41,50 zł
Podczas burzliwej demonstracji ulicznej w Malmö student prawa poznaje Max, kobietę, która wciąga go do kręgu swoich przyjaciół. Młodzi ludzie zajmują podniszczoną kamienicę należącą do starzejącego się profesora, konesera dobrego życia, a ich działanie opiera się na radykalnych ideałach politycznych. Kiedy bohater dostaje zaproszenie do zamieszkania z ekscentryczną grupą, ma wrażenie, że spełniły się jego marzenia. Jest tylko jeden haczyk: najpierw musi zdać test… Z czasem okazuje się, że to, co mówią młodzi ludzie, nie zawsze jest prawdą, a podejmowane przez nich akcje są niezwykle ryzykowne. Student zostaje wessany w świat samozwańczych bandytów, których dekadencki styl życia jest napędzany chęcią działania poza prawem. Kiedy uświadamia sobie, w czym bierze udział, jest już za późno, żeby się wycofać. Sytuacja szybko zmienia się w poważną zbrodnię, a sam bohater jest w niej bardziej pionkiem niż graczem. Czy będzie skłonny zaryzykować wszystko dla marzenia o przynależności do wspólnoty? Uczciwe życie to ekscytująca powieść o dojrzewaniu, oszustwach i działaniu poza prawem. Przedstawia błyskotliwą i śmiałą historię, z którą wielu z nas może się utożsamić, ale choć zapewnia rozrywkę, jednocześnie zmusza do zadania sobie pytania: co tak naprawdę oznacza „żyć uczciwym życiem”?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 480
Ett ärligt liv
Copyright © Joakim Zander 2022
Published by agreement with Ahlander Agency
Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2023 for the Polish translation by Wojciech Łygaś
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autora: © Sofia Runarsdotter
Redakcja: Mariusz Kulan
Korekta: Joanna Habiera, Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska
ISBN: 978-83-8230-639-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2023
Pamiętam tylko pojedyncze chwile z lat młodości, kiedy nie byłem znudzony. Moja książka zaczyna się od tych słów, bo tak właśnie było.
Dziennikarz ze „Spiegla” kiwa głową i spogląda w kierunku wypełnionej prawie po brzegi sali w centrum kultury Kampnagel w Hamburgu. Przez sześć kolejnych wieczorów występowałem na różnych scenach, brałem udział w festiwalach kultury, podróżowałem po całych zachodnich Niemczech. Dziś wieczorem scena jest większa niż zwykle, bo niemieckie wydawnictwo posadziło mnie na niej wraz z dwójką bardziej znanych szwedzkich autorów. Wieczór poświęcono gatunkowi nazywanemu nordic noir, a ja jestem jednym z pisarzy reprezentujących cud zwany szwedzką powieścią kryminalną. Można by powiedzieć, że obdarzył on swoją czarodziejską mocą moją debiutancką powieść i wysłał mnie potem w tournée po Europie.
– Chce pan powiedzieć, że wydarzenia opisane w książce są reakcją na nudę? – pyta dziennikarz. – Interesujący pomysł. A nie należałoby raczej powiedzieć „bardzo gwałtowną reakcją”?
– Nie chodzi o wydarzenia same w sobie, tylko o to, jak przedstawiony w książce protagonista został w nie wplątany – wyjaśniam.
Dziennikarz odwraca się do publiczności i przechodzi na niemiecki. W tym tygodniu odświeżyłem swoją szkolną znajomość tego języka, dzięki czemu większość rozumiem.
– Akcja książki bazuje na wydarzeniach, które miały miejsce w Szwecji kilka lat temu – kontynuuje. – Doszło wtedy do szeregu głośnych, spektakularnych przestępstw. Zastanawiano się, w jaki sposób są ze sobą powiązane, jaki jest ich polityczny kontekst, a zwłaszcza kto za nimi stoi.
Ktoś otwiera drzwi na końcu sali i wchodzi chyłkiem. Przez chwilę odnoszę wrażenie, że znam tę osobę, ale kiedy próbuję skupić na niej uwagę, znika mi z oczu. Dziennikarz odwraca się do mnie i mówi:
– Udziela pan odpowiedzi na pytanie, kto za tymi przestępstwami stoi, ale nie opowiada się pan po żadnej ze stron. Pański narrator jest przede wszystkim obserwatorem. Czy można powiedzieć, że książka jest z tego powodu niemoralna?
– A pan uważa ją za niemoralną? – pytam. Próbuję przebić się wzrokiem przez oświetlenie, żeby widzieć publiczność, i słyszę w uszach słaby szum. Na spotkanie przyszło ponad pięćset osób. Musiało mi się przywidzieć. – Nie zastanawiałem się nad tym.
– Chodzi mi o to, że nie potępia pan wprost opisanych w książce przestępstw – tłumaczy dziennikarz. – Czy pan sympatyzuje z ich sprawcami? Można odnieść wrażenie, że ich pan broni albo przynajmniej próbuje usprawiedliwić.
Zwlekam z odpowiedzią. Dziennikarz zadał mi pytanie, o którym marzyłem, ale kiedy je słyszę, nie potrafię na nie odpowiedzieć. Rozglądam się po widowni.
– Szczerze mówiąc, nie wiem, czy moralność to interesujący temat – odpowiadam po pewnym namyśle. – Czy to nie Camus powiedział, że jedynym celem moralności jest usprawiedliwienie zbrodni? A może te słowa pochodzą z Instagrama?
Dziennikarz tłumaczy na niemiecki moją odpowiedź. Tu i ówdzie rozlega się śmiech.
– Interesuje mnie tylko prawda, a ona brzmi tak, że jedni mają wszystko, a inni nie mają nic – kontynuuję. – Czy to źle, że ci, którzy posiadają niewiele, chcą ten stan zmienić? Czy to niemoralne, gdy ktoś nie chce respektować niesprawiedliwych reguł gry?
– A jeśli ten ktoś posługuje się przemocą?
– To zależy od tego, jak to pojęcie zdefiniujemy.
Pochylam się i sięgam po szklankę stojącą na stoliku. Wypijam trochę chłodnej wody. Jak zwykle nie jestem pewien, ile wolno mi powiedzieć, a ile pozostawić książce. Zanim się ukazała i zaczęto zadawać mi takie pytania, myślałem, że nie można tego zagadnienia nie rozumieć. Bardziej niepokoiło mnie, że książka formułuje pewne twierdzenia zbyt jasno i bezpośrednio.
– Jeśli ktoś jest chroniony przez swoją klasę społeczną albo był przez nią chroniony w okresie dorastania, nie postrzega społeczeństwa w kategoriach przemocy – wyjaśniam. – Osoba chroniona przez różne przywileje nawet nie zauważa, że też się przyczynia do stosowania przemocy.
Nabieram głęboko powietrza i pochylam się w stronę dziennikarza. Być może powinienem zareagować trochę bardziej na luzie, ale zależy mi, żeby zrozumiał to, co chcę powiedzieć.
– Przemoc jest niezbędnym warunkiem utrzymywania fundamentalnej niesprawiedliwości, w której jedni rodzą się w bogactwie i przepychu, a drudzy nie mają prawie nic. W mojej powieści ów stan ulega całkowitemu odwróceniu. Przemoc stosowana jest wobec tego, kto nie potrafi się z nią pogodzić.
Przypominam sobie, że to słowa Charlesa. Byłby ze mnie dumny, słysząc, że je tu wypowiadam.
– Nie tylko – odpowiada dziennikarz.
Czuję w piersi znajome napięcie. Staram się go pozbyć, zanim mnie dopadnie. Patrzę dziennikarzowi w oczy.
– To prawda – odpowiadam. – To sprzeczność. Wiele o tym myślałem.
– I mimo to nie przechodzi pan na właściwą stronę? Nie potępia tego, co się stało?
– Nie do mnie należy potępianie czegokolwiek. To pan wciąż mówi o winie i moralności. Ja tylko próbuję opowiedzieć uczciwie o tym, co widziałem.
– To znaczy, że jest pan anarchistą – stwierdza dziennikarz i marszczy czoło. Wygląda przez to na starszego, niż jest w rzeczywistości.
– Jestem pisarzem, a każdy pisarz jest anarchistą.
Wypijam łyk wody i znowu się rozglądam po sali.
– Jedne rzeczy opisane w książce były piękne i prawdziwe, inne straszne. Nie wiem, czy opowiadanie o tym, co się wydarzyło, bez upiększania lub moralizowania jest szczególnie wywrotowe. Chcę opisać prawdę i tylko to mnie interesuje.
Rozglądam się po widowni i nagle widzę osobę, która przed chwilą weszła do sali. Siedzi na schodkach, które prowadzą na scenę. Ma piegi i kręcone włosy, a na nogach te same buty co kiedyś.
– Twierdzi pan, że interesuje go tylko prawda – kontynuuje z uśmiechem dziennikarz. Może myśli, że jestem młody, naiwny albo pretensjonalny? Niewykluczone, że ma rację, ale prawie go nie słyszę. – Prawda to wielkie słowo i tłumaczenie jej na ludzki język musi być dużym obciążeniem.
– Niekoniecznie. Właściwie żadnym. Chodzi tylko o to, żeby ją głosić.
– Ale przecież rozumiemy to słowo na różne sposoby, bo dla każdego człowieka oznacza ono coś innego.
Patrzę na siedzących na widowni ludzi, ale tak naprawdę patrzę na nią. Oślepiają mnie światła, a mimo to jestem pewien, że to ona.
