Uczeń nekromanty. Plaga - E. Raj - ebook + audiobook

Uczeń nekromanty. Plaga ebook

E. Raj

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W niezwykłym uniwersum Ucznia, na masywnej planecie otoczonej olbrzymimi księżycami, rodzą się coraz potężniejsi magowie. Ich świat przenika magia, która wciąż tworzy nowe formy, nowe istoty, nowych bogów. Jednak, jak w każdym świecie, tutaj także balans sił jest kruchy. Wszyscy w pewnym sensie – są czyimiś niewolnikami. Zwiastunem Zmiany są narodziny chłopca-nekromanty, który… wcale nie jest zbawicielem ich świata. Kim jest i kim są ludzie z jego rodu? Czy wszyscy nieuchronnie, razem z nim, podążają ku… zagładzie?

To nie Harry Potter. Próżno tu szukać klarownego podziału na dobro i zło. Bohaterowie są toksyczni, szarzy, trudni do polubienia. W tym świecie króluje egoizm, zdrada, patologia i rodowa nienawiść. Zawiłe, rodzinne relacje, nieoczywiste powiązania, niekończące się pragnienie zemsty… oto upadły świat Syllonu.

Książka przeznaczona jest dla młodych dorosłych.

CYTAT: Teraz wszystko idealnie pasowało. Świat się rozpadł? Nie – taki był już od dawna, tylko wszyscy patrzyli w drugą stronę. – Żadnych epickich elfich księżniczek! Żadnych cnotliwych królów! Żadnych wesołych krasnoludów! Żadnego walecznego bohatera! Nic, absolutnie nic nie pozostało tu święte i nieskażone! – wrzasnął na całe gardło, w przewrotny sposób radując się rozciągającym się dokoła pandemonium. – Antyfantazja – dodał pod nosem. – Ten świat to prawdziwa antyfantazja! Miał wrażenie, że wszystko, co siedziało w jego wnętrzu, wydostało się na zewnątrz, wypełzło, ożyło… zupełnie jak zombie na ulicach miasta. A przy okazji – odciążyło go. Szedł, czując się jak odurzony, upojony smakiem wolności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 1036

Oceny
4,5 (36 ocen)
23
8
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewakr1

Nie oderwiesz się od lektury

genialna, tu nie ma miejsca na nudę
00

Popularność




SŁOWO OD AUTORKI

Drogi Czytelniku/ Droga Czytelniczko, dziękuję, że dałeś/łaś szansę uniwersum Ucznia nekromanty. Książka ta jest już drugim wydaniem „Plagi”, jednak bardzo mocno zmodyfikowanym i poprawionym w stosunku do wydania pierwszego. Starałam się brać pod uwagę uwagi Czytelników. Relacja głównego bohatera z jego opiekunem została niemal przepisana od nowa, opisy i dialogi skrócone. Gorąco zalecam ponowną lekturę wszystkim tym, którzy czytali wydanie pierwsze, ponieważ zawiera nowe postacie, nowe wątki, a także nowe, bardziej aktualne zakończenie. Pozwoli ono łatwiej przejść do tomu II i odnaleźć się w jego linii fabularnej.

Dziękuję wszystkim moim Czytelnikom, za to, że jesteście ze mną i wspieracie uniwersum Ucznia!

Książki z uniwersum Ucznia nekromanty:

Tom I: Plaga

Prequel do tomu I: „Sekrety”

Prequel do tomu II: „Mavec”

Uczeń nekromanty – „Opowiadania” (Potwór, Król, Dług)

Tom II: „Fascynacja”

Informacje o miejscu zakupienia książek znajdziecie na www.uczennekromanty.pl/do-pobrania

UWAGA: Spis postaci oraz słownik terminów są na końcu książki.

Uwaga2: Książka nie posiada stylizacji językowej średniowiecznego fantasy – tylko współczesną. Jeśli nie lubisz takich połączeń, lektura może nie być dla Ciebie satysfakcjonująca. :(

MISTRZ I JEGO UCZEŃ

Każdy akt, z którego rodzi się zdolny nekromanta, musi być z definicji aktem nieprawości, aktem gwałtu i zepsucia. Pan Ciemności nie daje swojej mocy pierwszemu lepszemu przybłędzie, któremu roją się marzenia o panowaniu nad życiem i śmiercią! Każdy z nich rodzi się ze zła i z jego piętnem kroczy swoją ścieżką. A prawdziwie wielcy nekromanci rodzą się z największego zła i najwyższego naruszenia Boskich Praw.

