46,00 zł
Opowieść o przyjaźni i miłości w cieniu terroru i nieustającego zagrożenia Jacob Seger porzuca życie w Szwecji i wyjeżdża na praktykę do szwedzkiej ambasady w Bejrucie. Na prywatnej imprezie poznaje Yassima, wojennego fotografa, z którym zaczyna go łączyć coś więcej niż przyjaźń. Szybko jednak okazuje się, że Yassim skrywa jakąś tajemnicę. Któregoś wieczoru w mieszkaniu Jacoba niespodziewanie zjawia się pracująca dla szwedzkiego wywiadu Myriam, a jej wizyta wywraca świat Jacoba do góry nogami. Tymczasem Klara Walldéen bierze udział w pogrzebie swojego dziadka w Szwecji. Niedługo po uroczystości jej przyjaciółkę Gabriellę zatrzymuje policja bezpieczeństwa. Szukając wyjaśnień, Klara znajduje notatkę o tajnym spotkaniu, a by odkryć prawdę, musi dopasować do siebie wiele elementów układanki. Ślady prowadzą do Brukseli, ale tam okazuje się, że sięgają o wiele dalej…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 434
Książka ukazała się poprzednio w 2019 roku pod tytułem Szpieg z Bejrutu.
Vannen
Copyright © Joakim Zander 2017
Published by agreement with Ahlander Agency
Copyright © 2019, 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2019 for the Polish translation by Wojciech Łygaś (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński / Szara Sowa
Zdjęcie autora: © Sofia Runarsdotter
Redakcja: Grzegorz Krzymianowski
Korekta: Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz
ISBN: 978-83-8230-844-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E – wydanie 2024, Wydanie II
Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta
konwersja.virtualo.pl
Do not ever be afraid to tell me who you are.
I am going to find out eventually1.
Nayyirah Waheed
Niektóre sprawy dzieją się zbyt szybko… Kiedy Jacob Seger ląduje w Bejrucie, z początku czuje się trochę zagubiony. Spał w samolocie i chyba nadal jest na wpół zaspany, gdy wraz z tłumem pasażerów kieruje się do punktu kontroli paszportowej, gdzie czekają uzbrojeni po zęby policjanci albo żołnierze… Trudno to określić. W każdym razie pytają go, po co przyleciał do Bejrutu, jak długo planuje tu zostać i dlaczego nie ma paszportu dyplomatycznego, skoro zamierza pracować w szwedzkiej ambasadzie.
– Jestem praktykantem, nie dyplomatą – odpowiada Jacob.
Na razie, dodaje w myślach.
Najpierw musi zrobić pierwszy krok: zdać egzamin z politologii na Uniwersytecie w Uppsali. Wcześniej powinien się uporać z zaległym egzaminem ze statystyki, odbębnić praktykę w Bejrucie i potem zabrać się do pisania pracy dyplomowej. Dopiero później będzie się mógł w pełni zaangażować w pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. To jego cel. Marzył o tym przez cztery lata. W szkole średniej zaprenumerował tygodnik „The Economist”, wkuwał dane dotyczące szwedzkiego eksportu, obkuł się z laureatów Nagrody Nobla i nauczył nazwisk premierów rządów w mało znanych azjatyckich państwach. Wszystko po to, żeby zdać egzamin wstępny na uczelnię. Przez cały czas miał przed oczami niebieski paszport dyplomatyczny i teczki z cielęcej skóry. Musi się też podciągnąć z francuskiego i arabskiego.
Podchodzi do okienka i czuje, jak oblewa go dobrze mu znana fala strachu. Umundurowany urzędnik mierzy go obojętnym, zmęczonym wzrokiem. Jacob wie, że języki obce to jego pięta achillesowa, ale zdaje sobie sprawę, że ich znajomość to podstawa kariery dyplomatycznej. Na samą jednak myśl, że będzie musiał siedzieć w sali wykładowej i ćwiczyć wymowę, robiło mu się niedobrze. Nie pomogło nawet to, że jego nauczyciel języka arabskiego, Hassan Aziz, ponadsześćdziesięcioletni Irakijczyk z gęstą siwą brodą i w szydełkowym krawacie, zaoferował mu prywatne lekcje arabskiego w swoim mieszkaniu pod Sztokholmem.
– Widzę, że się starasz, ale musisz ćwiczyć także w domu – mawiał zrezygnowanym tonem po zajęciach na Uniwersytecie w Uppsali. – Jeśli chcesz, możesz do mnie wpaść raz na tydzień, poćwiczymy razem.
Ale na samą myśl o tym, że będzie musiał ćwiczyć w domu, Jacob odczuwał fizyczny ból. Nie miał też ochoty marnować czasu w pociągu albo w metrze, żeby dostać się do dzielnicy, w której mieszkał Hassan. Nie był w stanie walczyć, marzył, żeby wszystko przyszło samo, jak w Matrixie. I know Kung Fu.
W końcu otrząsa się z takich myśli. To wszystko nieważne. Weźmie się do nauki, opanuje i francuski, i arabski. Nie może się potknąć na językach, byłoby to niesprawiedliwe. Przecież jest przeznaczony do takiego życia. Do podróży samolotami i ważnych zadań.
Kiedy policjant (a może żołnierz?) zwraca mu paszport, czuje, że jego oczekiwania i nadzieje wracają. Przechodzi przez punkt kontrolny i zgodnie z kierunkiem, który pokazują zielone tabliczki, idzie do wyjścia.
Halę przylotów wypełnia typowe dla położonych nad Morzem Śródziemnym krajów wilgotne, duszące powietrze. Czuć w nim dym papierosowy i zapach spalin. W hali czekają kierowcy taksówek z tabliczkami, na których arabskimi literami wypisane są nazwiska osób albo nazwy firm. Powinien je zrozumieć, bo przecież przez pół roku uczęszczał na kursy arabskiego. Niestety, ma z tym kłopot, co tylko go dobija.
Nagle nachodzi go niepokój. Co, jeśli w ambasadzie ktoś sprawdzi jego znajomość arabskiego? Aplikując na stanowisko praktykanta, musiał wypełnić odpowiednią ankietę. W rubryce „Znajomość arabskiego” zakreślił opcję „Upper intermediate”. Skłamał? To raczej kwestia definicji.
Ludzie potrącają się i przepychają, idąc w kierunku parkingów i kolejek pasażerów czekających na taksówki. Jacob zatrzymuje się i rozgląda wokół siebie.
Ambasada poinformowała go, że z lotniska odbierze go któryś z pracowników placówki. Miał więc nadzieję, że po przylocie od razu zobaczy tabliczkę z napisem „Seger”. Kolejny raz przesuwa wzrokiem po taksówkarzach czekających w hali przylotów na klientów. Wyobrażał sobie, że przyjedzie po niego volvo albo czarny mercedes, a na tylnym siedzeniu będzie mu towarzyszył zastępca ambasadora, który przedstawi mu aktualną sytuację w kraju i opowie o zadaniach, które pan ambasador zamierza mu zlecić. Liczył na udział w ważnych negocjacjach albo w spotkaniu z rządem Libanu. Może zostanie wysłany na fact finding mission do któregoś z obozów dla uchodźców albo na koktajl do ambasady francuskiej? Wiedział jednak, że to naiwne mrzonki. Jest tu pierwszy dzień, więc będzie musiał poczekać. Liczy jednak na jakiś znak, że tak właśnie będzie, że dostanie ważne zlecenie, dzięki któremu udowodni, że się nadaje, że rokuje nadzieje na przyszłość, że warto go zapamiętać i na niego postawić.
Niestety, nikt na niego nie czeka. Nie widzi tabliczki ze swoim nazwiskiem i nie rzuca mu się w oczy nikt o europejskim wyglądzie i podenerwowanym, rozbieganym spojrzeniu.
Wyjmuje telefon. Przed wyjazdem zadbał o to, żeby po przylocie do Libanu jego karta działała. To jeden ze szczegółów, o których nie mógł zapomnieć podczas przygotowań. Wie, że rozmowy telefoniczne są tu drogie, a on nie ma zbyt dużo pieniędzy. Mimo to wyjmuje z kieszeni aparat i szuka w nim numeru do Agnety Adelheim.
Zależy mu, żeby pokazać sprawność i tempo działania. Musi udowodnić, że nie stał się ofiarą sytuacji, tylko potrafi przejąć kontrolę i radzić sobie z problemami.
Po chwili wśród numerów zapisanych na karcie odnajduje nazwisko Adelheim i od razu czuje, jak ponownie przepełnia go fala szczęścia. Adelheim to nie jakaś tam pani Andersson. Przed wyjazdem dowiedział się, że jej rodzina ma szlacheckie pochodzenie. Daje mu to poczucie pewnego bezpieczeństwa. To właśnie tam zmierza – do świata dyplomatów i szlacheckich rodów. Kiedy więc wciska numer i słyszy w telefonie sygnał, czuje, jak przechodzi go dreszcz emocji i satysfakcji.
Niestety, Adelheim nie odbiera. Co gorsza jego połączenie nie zostaje przekierowane na inny numer. Po piętnastu sygnałach rozłącza się, zamyka oczy i siada na ławce.
Jest na lotnisku w Bejrucie. To nie tylko jego pierwsza wizyta na Bliskim Wschodzie, ale w ogóle pierwszy wyjazd poza Europę. Przez moment czuje się tak, jakby za chwilę miał utonąć. Próbuje złapać oddech i zaciska powieki.