– Być może jest tak dlatego, że pojęcie prawdy mieszamy z naszymi wyobrażeniami o niej – tak jak to się dzieje teraz. Wiele osób chce, żeby prawda miała charakter umoralniający albo wychowawczy, ale moim zdaniem to dość sentymentalne podejście. Prawda to po prostu prawda. Niekiedy bywa gwałtowna, czasem coś wymyślonego wydaje się bardziej prawdziwe od tego, co wydarzyło się w rzeczywistości. Jedynym sposobem na bycie prawdziwym jest czasem głoszenie kłamstw. Kiedy rozmawiamy o prawdzie, czepiamy się szczegółów, chociaż są nieistotne. Etyka prawdy wykracza poza zwykłą uczciwość.
Dziennikarz tłumaczy moją odpowiedź na niemiecki i znowu się do mnie odwraca.
– Prowadzi nas to do pytania, które sobie zadajemy w czasie lektury tej książki. Akcja bazuje na faktach, a przed chwilą usłyszeliśmy, że prawda jest dla pana ważna, więc…
Dziennikarz chrząka i robi sztuczną pauzę, żeby przejść do końcowej fazy wywiadu, podczas gdy ja odnoszę wrażenie, że siedząca na schodach osoba uśmiecha się do mnie.
– Ile z tego, o czym pan opowiedział w książce, przeżył pan osobiście? Ile z tego, o czym pan napisał, jest prawdą?
Pamiętam tylko pojedyncze chwile z lat młodości, kiedy nie byłem znudzony. Nie skarżę się, bo działo się tak tylko z mojej winy, ponieważ wychowywałem się w zwykłym miasteczku w prowincji Östergötland. Dzieciństwo spędziłem w wybudowanej w latach siedemdziesiątych willi z brązowej cegły, a szkoła, do której uczęszczałem, była wzniesiona z cegły czerwonej. Szkołę zamknięto dwa lata po tym, jak poszedłem do liceum. Z popiołów, które po niej zostały, odrodził się niczym Feniks – sklep spożywczy ICA Maxi – zrobiony z prefabrykatów i oświetlany rtęciówkami.
Z dawnej podstawówki oprócz nudy zapamiętałem niewiele: wilgotne buty, zapach gumki do ścierania, oczy, które musiałem trzymać otwarte, strogonow z kiełbaskami i to, że kiedy w przerwie na lunch wychodziliśmy na szkolne boisko pograć w piłkę i uzgadnialiśmy składy obu drużyn, mnie zawsze wybierano jako trzeciego.
Najlepiej zapamiętałem to, co się wydarzyło jesienią w trzeciej klasie. Którejś nocy plac przed huśtawkami został dosłownie zalany deszczem. Żółte, mokre liście spadały na wietrze i tańcząc w powietrzu, przyklejały się nam do ubrań i butów. Nagła zmiana, jaka się dokonała w naszym bezpośrednim otoczeniu, wprawiła cała klasę w prawdziwe szaleństwo. Na pierwszej przerwie wypadliśmy z szatni na dwór, jedni w butach, inni na bosaka, i ogłosiliśmy wojnę klasy A z klasą B. Być może zrobiliśmy to dlatego, że ciągle dochodziło między nami do kłótni, a może przyczyną był po prostu nasz wiek. Mieliśmy wtedy po dziewięć lat. Przerwa trwała dziesięć minut, a w walce chodziło o to, żeby ochlapać przeciwnika błotem i zmusić go do ucieczki. Jakby akurat to było w życiu najważniejsze. Dziś już nie pamiętam, jak się ta bitwa zaczęła, ale nagle, jak na dany znak, obie małe armie rzuciły się na siebie z dwóch końców szkolnego boiska. Dobiegliśmy do kałuży i woda od razu nam się wlała do butów. W ułamku sekundy mieliśmy przemoczone skarpetki i zimne stopy, ale nie zwracaliśmy na to uwagi, bo dla większości z nas ten nagły chaos był po prostu fajny. W tej wspólnej walce nie posunęliśmy się za daleko, bo potraktowaliśmy ją jak zabawę.
Byłem zdolnym i pilnym uczniem, nauka szła mi łatwo. Miałem czas na marzenia i na odrabianie lekcji, a opisywanie tak zwanych ślepych map szło mi szybciej i lepiej niż większości moich kolegów i koleżanek z klasy. Mimo to niczym się spośród nich nie wyróżniałem. Jednak w czasie tamtej bitwy w przerwie między lekcjami, kiedy na chwilę zapomnieliśmy o niekończących się godzinach spędzanych w klasach, ogarnęło mnie dzikie szaleństwo. Poczułem się tak, jakby pozytywne cechy, którymi każdego dnia wykazywałem się w szkole, były czymś w rodzaju przebrania, maski albo zasłony, jakbym nie miał odwagi pokazać, że tak naprawdę jestem potworem.
Na początku stałem się bohaterem naszej klasy, Herkulesem, który walczył w pierwszym szeregu. Nie miało znaczenia, jak bardzo przemokłem, bo nic nie było w stanie mnie zatrzymać ani zmusić do odwrotu. Nogami i rękami ochlapywałem naszych przeciwników tak energicznie, że w końcu zmusiłem Vegę i Omara, a wraz z nimi całą resztę tamtej klasy, do ucieczki.
– Rozbić ich! – krzyczałem. – Nie brać jeńców!
Zebrałem wszystkie siły i od razu poczułem się twardszy i odważniejszy niż cierpiący na ADHD Theo i Emil, którzy uchodzili za chuliganów. Wpadłem w uniesienie, przekroczyłem pewną granicę, stałem się nieustępliwy, nierozważny i dziki, przestałem się hamować. Czułem się prawie wolny.
Nagle dostałem w policzek ulepioną z mokrego piasku kulką. Zatrzymałem się i krzyknąłem z bólu, a kiedy się odwróciłem, ujrzałem rudowłosego Antona z klasy naszych przeciwników, który ze śmiechem uciekał przez kałużę.
Anton podjeżdżał każdego ranka pod szkołę czarnym, świeżo umytym bmw. Każdy z nas marzył o tym, żeby dostać zaproszenie na jego urodzinowe przyjęcie, ale Anton rozdzielał je z taką samą precyzją i pieczołowitością, jakby wręczał komuś dyplom z tytułem szlacheckim.
– Dostałeś, gnoju! – zawołał swoim piskliwym głosem.
I wtedy nie wytrzymałem. Do dzisiaj nie wiem, skąd w mojej dłoni znalazł się okrągły kamień i jakim cudem wykonałem tak perfekcyjny rzut. Pamiętam tylko, że trafiłem Antona w tył głowy. Poleciał do przodu i zasłaniając twarz rękami, wpadł do brudnej kałuży. Wydałem z siebie okrzyk triumfu, bo poczułem smak zemsty i prawdziwie boską dumę.
Przypomniała mi się cała niesprawiedliwość, którą kojarzyłem z Antonem. Wreszcie wymierzyłem mu należytą karę. Uniosłem ręce i ruszyłem na niego z głośnym krzykiem. Ogarnęła mnie euforia, a moja nieproporcjonalna do sił agresja tak bardzo przestraszyła naszych przeciwników, że postanowili się wycofać i wzięli nogi za pas.
– Za nimi! – wrzasnąłem. – Uciekają!
I nie czekając na odzew, rzuciłem się na Antona, który ze łzami w oczach stał po kolana w wodzie. Popchnąłem go tak mocno, że z krzykiem znowu wpadł do kałuży.
– Masz nauczkę! – krzyknąłem. – Więcej ze mną nie zadzieraj!
Uniosłem pięść, żeby uderzyć go z całej siły w twarz, ale coś mnie tknęło i w ostatniej chwili się powstrzymałem. Starcia ustały, głosy i pluskanie wody ucichły, ale ja tego nie zauważyłem. Zawołałem więc przez ramię:
– Nie bójcie się! Nie widzicie, że uciekają? Za nimi! Zmiażdżymy ich!
Odwróciłem się i dopiero teraz zobaczyłem, że reszta mojej klasy wycofała się pod daszek nad prowadzącymi do szatni drzwiami, a w kałuży zostaliśmy tylko my obaj, to znaczy ja i Anton, który szlochał i jęczał u moich stóp. Nogi miałem przemoczone, ale za to policzki rozgrzane.
– Wystarczy tego!
W drzwiach stała pani Lena, nasza wychowawczyni, która prowadziła nas od pierwszej klasy. Miała zmęczoną twarz i oburzoną minę. Podeszła do nas, weszła do kałuży, objęła Antona i pomogła mu się podnieść.
– Co ty wyprawiasz? – syknęła do mnie. – Rozum ci odjęło? Nie poznaję cię!
Wolnym krokiem ruszyłem do klasy. Towarzyszył mi tłumiony chichot moich kolegów. Ogarnął mnie nagły wstyd, bo na ich oczach zostałem przyłapany na dziecinnym, gwałtownym zachowaniu, przez które całkowicie się przed nimi obnażyłem. Mimo to mój wstyd zblaknął w obliczu innego uczucia wywołanego tym, że zostałem porzucony przez tych, za których – jak mi się wtedy wydawało – walczyłem.
Lata wczesnego dzieciństwa przeszedłem bez większych problemów, za to pod koniec podstawówki sam zacząłem ich szukać kierowany naiwnością kogoś, kto nigdy niczego nie stracił ani nie przegrał. Moje codzienne marzenia na jawie pełne były aktów terroru i myśli o tym, że któreś z rodziców umrze, może nawet popełni samobójstwo, a wywołany ich śmiercią smutek doprowadzi mnie do szaleństwa. Myślałem, że ten rodzaj smutku zmieni mnie ze sparaliżowanego traumą człowieka w kogoś ciekawego. Niestety, do żadnych takich nieszczęść ani wypadków nie doszło. Mijały dni, jesień przeszła w zimę, po wiośnie przyszło lato, a ja popadłem w marazm. Czekałem na chwilę, która nigdy nie miała nadejść.