Mag-kronikarz Zevran z Velenzji, „Narodziny zła”, vol. 2

39 lat po Rewolucji Światłości

Wzdłuż pokrytego pnączami budynku przemykał ostrożnie mały chłopiec. Poruszał się ze skupieniem i determinacją. Światło słoneczne malowało na jego twarzy ulotne smugi mroku i jasności.

W dziecięcym umyśle chłopca nie obudziło się jeszcze nic ohydnego czy bluźnierczego. 

To musiało poczekać, nabrać smaku. Na razie był po prostu ciekawskim, niewinnym dzieckiem. Odczuwał ogromne pragnienie poznania sekretu Mistrza, choć szło ono w parze z dławiącym uczuciem strachu i niepokojącą słabością w okolicy pęcherza.

Zagadkowy budynek stał w pewnym oddaleniu od ich posiadłości, w zapuszczonym ogrodzie, rozciągającym się nad łagodnym brzegiem Czarnej Rzeki. Ukryty w cieniu starych, drzew, stanowił przewrotne wcielenie wszystkich tajemnic dziecięcego świata. Chłopiec od dawna pragnął poznać prawdę o swoim opiekunie i odkryć powód, dla którego zakazano mu odwiedzać to szczególne miejsce.

Los uśmiechnął się do niego ponownie, gdy okazało się, że żelazne, kratowane drzwi do budynku ktoś zostawił lekko uchylone. Niecodzienna sytuacja, jeśli wziąć pod uwagę drobiazgowość Mistrza. 

Wstrzymując oddech, powoli pchnął ciężkie odrzwia, wsłuchując się w każdy odgłos. Nie musiał otwierać ich zbyt szeroko. Jego drobne ciało z łatwością zmieściło się w powstałej szczelinie. Wewnątrz panował półmrok, pachniało niezwykle intensywnie: pleśnią, kurzem i czymś jeszcze – bardzo wyrazistym i cierpkim. 

Przedsionek był krótki i prowadziły z niego trzy pary ciemno pomalowanych drzwi, z których żadne nie były oznaczone. Nasłuchiwał przy dwóch pierwszych z lewej. Ponieważ jednak były zamknięte na głucho, jedyną logiczną alternatywą pozostały te ostatnie, najdalsze.

Gdy tylko przyłożył do nich ucho, lekko się poruszyły, wzbudzając nerwowe drgnięcie jego serca. Przez powstałą szparę dobiegł go cichy szelest, potem zgrzytnięcie i na koniec delikatny szum wody. Miał wrażenie, że słyszy coraz mniej, bo wszystko zagłuszało pełne paniki dudnienie serca i własny, przyśpieszony oddech. W końcu zebrał się na odwagę i zbliżył oko do cienkiej szczeliny.

Tak, mistrz Rothgar tam był.

Wysoki, żylasty mężczyzna – odziany w czerń. Nie wyglądał na stereotypowego nekromantę z ludowych wyobrażeń, nie miał czerwonych oczu, długich pazurów czy łysej czaszki. Był nieco po czterdziestce i posiadał nietypowe zamiłowanie do przesiadywania w prosektoriach. Nad jego głową unosił się magiczny świetlik, wydobywając z mroku blady odcień cery. Bardzo ciemne cienie wokół oczu sprawiały wrażenie mrocznego makijażu, a gęste, czarne rzęsy dodatkowo potęgowały ten efekt. Włosy ciasno splótł w długi, kruczy warkocz z tylko pojedynczymi srebrnymi nitkami. Jego regularne rysy odznaczały się ogromnym podobieństwem do rysów twarzy chłopca; uwidaczniało się ono także w upartym zarysie ust i podobnej, ogólnej aurze. 

Malec na chwilę wstrzymał oddech. 

Mistrz Rothgar wykonywał właśnie precyzyjne cięcie. Ruchy miał powolne, dokładne, wręcz rzeźbiarskie. Ośmiolatek miał się potem dowiedzieć, że cięcie to wykonywane było na kształt litery Y i wymagało użycia sporej siły, tak by przebić się przez żylastą tkankę. Dłoń Mistrza poruszała się płynnie, niemal czule, rysując linię od przodu każdego ramienia aż do dolnego końca mostka. Z wprawą oddzielił mięśnie od żeber nieboszczyka, a luźny płat skóry odciągnął, kładąc mu go na brodzie. Wszystko poszło idealnie. Mistrz umiał docenić takie drobne przyjemności jak wykonanie symetrycznego cięcia, zrodzonego z jednego, eleganckiego ruchu.