– Nie, nie, nie – mówi do siebie głośno. Musi się opanować i coś wymyślić.
Ponownie dzwoni do Adelheim, która tym razem odbiera po drugim sygnale. Jacob czuje ulgę.
– O rany – mówi Adelheim, gdy Jacob podaje swoje imię i nazwisko. – Bardzo mi przykro, ale myślałam, że przyjedzie pan dopiero w przyszłym tygodniu. Będę na lotnisku za pół godziny.
Jacob się rozłącza i wstaje z ławki. Próbuje pozbyć się poczucia rozczarowania. A więc zapomnieli o nim! To porażka, ale cóż, takie rzeczy też się zdarzają. Pewnie mają mnóstwo pracy i ktoś nie dopilnował, żeby wyznaczyć osobę odpowiedzialną za odebranie go z lotniska. Trudno, nie można pamiętać o wszystkim. Ale on im jeszcze pokaże, wprawi ich w zadziwienie.
Z nowej skórzanej aktówki wyjmuje najświeższe wydanie „Dagens Nyheter”. Gazetę kupił po przejściu przez bramki na lotnisku w Sztokholmie, ale nie zdążył jej jeszcze przejrzeć. Teraz uznał, że warto się zapoznać z tym, co wydarzyło się ostatnio. W poszukiwaniu informacji o Bejrucie i Bliskim Wschodzie przegląda pierwszą stronę. Wcześniej czytał w internecie o zamieszkach w dzielnicy rządowej i o nieposprzątanych śmieciach, które zalegają na ulicach, przepełniają je smrodem i są źródłem chorób, bo rząd jest skorumpowany i niezdolny do działania. Niestety, w gazecie nie ma na ten temat ani słowa. Zamiast tego znajduje artykuł o skandalu, który wstrząsnął szwedzką policją bezpieczeństwa. Przypomniało mu się, że słyszał o nim we wczorajszych wiadomościach telewizyjnych, ale był zbyt zajęty przygotowaniami do wyjazdu, żeby bliżej zainteresować się tym tematem.
Dopiero teraz ma na to czas. Przynajmniej pół godziny. Rozkłada gazetę i znajduje w niej zdjęcie rudowłosej kobiety. Wygląda na trzydzieści kilka lat i jest ubrana jak bizneswoman. Ma zielone oczy i zdecydowany wyraz twarzy. Zdjęcie zrobiono w trakcie konferencji prasowej. Tytuł artykułu brzmi:
ROSJA WSPIERAŁA ZAMIESZKI NA PRZEDMIEŚCIACH.
Jacob pochłania tekst w ciągu minuty, a potem czyta wstępniak i artykuły na kolejnych stronach gazety. Nieznana mu rosyjska firma powiązana bezpośrednio z Kremlem przekonała pewnego szwedzkiego profesora, aby przed posiedzeniem Rady Ministrów Unii Europejskiej napisał specjalny raport. Profesor zachęcał w nim Radę do wsparcia idei szeroko rozumianej prywatyzacji policji w krajach europejskich. Później się okazało, że ta sama firma pomogła zorganizować i rozniecić zamieszki, do których doszło na przedmieściach wielu szwedzkich miast przed posiedzeniem ministrów krajów członkowskich, które odbyło się w poprzednim tygodniu w Sztokholmie. Celem tych działań było zdestabilizowanie policji, co miało doprowadzić do przejęcia jej niektórych zadań przez powiązane z Rosją firmy. Na dodatek okazało się, że chociaż SÄPO, szwedzka policja bezpieczeństwa, o wszystkim wiedziała, nie podjęła żadnych działań zapobiegawczych.
Jacob wraca na pierwszą stronę, na której znajduje się zdjęcie kobiety. Gabriella Seichelmann pracuje w jednej z najbardziej prestiżowych kancelarii adwokackich w Szwecji. To właśnie ona ujawniła opisywany skandal. Wprawdzie przyczyniło się do tego więcej osób, ale to ona wystąpiła na konferencji prasowej. Wykorzystała dane zebrane od świadków i dokumenty, do których dostęp mieli niektórzy dziennikarze. Pozwolono im się z nimi zapoznać w zamian za obietnicę, że nie zostaną upublicznione, ponieważ prawdopodobnie były opatrzone klauzulą tajności. Ci, którzy weszli w posiadanie dokumentów, weryfikują je, ale policja odmawia jakichkolwiek komentarzy.
Jacob odkłada gazetę. Cała historia przypomina trzymający w napięciu szpiegowski thriller. Podczas lektury artykułu poczuł zazdrość. Przecież ta prawniczka nie może być dużo starsza od niego. Pięć, sześć lat? Głęboko wzdycha. Żeby tak mógł być częścią tych wydarzeń, znaleźć się w centrum uwagi, przeciwstawić się siłom, które sprawują władzę. Nagle poczuł się taki mały. Cała ta jego praktyka i zaległy egzamin ze statystyki, brak zdolności do języków obcych, które będą mu potrzebne do zrobienia kariery.… Wszystko to jest takie odległe od tego, co osiągnęła Seichelmann. Może powinien był iść na prawo?
Nagle słyszy, że przyszedł SMS. Agneta? Nie, to tylko Simon.
„Już wylądowałeś, kochanie?”
Kochanie?
Jacob czuje rosnącą irytację. Kiedy Simon w końcu zrozumie, że to, do czego doszło między nimi wiosną, już się skończyło? Latem prawie w ogóle się nie widywali. Czy naprawdę musi mu wygarnąć prawdę prosto z mostu?
Rzeczywiście, na początku wszystko było takie ekscytujące. Czuł się o wiele bardziej oszołomiony, niż okazywał to Simonowi. Z czasem mogło z tego wyniknąć coś więcej, do czego słowo „kochanie” na pewno pasowałoby znacznie lepiej. Mogło – gdyby się na to zgodził, gdyby sobie na to pozwolił, gdyby w pełni poddał się uczuciom. Niestety, wszystko potoczyło się zbyt szybko. Simon już po trzech tygodniach znajomości zaczął przebąkiwać, że chciałby się do niego wprowadzić. On też przez cały czas odczuwał chęć bycia razem. Wydawało mu się, że nigdy nie wyjdą z łóżka. Przemógł się jednak i stawił czoła temu, co uznał za zbyt cielesne. Przecież nie po to przyjechał do Uppsali. Nie taki miał plan. Później Simon stwierdził, że chciałby poznać jego rodziców.
– Mógłbyś im przynajmniej o mnie wspomnieć – powiedział. – Jestem pewien, że twoja mama to superbabka, za to twój tata jest dość konserwatywny. Mam rację? Ich seks musi być okropny.
Po tych słowach postanowił, że nie będzie tego dłużej ciągnął. Nie mógł opowiedzieć Simonowi o swoich rodzicach, bo kiedyś, gdy stał się nowym Jacobem, zostawił ich i przeniósł się z Eskilstuny do Uppsali. Rodzice nie byli i nie mogli stać się częścią jego nowej tożsamości. Nie pasowali do „dyplomatycznej” wersji swojego syna.
– Pan Jacob?
Z rozmyślań budzi go czyjś głos. Jacob unosi głowę i widzi przed sobą siwowłosą kobietę. Ma ponad pięćdziesiąt lat, ubrana jest w cienką granatową sukienkę.
– Agneta Adelheim. Przepraszam, że musiał pan czekać.
***
Jacob zajmuje miejsce na tylnym siedzeniu czarnego volva. W drodze do centrum obserwuje przez okno przedmieścia Bejrutu. Na początku widzi tylko autostradę, silne, oślepiające słońce i zielone flagi Hezbollahu powiewające nad dzielnicami ruder. Potem, gdy są już blisko centrum, pojawiają się podziurawione kulami ściany i lśniące szkło. Dźwigi wyglądają tu jak drabiny wyrastające z dawnej historii. Centrum miasta to przede wszystkim wzmożony ruch uliczny i stosy widocznych na każdym kroku gnijących śmieci.
Wysiadają z samochodu i wchodzą do budynku. Idą schodami na piętro, ich kroki odbijają się echem od ścian. Wchodzą do pomieszczenia, które wygląda jak zwykła salka konferencyjna. Agneta opowiada Jacobowi o ambasadzie i ostrzega, że wszędzie panuje nieporządek. Ściany pokoju wyłożone są jasnym drewnem. Siadają na krzesłach zrobionych ze stalowych rurek. Za każdym razem, gdy Jacob zmienia pozycję, krzesła przesuwają się bezszelestnie po podłodze. Na stole stoją opatrzone pomarszczonymi etykietkami butelki z letnią wodą. Agneta siada po przeciwnej stronie.
– Chyba wiesz, że siedziba naszej ambasady jest tymczasowa? – pyta Agneta, przechodząc na ty. – Przenieśliśmy się tutaj po tym, jak podpalono naszą placówkę w Damaszku.
Jacob kiwa głową. O wszystkim wie, czytał o tym w prasie.
– Nie bardzo więc rozumiem, jak ktoś wpadł na pomysł, aby w tych okolicznościach przysyłać nam praktykanta – kontynuuje Agneta. – Oględnie rzecz ujmując, sytuacja nie jest normalna.
Jacob przełyka ślinę. Czy to właśnie teraz jego słaba znajomość arabskiego wyjdzie na jaw?