Trzy razy w tygodniu chodziłem na treningi, w weekendy rozgrywałem mecze i w zupełności mi to wystarczało. Taki styl życia zapewniał mi status, który pozwalał na pewną swobodę. Polegała ona na tym, że nie musiałem się aż tak ściśle stosować do małomiasteczkowych konwencji. Byłem dobrym uczniem i nosiłem zieloną, wojskową kurtkę, którą kupiłem w second-handzie Myrorna w Norrköpingu. Zacząłem też słuchać muzyki takich zespołów jak The Clash, Wu-Tang Clan czy Refused.
Kiedy poszedłem do liceum, rzuciłem futbol i skupiłem się na nauce. W pierwszej klasie, w semestrze jesiennym, przez kilka tygodni mieliśmy zastępstwo na szwedzkim. Nauczyciel miał na imię Mats i stanowił pewnego rodzaju kliszę. Ubierał się w dżinsową koszulę, nosił okulary w czarnej oprawce i czesał się na samuraja. Taką fryzurę nazywano man bun. Ponieważ byłem już na końcu mojej szkolnej edukacji, postanowiłem wykorzystać, na ile się da, jego wiedzę. Mats opowiadał nam o takich pisarzach jak Hesse i Kerouac i to też była w pewnym sensie klisza. Mimo to z nudów połknąłem W drodze i Wilka stepowego, a potem poprosiłem o więcej.
Wszystkie lektury szkolne, które do tej pory omawialiśmy, opowiadały o lasach i biedzie. Ich akcja rozgrywała się na szwedzkiej prowincji, na przykład w Smalandii albo w Värmlandzie. Zawierały sporo motywów nawiązujących do dzieł Frödinga, pojawiały się w nich leśne skrzaty i domy ludowe, co śmiertelnie mnie nudziło. W książkach, które polecał nam Mats, doznałem bliskości uczuć, o których marzyłem. Przeczytałem całą kolekcję wchodzącą w skład tak zwanej czerwonej serii. Zaczytywałem się w takich pisarzach jak Hemingway i Joyce, marzyłem o ucieczce, zasypiałem nad Proustem, a budziłem się przy Williamie Gibsonie.
Nie uważałem się za człowieka samotnego, chociaż brakowało mi kogoś, z kim mógłbym porozmawiać. Nie czułem się jednak wykluczony, ponieważ swoją samotność wybrałem sam. Utrzymywałem kontakty z pewnym starszym ode mnie o rok punkiem i z kilkoma skejtami z naszej klasy. Czasem szedłem na imprezę do czyjegoś domu, w którym można się było rozsiąść na wygodnej, skórzanej białej kanapie – ulubionym meblu matki gospodarza. Chadzaliśmy też do Skönbergi albo do Dockgärdet. Obserwowałem, jak inni robią sobie kreski na świeżo wymytym szklanym stoliku i słuchałem szwedzkiego hip-hopu. Uczestniczyłem w tym wszystkim, ale nic to dla mnie nie znaczyło. Wszystko było jakieś przytępione i niewystarczające, bo nie umiałem poczuć tego naprawdę.
Podobno Jean-Paul Sartre napisał kiedyś, że człowiek sam nadaje sobie sens, który go potem określa. Ja zamierzałem się określić przez pisanie, ale to, co stworzyłem, było dziecinną, niecierpliwą karykaturą tego, co chciałem osiągnąć, pozbawioną talentu namiastką czegoś, co intensywnie czułem, ale nie byłem w stanie tego opisać bez popadania w sentymentalizm i bolesne skrajności. Problem polegał przede wszystkim na tym, że nie miałem o czym napisać, bo niczego ciekawego nie przeżyłem. Wieczorami grywałem w FIFA albo podrywałem dziewczyny z naszej szkoły, komunikując się z nimi anonimowo za pośrednictwem mediów społecznościowych. Ale i na tym polu poniosłem porażkę.
Swoje życie postrzegałem jako przedłużenie życia moich rodziców. Praca w gminie albo w biurze jakiejś firmy produkcyjnej, willa, pudełko ze świątecznymi ozdobami, samochód w garażu, dzieci, treningi i wspólne spędzanie czasu w piątkowy wieczór. Do tego bezgraniczne i tak bezsensowne poczucie bezpieczeństwa, że aż trudne do opisania. Pewnego dnia, kiedy to sobie uświadomiłem, z bijącym ze strachu sercem usiadłem w łóżku. Dotarło do mnie, że jestem po prostu nikim.
Winą za to obarczyłem książki, bo właśnie po ich lekturze nabrałem przekonania, że ja też mam do przekazania coś ważnego, że będę o tym latami pisał, cierpiał i żył na krawędzi. Rozpocznę pracę nad dziełem, które wyrazi moją wizję świata. Będzie ono miało jakiś sens i ujawni moje poglądy, a przy okazji pokaże, w którym miejscu się znajduję.
Niestety, ambicji wystarczyło mi tylko na marzenia.
Świadomość faktu, że jako nastolatek marnowałem czas na takie rzeczy jak granie w FIFA, Snap i książki, podczas gdy moi koledzy z klasy imprezowali, chodzili na wagary i dokonywali drobnych kradzieży w sklepach, wywoływała we mnie panikę. Zazdrościłem im tej odwagi, choć z drugiej strony ich zachowanie mnie niepokoiło. Czy to możliwe, że chcieli tylko tego? Olać matmę, zrobić wypad do Norrköpingu, zwędzić markowy T-shirt w galerii handlowej Domino? Palić trawkę albo popijać bimberek u kumpla w kawalerce? To niewiele. Uznałem, że w taki sposób nie da się podpalić świata, a oni nigdy nie wyjadą z Söderköpingu. Ja chciałem więcej. Nieskończenie więcej. Świadomość tego faktu działała na mnie wprost paraliżująco.
W trzeciej klasie coraz częściej myślałem o pieniądzach, których w naszej rodzinie nigdy nie było za dużo, zwłaszcza po tym, jak jesienią tata stracił posadę. Był zatrudniony w jakiejś firmie w dzielnicy przemysłowej w Norrköpingu, ale praca, którą wykonywał, najzwyczajniej go zabijała. Kiedy został bezrobotnym, pieniądze stały się u nas bezustannie poruszanym tematem. Przedtem nie byliśmy biedni. Stać nas było na zakup ubrań, jedzenie i piątkową pizzę. Rodzina taty miała letni domek na wyspie Norra Finnö i tam spędzaliśmy większość wakacji. Dwa razy, kiedy ja i moja siostra byliśmy młodsi, całą rodziną pojechaliśmy z biurem podróży Vingresor na Kretę. Mieliśmy też czteroletni samochód. Niestety, pensja, jaką tata otrzymywał w firmie zajmującej się montażem i naprawą urządzeń wentylacyjnych, nie była stała i nie wystarczała na uzupełnienie tego, co do domu przynosiła nasza mama, która pracowała na pół etatu jako nauczycielka w zerówce. Kiedy firma zmniejszyła etat, a potem po prostu zwolniła tatę, musieliśmy żyć tylko z tego, co zarobiła mama. Pieniądze zawsze stanowiły pewną przeszkodę znajdującą się poza głównym torem, po którym toczyło się życie naszej rodziny. Dopóki utrzymywaliśmy kierunek, nic złego nam nie groziło, ale wszyscy mieliśmy świadomość, że najmniejsze zboczenie z kursu doprowadzi do katastrofy.
Taką właśnie przeszkodą była utrata pracy przez tatę. Wprawdzie nie znaleźliśmy się przez to na samym dnie, ale nie mieliśmy czym zatkać przecieku. Mijały miesiące, a ja obserwowałem, jak z moich rodziców uchodzi życie. Nie miało to sensu, z trudem na to patrzyłem. Właśnie wtedy podjąłem decyzję, że nie chcę takiego życia, że w przyszłości nie zdam się na kaprysy losu. Postanowiłem opuścić rodzinne miasto, i to jak najszybciej.
Pod koniec października spiknąłem się z Lydią, która grała na gitarze oraz chodziła do klasy o profilu humanistycznym. Lydia była nieśmiałą i wycofaną dziewczyną, ale to ona zabrała mnie na doroczny bal halloweenowy dla trzecich klas. Przebrana była za Wednesday, dziewczynkę z Rodziny Addamsów. Chyba tak miała na imię… Ja się przebrałem za Zombie Pussy Riot, a na głowę włożyłem żółtą kominiarkę podobną do tych, jakich używają włamywacze. Kupiłem ją w drugiej klasie, kiedy pojechaliśmy na wycieczkę szkolną do Sztokholmu. W tamtych czasach młodzież jeszcze jeździła na takie wycieczki. Wokół oczu namalowałem czarne obwódki, żeby wyglądać jak ofiara gwałtownej śmierci. Niestety, nic to nie dało, bo wszyscy i tak mnie ciągle pytali, za kogo się przebrałem. Musiałem im to wyjaśniać tyle razy, że w końcu straciłem rachubę. Odpowiedzią był tylko tępy wzrok i niepewne „Aha, rozumiem…”. Poza tym kominiarka mnie drapała i było mi pod nią gorąco. W końcu ją zrolowałem i nosiłem jako zwykłą czapeczkę. Oboje z Lydią trochę wypiliśmy, ona więcej niż ja. Impreza odbywała się w ponurym lokalu w piwnicy budynku przy ulicy Ringvägen. W pewnej chwili Lydia podeszła do mnie i lekko bełkocząc, spytała:
– Ty też jesteś nieśmiały? Powinniśmy się trzymać razem.
I tak się stało, ale byliśmy ze sobą tylko dwa miesiące, bo w końcu odkryła, że wcale nie jestem taki nieśmiały ani tajemniczy, tylko znudzony i skupiony na książkach, pieniądzach i planach związanych z wyjazdem z miasta.
– Czasem odnoszę wrażenie, że stale jesteś nieobecny – powiedziała Lydia na tydzień przed świętami Bożego Narodzenia. – Za każdym razem, kiedy coś do ciebie mówię, odpowiadasz „Co?” albo „Nie wiem”. Pewnie się uważasz za kogoś lepszego od innych?
Ale ja wcale tak nie myślałem. Przeciwnie, żałowałem, że nie mogę czuć tego, co ona i wszyscy inni. Chciałem być obecny myślami tu i teraz, zamiast błądzić nimi gdzie indziej.
– Mogę się zmienić – odparłem. – Nie chcę uchodzić za aroganta, sprawiać ci przykrości ani cię denerwować.
Lydia westchnęła i mnie pocałowała. Leżeliśmy w łóżku, w świeżo wypranej pościeli, w jej czarnym mieszkanku urządzonym w stylu emo. W tle leciał przebój zespołu The Cure. Kiedy w nią wszedłem, wiedziałem, że to nasz ostatni raz. Poczułem taką rozpacz, że kiedy było po wszystkim, wypłakałem się w jej miękką szyję. Moja rozpacz była jak nóż, który przeciął obojętność, a ja chciałem wyssać z niej każdy gram uczucia. Lydia odepchnęła mnie od siebie i stwierdziła:
– Nawet jak płaczesz, myślami jesteś gdzie indziej.
W tamte święta wypłakiwałem sobie oczy i robiłem wszystko, żeby moja żałoba po stracie Lydii trwała jak najdłużej. Wysyłałem mailem na jej szkolny adres wiersze i długie listy, ale na żaden nie odpisała. Poza tym na okrągło słuchałem przez słuchawki muzyki zespołu The Cure, chociaż nic dla mnie nie znaczyła. W końcu zareagowała moja młodsza siostra Emma, która miała po dziurki w nosie takiego zachowania.
– Może byś wreszcie z tym skończył? Długo jeszcze będziesz tkwił w tej kwarantannie?
Leżałem wtedy na niezaścielonym łóżku, a mój pokój tętnił muzyką. Akurat leciał utwór In Between Days. Zdjąłem słuchawki. Emma stała oparta o futrynę drzwi z kubkiem herbaty w ręce. Chodziła wtedy do dziewiątej klasy podstawówki, ale ponieważ robiła sobie wyrazisty makijaż, a włosy wiązała w kucyk, wyglądała na starszą. Moja siostra nigdy nie miała problemu z tym, żeby być tu i teraz. Znała mnóstwo ludzi, którzy kilka razy na tydzień przychodzili do niej z wizytą. Wpadali do dużego pokoju jak rój szarańczy. Emma grała w piłkę ręczną, przystawiał się do niej chłopak z drugiej klasy liceum.
– Przecież ty nawet nie lubisz muzyki emo! Lydii też nie lubiłeś.
– Nie masz pojęcia, o czym mówisz – odparłem. – Zamknij drzwi i wyjdź!
Emma wzruszyła ramionami i wypiła trochę herbaty, ale nie zareagowała, jakby nie zamierzała zostawić mnie w spokoju.
– Jesteś żałosny. Wiesz o tym?
Bez słowa wstałem z łóżka, wypchnąłem ją na korytarz i zatrzasnąłem za nią drzwi. Potem rozejrzałem się po pokoju, w którym panował bałagan. Żaluzje były zaciągnięte, na podłodze i na szafce nocnej leżały ubrania i talerze z resztkami jedzenia. Tak, Emma miała rację. Byłem naprawdę żałosny.
Czemu poszedłem na prawo, i to akurat w Lundzie? Dlaczego postanowiłem pójść na studia tuż po ukończeniu liceum? Nie lepiej byłoby wyjechać gdzieś na rok? Na przykład do Londynu albo Berlina. Mógłbym też robić parę innych rzeczy: pracować w kawiarni, zażywać ecstasy albo amfetaminę w Berghain, zostać młodym punkiem albo zamieszkać w brudnym mieszkaniu z kilkoma włoskimi studentami z programu wymiany. Mógłbym też żyć w trójkącie, a nocą pisać swoją pierwszą powieść. Akurat ten pomysł wydał mi się tak kuszący, że prawie przyprawił mnie o zawrót głowy. Mógłbym pracować latem jako telefoniczny konsultant sprzedaży, mieszkać w domu i odłożyć trochę pieniędzy. Potem wsiadłbym do samolotu i poleciał ze Skavsty do Brandenburgii, mając za cały dobytek portfel, plecak i ubranie na grzbiecie.
Marzyłem o tym wszystkim wieczorami i czasem nie mogłem zasnąć, bo nie pozwalały mi na to myśli, które tym marzeniom towarzyszyły. Kiedy jednak budziłem się rano, żadnej z nich już nie było. Ich miejsce zajmowała obawa, że jeśli nie będę podążał przed siebie prostą drogą wytyczoną przez jakieś mętne rojenie o szczęściu, stracę rozpęd i zgubię kierunek, który sam sobie wyznaczyłem.
Dzięki dobrym stopniom dostałem się na wydział prawa uniwersytetu w Lundzie, chociaż z takim świadectwem mógłbym pójść na każdy kierunek. Interesowały mnie sprawy społeczne, ale prawo wydało mi się pewne i bezpieczne. Uznałem, że uratuje mnie przed życiową nudą i nieszczęściami, którym nie potrafię zaradzić. Moi rodzice nie mogli zrozumieć, dlaczego nie chcę kontynuować nauki w Linköpingu.
– Przecież tam też można studiować prawo – stwierdziła mama.
Akurat pieliła grządki przy płocie od strony ulicy, a ja leżałem na kocu na trawie i czytałem książkę Tobiasa Wolffa pod tytułem Old School. Wyobrażałem sobie, że uniwerek w Lundzie przypomina opisaną w książce i pachnącą gotykiem szkołę z internatem i wypielęgnowanymi trawnikami, w której kwitły skomplikowane przyjaźnie. Była połowa kwietnia, nastały pierwsze ciepłe dni tego roku.
– W Linköpingu wykładają prawo handlowe – mruknąłem w odpowiedzi. – To nie to samo.
– Nie mogę zrozumieć, dlaczego wszystko zawsze utrudniasz – powiedziała. – Mógłbyś mieszkać z nami i nie musiałbyś brać pożyczki na studia. Nie sądzisz, że prawo handlowe to świetny kierunek?
Mama popatrzyła na mnie. W jednej ręce trzymała wiadro z chwastami, w drugiej szpadel. Uniosłem głowę i też na nią spojrzałem. Wychowywała się w Östra Husby, małej wsi w Vikbolandet. Po kilku latach spędzonych w Norrköpingu rodzice przeprowadzili się do domu, w którym później dorastałem. Tata urodził się na wyspie. Dla nich nawet przeprowadzka do Linköpingu stanowiłaby ważny krok w życiu. Söderköping miał tylko siedem tysięcy mieszkańców, ale im to nie przeszkadzało.
– Prawo na uniwerku w Linköpingu to studia kategorii „B” – wyjaśniłem. – Po tym kierunku nikt nie zostaje adwokatem ani sędzią, nie może też zasiadać w sejmiku samorządowym.
– Chcesz zostać sędzią? – spytała mama. – Nie lepiej jest wyznaczać sobie bardziej realistyczne cele? Nie można się brać za coś, z czym człowiek sobie nie poradzi.
Realistyczne cele.
Nie powinieneś się wywyższać.
Przecież otrzymałeś dobre wychowanie?
Dlaczego tak ci zależy na tym, żeby się od nas wyprowadzić?
Sam się przekonasz, że życie nie jest takie proste, jak ci się wydaje.
Kiedy mama miała zły humor, robiła się agresywna. Zdradzała w ten sposób, co myśli naprawdę. Na szczęście była to agresja pasywna.
Całe szczęście, że jesteś lepszy od innych.
Pewnie znowu nie mam racji, bo zachowujesz się tak, jakbyś wszystko wiedział.
Wydaje ci się, że tylko ty chcesz czegoś od życia?
– Twierdzisz, że chcesz zarabiać pieniądze – kontynuowała. – A czy prawnicy handlowi pracują za darmo?
Przez pozbawioną liści jabłoń przebijały promienie słońca. Nadal jednak były blade i słabe.
– Na pewno nie – odparłem z westchnieniem i zamknąłem książkę. Nie miałem zielonego pojęcia, czym się zajmuje prawnik handlowy, ale byłem pewien, że to strasznie nudne zajęcie. – Ale ja już wysłałem formularz zgłoszeniowy i termin minął.
Wstałem z trawnika i zwinąłem koc.
– Z Lundu do Norrköpingu jedzie się pociągiem niecałe cztery godziny. Pożyczkę na studia dostałem w CSN, więc nie musicie się o mnie martwić.
– A gdzie będziesz mieszkał? – spytała mama, kiedy szedłem do zbudowanej przez tatę altanki.
– Coś znajdę – rzuciłem przez ramię.
I rzeczywiście, kłopot z mieszkaniem rozwiązał się na tydzień przed początkiem pierwszego semestru. Nieoczekiwanie pomógł mi tata. Właściwie nie było w tym nic dziwnego, bo tamtego lata dużą część czasu spędzał w hamaku i przeglądał wiadomości w telefonie komórkowym. Któregoś dnia natknął się na Facebooku na pewien wpis. Siostrzeniec jego dawnego kolegi miał zacząć trzeci semestr na prawie, ale w ostatniej chwili zmienił plany. Postanowił zrobić sobie przerwę i pojechać do Francji, żeby się nauczyć języka. Niestety, zapomniał poinformować o tym swoich kumpli, z którymi wspólnie wynajmował mieszkanie. Kolega taty poprosił więc swoich znajomych na Facebooku o pomoc w znalezieniu kogoś, kto z nimi zamieszka i dołoży się do czynszu. Mój tata odpowiedział na to ogłoszenie, nie pytając mnie o zgodę.