Chłopiec przełknął ślinę i dokładniej przyjrzał się obiektowi pracy Mistrza. Martwy był chudym, starym mężczyzną o gruzłowatej skórze i skąpym owłosieniu. Wydatny nos sterczał drapieżnie, a otwarte usta ukazywały popsute, wybrakowane zęby. Jego prawa ręka zwieszała się poza obszar stołu, bujając się lekko, w miarę jak Mistrz zanurzał narzędzia w głębi tułowia.

Malec patrzył na tę kołyszącą się rękę z jakąś dziwną fascynacją. Była koścista i spracowana, miała kolor popielato-piaskowy. Końcówki palców stały się ciemne, niemal bordowe, a paznokcie dość długie i całkiem czarne. Jeden z nich złamano tuż przy obrąbku, tak że jego płytka odstawała. Zakrzepła brunatna krew pokrywała cały palec. Chłopiec doznał nieprzyjemnego wrażenia, że palec został w ten sposób potraktowany jeszcze za życia mężczyzny.

Drgnął, słysząc nieprzyjemne chrupnięcie. 

Rothgar, za pomocą narzędzia podobnego do zakrzywionego sekatora, oddzielał właśnie mostek razem z częścią żeber, tak by odsłonić organy wewnętrzne. Gdy podniósł go triumfalnie do góry, podobnego do krwisto-szarego, połyskującego pająka, dzieciak nie wytrzymał. Zawartość jego żołądka powędrowała wzdłuż przełyku i wypłynęła na ziemię w monochromatycznej fontannie na wpół przetrawionych bułeczek, mleka i jajecznicy. I kilku chyłkiem zwędzonych z kuchni brzoskwiniowych ciasteczek.

Zgiął się wpół, dość teatralnie wykaszlał resztę. Druga fala wymiotów wydostała się także przez nos, wywołując nieprzyjemne łzawienie w oczach i pieczenie w tyle gardła.

Dłoń, która spoczęła ciężko na jego ramieniu, wcale go nie zaskoczyła. Spodziewał się jej, a drgnięcie, jakie wywołała, było tylko surowym odruchem jego ciała.

– No, no…

To było wszystko, co na powitanie rzucił Mistrz. Załzawione oczy wychowanka uniosły się i spoczęły na jego twarzy. Szare tęczówki chłopca przypominały tarcze, wzniesione w obronnym geście. Mężczyzna przysunął się bliżej i drugą dłoń położył na czarnych, jedwabistych włosach dziecka, opadających w nieładzie na drobną buzię. Gest zdawał się zawierać w sobie obietnicę ostatecznego rozproszenia mroków tajemnicy. Czyżby kara oddalała się, a nadchodziła nagroda?

– Mistrzu, ja… – Głos ośmiolatka był bardziej drżący, niżby sobie tego życzył, ale z czego nawet nie zdawał sobie sprawy, zabrzmiało w nim pragnienie odkupienia winy, zmniejszając odrobinę gniew Rothgara.

– Norgal, no cóż. I tak wszystko powoli do tego zmierzało. Wielu chłopców młodszych od ciebie podejmuje naukę. Poza tym… ciekawość dziecka jest tak samo odwieczna jak wojna między Panem Światłości a Panem Ciemności, dlatego nie dziwi mnie twoja obecność w tym miejscu… – Jednak w trakcie, gdy mówił te słowa, palce stopniowo zaciskał na ramieniu dziecka coraz mocniej i mocniej, w jakiś nienaturalny sposób zaprzeczając spokojnemu wydźwiękowi swoich słów. Na twarz wpłynął mu mroczny uśmiech. 

Oblicze chłopca pozostało całkowicie niewzruszone – jego oczy patrzyły prosto w stalowe źrenice starszego mężczyzny. Gdy siła ucisku urosła na tyle, by zacząć zadawać mu ból, usta malca leciutko drgnęły i zacisnęły się, wciąż jednak pozostając nieme. 

Jego umysł, w jakimś niezrozumiałym odruchu, sięgnął w stronę umysłu nauczyciela, jakby chcąc połączyć się z nim i zatrzymać to, co się właśnie rozgrywało, ale… napotkał tylko mur nieprzeniknionej ciszy.