– To oczywiście moje prywatne zdanie – kontynuuje Agneta. – Jestem tu tylko asystentką i nie ja podejmuję decyzje. Byliśmy przekonani, że zjawisz się w przyszłym tygodniu. Obawiam się więc, że nie będziemy mogli zaproponować ci żadnego konkretnego zadania. Na szczęście udało mi się znaleźć dla ciebie mieszkanie we wschodnim Bejrucie. Mój znajomy z ambasady Francji wyjeżdża na całą jesień, więc możemy je od niego wynająć. Proponuję, żebyśmy najpierw załatwili wszystkie formalności, a potem znajdziemy ci miejsce w ambasadzie. Kolejne decyzje podejmiemy w następnym tygodniu.
Załatwienie formalności zabiera sporo czasu. Jacob otrzymuje coś w rodzaju identyfikatora umożliwiającego wejście na teren ambasady. Zanim zdąży się zorientować, Agneta prowadzi go do czarnego volva. Jadą drogą na wschód, przekraczając zieloną linię, o której czytał w czasie letnich wakacji; oddziela muzułmańską część Bejrutu od chrześcijańskiej, w której ma zamieszkać. W czasie wojny domowej przebiegała tędy linia frontu. Teraz jest to tylko zwykła trasa przelotowa.
W pewnej chwili Agneta prosi kierowcę, żeby zatrzymał się przed Saliba Market.
– Tutaj będziesz mieszkał – informuje Jacoba. – W Bejrucie system numerowania ulic nie funkcjonuje. Jeśli będziesz podróżował taksówką, wystarczy podać kierowcy adres: Armenia Street koło Saliba Market.
Agneta otwiera drzwi prowadzące do urządzonego w stylu art déco mieszkania z piękną podłogą z mozaiki. Jest też niewielki balkon wychodzący na ulicę i wykusze. W oddali widać port i morze.
– Jestem pewna, że sobie poradzisz – mówi Agneta. – Wyglądasz na zaradną osobę.
Jacob pęka z dumy. Słysząc takie słowa, prawie unosi się nad ziemią. Zaradna osoba. Okazuje się, że mimo swego imponującego nazwiska Agneta jest tylko asystentką. Jeśli jednak ona dostrzegła w nim zalety, to co powiedzą inni?
Na dworze sypie coraz gęstszy śnieg. Płatki nie są już takie zwiewne i lekkie jak wcześniej, teraz zrobiły się małe i twarde. Nie topią się w chwili zetknięcia z szarą trawą i brudnymi kamieniami ani nawet wtedy, gdy spadną na szare pola rozciągające się wokół starego kościoła pod wezwaniem św. Anny, który stoi na jednej z licznych wysepek szkierowych u wybrzeża Östergötlandu. Stopniowo łączą się w większe płaty, tworząc nieduże zaspy przy pniach drzew, kamiennych ścianach i na otoczonym kamiennym murem dziedzińcu.
Klara Walldéen kuca i opiera się plecami o ścianę kościoła. Oczy ma zamknięte, głowę uniesioną ku padającemu śniegowi. Płatki topnieją jej na rzęsach i czole, spływają po skroniach, policzkach i szyi, po czym znikają pod kołnierzem granatowego płaszcza i pod czarną sukienką.
– Twoja babcia powiedziała, że już tu jesteś.
Klara wzdryga się, otwiera oczy i prawie traci równowagę. Żeby nie przewrócić się na bok, podpiera się ręką o zimną, błotnistą trawę. Przed nią stoi Gabriella. Rude włosy ma splecione w prosty warkocz. Ubrana jest w ciemny płaszcz i ciemne rajstopy. Jak na pogrzeb.
Klara z trudem się podnosi i staje na nogach. Wciąż czuje na dłoniach dotyk zimnej, zabłoconej trawy.
– Ależ mnie przestraszyłaś – mówi. – W ogóle cię nie słyszałam.
Gabriella obejmuje ją i przytula do siebie. Klara czuje bijący od niej zapach piżma, jaśminu i cytrusa.
„Chcę pachnieć jak ogród nad Nilem” – powiedziała Gabriella, gdy pierwszy raz kupiła te perfumy w sklepie sieci NK w Sztokholmie. Były wtedy studentkami. Klara do dziś pamięta, jak śmiała się na widok ironicznej miny Gabrielli.
Opuszcza ręce, bo nie jest w stanie ich unieść. Poza tym nie chce pobrudzić Gabrielli zabłoconymi dłońmi. Nie protestuje jednak, gdy przyjaciółka ją obejmuje. Czuje, jak przenika ją jej spokój i ciepło.
– Bardzo mi przykro – szepcze Gabriella i muska zimnymi wargami ucho Klary. Ta przyciska się do niej i prawie wciska nos między jej policzek a kołnierz płaszcza, po czym zamiera w takiej postawie, z głową na jej miękkiej, ciepłej szyi. Gabriella obejmuje delikatnie jej kark i przyciska ją do siebie.
Klara wybucha płaczem.
Dziadek zmarł przed dziesięcioma dniami. Dwa miesiące temu zaprosił ją na swoją łódź. Jak zwykle zabrał termos i sieć. W pewnej chwili wyjął piersiówkę i nalał sobie do kubka trochę nalewki własnej roboty, nalegając, żeby Klara zrobiła to samo.
– Tylko ten jeden raz – przekonywał. – Wiem, że przestałaś pić, ale tym razem musimy napić się razem.
Kiedy zimą i wiosną przyjeżdżała do dziadków z wizytą, zauważyła, że patrzą na siebie porozumiewawczo. Jej uwadze nie uszło też to, że dziadek zaczął tracić na wadze i miał zapadnięte policzki. Często wspominał, że był z babcią w Norrköping albo w Linköping, żeby załatwić ważne „sprawy”. Nigdy nie pytała jakie, bo nie chciała zauważyć coraz bardziej wyraźnych sygnałów i złożyć ich w całość. Z łatwością wtopiła się w londyński tłum i pogrążyła w nowych wyzwaniach, jakie czekały na nią na uniwersytecie. Chciała się skupić wyłącznie na pracy, wrócić do normalnego życia, przestać pić. Kiedy jednak dziadkowie poprosili ją we wrześniu, żeby do nich przyjechała, zaczęła w końcu rozumieć.
W tamten sobotni poranek na morzu utrzymywała się bezwietrzna pogoda. Wokół nich panowała zupełna cisza. Klara sączyła kawę z wódką, krzywiła się, aż w końcu opróżniła kubek jednym haustem, parząc sobie język i podniebienie. Czuła nie tylko alkohol, który przepływał przez jej ciało jak morska fala, ale także spojrzenie dziadka na sobie.
– Ile ci zostało? – spytała.
Nie płakała. Nawet wtedy, gdy pojawiły się przerzuty i potwierdziło się, że to złośliwa postać raka. Lekarze zbyt późno go zdiagnozowali, ale pewnie nie miało to żadnego znaczenia, bo choroba i tak musiałaby się tak skończyć. Nie płakała także wtedy, gdy dziadek się przyznał, że nie wyraził zgody na żadne zabiegi, bo nie miałoby to sensu. Dzięki chemioterapii mógłby zyskać najwyżej kilka dodatkowych miesięcy życia wypełnionych bólem, zawrotami głowy i wymiotami. Nie rozpłakała się nawet wtedy, gdy usiadł koło niej w łódce i siedział tak blisko jak dawniej, gdy była młodsza. Robił tak przez cały okres jej młodości, którą spędziła nad morzem.
– Przyszedł mój czas, ale nie zamierzam się na nic skarżyć – powiedział. – Całe życie spędziłem z twoją babcią. Kiedy zmarła twoja mama, zostałaś nam ty. Tak to w życiu bywa. Radości przeplatają się ze smutkami.
Dziadek ujął ją za brodę i spojrzał na nią jasnoniebieskimi oczami.
– Pamiętaj, że nie wolno się bać ani radości, ani smutku. Musisz się tego nauczyć, skarbie. Obiecujesz?
Wtedy jeszcze nie wiedziała, co te słowa znaczą, bo jego głos z trudem do niej docierał. Ich sensu domyśliła się później, gdy stała w śniegu w objęciach swojej najlepszej przyjaciółki.
– Nie wolno się ukrywać – szepnęła. – Nie wolno.
I znowu wybuchła płaczem. Pustym, prawie bezdźwięcznym. Sama nie wiedziała, jak długo tak łkała w zupełnej ciszy i padającym śniegu.
– Powinnam przyjechać wcześniej – szepcze Gabriella. – Wciąż nie mogę w to uwierzyć… Przecież się u nich wychowywałaś. A teraz go nie ma. To…
– Ciii… – mówi Klara i wysuwa się z jej objęć. Kładzie palec na wargach Gabrielli i głaska ją po policzku czubkami palców drugiej dłoni, która nadal jest brudna od zimnej, stwardniałej mazi. – Przecież przyjechałaś, jesteś tutaj… Zawsze tu jesteś, nawet wtedy, gdy cię tu nie ma.
Gabriella patrzy na nią ze współczuciem.
– Był dla ciebie jak ojciec… twój ojciec – odpowiada.
Klara kiwa głową.
– Nawet bardziej niż ojciec. Nie dane mi było mieć rodziców, ale to, co dostałam od dziadków…
Kręci głową i zamyka oczy.
– Nie umiem tego wyrazić słowami – dodaje. – A teraz go nie ma…
Znowu otwiera oczy i patrzy na Gabriellę.
– Z drugiej strony odczuwam pewną ulgę. Przez ostatni miesiąc dziadek nie był sobą. Był stworzony do takich rzeczy jak wiatr, łodzie i ptaki morskie. T o był jego świat, a nie praca w urzędzie. Pod koniec prawie ją znienawidził.