– Wygląda na to, że mieszkanie znajduje się w centrum miasta – powiedział. – Zamieszkasz z dwoma kolegami. Fajna sprawa.
Przez chwilę miał taką minę, jakby mi zazdrościł, jakby nagle do niego dotarło, co stracił i jak mogłoby to wyglądać w jego przypadku. Pewnie sobie wyobraził, że też mógł mieszkać z kumplami, pić piwo i grać w gry komputerowe. Ciekawe, czy takie życie by mu odpowiadało. Zamknąłem oczy, bo nagle zrobiło mi się go żal. W pewnym sensie było dość poniżające, że współczułem ojcu, który zmarnował sobie młodość.
– Świetny pomysł – odparłem. – Dzięki za pomoc.
Czynsz wynosił cztery tysiące pięćset koron miesięcznie, co oznaczało, że z przyznanej mi przez CSN pożyczki zostanie mi na życie prawie sześć tysięcy koron na miesiąc. Poza tym zaoszczędziłem dziesięć tysięcy z pensji za wykonywaną latem pracę, kiedy sprzedawałem ludziom przez telefon abonamenty telefoniczne. Moje wynagrodzenie składało się z niskiej pensji stałej i z prowizji od zawartych umów abonenckich. Biorąc pod uwagę fakt, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach ludzie od razu się rozłączali, a połączenia telefoniczne z potencjalnymi klientami programował komputer, było rzeczą niewiarygodną, że udało mi się wypracować jakąkolwiek prowizję. Pieniądze, które odłożyłem, stanowiły dla mnie prawdziwy majątek. Strach, jaki mój tata wywołał swoim spojrzeniem, zbladł, a jego miejsce zajęło coś, czego nigdy wcześniej nie czułem. Może euforia? Założyłem na rękę zegarek marki Certina, który dostałem jako prezent maturalny, i spakowałem książki.
– Nie leż tak ciągle i nie czytaj, nerdzie – powiedziała Emma, ale prawie jej nie słyszałem, bo myślami byłem już w innym życiu.
Byłem w Lundzie. Szedłem Niels Bjelkegatan, ciągnąłem za sobą walizkę i słuchałem, jak kółka stukają o chodnik. Walizka miała z dziesięć lat, kupiłem ją w jakimś dużym centrum handlowym przed wylotem z rodzicami na Kretę. Było mi wstyd, że się jej wstydziłem, ale nazbyt jaskrawo świadczyła o moim niskim statusie – człowieka pochodzącego z prowincjonalnego podglebia niezbyt licznej klasy średniej, należącego do świata, który się zaopatruje w sieciach handlowych takich marek jak Willy’s czy Circle K, których budynki widać przez brudne płatki śniegu w żółtym świetle ulicznych latarni, kiedy się koło nich przejeżdża autostradą. Nic dziwnego, że nie chciałem takiej obciachowej walizki, bo marzyłem o wolności, żeby móc robić to, co chciałem. Planowałem nowe życie, a walizka była obciążeniem, bo cofała mnie do sennej przeszłości.
Zatrzymałem się przed wysokimi drzwiami prowadzącymi do wnętrza pięknego domu z czerwonej cegły. Budynek ciągnął się aż do Karl XI gatan i kończył w miejscu, w którym rósł cienisty park. Sierpień nadal był ciepły, a pogoda ładna. Temperatura wynosiła przynajmniej dwadzieścia pięć stopni Celsjusza. Cieszyłem się, że pod jasnoniebieską koszulę włożyłem biały T-shirt. Dzięki temu nie będzie na niej widać plam potu.
Poprzedni dzień poświęciłem na wybór ubrania, które zamierzałem dzisiaj włożyć. Byłem pewien, że to, jak w czasie naszego pierwszego spotkania ocenią mnie Ludvig i Victor, z którymi miałem dzielić mieszkanie w czasie półrocznej nieobecności ich kumpla, zdefiniuje nie tylko mój pobyt w Lundzie, ale także całe moje przyszłe życie. Chciałem, żeby mnie uważali za bystrego, eleganckiego światowca. Zdecydowałem się na jasne chinosy, biały T-shirt i jasnoniebieską, zapinaną na guziki koszulę od Ralpha Laurena. Kiedyś poprosiłem mamę, żeby mi taką kupiła w sklepie Johnells w Norrköpingu, bo akurat ogłosili obniżki. Koszula była ponadczasowa i podobna do tej, którą w latach sześćdziesiątych nosił John Coltrane. Widziałem ją na zdjęciach z tamtych lat. Teraz byłem zafascynowany jazzem i blue note, chociaż trochę się bałem, że kiedyś wyjdzie na jaw, iż bardziej mnie interesuje estetyka niż muzyka. Tak czy inaczej, koszula pasowała do białego T-shirta, dzięki czemu niczym się nie wyróżniałem w tłumie. Głęboko odetchnąłem i pchnąłem ciężkie drzwi.
Moje nowe mieszkanie znajdowało się na ostatnim piętrze. Pięć minut zabrało mi wstawienie walizki do ciasnej windy i zamknięcie za sobą drzwi. Guziki były grube i niewygodne, kiedy nacisnąłem trójkę, winda ruszyła. W drodze na górę kabina mruczała i kołysała się jak na starych filmach. To dobrze, pomyślałem. Czułem, że jestem w mieście.
Kiedy winda się zatrzymała, wysiadłem i podszedłem do drzwi mieszkania, które miałem dzielić z dwójką nowych kolegów. Wcisnąłem mały mosiężny dzwonek i czekałem. Serce waliło mi jak młotem, spociłem się bardziej niż na ulicy. Porównałem nazwisko widniejące na tabliczce z tym, które podał mi Ludvig, kiedy przed tygodniem czatowałem z nim na Facebooku. Zrobiłem to na wszelki wypadek, bo przecież trudno zapomnieć nazwisko Rehnskiöld.
Nikt nie otwierał, więc zapukałem. Postanowiłem, że jeśli w ciągu dziesięciu sekund nikt się nie zjawi, zjadę na dół i wrócę do domu. Myśl była absurdalna, ale w przeszłości często robiłem podobne rzeczy. Mówiłem na przykład:
Jeśli autobus nie przyjedzie w ciągu dwóch minut, zrezygnuję z wyjazdu do Norrköpingu.
Jeśli nie przeczytam tej książki przed spaniem, przez cały tydzień nie będę grał w Fifę.
Jeśli nie dostanę z matematyki szóstki, przebiegnę maraton.
Ale tamtego dnia stawka była o wiele wyższa. Naprawdę wierzę, że gdyby Ludvig nie otworzył mi drzwi, po prostu bym stamtąd poszedł. Na szczęście zrobił to od razu, jakby czekał na mnie w przedpokoju.
– Sorry – powiedział. – Zdemontowaliśmy dzwonek, bo musieliśmy oddać go do naprawy.
Wyciągnął do mnie suchą, mocną dłoń, a ja ująłem ją niezgrabnie z nadzieją, że moja nie jest zbyt wilgotna.
– Jesteś Ludvig, prawda? – spytałem.
Mój nowy kolega był wysoki, chyba nawet wyższy ode mnie, chociaż miałem sto osiemdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, a przy dobrym dniu o centymetr więcej. Swoje jasne, gęste i niezbyt długie włosy zaczesywał zgodnie ze sztokholmską modą do tyłu. Do ich ułożenia użył tylu drogich produktów, że cała fryzura wyglądała naturalnie. Ludvig miał wydatne kości policzkowe, wysportowaną sylwetkę i jasne oczy. Patrzył na mnie z obojętną ciekawością, przez co czułem się jeszcze bardziej prowincjonalny niż moja walizka.
– Yes, to ja – odparł. – Fajna koszula.
Skinął mi głową, a ja odniosłem wrażenie, że jego ostatnie słowa zabrzmiały ironicznie. Dopiero po chwili zauważyłem, że był ubrany w taką samą koszulę jak ja. Różnica polegała na tym, że wpuścił ją niedbale w granatowe krótkie spodnie, a rękawy miał podwinięte. Oznaczało to, że nie wyglądałem jak Coltrane, tylko jak kandydat na prawnika.
– Będziemy musieli uzgodnić, w które dni będziemy je nosić – powiedział Ludvig, mając na myśli koszule. Odwrócił się w ciemnym przedpokoju i dodał: – Chodź, pokażę ci twój pokój.
Chwilę później weszliśmy do dużego, pełniącego funkcję salonu pomieszczenia ze skośnym sufitem. Na ławie przed wychodzącym na ulicę wykuszem stał ogromny telewizor. Akurat leciał kolejny odcinek prowadzonego przez Marię Conti reality show. Czasem odnosiłem wrażenie, że emitowany od wielu lat program jest puszczany przez całą dobę na wszystkich kanałach. Conti była jedną z najbardziej znanych postaci należących do młodej szwedzkiej elity, znanych, bogatych, podróżujących dla samej przyjemności ludzi. W kolejnym odcinku swojego programu ubrana była w biały dres i stała w nowo urządzonej kuchni swojego domu w West Hollywood. Conti związała się ze starszym od niej anonimowym amerykańskim miliarderem z branży IT. Była wysportowana, w każdym szczególe perfekcyjna i miała na koncie wiele sukcesów. Kilka miesięcy wcześniej zaręczyła się ze wspomnianym miliarderem na plaży w Kalifornii podczas czegoś w rodzaju współczesnej wersji hipisowskiej ceremonii, której finansowa otoczka miała wprost astronomiczny wymiar. Media wyceniły zaręczynowy pierścionek Conti na dwa miliony dolarów. Naszyjnik, który wraz z nim tworzył komplet, kosztował pewnie tyle samo.