Tymczasem Mistrz z niebywałą uwagą obserwował subtelną grę uczuć widoczną na twarzy wychowanka. Ciemne brwi mężczyzny zbliżyły się do siebie, niemal łącząc się ponad nosem. Przyśpieszony oddech dziecka był doskonale słyszalny w absolutnej ciszy panującej w pomieszczeniu. Sekundy mijały, dla chłopca subiektywnie przeciągając się w minuty. Malec czuł, że jego własne dłonie zaciśnięte w pięści robią się nieprzyjemnie mokre i chłodne. I wtedy, dokładnie w tej chwili, na samym dnie jego umysłu coś drgnęło, po raz pierwszy…

Coś nieokreślonego, obcego, drapieżnego.

Podniosło głowę, przebudzone, biorąc pierwszy, niełatwy oddech. Norgal zauważył, że w miejsce strachu, jaki do tej pory odczuwał, powoli ogarnia go… gniew. 

Surowy, pierwotny, bezlitosny. Jak fala powodzi – narasta w nim i potężnieje z każdą upływającą sekundą… 

Gniew!

– Nie poddawaj się! Nie poddawaj się nigdy! – rozszeptał się tajemniczy głos w jego umyśle. – Nigdy… Nigdy! – powtarzał jak leśne echo. Chłopiec zastygł zatem niczym spiżowy rycerz, nieugięty, zawzięty, gotów wytrzymać ten dziwny pojedynek bez poruszenia się, choćby palce Mistrza miały zgnieść jego drobne ramię aż do kości.

Ból nie przekroczył jednak pewnego poziomu, gdyż był tylko swego rodzaju testem. Norgal nie potrafił ocenić, jak długo to trwało, nim Mistrz niespodziewanie cofnął swoją rękę.

Kontakt, który mężczyzna nawiązał ze swoim wychowankiem, sięgał jednak o wiele głębiej, niż Norgal mógłby przypuścić. Rothgar w bliskim kontakcie fizycznym zyskiwał największą władzę nad dotykanym obiektem, tak jak mogli to robić wyłącznie najsilniejsi magowie z jego profesji. Odkrywał w ten sposób poziom magii dotykanego, jego talenty magiczne, stan zdrowia, kondycję.

A jednak nawet specjalny talent Mistrza nie dał mu możliwości usłyszenia tajemniczego głosu, rozbrzmiewającego w umyśle chłopca ani wyczuć narastającego gniewu. Upewnił się tylko co do skali mocy, która wypełniała małe ciałko dziecka, czekając na nauczyciela, który nada jej stosowne ramy i pomoże rozkwitnąć…

W trwającej ciszy słychać było rytmiczne kapanie wody, gdzieś daleko, za ścianą. Malec wypuścił z płuc powietrze, a przez jego twarz przebiegła fala tików. Konfrontacja dobiegła końca, tajemniczy głos ucichł, a gniew stopniowo przygasł. Wycofał się rakiem i przyczaił na dnie jego umysłu, aby rosnąć tam niczym chorobliwy guz ukryty w bezpiecznej niszy i stopniowo nabierać mocy.

Tymczasem starszy mężczyzna rozprostował palce i pokiwał głową. Norgal przetrwał próbę bez ruchu i bez słowa protestu. To był dobry omen. Zbyt wrażliwi, zbyt słabi nie nadawali się na nekromantów ze względu na specyfikę tej wymagającej profesji. Używanie ich typu magii zawsze wiązało się z dyskomfortem a przy najmocniejszych zaklęciach – także bólem fizycznym. 

Wyprostował się powoli, rozprężając ramiona, i pchnął szerzej drzwi, tak aby wpuścić malca do środka prosektorium. Owszem – miał w planie ukarać dziecko za nieposłuszeństwo w bardziej tradycyjny sposób, ale w obecnej chwili znajdował się w mało pedagogicznym nastroju. Położył dłoń na głowie leżącego nieboszczyka i chwilę dumał nad zabawną dramaturgią tej sceny. Wykonał nawet teatralny gest wolną dłonią.

 – Jestem nekromantą, Norgalu. Od dawna byłeś ciekaw mojej profesji, podejrzewałeś, że medycyna sądowa to nie jest wszystko, czym się zajmuję, prawda? – Odczuwał teraz pewien rodzaj wewnętrznego zadowolenia, jak zawsze, gdy zdradzał komuś sekret swojego zawodu, a nie zdarzało się to często.