Gabriella kiwa głową.
– Widziałam twoją babcię. Wyglądało na to, że czuje się dobrze, tak jak ty. Oczywiście, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności. Chyba nad sobą panuje?
Klara potwierdza skinieniem głowy.
– Oboje wiedzieli o wszystkim od wiosny. Babcia jest w żałobie, ale myślę, że i jej śmierć dziadka przyniosła ulgę.
– Oboje wiedzieli, że twój dziadek ma raka. Mimo to nic ci nie powiedzieli?
Klara znowu potwierdza skinieniem głowy. Płatki śniegu topią się jej na policzkach i po nich spływają.
– Tak, oboje przez cały czas wiedzieli, że dziadka nie da się uratować – odpowiada ledwo słyszalnym szeptem. – A mimo to… Zresztą sama wiesz.
I znowu patrzy na Gabriellę.
– Nie chcieli przysparzać mi zmartwień. Chyba doszli do wniosku, że sobie z tym nie poradzę. Pewnie mieli rację. Sama wiesz, że latem… zanim to wszystko się wydarzyło… nie czułam się najlepiej.
Klara kręci głową. Gabriella gładzi ją po czarnych włosach.
– Ładnie ci w tym nowym uczesaniu – szepcze. – Gdybym to ja się tak krótko obcięła, wyglądałabym jak stara panna. Ty wyglądasz świetnie, jak gwiazdka na niebie albo Natalie Portman.
Przez chwilę stoją w milczeniu. W końcu odwracają się w stronę ogrodzenia, szarych pól, zimnych drzew i tego, co poniżej – odległego, niewidocznego z kościelnego wzgórza morza. W końcu Klara odwraca się do swojej najlepszej przyjaciółki, kładzie głowę na jej ramieniu i przyciska nos do jej chłodnej skóry poniżej nosa.
– Teraz czuję się lepiej – szepcze. – Mimo śmierci dziadka i smutku czuję się lepiej niż przez wiele ostatnich lat. Za to latem… myślałam, że zupełnie się załamię.
– Ale jakoś sobie poradziłaś – mówi Gabriella, pochylając głowę w jej stronę.
– Tylko dzięki tobie. To ty wystąpiłaś na konferencji prasowej, to ty rozmawiałaś z dziennikarzami i to na tobie skupiła się uwaga mediów.
– Daj spokój – odpowiada Gabriella, wzruszając ramionami. – Wiesz, co ci powiem? To było fajne.
Zerka na Klarę i kontynuuje.
– Czy wolno tak w ogóle powiedzieć? Przecież to, co się wydarzyło, było okropne. Zamieszki na przedmieściach, Rosjanie i policja bezpieczeństwa, która o wszystkim wiedziała, a mimo to nie zareagowała. Wszystko to było naprawdę straszne. Będę jednak szczera: fakt, że ujawniłam całe to bagno, opowiedziałam o wszystkich szczegółach, wywołałam powszechne oburzenie i zrobiłam to w słusznej sprawie, sprawił mi naprawdę dużą przyjemność.
Klara uśmiecha się i patrzy Gabrielli w oczy.
– Wiem, że tak było. Zawsze wiedziałam, że będziesz w tym dobra i że co jakiś czas skupisz na sobie powszechną uwagę, ty moja drama queen2.
Gabriella daje jej lekkiego kuksańca.
– Przed chwilą mi dziękowałaś, a teraz się mnie czepiasz?
– Za każdym razem to ty mnie ratujesz – odpowiada cichym głosem Klara. – Wkraczasz, naprawiasz i zajmujesz się tym co trzeba.
Gabriella obrzuca ją szybkim spojrzeniem, ale równie szybko odwraca głowę i patrzy na pola. W jej zachowaniu jest coś, co wzbudza podejrzenia Klary. To nie ta sama, pewna siebie Gabi, którą zna od lat. Gabriella mruczy coś pod nosem, ale jej słowa zagłusza wiatr.
– Co mówisz? – pyta Klara.
Gabriella odwraca się do niej i uśmiecha, ale tylko ustami, bo oczy pozostają niewzruszone.
– Powinnyśmy już iść – odpowiada, nie patrząc Klarze w oczy. – Chyba nie chcesz iść na pogrzeb przemoczona do suchej nitki?
Klara domyśla się, że Gabriella coś ukrywa. Słowa, które wypowiedziała jej przyjaciółka – „Być może to ty będziesz musiała mnie wkrótce ratować” – powoli układają się w pewną całość.
Czy właśnie tak się wyraziła?
Zanim jednak zdąży o to spytać, na parking wjeżdża pierwszy samochód. Gabriella patrzy na nią z wymuszonym uśmiechem.
– Chodźmy już – mówi. – Przyjechałyśmy pogrzebać dziadka.
Nagle uświadamia sobie, jak źle to zabrzmiało. W jej oczach pojawia się panika.
– Przepraszam, to było straszne. Nie to miałam na myśli…
– Zabrzmiało to całkiem konkretnie.
Klara chichocze i staje w miejscu. Gabriella staje za nią i też się śmieje.
– Cholera, co za nietakt – szepcze. – Przepraszam, naprawdę mi przykro.
Ale Klara bierze ją za rękę i opiera głowę na jej ramieniu.
– Masz rację – stwierdza. – Musimy go pochować.
Agneta Adelheim zajęta jest swoimi sprawami i dlatego nie ma czasu, żeby bawić się w opiekunkę nowego praktykanta. Żegna się więc i znika na schodach prowadzących do wyjścia. Jacob czuje się pozostawiony samemu sobie, chociaż z drugiej strony odczuwa ulgę.
Zaczęło się zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażał. Za to mieszkanie jest dla niego prawdziwą niespodzianką. Czegoś takiego się nie spodziewał. Dlatego fakt, że został sam, sprawia mu przyjemność. Otwiera balkonowe drzwi i do mieszkania wpada uliczny gwar z Armenia Street. Widzi, jak Agneta wychodzi z budynku. Odwraca się i macha mu na pożegnanie.
– Zapomniałam ci powiedzieć, żebyś porozmawiał z sąsiadką z góry! – woła. – Chodzi o generator. Na stole w dużym pokoju leży kartka. W Bejrucie występują ciągłe problemy z dostawą prądu. Jeśli dojdzie do awarii, możesz do niej zadzwonić i poprosić ją o pomoc.
Po tych słowach Agneta znika mu z oczu. Jacob siada na jednym z plastikowych krzeseł stojących na balkonie i chłonie atmosferę ulicy. Ciepłe powietrze, spaliny samochodowe, gwar ludzkich głosów, kakofonia innych dźwięków… Zostanie tu do Bożego Narodzenia. Będzie mieszkał w tym mieście i w tym mieszkaniu. Mimo to przez krótką chwilę nie odczuwa ani radości, ani satysfakcji, tylko coś w rodzaju braku umocowania. To dziwne uczucie zakrada mu się w głąb umysłu, jakby chciało go wyssać. Z trudem łapie oddech i zamyka oczy.
Został sam. Czuje się równie samotny jak w dniu, gdy przyjechał do Uppsali. Tak samo czuł się przez pierwsze tygodnie w wynajętym, brudnym mieszkaniu w dzielnicy Rackarberget, gdy rozpoczynał nowe życie.
Wraca pamięcią do wszystkiego, przez co musiał przejść, żeby się tu znaleźć. W imię czego? Dla tego uczucia pustki i kompletnego braku sensu?
Wyjmuje z kieszeni telefon i jeszcze raz czyta SMS-a od Simona. Zastanawia się, czy nie powinien mu jednak odpisać. Na przykład: „Tak, kochanie! Kiedy mnie odwiedzisz?”. Chciałby się odprężyć i poddać temu, co mimo wszystko do niego czuje. Może coś z tego będzie? Może wystarczy im eleganckie M3 w dzielnicy Vasastan? Simon mógłby podjąć pracę w domu aukcyjnym Bukowski albo w jakimś muzeum, podczas gdy on zatrudniłby się jako analityk w którejś z agencji PR, a najlepiej w jednym z ministerstw. Zrobiłby szybką karierę, a potem wyjeżdżałby na krótkie delegacje do Brukseli. Może więc się do niego przekona?
Może…
Z drugiej strony wie, że tak się nie da, bo nie o takim życiu marzył. Są przecież inne sprawy, ważne zadania i praca, która wywołuje przyspieszone bicie serca.
Przełyka ślinę i tłumi w sobie poczucie pustki. Kasuje wiadomość od Simona i usuwa z kontaktów jego imię.
Jest już ciemno, gdy nagle mu się przypomina, że zapomniał porozmawiać z sąsiadką o elektryczności. Generator funkcjonuje dokładnie tak, jak to opisywała Agneta. W końcu udaje mu się dodzwonić na numer, który francuski dyplomata zostawił na stoliku w salonie. Sąsiadka z góry ma na imię Alexa. Wyjaśnia mu, że o tej porze nikt już do niego nie przyjdzie, żeby naprawić generator. Będzie musiał poczekać do rana.
– Zapraszam na dach – dodaje. – Mamy tu taras i wino.
Oświetlenie na klatce schodowej też nie działa, więc Jacob musi iść po omacku. Przez otwarte lufciki wciska się na klatkę słaby blask ulicznych świateł.
W Bejrucie ciemności zapadają szybciej niż w Sztokholmie. Jest dopiero szósta, a on nawet nie zauważył, że zaczęło się ściemniać.