– Niezła, seksowna laska – skomentował Ludvig to, co się działo na ekranie. – A wiesz, że była taka bogata z domu? Ojciec zostawił jej spore aktywa.
Dzięki tej krótkiej wypowiedzi Ludviga nauczyłem się, że na seksowną dziewczynę mówi się „laska”, a duże zasoby finansowe to „aktywa”.
Conti włożyła ciemne okulary i wsiadła do czarnego jak węgiel SUV-a. Nad Los Angeles łagodnie świeciło słońce, ale Conti miała kwaśną minę.
– To stary odcinek – stwierdził Ludvig i wyłączył telewizor. – Jej facet uruchamia jakiś start up… Chodzi o globalny serwis przesyłu streamingowego dla gazet. Całą jesień spędzą w Szwecji, co jakiś czas będą się przenosić z hotelu do hotelu. Conti jest dokładnie taka jak w telewizorze. Zwykła suka, ale niezła.
– Znasz ją?
– Jej siostra chodziła z Victorem do klasy w Enskilda Gymnasiet. Osobiście jej nie znam, ale co jakiś czas widywałem ją na mieście.
To, co usłyszałem, przyprawiło mnie o zawrót głowy. Conti była najbardziej pożądaną kobietą w Szwecji, a ci, z którymi miałem dzielić mieszkanie, obracali się w tych samych kręgach co ona. Byłem rozczarowany swoją postawą, bo zbyt łatwo mi to zaimponowało.
Przed telewizorem stała szara, lekko poplamiona kanapa narożna i duży, niski stolik, na którym stał szejker. Domyśliłem się, że Ludvig przyrządza jakiś napój proteinowy.
– To nasz salon – wyjaśnił, robiąc zamaszysty ruch ręką. – Kiedy zacznie się nowy semestr, mnie i Victora nie będzie zbyt często w domu, więc możesz z niego spokojnie korzystać. Mamy tu Netflix i HBO, abonament jest wliczony w czynsz. Jest też PlayStation z trzema padami, więc czuj się swobodnie.
Po tych słowach przeszedł obok mnie do przylegającej do salonu kuchni. Była na tyle pojemna, że stał w niej duży stół z sześcioma krzesłami. Wykusz okienny wychodził na zielone podwórze. Ludvig otworzył lodówkę.
– Środkowa półka jest twoja. Przedtem używał jej Totte, nasz kumpel, który wyjechał do Francji. Zostały po nim jakieś resztki, możesz je wyrzucić.
Zanim Ludvig zamknął drzwi, zdążyłem zauważyć słoik z konfiturami i masło orzechowe.
– A teraz pokażę ci twój pokój – powiedział.
Wrócił do salonu, a ja podążyłem za nim.
– Kto jest właścicielem mieszkania? Podnajmujecie je?
– Należy do rodziny.
Słowo „rodziny” zabrzmiało tak, jakby Ludvig mówił o jakimś państwie albo odrębnej cywilizacji.
– Kupiliśmy je, gdy moja siostra przyjechała tu na studia. Potem przez pewien czas je wyjmowaliśmy, aż przyszła kolej na mnie. Victor pochodzi ze Sztokholmu, ale nasze rodziny znają się od dawna. Kiedy byliśmy młodsi, jeździliśmy razem na obozy żeglarskie do Falsterbo. Tottego poznaliśmy na pierwszym roku w Lundzie, więc można o nas powiedzieć, że jesteśmy jak trzej muszkieterowie. A właściwie byliśmy, bo ten gnojek wyjechał do Francji uczyć się języka. Mieszka teraz w Aix-en-Provence.
– A skąd ty jesteś? Ze Skanii?
– Z Malmö.
– Czy twoi rodzice też są prawnikami?
Nie zamierzałem być wścibski, ale nie wypadało też pozostać obojętnym. Chciałem się dowiedzieć czegoś więcej o Ludvigu, bo nie miałem pojęcia ani o prawie, ani o tych, którzy je studiowali. Mogło się przecież okazać, że jestem jedynym studentem, w którego rodzinie nikt nie studiował prawa. Czułem się tak, jakby mnie rzucono na głęboką wodę, więc musiałem się czegoś dowiedzieć, żeby się dostosować do nowej sytuacji.
– Ojciec studiował tu prawo, ale nigdy nie pracował w zawodzie – odparł Ludvig.
– Co robi teraz?
– Zarządza funduszem inwestycyjnym. W Azji i w Europie Wschodniej. Zielona energia i zrównoważony rozwój.
Wypowiadając te słowa, Ludvig uśmiechnął się ironicznie i wykonał palcami znak cudzysłowu.
– Rozumiem – odparłem, chociaż prawdę mówiąc, nic nie zrozumiałem. Miałem nadzieję, że nie spyta, czym zajmują się moi rodzice.
Otworzył drzwi po drugiej stronie salonu i powiedział:
– To twój pokój.
Zajrzałem do środka. Pomieszczenie było tak małe, że miejsca wystarczyło tylko na łóżko, małe biurko i komodę, która stała pod skośnym dachem i wyglądała tak, jakby ją tam wbudowano. Przez małe okno dachowe na materac padał strumień światła.
– Podejrzewam, że Totte zostawił w tej komodzie niezły bałagan, ale jak przełożysz wszystko do pudełek, zwolni się miejsce na twoje rzeczy.
– Spokojnie – odparłem i skinąłem głową. Zależało mi, żeby już na samym początku nie wyjść na kogoś, kto będzie sprawiał kłopoty.
– To tyle – stwierdził Ludvig i podał mi klucze. – Możesz się rozpakować. Muszę lecieć, mam coś do załatwienia na uczelni. Zobaczymy się później.
W pokoju było gorąco, więc wszedłem na łóżko, żeby sprawdzić, czy można otworzyć okno.
– Jest jeszcze jedna sprawa. – Usłyszałem nagle głos Ludviga. Obejrzałem się i zobaczyłem, że stoi w progu. – Nie pamiętam, czy ci mówiłem, ale musisz wpłacić depozyt za dwa miesiące z góry.
Wszedł do pokoju i położył na łóżku kartkę.
– Tu jest umowa – dodał i mrugnął. – Jakkolwiek by patrzeć, jesteśmy prawnikami, prawda?
Uderzył dwa razy dłonią w futrynę i wyszedł. Stałem na łóżku i wsłuchiwałem się w odgłos jego kroków, aż usłyszałem trzaśnięcie drzwiami. Pochyliłem się i spojrzałem na kartkę, którą Ludvig zostawił na łóżku. Był to mój pierwszy kontrakt napisany suchym, prawniczym językiem. A przecież dopiero co wysiadłem z pociągu.
Zobowiązuje się do wpłaty depozytu…
Miesięczny czynsz…
Nie widziałem samych słów, ale rozumiałem ich treść. Miałem nie tylko uiścić czynsz za pierwszy miesiąc, ale także wpłacić kwotę równą jego dwumiesięcznej wysokości. Zakręciło mi się w głowie i usiadłem na łóżku.
Ludvig oczekiwał ode mnie trzynastu tysięcy pięciuset koron, co dla mnie było kwotą wprost astronomiczną. Siedziałem i gapiłem się w widoczny przez okno w dachu skrawek niebieskiego nieba, na którym nie było ani jednej chmurki. Dopiero po wielu minutach do mnie dotarło, że jeszcze przed rozpoczęciem nowego semestru zostałem bez grosza.
Wyjąłem telefon i zalogowałem się na swoje konto bankowe. Przez całe lato żyłem oszczędnie, dzięki czemu uzbierałem piętnaście tysięcy koron. Kwota obejmowała to, co zarobiłem, pieniądze, które dostałem w prezencie po zdaniu matury, i dwa tysiące koron, które rodzice wygospodarowali przed moim wyjazdem. Obliczyłem, że jeśli wpłacę Ludvigowi całą żądaną przez niego sumę, zostanie mi na życie półtora tysiąca koron, bo pożyczka z CSN jeszcze nie wpłynęła.
Zastanawiałem się, czy nie zadzwonić do rodziców, ale uznałem, że byłoby mi wstyd, chociaż zapewne większość osób zrobiłaby to bez wahania. Być może rodzice niektórych studentów mieli wypracowane metody radzenia sobie z podobnymi sytuacjami, bo zdawali sobie sprawę, że taki nieprzewidziany wydatek może się kiedyś pojawić. Niestety, moi rodzice takich możliwości nie mieli.
Dwie minuty temu byłem pewien, że jestem bogaty, bo nigdy wcześniej nie miałem na koncie tylu pieniędzy. Teraz chciało mi się płakać. Ludvig pewnie w ogóle tych moich pieniędzy nie potrzebował i nawet by mu do głowy nie przyszło, że mógłbym nie wpłacić swojej części czynszu. Dla niego była to zwykła formalność, symboliczna kwota, coś, nad czym tacy jak on się głębiej nie zastanawiają, tylko po prostu płacą. Dla mnie oznaczało to, że będę musiał wydać prawie wszystkie uzbierane pieniądze. Mimo to postanowiłem nikomu o tym nie mówić. Wyjąłem telefon i kilkoma kliknięciami przelałem żądaną sumę na wskazane konto. Czekało mnie życie o suchym chlebie. Oby tylko nikt tego nie zauważył.
***
Pierwsze dni spędzone w Lundzie poświęciłem na załatwianie różnych formalności. Zapisałem się na kurs adaptacyjny, wstąpiłem do bractwa Östgöta Nation i przez cały czas się zastanawiałem, jak przeżyć bez pieniędzy z pożyczki. Wpisałem się w moim bractwie na listę chętnych do pracy i już w niedzielę razem z jakimś studentem z Chin spędziłem sześć godzin w kuchni. Nasza praca polegała na wkładaniu do zmywarki brudnych i wyjmowaniu z niej czystych naczyń. Obserwując Chińczyka, doszedłem do wniosku, że nie do końca wie, gdzie się znajduje i jak tu trafił. Dostałem za to zlecenie kilkaset koron i obiad – załapałem się na niego przed końcem zmiany. Kiedy godziny urzędowania bractwa dobiegły końca, nalaliśmy sobie piwa z beczki i urządziliśmy skromną kolację po kosztach własnych. I chyba to było w tej pracy najważniejsze: dzięki niej mogłem się spotykać z ludźmi i stać częścią wspólnoty. Ale i tak potrzebowałem kasy, bo nie stać mnie było nawet na to, żeby za tę marną wypłatę, którą dostałem, zaprosić kogoś na piwo i bliżej się z nim poznać.
Jedyną rzeczą, którą kupiłem od przyjazdu do Lundu, był używany podręcznik za sześćset koron. Stanowił jedyny dowód na to, że faktycznie jestem studentem pierwszego roku prawa. Przez całe popołudnie leżałem na łóżku, patrzyłem na niego i gładziłem płócienne okładki.
– Wszystkie podręczniki możesz kupić w dobrej cenie ode mnie albo od Victora – zaproponował Ludvig, a ja wyliczyłem, że łączna suma przekroczyłaby tysiąc pięćset koron, które mi zostały na koncie.
– Kupię raczej nowe – odparłem.
– Wolisz świeże i czyste zamiast starych. Rozumiem.
Pieniądze skończyły mi się na początku września, a od piątku przez trzy kolejne dni stać mnie było jedynie na płatki owsiane. Zjadłem nawet konfitury i masło orzechowe, które w lodówce zostawił Totte. Moi koledzy z roku dobrali się w grupki i codziennie chodzili do biblioteki uniwersyteckiej albo do siedzib bractw, żeby się wspólnie uczyć. Słyszałem, jak ze sobą rozmawiają, żartują i coraz bardziej zacieśniają więzi. Moje ubóstwo odbijało się na kontaktach towarzyskich, a kiedy nocą nie mogłem zasnąć, coraz częściej dochodziłem do wniosku, że stanie się ono permanentne. Wiedziałem, że pieniądze w końcu przyjdą i stać mnie będzie na to, żeby się z kimś umówić na kawę albo na piwo, ale bałem się, że wtedy na cokolwiek będzie już za późno. Jeśli ktoś nie trzymał się ze wszystkimi od samego początku, był załatwiony. Zastanawiałem się, czy przetrwam pięć lat w samotności albo w takim dziwacznym wyobcowaniu jak w liceum.
Był wrześniowy piątek. Obudziłem się i od razu się zalogowałem do mojego banku. Robiłem to każdego dnia, bo ciągle czekałem na pożyczkę. Byłem jeszcze zaspany, cyfry skakały mi przed oczami i zacząłem się bać, że coś mi się poplątało, więc zmrużyłem oczy, żeby lepiej widzieć. Na koncie miałem prawie piętnaście tysięcy koron. Usiadłem na łóżku i przetarłem twarz. Oczekiwane pieniądze w końcu wpłynęły, a na dodatek dostałem prawie pięć tysięcy więcej, niż się spodziewałem. Zalogowałem się do CSN i przeczytałem, że wpłata obejmuje półtora miesiąca, ponieważ nauka na uczelni zaczęła się piętnastego sierpnia. Poczułem ogromną ulgę i bezwładnie opadłem na łóżko.
Po raz pierwszy od przyjazdu do Lundu poszedłem do kawiarni Love Coffee przy placu Clemenstorget. Chciałem ją odwiedzić od samego początku. Zamówiłem śniadanie złożone z cappuccino i croissanta. Kawiarnia sprawiała nowoczesne, nawet kosmopolityczne wrażenie. Nie była zapuszczona i nie śmierdziało w niej starym piwem, jak w tej w bractwie. Wypiłem kawę i zamówiłem następną. Świat za oknami odzyskał barwy, przyszłość znowu się stała w pełni realna. Teraz będę mógł kupić nowe podręczniki akademickie, znajdę przyjaciół i codziennie będę się najadał do syta. Właśnie taka jest moc pieniądza. Z tego powodu poszedłem na prawo, po studiach chciałem dostać dobrze płatną pracę. Już nigdy nie będę oszczędzał na wydatkach ani jadł płatków owsianych.
Przy barze siedzieli stali klienci i rozmawiali z barmanką. Dziewczyna była w moim wieku, miała kolczyk w nosie i jasne, zebrane w kok włosy. Od przyjazdu do Lundu nie zwracałem uwagi na to, jak ludzie się tu noszą, bo przez cały czas byłem skupiony na pieniądzach i finansach. Fakt, że zacząłem się zastanawiać, czy dziewczyna jest seksowna, był dla mnie jak wyzwolenie.
– Ty też jedziesz do Malmö? – spytała, kiedy podszedłem do lady, żeby zapłacić.
Przeciągnąłem kartę przez terminal, a gdy transakcja została zaakceptowana, odetchnąłem z ulgą.
– Czemu tam? – spytałem.
Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie i podała mi paragon, ale pokręciłem głową na znak, że nie jest mi potrzebny.
– Na demonstrację nazistowską. Chyba wszyscy się tam wybierają.
Malmö dzieliło dziesięć minut jazdy pociągiem od Lundu, ale przez ostatnie tygodnie mogło się znajdować w innym świecie. Przypomniało mi się jak przez mgłę, że naziści dostali zgodę na urządzenie demonstracji w Limhamn na obrzeżach Malmö. Lekko poczerwieniałem i spojrzałem dziewczynie w oczy.
– Myślałem, że to dopiero jutro – odparłem. – Ostatnio miałem mnóstwo nauki i pewnie mi umknęło, że to dzisiaj.
– Oficjalna demonstracja odbędzie się jutro, ale naziści chcieli ją urządzić w centrum miasta, więc teraz wszyscy mówią, że się odbędzie dzisiaj, nielegalnie.
Zawahałem się, bo nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Powinieneś tam pojechać, chyba że masz coś innego do roboty. Demonstracja zacznie się około trzeciej i na pewno dojdzie do rozróby.
Dziewczyna spojrzała na mnie swoimi jasnoniebieskimi oczami, a ja przez ułamek sekundy wyobraziłem sobie, że pytam ją o numer telefonu albo mówię: „Kończ już, pojedziemy tam razem”. Może właśnie tego oczekiwała? Skinąłem głową i włożyłem kartę do portfela.
– Mówię poważnie – zapewniała dziewczyna. – Idą ponure czasy, każdy powinien wnieść swój wkład.
Zabrzmiało to bardzo górnolotnie, a ja byłem szczęśliwy, że dostałem długo oczekiwane pieniądze. Poczułem, że nie wysiedzę w moim pokoiku ani dnia dłużej.
– Masz rację – odparłem. – Pojadę tam.
Kiedy dojechałem na dworzec w Malmö i wysiadłem z pociągu, nie zauważyłem nic, co mogłoby wskazywać na to, że dojdzie do rozróby, o której wspomniała barmanka. Nie żebym wcześniej uczestniczył w większych demonstracjach. Na protestach antyrasistowskich w Norrköpingu zjawiali się zazwyczaj dwaj aktywiści: przychodzili na plac Tyska Torget z wykonanym w domu banerem. Przez kilka ostatnich lat widziałem ich ze dwa razy, więc miałem nadzieję, że w Malmö zobaczę coś innego. Wychodząc z dworca, spojrzałem na zegarek. Dochodziło wpół do czwartej. Kiedy w drodze na Duży Rynek szedłem wzdłuż kanału, wydawało mi się, że słyszę dobiegające z centrum słabe dudnienie bębnów. Przechodząc przez ulicę, zauważyłem duży cień i usłyszałem hałas. Zadarłem głowę i zobaczyłem policyjny helikopter, który krążył niebezpiecznie nisko nad dachami domów. Huk jego wirnika był coraz głośniejszy. Ludzie zatrzymywali się i pokazywali go sobie palcami. Spojrzałem w głąb mijanej przecznicy i zobaczyłem dwa oddziały policji. Inna, mniejsza grupa, wyjmowała z wnętrza wozów używane w czasie demonstracji tarcze ochronne. Puls mi przyspieszył, poczułem, że coś się zaraz zacznie.
Na Dużym Rynku stała mniej więcej pięćdziesięcioosobowa grupa osób w dredach i z czerwonymi banerami. Na początku poczułem się podbudowany ich widokiem. Wydali mi się szczerzy, jakby pochodzili ze świata pełnego haszu i debat o pułapkach globalizacji. Być może przyjechali z Kopenhagi albo z Berlina. Kiedy jednak podszedłem bliżej, stwierdziłem, że w swoich szerokich, krótkich spodniach, postironicznych fryzurach i o nieokreślonej przynależności płciowej wyglądają jak starsze wersje naszych moralistów z Norrköpingu. Ich flagi i bębny były raczej nostalgiczne niż ekscytujące i bardziej pasowały do nudnego pochodu pierwszomajowego niż buntu, który spodziewałem się zobaczyć. Helikopter zataczał nad nami koła, a kiedy się odwróciłem, ujrzałem policjantów, którzy szli w tę stronę w kombinezonach używanych podczas rozpędzania demonstracji i w białych hełmach z pleksiglasowymi przyłbicami – wszyscy wyglądali niemal tak samo. Na nogach mieli czarne buty z goreteksu pokryte kevlarem. Być może byli to ci, którzy przed chwilą wyładowywali sprzęt i uzbrojenie z samochodów. Przeszli koło mnie, a ja odprowadziłem ich wzrokiem.
Miałem już za sobą kryzys finansowy, który całą swoją banalnością pokazał mi granicę przebiegającą przez mieszkanie, w którym wynajmowałem pokój. Przepaść, którą ta granica wyznaczała, sama w sobie była wersją w pigułce tej samej niewidzialnej niesprawiedliwości, na której zbudowany był świat. Nikt i nic nie mogło obronić tego, co reprezentowały sobą pieniądze, pochodzenie i przynależność klasowa razem wzięte. Zdziwiło mnie, że tak bardzo chciałem nagle zobaczyć, jak wygląda podpalony przez kogoś świat.
Do Dużego Rynku przylegał Mały Rynek. Panował tam zupełnie inny nastrój, ponieważ nie było na nim bijących w bębny i wymachujących flagami moralistów. Na środku stała kilkusetosobowa grupa ubranych na czarno demonstrantów. Wielu z nich miało na twarzach maski, które sprawiały, że wyglądali jak relikty i skamieliny z czasów, gdy na świecie szalał śmiercionośny wirus. Na samym przodzie, naprzeciwko policyjnych tarcz, stali protestujący w motocyklowych kaskach i naciągniętych na twarze kominiarkach. Niektórzy z nich byli uzbrojeni w kije albo proce, zauważyłem też przywiązane do plecaków maski przeciwgazowe. To właśnie takich jak oni pokazywały telewizje relacjonujące odbywające się w stolicach różnych państw wymierzone w globalizm zgromadzenia. Tworzyli gotową do walki armię uliczną. Otaczał ich nieliczny oddział policji. Gdyby demonstranci chcieli, bez problemu mogliby wydostać się z placu.
– To Niemcy i Duńczycy – powiedział ubrany w garnitur i stojący obok mnie mężczyzna. Wyglądał na maklera giełdowego, a swoje słowa skierował do innego mężczyzny. Wskazał palcem demonstrantów i dodał: – Pieprzona hołota, są niewiele lepsi od nazistów.
– Psychopaci – stwierdził drugi z mężczyzn. – Zaraz dojdzie do zadymy. Dlaczego nie ma tu więcej policjantów?
Słysząc te słowa, poczułem, że puls mi przyspieszył. Właśnie po to tu przyszedłem, chociaż wtedy tego nie rozumiałem albo nie chciałem się do tego przyznać. Dziwiło mnie, że byłem pełen nadziei i oczekiwań. Niczego się nie bałem i byłem gotów na to, co zaraz miało się wydarzyć.
Demonstranci skandowali hasła, które ginęły w huku krążącego nad nimi helikoptera. Sam nie wiem, jak i kiedy wszystko się zaczęło. Być może ktoś sprowokował jednego z policjantów albo manifestant z anonimowego tłumu rzucił butelkę lub kamień? Tak czy inaczej, nagle ujrzałem, jak policjanci unieśli tarcze i zaczęli uderzać w nie pałkami. W chwili, kiedy się zwrócili w stronę, z której zostali zaatakowani, tłum jakby zafalował. Na policjantów poleciały płonące butelki z benzyną, więc ci znowu uderzyli pałkami o tarcze. Wydawało mi się, że słyszę dźwięk syren przebijający się przez huk helikoptera. Stojący obok mnie dwaj mężczyźni odwrócili się i poszli na Duży Rynek. Obaj filmowali przebieg wydarzeń telefonami.
Ja też powinienem był się oddalić, żeby zacząć nagrywać, ale nie czułem strachu. Przeciwnie, czułem się dziwnie spokojny. Stałem z szeroko otwartymi oczami, pulsowały mi skronie i nawet mi przez myśl nie przeszło, żeby stamtąd odejść. Nie zamierzałem stracić choćby jednej sekundy z tego, co się rozgrywało przed moimi oczami.
Na początku odniosłem wrażenie, że policjanci zapanowali nad sytuacją. Pierwsze starcia ustały, tłum się uspokoił i wydawało się, że napięcie opadło. Nagle, nie wiadomo skąd, nadleciała butelka z koktajlem Mołotowa i rozbiła się o kask jednego z policjantów, a jej zawartość wylała się na jego kombinezon, ale się nie zapaliła. Policjant najpierw się cofnął, ale kiedy ujrzał, że ogień zgasł, zrobił krok do przodu i pomachał pałką w kierunku stojących naprzeciwko niego w pierwszym rzędzie demonstrantów. Wiadomo było, że żaden z nich nie rzucił tej butelki, policjant zareagował impulsywnie. Może uważał, że to bez znaczenia, kto i skąd rzucił butelkę, bo wszyscy demonstranci byli dla niego tacy sami. Niewykluczone, że wpadł w złość albo w panikę. Któryś z jego kolegów próbował go zatrzymać i uspokoić, ale było już za późno. W reakcji na jego zachowanie tłum eksplodował.
Ludzka masa ruszyła jak stado w stronę miejsca, na które wycofali się policjanci. W odpowiedzi na reakcję tłumu funkcjonariusze unieśli tarcze, próbując uformować coś w rodzaju muru. Wszedłem na krzesło stojące w jednym z ogródków przed restauracją, żeby lepiej widzieć. Znajdowałem się jakieś dwadzieścia metrów od epicentrum rozgrywających się na placu scen. W powietrzu latały kamienie i koktajle Mołotowa, nad nami huczał helikopter. Policjanci wycofali się pod ściany otaczających rynek budynków z siedemnastego wieku. Źle to wróżyło wystawie jednego ze sklepów dla majsterkowiczów, którą mieli za plecami. Dziwnie to wyglądało: kevlar i pleksiglas na tle drewna i motków przędzy. Nagle dwaj policjanci unieśli coś, co wyglądało jak strzelby. Skuliłem się i krzyknąłem:
– Nie strzelać!
Niestety, mój głos utonął w kakofonii innych dźwięków. Policjanci unieśli strzelby i strzelili. Z luf nie wyleciały jednak kule, lecz dymiące metalowe przedmioty o cylindrycznych kształtach. Kilka sekund później poczułem szczypanie w oczach i w nosie, po policzkach popłynęły mi łzy, z trudem oddychałem. Domyśliłem się, że to gaz łzawiący. Obserwowałem przez załzawione oczy, jak część tłumu się cofa, a niektórzy demonstranci zasłaniają usta i twarze szmatami. Byli też tacy, którzy mieli na twarzach maski przeciwgazowe. Płuca skurczyły mi się od gazu, który do nich wniknął, co oznaczało, że im głębiej oddychałem, tym więcej trucizny wchłaniał mój organizm. Dłużej nie mogłem tu zostać. Bałem się, że zaraz się uduszę.
Ruszyłem ulicą i przy sklepie z płytami Folk & Rock Malmö skręciłem za róg. Po drodze minąłem siłownię i Espresso House. Ulicą biegli policjanci, którzy kierowali się na Mały Rynek, gdzie nadal trwały starcia. Oczy tak mi łzawiły, że ledwo ich widziałem. Coś do mnie krzyczeli, ale nic nie słyszałem, bo wokół mnie panował ogromny hałas. Dźwięki, które do mnie dobiegały, brzmiały jak krok marszowy ze skandowanymi w tle hasłami. Zgiełk coraz bardziej się nasilał. Słyszałem, jak tłuczone są szyby sklepów. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że przed chwilą panował tu spokój, a teraz dochodzi do takich scen. Od chwili, kiedy zobaczyłem stojącą na rynku grupę, minęło nie więcej niż dziesięć minut, a od momentu, gdy któryś z demonstrantów rzucił butelkę z benzyną, minuta. Dzielnica przypominała strefę wojny. Z trudem oddychałem, próbowałem głębiej zaczerpnąć powietrza.
Nie wiedziałem, dokąd idę, ale po pewnym czasie skręciłem w prawo i znalazłem się na trochę szerszej ulicy. Postanowiłem się oddalić poza zasięg gazu, chociaż w zasadzie już teraz byłem poza nim. Niestety, przestałem myśleć trzeźwo. Przez załzawione oczy zobaczyłem, że ulica jest zablokowana. Przede mną stali w zwartym szyku i odwróceni do mnie plecami policjanci. Po drugiej stronie ulicy dostrzegłem nazistów. Mieli na sobie białe koszule i wpuszczone w nie krawaty. Powiewały nad nimi zielone flagi z czarnymi symbolami, w tym skandynawskimi runami. Było ich nie więcej niż pięćdziesięciu. Policja nie pozwalała im się ruszyć z miejsca, żeby nie pozabijali ich kontrdemonstranci z Małego Rynku. Jeden z policjantów, który stał przodem do mnie, dał mi znak ręką, żebym zawrócił i nie szedł w stronę skrzyżowania, do którego się kierowałem. Oczy tak mi łzawiły, że prawie go nie widziałem.
– Nie możesz tu zostać! – zawołał policjant. – Ulica jest zablokowana!
Spojrzałem przez ramię w kierunku Małego Rynku. Demonstranci napierali na policjantów z taką siłą, że ci ostatni zaczęli się cofać. Widać było, że tłum chce ruszyć w tym kierunku, żeby dobrać się nazistom do skóry.
– Kazałem ci się stąd oddalić! – krzyknął policjant. – Natychmiast!
Naziści zaczęli się zbliżać do blokujących przejście policjantów, podeszli pod ich tarcze. Wydawało mi się, że na prawo ode mnie na szeregi innych policjantów nacierają antynaziści. Nie miałem innej możliwości, musiałem wbiec w odchodzącą w lewo ulicę.
Pędem minąłem sklep z czekoladą i salon barberski. Gdy słyszałem za sobą tupot nóg, skandowanie haseł, brzęk tłuczonych szyb i huk krążącego nad ulicami helikoptera, oba te symbole klasy średniej wydały mi się w tym momencie pod prostu głupie i nic nieznaczące. Bolały mnie oczy, szczypało w gardle.