Ku pewnemu rozczarowaniu Mistrza, chłopiec zmrużył tylko lekko oczy i uśmiechnął się drwiąco. Z długimi, czarnymi pasmami włosów i wielkimi, przejrzystymi oczyma, wyglądał trochę jak mała, krnąbrna dziewczynka, która ma ochotę pokazać mu język. Odpowiedział stosunkowo cicho, ale bardzo aroganckim tonem:

– Słyszałem już, jak służba o tym plotkuje. – Wzruszył ramionami.

– Ooo! – Mistrz lekko przekrzywił głowę. – Co takiego mówią?

Jego wychowanek przybrał tajemniczą minkę. Jego pięknie wykrojone usta złożyły się do subtelnego uśmiechu.

– Bardzo wiele ciekawych rzeczy. Na przykład, że jesteś królewskim bastardem, podobnie jak Mistrzyni. A wasza matka była wiedźmą z Hezrynu – zawahał się na chwilę, nim na nowo podjął temat. – Podejrzewałem już od dawna, że jesteś malefikiem i ożywiasz tu ludzi.

Brwi nekromanty powędrowały do góry. Mężczyzna pochylił się w stronę chłopca i wyszeptał bardzo cicho:

– Tak, tym się właśnie zajmuję. A nawet więcej! 

Gdy jego oczy ponownie spotkały się ze stalowymi tęczówkami dziecka, dostrzegł w nich błysk zrozumienia. Błysk aprobaty. Zwiastun potencjału… Zapowiedź słodkiego plonu – dla każdego mistrza.

 – Chciałbyś spróbować? – Lekkim ruchem głowy skierował uwagę Norgala w stronę nieboszczyka.

Chłopiec odpowiedział skinieniem. Wyciągnął drobną rączkę w stronę Rothgara, który z powagą włożył w nią skalpel, w pewien sposób celebrując tę historyczną chwilę.

Na filigranowym, białym jak porcelana obliczu dziecka pojawił się zachwyt. Źrenice rozszerzyły się. Nekromanta przypatrywał się malcowi z uwagą, mile zaskoczony tym, co okazało się drzemać w głowie jego wychowanka. Norgal, pomimo swoich ośmiu lat, wyglądał młodziej, co było zasługą wiotkiej budowy ciała i wielkich, niewinnych oczu. Z pewnością niewielu ludzi skłonnych byłoby przypisać mu jakiekolwiek mroczne instynkty.

Nekromanta sprawnie podsadził chłopca do stołu, tak by mógł on po raz pierwszy w życiu zobaczyć wnętrze ludzkiego ciała. Oczy dziecka z zainteresowaniem prześlizgiwały się po połyskujących, lekko wzdętych organach. Mimo że przepona zasłaniała jeszcze dolną ich część, widoczne były już obydwa płaty płuc i nieruchome serce nieboszczyka. Niegdyś napełniało się różnorodnością uczuć, teraz było tylko zastygłym, zimnym kawałkiem zużytego mięśnia. I dokładnie w taki sposób postrzegał je ośmiolatek.

– Czy elfy i orki wyglądają tak samo, gdy się im zagląda do brzuchów?

Niewiele brakowało, by Mistrz roześmiał się, psując powagę tej chwili.

– Podobnie, bardzo podobnie, choć oczywiście niektóre organy różnią się proporcją.

Norgal z zadumą pokiwał głową i ostrożnie zerknął na plamę wymiocin, ciągle widoczną na progu prosektorium. Czuł się tak, jakby żegnał się z częścią siebie, częścią swojego dawnego życia, które odrzucił w tym bezbronnym i niewinnym odruchu. Była żółta i pachniała kwaśno. Nie było w niej nic godnego uwagi, dlatego… malec szybko o niej zapomniał.

Cały nowy świat czekał przecież na niego, bliski i kuszący – na wyciągnięcie ręki, której skalpel stał się teraz połyskliwym przedłużeniem.

A potem swoją drobną dłonią, dzierżącą narzędzie jak broń, nacisnął na lewy płat płuca. Zbyt słabo, by wykonać głębsze cięcie, jednak na tyle mocno, by poczuć, jak tkanka ustępuje pod naciskiem ostrza. Było to dziwne, specyficzne uczucie. Na chwilę uniósł rękę i popatrzył na swoje dzieło z wahaniem, jakby dawał nieboszczykowi czas, by ten mógł zaprotestować. Martwy pozostał jednak nieruchomy i tylko zamglonymi oczyma wpatrywał się w powałę. Samo cięcie także nie wyglądało szczególnie przerażająco. Nieprzyjemne, mdłe uczucie ostatecznie opuściło chłopca, zamieniając się w ulgę i radość.

– Mistrzu, a powiesz mi, jak one się nazywają? Te… wszystkie rzeczy tu w środku? I do czego służą? 

Rothgar tylko się uśmiechnął. Tego dnia zyskał nowego ucznia.

INNY UCZEŃ

Magia uważana jest za mistyczną siłę, która dana jest wybrańcom. Ja jednak uważam ją za mechaniczną właściwość naszego świata.

Matematyk i przyrodnik – Sevius, „Obalanie mitów” 

Dokładnie tego samego dnia, gdy Norgal stał się uczniem nekromanty, do klasztoru Trzech Księżyców zawitał nowy uczeń.

Dotarł tu po stromych stopniach, wiodących na szczyt góry stołowej, wznoszącej się nad Upadłym Miastem – Syllonem. Przyprowadziła go wysoka, zawinięta w czerń kobieta, która powierzyła opiekę nad chłopcem bratu Mecjuszowi. 

Już następnego dnia zakonnik powitał go w klasie dla początkujących. 

Mimo tego, że był członkiem Rady Królewskiej, a w zakonie piastował wysoką pozycję, już wiele lat temu zdecydował o kontynuowaniu pracy z młodzieżą, podążając za swoim nauczycielskim powołaniem. Nauczał ścieżki Trzech Księżyców zarówno najmłodszych, jak i najstarszych uczniów, przyglądając się ich potencjałowi i umiejętnie, z ogromną dozą intuicji, wskazując tych, którzy przejawiali największe zaangażowanie oraz mieli wrodzone predyspozycje do mnisiego życia.

Nowy uczeń zasiadł w jedynej pustej ławce na końcu sali i z ciekawością rozglądał się dokoła, wodząc swoimi wielkimi, jasnymi oczyma po ścianach pokrytych ascetycznymi, ale pięknymi mandalami. Największa z nich przedstawiała ich macierzystą planetę – Jolinę – otoczoną trójką olbrzymich księżyców i szesnastoma księżycami miniaturowymi. Układ ten ukazano w uproszczonej, geometrycznej formie, gdzie największe księżyce ustawiono na wierzchołkach równobocznego trójkąta, którego centrum zajmowała planeta. Całość ujęta była w wielkie koło, na które nanizane były pozostałe, maleńkie księżyce. 

Chłopiec drgnął lekko, gdy Mecjusz niespodziewanie stanął obok niego.

– Zaintrygował cię ten obraz? Widzę, że mu się uważnie przyglądasz.

Nowy uczeń kiwnął potwierdzająco czarnowłosą głową. Miał jasną, różaną cerę i niemal dziewczęce rysy. Uśmiechał się pięknie wykrojonymi ustami. 

– Ten obraz jest źródłem wielu z naszych poglądów. Część z nich poznasz na późniejszych etapach twojej nauki, ale już dziś mogę ci powiedzieć, że widzisz przed sobą przyczynę, dla której, jak głoszą mnisi naszego zakonu, na naszej planecie istnieje magia.

Oczy dziecka podniosły się i spojrzały prosto na posągowe oblicze starego mnicha.

– Myślałem, że to bogowie dają nam magię – powiedział, mrużąc powieki.

Mężczyzna uśmiechnął się z wyrozumiałością. 

W Syllonie, od czasu, gdy niemal pół wieku temu zakazano kultu Pana Ciemności, a na dominującej pozycji w panteonie bogów ustanowiono Pana Światłości, zabronionych zostało wiele funkcjonujących wcześniej naukowych poglądów na temat magii. Były zbyt niewygodne – nie pasowały do teologii wiążącej się z promowanym przez królestwo bogiem, dlatego sukcesywnie usuwano ich ślady z podręczników szkolnych.

– Ach, tę doktrynę intensywnie rozpowszechniają kapłanki Pana Światłości. Dzięki temu wszyscy ludzie, którzy korzystają na co dzień z magii, żyją w przekonaniu, że zawdzięczają to łasce boga Elynna. Wierzą, że bez oddawania mu czci magia by ich opuściła, dlatego świątynie Pana Światłości są obecne właściwie wszędzie. Jedna kaplica znajduje się nawet w głównym budynku Akademii Magii.

 – A wy? Jak uważacie? