam zostały.
Boże, Gretchen przeszła już tak wiele. Ona też była celem tej samej nocy co ja i żyła z tymi koszmarami każdego dnia. Nigdy jednak nie pozwoliła, by to wpłynęło na jej spojrzenie na świat i życie.
– A może wpadnę z czymś dobrym w przyszłym tygodniu? Będziemy mogły nadrobić zaległości – zasugerowałam, na co się rozpromieniła.
– Byłoby super, a do tego mama z chęcią by się z tobą spotkała.
– Wren! – zawołała Grae po drugiej stronie ulicy. Uniosła torbę z jedzeniem na wynos z delikatesów.
– Powinnam lecieć – zwróciłam się do Gretchen. – Umówiłam się z tą tam na lunch. – Wskazałam kciukiem na Grae.
– Bawcie się dobrze.
Pomachałam znajomej, potem rozejrzałam się po ulicy, żeby w końcu ruszyć pędem na drugą stronę. Przyciągnęłam do siebie najlepszą przyjaciółkę i przytuliłam ją.
– Myślałam, że wybierzemy się do Wildfire.
Jej twarz na chwilkę zmieniła wyraz, ale stało się to tak szybko, że gdybym nie znała przyjaciółki całe życie, pewnie nawet bym tego nie dojrzała.
– Grae…
Dziewczyna ruszyła przed siebie, a ja pognałam za nią.
– Pomyślałam, że zamiast tego wybrałybyśmy się do parku i zjadły kanapki.
– Co się dzieje?
– Nic. – Przyspieszyła kroku. – Po prostu jestem głodna.
Złapałam ją za łokieć i zmusiłam do zatrzymania się w miejscu.
– Grae Hartley, znam cię od zawsze, wiem, kiedy mnie okłamujesz.
Zaszurała stopami, a ja wciąż się jej przyglądałam.
– Musimy pogadać o Holcie.
Wypuściłam jej rękę z uścisku, jakby przypiekła mnie żywym ogniem.
– Nie pamiętasz, jaka jest zasada? Nie wypowiadamy jego imienia.
Pamiętałam, jak Grae na początku bardzo się starała naprawić to, co zostało nieodwracalnie zniszczone. Zaczęłam jej unikać, nie odbierałam od niej telefonów, wymyślałam przeróżne wymówki i wymigiwałam się od naszych wspólnych planów. W końcu jednak byłyśmy zmuszone zawiesić broń, w efekcie czego stworzyłyśmy taką właśnie zasadę.
Dla mnie Holt nie istniał. Wiedziałam, że jego rodzina z nim rozmawiała. Nawet go widywała. Ale nigdy nie wypowiadali jego imienia w mojej obecności. Aż do dzisiaj.
Grae przygryzała dolną wargę.
– Proszę o wyjątkowe i nagłe odstąpienie od tej reguły.
Poczułam mocny ucisk w żołądku.
– Czy coś mu się stało? – Słowa opuściły moje usta pospiesznie, w ledwo słyszalnym szepcie.
Wiedziałam, że po opuszczeniu Cedar Ridge wstąpił do wojska, a potem zajął się prywatną ochroną. Wpadał z jednej ryzykownej sytuacji w drugą, uciekał w pracę i trzymał się od domu najdalej, jak tylko mógł.
Czułam, jak serce tłucze mi się w piersi, a krew szumi w uszach. I chociaż nie widziałam Holta od dziewięciu lat i siedmiu miesięcy, nadal wiedziałam, że tu był. Na Ziemi. Oddychał, żył. Gdyby przestał, wiedziałabym. Jakaś część mojej duszy by to wyczuła.
Grae pobladła.
– Och, Boże, nie. Wybacz, to nie tak. Nic z tych rzeczy.
Spłynęła po mnie ulga, jakbym zanurzyła się w lodowatej wodzie po tym, jak cała płonęłam.
– To o co chodzi? – W moich słowach pojawiła się odrobina poirytowania. Widziałam, że nieważne, ile czasu by minęło, wciąż się przejmowałam.
Grae napotkała na moje spojrzenie. W jej oczach pełno było niepewności.
– Wrócił.
1Ghost in the Graveyard (ang.) – polskim odpowiednikiem mogłaby być jedna z modyfikacji gry w chowanego – ostatni szukany, w której na danym terenie chowa się jedna osoba, a inni jej szukają. Gdy ktoś znajdzie ukrytego gracza, przyłącza się do niego. Zabawa trwa do momentu, aż pozostanie jedna osoba szukająca. W angielskiej wersji chowający się jest duchem na cmentarzu, którego poszukują inni (przyp. tłum.).
2 Rodzaj amerykańskiego psikusa, który kojarzy się z Halloween i wykorzystywany jest przez dzieci i młodzież w celu zrobienia komuś na złość (przyp. tłum.).
3 911 – amerykański numer ratunkowy (przyp. tłum.).
4 Amerykański kod policyjny oznaczający włamanie i wejście do czyjegoś domu (przyp. tłum.).