Nagle na schodach znowu robi się jasno. Pojedyncza żarówka brzęczy i roztacza wokół siebie ciepły, żółty blask. Jacob popycha drzwi prowadzące na wspólny dla wszystkich mieszkańców taras na dachu.
– Chwała elektrowni! – słyszy dobiegający z ciemności znany mu z telefonu głos. – Światło znowu działa.
Jacob robi ostrożnie kilka kroków. Przed nim rozciąga się dzielnica Mar Mikhael, która obejmuje też tereny portowe. Przytłumione światła w oknach, poniszczone fasady domów i dźwigi na tle czegoś ciemnego, co na pewno jest Morzem Śródziemnym.
– To ty jesteś Jacob Seger? – pyta Alexa. – Witam w Bejrucie.
Kobieta wychodzi z cienia i zanim Seger zdąży się zorientować, całuje go w oba policzki i podaje mu kieliszek czerwonego wina.
– Jesteś po raz pierwszy w tym mieście?
Jacob kiwa powoli głową i zerka na Alexę. Jest jakieś dziesięć lat starsza od niego i prawie dorównuje mu wzrostem. Nie jest gruba, tylko raczej otyła. Ma ciemne kręcone włosy przewiązane szeroką czerwoną przepaską. Ubrana jest w długą zieloną sukienkę i sandały.
– Niech zgadnę – mówi Alexa. – Jesteś na Bliskim Wschodzie pierwszy raz, prawda? Trochę zszokowany i lekko zaniepokojony panującym tu chaosem?
Alexa uśmiecha się i przekrzywia głowę. Jacob rumieni się lekko. Alexa traktuje go jak dziecko, naiwnego przybysza bez światowego obycia. Nie tak wyobrażał sobie swój pierwszy wieczór w tym mieście. Miał nadzieję, że zdarzy się coś ważnego. Tymczasem wysiadł prąd, a na dachu spotkał tę kobietę. Alexa wybucha śmiechem i obejmuje go ramieniem.
– Napij się czegoś, habibi3. To przejdzie. Potem pomożesz mi przynieść jedzenie. Lepiej o niczym nie myśleć.
Jacob wypija kieliszek wina, po nim drugi i następny. Potem pomaga przynieść Alexie jedzenie i sztućce z jej mieszkania. Wygląda to na jakąś pożegnalną ucztę. Okazuje się, że w następnym tygodniu Alexa ma rozpocząć pracę w Centrum Młodzieży w Szatili, palestyńskim obozie dla uchodźców w południowym Bejrucie. Ma się tam nawet przeprowadzić.
Alexa nakrywa do stołu i wyjaśnia, że pochodzi z Francji i Maroka, a w Bejrucie mieszka od prawie pięciu lat.
– Zaczynałam jako praktykantka w Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu. Putain, co za kurwy. Strzeż się dyplomatów, baby.
Nagle milknie i kładzie palec na ustach.
– Przepraszam, nie to chciałam powiedzieć… Ty też jesteś praktykantem, prawda? Jeśli tak, to może warto się jeszcze zastanowić?
Ale Jacob tylko się uśmiecha. Jej gadanina w ogóle go nie obchodzi. Zależy mu tylko na tym, żeby nadal rozmawiała z nim mieszanką angielskiego i arabskiego, językiem przypominającym dziki wodospad. Po każdym wypowiedzianym przez nią słowie zmniejsza się pustka, jaką do tej pory odczuwał. Z każdym kieliszkiem wina czuje się bardziej natchniony.
Na tarasie pojawia się coraz więcej ludzi ubranych w dżinsy i sukienki, wokół niego rozbrzmiewają różne języki. Alexa zapala świece, ich płomienie kołyszą się w słabych podmuchach wiatru. Świece wstawione są w puste butelki po winie z doliny Bekaa. Ktoś uruchamia niewielki generator i rozwiesza na przymocowanym do ściany kablu zwykłe żarówki. Ktoś inny włącza zestaw stereo i z głośników biegną dźwięki arabskiego popu, The Weeknd i piosenki Rihanny. Jacob dolewa sobie wina i czuje, jak jego ciało robi się coraz lżejsze. Jest już trochę oszołomiony, a prowadzenie rozmowy po angielsku sprawia mu coraz więcej kłopotów.
Dochodzi jednak do wniosku, że tym razem nie ma to żadnego znaczenia, że takie zachowanie mu przystoi, że może sobie odpuścić i pozwolić na coś, co jest trudne do określenia, bo dzięki temu jego umysł pracuje na zwolnionych obrotach, serce bije mu mocniej, a on szybciej reaguje.
Właśnie dlatego porzucił dawne życie i wyjechał do Uppsali. To dlatego czytał zagraniczne gazety i studiował politologię. Z tych samych powodów musi jeszcze zdać ten pieprzony egzamin ze statystyki i nauczyć się arabskiego.
Za tym wszystkim tęsknił i do tego dążył, choć sam o tym nie wiedział. Traktuje to jak przygodę. To się dzieje naprawdę. To tu stanie się kimś innym, ważniejszym.
Po dłuższej chwili dochodzi jednak do wniosku, że takie myślenie jest śmieszne, że musi nalać sobie szklankę wody i wytrzeźwieć. To jego pierwszy wieczór, powinien trzymać fason. Nie dać się zwieść temu, co magiczne i kosmopolityczne, mieć przed oczami cel, skupić się na ambasadzie i robić dobre wrażenie. Przez chwilę czuje się w tym obcym dla siebie, anonimowym otoczeniu bardzo szczęśliwy, a w całej swej niepewności może nawet bezpieczny. Dlatego zamiast wody nalewa sobie zimnego piwa z obłożonej lodem baryłki. Jak na filmie. W końcu się decyduje. Fuck it. Dzisiaj będzie inaczej. To tylko jeden wieczór. Potem skupi się na tym, co ważne.
Podchodzi na skraj tarasu i patrzy na miasto. Widzi ruiny, zniszczone domy pozbawione ścian, dziury po kulach, chaos i zamieszanie. Gdzieś dalej, w ciemnościach, jest Morze Śródziemne. Czuje, że tam jest, chociaż go nie widzi.
Wydaje mu się, że mógłby odstawić szklankę z piwem, wspiąć się po betonowej poręczy, wziąć na cel jeden z dziesiątków dźwigów na ziemi, a potem rozłożyć ramiona jak skrzydła i pofrunąć.
W tym samym momencie słyszy obok siebie czyjś głos. Wzdryga się ze zdziwienia, bo był tak zamyślony, że nie słyszał odgłosów imprezy ani dźwięków Redemption Song, którą ktoś śpiewa na tarasie przy akompaniamencie gitary. Prawie zapomniał, że impreza wciąż trwa i że są na niej jacyś ludzie.
– Wyglądasz jak ktoś, kto się zastanawia, czy nie pofrunąć.
Jacob odwraca się i od razu wie, jeszcze zanim ujrzy twarz należącą do głosu, że od tej pory wszystko się zmieni, że nie będzie odwrotu, że od tego momentu przeszłość przestanie istnieć, zostanie tylko przyszłość. I nic nie będzie już takie jak przedtem.
Widzi roześmiane oczy, ale nie tylko to. Wydaje mu się, że kiedyś je już widział. Dlatego pyta:
– Czy my się gdzieś nie spotkaliśmy?
Jego angielski jest nierówny, słychać w nim szwedzkie naleciałości, chociaż stara się mówić z brytyjskim akcentem. Ale oczy tylko się do niego uśmiechają. Jacob wie, że nigdy wcześniej się nie spotkali, że tylko marzył o takim spotkaniu i snuł fantazje, jak to będzie, gdy zajrzy w takie oczy. Cofa się, ale robi to niezdarnie, jak kiepsko wyszkolony klown i prawie upada na plecy. Gdyby jego rozmówca nie chwycił go mocno za lewe ramię, pewnie przeleciałby przez skraj tarasu i spadł na ulicę.
– Ostrożnie – słyszy. – Nie zniknij. Przecież jeszcze się nie poznaliśmy.
Klara płacze tak, jakby nigdy nie zamierzała przestać. Siedzi w kościelnej ławie, łka jak dziecko, drży i szlocha. Płacze z powodu dziadka, babci i wszystkiego, co ma dla niej znaczenie. Wciąż do niej nie dociera, że już nigdy nie wypłynie z dziadkiem łodzią. Trudno jej sobie wyobrazić, że nie usłyszy, jak dziadek wzdycha, karci ją albo zrezygnowany kręci głową, bo nie potrafiła rozpoznać odległego śpiewu ptaka. Płacze, bo przez zasłonę z łez widzi zaciętą twarz babci. Płacze, bo nie potrafi sobie wyobrazić, jak jej życie będzie teraz wyglądać. Głównie jednak użala się nad sobą.
– Przepraszam – szepcze, zerkając na babcię. – Nie wiem, co się ze mną dzieje. Nie umiem nad sobą zapanować.
Babcia głaska ją po policzku. W jej oczach kryje się ciepło i prawie ulga.
– To, że płaczesz, stanowi dla mnie największe pocieszenie – szepcze. – Zbyt wiele rzeczy w sobie dusiłaś, zbyt długo to trwało, moja droga przyjaciółko.
Klara wie, że to prawda. Przez ostanie lata uginała się pod ciężarem czegoś, z czym nie umiała sobie poradzić. Trwa to od dwóch lat, a konkretnie od dnia, w którym jej ukochany Mahmoud zmarł na brudnej podłodze sklepu spożywczego w Paryżu, a mężczyzna, który – jak się później okazało – był jej ojcem, zginął w zadymce śnieżnej na jednej z okolicznych wysp. Wcześniej go nie znała, nigdy go nie spotkała. Wtedy nie płakała, nie rozczulała się nad sobą… W każdym razie nie tak bardzo. Nie czuła, że na to zasłużyła, tak jak nie czuła, że ma prawo do ulgi i pogodzenia się ze swoim losem, co przecież wiąże się z żałobą i smutkiem. Nie chciała dać za wygraną, nie miała odwagi tego zrobić, chociaż nie miała też odwagi iść dalej. Zmusiła się do pracy i piła coraz więcej wina. Zarywała noce, wchodziła w krótkotrwałe związki. Próbowała wyprzeć z pamięci tamte wydarzenia, zacisnąć zęby i oswoić się z myślą, że takie jest życie i tak trzeba do niego podchodzić. Należy się wziąć w garść, zacisnąć zęby i robić co trzeba.
Ale teraz, w tym kościele, przy dźwięku organów i suchego, monotonnego głosu pastora, w otoczeniu rytualnych świec, mając u boku Gabriellę, babcię i dalszą rodzinę, uświadamia sobie, że to wcale tak nie funkcjonuje, że człowiek nie jest w stanie wszystkiego znieść, że kiedyś trzeba zwolnić tempo, odpuścić. Pojednać się z samym sobą.
***
Po ceremonii Klara stoi w ciemnościach w tumanach śniegu na kościelnym wzgórzu. Przyjmuje kondolencje i wyrazy współczucia. Żałobników kieruje na poczęstunek do biura parafialnego przy nowym, większym kościele. Goście dostaną tam kawę i ciasto. Wiatr się wzmaga i przesypuje śnieg ze wsi na pola, roznosi go między brzozami i świerkami. W pewnej chwili Gabriella bierze Klarę pod łokieć.
– Jak się czujesz? Trzymasz się?
Klara patrzy na nią i słabo się uśmiecha. Łzy przestały jej w końcu płynąć, ale nadal szlocha jak dziecko, które przed chwilą przestało płakać. Kręci głową.
– Nie – odpowiada.
Gabriella uśmiecha się do niej.
– To dobrze – mówi i dodaje żartobliwie: – Chyba wszyscy się spodziewali, że tak będzie.
Zostały tylko one dwie i babcia, która przed chwilą wyszła z kościoła, a teraz mruży oczy, chroniąc je przed wiatrem i śniegiem. Naciąga czapkę głęboko na czoło i oczy.
– Do końca musiało być tak, jak lubił – mówi. – A najbardziej lubił porządną burzę, prawda, Klaruniu?
Klara uśmiecha się ostrożnie w odpowiedzi.
– Jestem przekonana, że taka pogoda na pewno by mu się spodobała – odpowiada.
– Chodźcie już – mówi babcia i rusza energicznym krokiem w kierunku parkingu. – Na stypie nie może zabraknąć głównych bohaterek.
Gabriella pochyla się, żeby szepnąć coś Klarze do ucha. Klara czuje na skórze jej oddech.
– Babcia sobie z tym poradzi – mówi cicho Gabriella. – Dobrze o tym wiesz, prawda?
Klara widzi w jej oczach pewien spokój, zwiastun uczucia, o którym prawie zapomniała. Kiwa głową.
– Tak. Jestem tego pewna.
Patrzy spod zmrużonych powiek na babcię, obserwuje jej drobną postać, która majaczy w gęsto padającym śniegu. Staruszka dziarsko sobie poczyna, porusza się po niepewnym gruncie lekkim, szybkim krokiem. Klara wie, że będzie musiała poświęcić trochę czasu, żeby namówić ją do opuszczenia wyspy, na której razem z dziadkiem spędzili całe życie. Ona też tam dorastała. Babcia skończyła siedemdziesiąt lat i przez kilka następnych jakoś sobie poradzi z trudnościami związanymi z życiem na jednym ze szkierów sztokholmskiego archipelagu. Co potem? Woli o tym nie myśleć. Nie dzisiaj i nie teraz.
Myślała, że na parkingu będą stały tylko ich samochody, to znaczy babci i Gabrielli, ewentualnie pastora i kościelnego. Kiedy jednak rozgląda się za babcią, jej uwagę zwraca jakiś ruch. Jest już ciemno, więc nie widzi zbyt dokładnie, ale wydaje jej się, że ktoś wsiadł szybko do jednego z samochodów. Słyszy odgłos zamykanych drzwi i warkot uruchamianego silnika. Oba dźwięki tłumi śnieg i wiatr. Latarnie są zgaszone, ale mogłaby przysiąc, że przed chwilą wyjechał z parkingu jakiś samochód, który od razu zniknął na drodze. Przyspiesza i dogania babcię.
– Kto to był? – pyta, wskazując na parking, z którego odjechał samochód. – Myślałam, że wszyscy są już w biurze parafii.
Babcia odwraca się i podąża za jej wzrokiem. Niestety, jest już tak ciemno, że nic nie widać. Kobieta wzrusza ramionami.
– Może ktoś nie mógł znaleźć kluczyków?
Patrzy na Klarę.
– Wiesz, że nie jesteśmy już młode.
Klara odwraca się za siebie i patrzy na Gabriellę, która idzie skulona w stronę parkingu. Trzyma się dwa metry za nimi, wzrok ma zatroskany. Daje im znak, że pojedzie za nimi swoim samochodem.
Klara zastanawia się, czy nie zachowuje się tak z powodu przeżyć ich obu w ciągu ostatnich lat, ze względu na zbytnią podejrzliwość i strach. Kiedy jednak wjeżdżają na drogę numer dwieście dziesięć, żeby pojechać do biura parafii, zerka w kierunku stałego lądu. Wydaje jej się, że w połowie drogi prowadzącej na kościelne wzgórze widzi słaby blask czerwonych tylnych świateł. Pewnie jakiś samochód stoi na skraju drogi. Nie odwraca wzroku, tylko zadaje sobie pytanie, czy nie jest tak, że ktoś po prostu zabłądził w śnieżnej zadymce. Nie można tego wykluczyć, chociaż o tej porze roku rzadko jeżdżą tędy obce samochody.
Przeszedł ją dreszcz. Coś się tu nie zgadza.
Idzie to całkiem szybko, być może ze względu na alkohol, zmęczenie podróżą albo atmosferę panującą na imprezie. Ale jest jeszcze coś. To jego spojrzenie, te oczy… Czai się w nich zapowiedź przygody.
– Poczekam przy schodach – mówi wprost do jego ucha nieznajomy. – Lepiej, żeby nikt nie widział, że wychodzimy razem.
Jacob kiwa głową, chociaż nie wie, o które schody chodzi. W ich budynku? Jakieś inne? Niestety, nieznajomy odwrócił się od niego i idzie już do drzwi.
– Chwileczkę! – woła Jacob, chwytając go za ramię. – Przy jakich schodach?
Mężczyzna odwraca się i patrzy na niego. Jego oczy nadal emanują ciepłem, ale już się nie uśmiecha. Kiedy spogląda na Jacoba, w jego spojrzeniu czai się jakiś blask. Jacob nadal trzyma go za ramię. Czuje się tak, jakby doznał nagłej niedyspozycji albo popełnił niewybaczalny błąd. A może tak właśnie jest? Niedawno czytał, że to, co zamierza zrobić, jest niezgodne z tutejszym prawem. Wprawdzie policja patrzy na to często przez palce, ale jeśli ktoś ma pecha albo jeśli policja chce kogoś skrzywdzić, za sam fakt bycia homoseksualistą można trafić do więzienia. Władze mogą też taką osobę wydalić z kraju albo poddać eksperymentom medycznym. Jacob opuszcza rękę.
– Przepraszam – mruczy.
Mężczyzna znowu się uśmiecha.
– Jesteś tu nowy – stwierdza. – Rozumiem. Skręć w lewo w Armenia Street, pięćdziesiąt metrów po lewej stronie. Miałem na myśli kolorowe schody prowadzące do Al-Aszrafijji. Pospiesz się.
Po tych słowach mężczyzna odwraca się i odchodzi.
Po kilku minutach Jacob odnajduje Alexę, żeby podziękować jej za wino i zaproszenie na imprezę. Kobieta uśmiecha się do niego i całuje go w oba policzki.
– Obiecaj mi, że nie staniesz się prawdziwym dyplomatą.
Słysząc określenie „prawdziwym”, Jacob czuje lekkie kłucie. Przez chwilę nie reaguje na jej słowa. Woli, żeby postrzegano go jako kogoś, kto bierze swoje obowiązki na poważnie. Zresztą co taka Alexa może wiedzieć? Może to jakaś hipiska? Mimo to obiecuje, że się postara, i uśmiecha się do niej grzecznie. Czuje, że taki naturalny uśmiech stanowi najlepszy dowód jego wrodzonego talentu dyplomatycznego. Jest pewien, że dzięki niemu daleko zajdzie.
– Proszę – mówi Alexa, wciskając mu wizytówkę. – To na wypadek, gdybym jutro rano nie zdążyła się pożegnać. W razie czego możesz mnie odwiedzić. Tylko najpierw zadzwoń, baby, bo Szatila to prawdziwy konglomerat. Łatwo się tam zgubić, jeśli nie wiesz, jak sobie radzić w takich miejscach.
Alexa znowu całuje go w policzek. Jej oddech pachnie winem i czosnkiem, ale napawa go poczuciem bezpieczeństwa. Alexa odsuwa się od niego i zagląda mu głęboko w oczy.
– Bejrut to nie Szwecja, habibi. Bądź ostrożny. We wszystkim.
Dwie minuty później Jacob idzie Armenia Street wąskim spękanym betonowym chodnikiem. Mija kolejne bary, z których gwar wylewa się wprost na zatłoczoną ulicę. Wszędzie słychać trąbienie samochodów i motocykli. Dominuje Calvin Harris i arabski pop, którego nigdy wcześniej nie słyszał. Czuje się zagubiony i zmęczony. Ma wrażenie, że nigdy więcej nie zaśnie.
Mężczyzna, którego poznał na tarasie, mówił prawdę. Schody znajdują się zaledwie pięćdziesiąt metrów od budynku. Stopnie pomalowane są na czerwono, zielono, niebiesko, czarno i żółto, tworząc jakiś abstrakcyjny wzór. Prowadzą do położonej wyżej dzielnicy. Nazywa się Al-Aszrafijja i mieszkają w niej bogate, chrześcijańskie elity. Jego dom stoi w dzielnicy robotniczej, Mar Mikhael.
Nieznajomy czeka na niego mniej więcej w połowie schodów. Jacob unosi dłoń i energicznie go pozdrawia, w dziecinny sposób. Mężczyzna uśmiecha się i daje mu znak, żeby Jacob poszedł za nim na górę. Ten waha się przez chwilę. Wie, że nie powinien tego robić, przynajmniej nie w pierwszy dzień swojego pobytu w Bejrucie. Może lepiej zaproponować, że zdzwonią się któregoś dnia? Teraz powinien już iść spać, zastanowić się nad swoją karierą i nowym życiem, bo od kiedy zaczął marzyć, marzy tylko o tym. Rano zadzwoni do Agnety i spyta ją, czy może przyjechać do ambasady. Pokaże im, że jest zaradny, obowiązkowy i pracowity. Właśnie tak powinien się zachować.
Ale wie, że tego nie zrobi, a kiedy staje na pierwszym stopniu, z trudem się powstrzymuje, żeby nie ruszyć na górę biegiem.
Idą schodami, Jacob jest już zdyszany od tego wchodzenia na górę. Stopni jest więcej, niż się spodziewał. Na górze panuje niezwykła cisza. Jest środek nocy, a uliczny hałas z Armenia Street dociera najwyżej do połowy schodów. Obaj idą środkiem ulicy, bo o tej porze ruch pośród zniszczonych domów w stylu art déco całkowicie zamarł. To zupełnie inny Bejrut od tego, który obserwował w ciągu dnia. Można odnieść wrażenie, że to zupełnie inne miasto. Wszędzie widać chaos, a tu panują cisza i spokój. Ulice i zaułki są puste. Dzielnica wygląda tak, jakby jej mieszkańcy opuścili ją podczas ewakuacji albo na skutek jakiejś apokalipsy.
Jacob idzie w milczeniu obok nieznanego mężczyzny i wciąż nie wie, dokąd zmierzają. Prawda jest też taka, że nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Mijają setki zaparkowanych na ulicy zakurzonych samochodów, zerkają na siebie z ukosa, ale nie patrzą sobie w oczy. Jacobowi krążą po głowie różne myśli, szuka właściwych słów, żeby jakoś zacząć rozmowę, ale jego mózg pracuje w zbyt szybkim tempie, przeskakuje z jednej myśli na drugą i na żadnej nie może się skupić. W końcu się poddaje, bo czuje, że nic mądrego nie wymyśli, i tylko idzie bezwolnie obok nieznajomego mężczyzny. Cała sytuacja jest dla niego czymś zupełnie nowym. Nigdy wcześniej nie stracił nad sobą kontroli aż do tego stopnia.
Nagle zatrzymują się przy zardzewiałym żelaznym ogrodzeniu, za którym jest coś, co przypomina ogród. W głębi stoi duży dom, który wygląda jak pałac. Jacob pochyla się, żeby zajrzeć między przęsłami do środka, bo ogrody i parki to w Bejrucie coś niezwykłego. Kiedyś czytał, że bejrucki park najbardziej przypomina kampus American University. Głośno chrząka.
– Co to za miejsce? – pyta i od razu żałuje, że się odezwał. Jego angielski ma wyraźne szwedzkie naleciałości i brzmi dość dziecinnie. Jego pytanie jest tak płaskie i żałosne, że nie powinien go zadawać. Lepiej by było, gdyby w ogóle się nie odezwał.
Na szczęście mężczyzna o znajomych oczach, których Jacob nigdy wcześniej nie widział, uśmiecha się tylko, wzrusza ramionami i idzie wzdłuż ogrodzenia. Przeciąga palcami po przęsłach i bębni po prętach.
– Nie wiem – odpowiada. – Może mieszka tu jakaś bogata rodzina, która uciekła przed wojną?
Odwraca się i patrzy na Jacoba.
– To bez znaczenia. Dzisiaj ten dom należy do nas, habibi.
Zatrzymują się przed krzywą, wysoką bramą zamkniętą na łańcuch. Mężczyzna pochyla się, pociąga za oba skrzydła i unosi je tuż nad ziemią.
– Spróbuj, może się przeciśniesz.
Jacob nie odpowiada. Bez wahania pada na kolana i przeczołguje się przez wąską szczelinę do ogrodu. W tym momencie nie myśli o konsekwencjach, nie myśli o niczym. Zależy mu tylko na jednym: żeby to się nagle nie skończyło.
Kiedy jest już po drugiej stronie, chwyta za dolną krawędź bramy i podciąga ją, żeby nieznajomy też mógł przedostać się do środka. Mężczyzna przyklęka na popękane płyty chodnikowe, spośród których wystają żółte pędy trawy.
W końcu obaj są w ogrodzie. Mężczyzna wskazuje Jacobowi krzywą drewnianą ławkę pod magnolią. Drzewo ugina się pod ciężarem ciężkich białych kwiatów, które lśnią w ciemnościach własnym blaskiem. Obaj siadają i prawie równocześnie otwierają usta. Wybuchają śmiechem, milkną i po chwili próbują jeszcze raz.
– Jestem Jacob – mówi Seger. Odwraca się do siedzącego na ławce mężczyzny i patrzy mu wreszcie w oczy.
– A ja mam na imię Yassim.
***
Jacob nigdy przedtem nie zakradał się nocą do cudzych ogrodów, nie umawiał się też na szybki seks na którymś z randkowych portali dla homoseksualistów. Nigdy by mu to nawet nie przyszło do głowy. Ma w życiu większe, jasno zdefiniowane cele. Nie oznacza to oczywiście, że nigdy o takich sprawach nie fantazjował. Przeciwnie – marzył o tym już w szkole średniej. Podczas bezsennych nocy serfował w ciemnościach po internecie i czuł, jak krew uderza mu do głowy. Odwiedzał portale, oglądał zdjęcia i filmy, dzięki czemu doznawał chwilowej ulgi i przeżywał coś na kształt imitacji zaspokojenia. Ale żeby od razu szukać zaspokojenia w realnym świecie? W tamtych czasach było to niemożliwe. Dopiero po przyjeździe do Uppsali, gdy poznał Simona, stał się tym, kim jest teraz. Tylko czy na pewno taki jest? Przecież wcale tak nie uważał. Tamtych przeżyć nie da się porównać z tym, czego doświadcza tutaj i teraz.
Rozgląda się wokół. Nigdy wcześniej nie był w takim miejscu i nigdy wcześniej nie miał do czynienia z ciemnością, która drga i dygocze, jak tutaj. Oddycha płytko i ostrożnie, na granicy bezdechu. Nie wie dlaczego, ale czuje się tak, jakby się bał, że jeden głęboki oddech wywróci cały świat do góry nogami, zachwieje równowagą, prawami przyrody.
Odwraca głowę i zerka na siedzącego obok mężczyznę. Yassim ma kilkudniowy zarost i falujące, średniej długości włosy. Ubrany jest w biały T-shirt i wytarte dżinsy. Wygląda jak tysiące innych mężczyzn i dlatego Jacob zaczyna się zastanawiać, jakim sposobem znalazł się w takiej sytuacji? Czy Yassim ma w sobie coś niezwykłego? Co takiego kryje się w jego spojrzeniu i głosie, że on, przyszły dyplomata, dał się tu przyprowadzić, stracił nad sobą kontrolę i poddał się uczuciu, którego nigdy wcześniej nie doznał?
Kiedy Yassim znowu się do niego odwraca, Jacob nie spuszcza głowy, tylko patrzy mu w oczy. Wstrzymuje oddech i nagle czuje, że cała krew zastyga mu w żyłach. Jakby wszystko stanęło nagle w miejscu. Wreszcie chrząka i zdobywa się na uśmiech.
– Dziwna sprawa z tymi kwiatami – mówi Yassim. Jego głos brzmi jak szept. – Przecież magnolie kwitną wiosną.
W koronach drzew słychać lekki powiew wiatru, którego Jacob wcześniej nie słyszał. Na jego dłoń spada kilka delikatnych jak jedwab białych płatków. Nagle słychać głośny szum i między gałęziami drzewa pojawia się nietoperz, który szybko znika w ciemnościach.
Jacob czuje, jak coś w nim pęka, jakby bezszelestnie ustąpiła jakaś bariera. Ma wrażenie, że uwalnia się z niego ogień, a on sam unosi się razem z nietoperzem. Z góry obserwuje, jak siedzi na ławce, widzi swoje chude ciało w wyprasowanej jasnoniebieskiej koszuli typu button-down, wąskich chinosach i brązowych półbutach. Ze szczeliny między nogawką a butem wystają mu zawstydzająco jaskrawe skarpetki. Z góry wygląda młodo, a zarazem sztywno, naiwnie, jakby był pod kontrolą. Dlaczego nigdy wcześniej nie był w takim ogrodzie? Dlaczego nie prowadził chaotycznego, ryzykownego życia? Dlaczego krew nie krążyła mu szybciej w żyłach?
Teraz wie dlaczego. Życie w chaosie i ryzyku to przywilej, za który trzeba płacić. A tam, skąd pochodzi, nie ma na to środków. Ale to, co się dzisiaj dzieje, nie jest żadnym wyborem. Nie tego szukał. To się po prostu dzieje, a on się temu nie opiera.
– Kim jesteś, Jacobie? – pyta łagodnym głosem Yassim. Mówi po angielsku z amerykańskim akcentem. – Kim jest ktoś, kto sprawia, że magnolie kwitną w sierpniu? Powiedz.
Brzmi to bardzo pochlebnie, jak słaba imitacja dialogów z filmów kategorii B. Jacob wie, że taki tekst powinien wywołać salwę śmiechu, ale się przed tym powstrzymuje. Tej nocy magnolia kwitnie w sierpniu i każde zdanie pozbawione jest historii. Otwiera usta i znowu je zamyka. Yassim patrzy na niego spokojnym wzrokiem. Widać, że nie jest rozgorączkowany albo niecierpliwy.
– Albo wiesz co? Nie mów. Sam zgadnę.
Jacob czuje, jak spada ze szczytu drzewa i wraca do swojej zwykłej, cielesnej powłoki. Przez te kilka minut nabrał odwagi. Gotów jest przebyć całą drogę, bez względu na to, dokąd go zaprowadzi.
– Zgoda – odpowiada i uśmiecha się uwodzicielsko. – Opowiedz mi, kim jestem.
Jacob przysuwa się do swojego nowego przyjaciela. Siedzą tak blisko siebie, że dotykają się ramionami. Jacob pochyla się w jego stronę i przybliża głowę do jego głowy. Są już tak blisko, że dotykają się nosami. Jeśli mają się pocałować, powinni to zrobić teraz. Jacob czuje, że jest już bardzo podniecony. Czy powinien pokazać jeszcze wyraźniej, co się z nim dzieje? Przecież i tak posunął się znacznie dalej niż z kimkolwiek innym. Pocałuje Yassima, a on pocałuje jego. Potem Yassim będzie go pieścił, wsunie mu dłoń pod koszulę i rozepnie mu spodnie, a gdy położy go na ławce głową do przodu, nie będzie mu się opierał. Zgodzi się na wszystko. Tak, właśnie na to sobie dzisiaj pozwoli.
Ale Yassim tylko na niego patrzy. Jego oczy są rozbawione i aroganckie, a zarazem ciepłe. Nie chce go pocałować, nie kładzie mu ręki na karku ani na piersi. Przeciwnie – odsuwa się od niego z uśmiechem.
– Jesteś skandynawskim dyplomatą – stwierdza.
Jacob pęka z dumy. Być może Yassim go nie pocałuje, ale widzi w nim kogoś, kim on, Jacob, chce się stać. To coś w rodzaju potwierdzenia.
– Jesteś tu całkiem nowy – kontynuuje Yassim. – To twoja pierwsza praca na dyplomatycznej placówce za granicą i dlatego czujesz się jeszcze trochę zagubiony. Jesteś przyzwyczajony do sprawowania kontroli. W szkole byłeś zdolnym uczniem, miałeś same dobre oceny. Na pewno mówisz perfekcyjnie po arabsku, i to bez żadnego akcentu.
Yassim uśmiecha się coraz szerzej, coraz bardziej się nakręca.
– Grasz w squasha i w tenisa, lubisz niemieckie białe wina, a gdy wlejesz w siebie kilka kieliszków, odpuszczasz sobie tę ugrzecznioną fasadę i tańczysz na stole przy rytmach ABBY.
Jacob oblewa się rumieńcem. Nie wie tylko, czy z dumy – bo Yassim widzi go takim, jakim chciałby być – czy raczej z obawy, że Yassim z niego drwi, bo widzi w nim zwykły stereotyp.
– Jak oceniasz moją opinię o tobie? – pyta Yassim. – Widzę, że się zaczerwieniłeś, więc chyba się nie mylę?
– Mów dalej – szepcze Jacob. – Chcę cię słuchać.
Yassim kiwa głową i przysuwa swoją twarz bliżej jego twarzy. Jacob chciałby zamknąć oczy, otworzyć usta i przyciągnąć go do siebie, ale wie, że nie na tym polega jego rola. Wyraźnie czuje, że to Yassim tu decyduje, więc zostawia to tak, jak jest, postanawia trwać w tym przekonaniu.
– Wywodzisz się z porządnej rodziny – kontynuuje szeptem Yassim, jakby opowiadał bajkę. Rzeczywiście, po części to prawda. – Eleganckie mieszkanie w Sztokholmie? Ojciec jest politykiem, a może nawet ambasadorem? Wiesz, jak posługiwać się sztućcami, przynajmniej podczas obiadów w ambasadzie. Twoja matka ma pieniądze, może nawet posiadłość na wsi. Nosisz dobre nazwisko, może nawet dwuczłonowe?
Jacob przestaje się rumienić, oblewa go fala zachwytu. To działa! Po raz pierwszy tak naprawdę testuje siebie samego i okazuje się, że to rzeczywiście działa. Wszystko, co tak misternie konstruował i planował, czego uczył się w młodości, działa. Wszystko, czego się nauczył, żeby umieć udawać, w najdrobniejszym szczególe, żeby udało mu się wykonać skok w nowe, lepsze życie.
Z drugiej strony wszystko to wydaje mu się nieważne. Czuje, że to nie ma żadnego znaczenia. Odnosi wrażenie, że postawił nie na to co trzeba, jakby dokonał błędnej kalkulacji. Wciąż ma przed oczami zdjęcie młodej prawniczki z „Dagens Nyheter”, widzi jej zdecydowane spojrzenie i przekonanie o własnej racji. Krew w nim płonie, ogarnia go coraz większy chaos i ryzyko. Spędził dopiero jeden dzień w Bejrucie i jedną noc w tym ogrodzie, a cała przeszłość przestała mieć znaczenie. Po raz pierwszy w życiu chce opowiedzieć, kim naprawdę jest. Otwiera usta.
Zanim jednak zdąży cokolwiek powiedzieć, Yassim zbliża swoją twarz do jego twarzy. Są już tak blisko siebie, że dotykają się nosami. Jacob z trudem się powstrzymuje, żeby nie wybuchnąć nerwowym śmiechem, ale zanim zdąży to zrobić, Yassim dotyka wargami jego ust. Jacob od razu zapomina o wszystkim, co Yassim mu powiedział, zapomina o ogrodzie i o swojej historii – zarówno tej prawdziwej, jak i wymyślonej.
W tym momencie tylko to jest ważne, tylko to się liczy.
Dopiero gdy Yassim się od niego odsuwa, Jacob otwiera oczy. Zaczyna się przejaśniać, z ciemności wyłaniają się zarysy tego, co ich otacza. Zaraz minie noc i zacznie się świt, który wkroczy do ogrodu nad nieskoszoną trawą, zapląta się w koronach zdziczałych drzew i zacznie się wspinać po fasadach zapuszczonego różowego pałacu. Jacob drży, próbuje się uśmiechnąć, podczas gdy Yassim wsunął mu dłoń pod rozpiętą koszulę i głaska go po piersi.
– Zmarzłeś – mówi. Cofa dłonie i zapina koszulę Jacoba na guziki. – Nie chcę, żebyś się przeziębił.
Jacob pochyla się w jego stronę, kładzie ramię Yassima na swoich barkach i opiera czule głowę o jego szyję, tuż pod brodą. Całuje go delikatnie w skórę, chwyta ją zębami i ssie.
– No to mnie rozgrzej – szepcze.
Przesuwa dłonią po twardym brzuchu Yassima, przenosi ją na jego biodro i wsuwa w krocze. Yassim szybko oddycha, Jacob przyciąga go do siebie. Yassim broni się przed jego ręką, próbuje ją od siebie odsunąć i kilka razy mu się to udaje, ale pożądanie jest tak silne, a działanie hormonów tak przemożne, że nie może się oprzeć. W końcu chwyta Jacoba za dłoń i pociera nią swoje ciało.
– Nie opieraj się – szepcze Jacob. – Chcę cię poczuć.
Czuje, że nagle przepełnia go uczucie szczęścia. Udało mu się doprowadzić Yassima aż do takiego stanu, chociaż ten się bronił, nie chciał wyjść poza sferę pieszczot i pocałunków. Świadomość tego, że Yassim nie może mu się oprzeć, wprost go oszołamia, więc jęczy głośno do jego ucha. Ma nadzieję, że Yassim wreszcie się podda, ale to tylko złudzenie, bo Yassim jakby się nagle usztywnił. Odzyskał nad sobą kontrolę, zebrał siły i uwolnił się od Jacoba.
– Nie teraz – szepcze. – Nie tutaj.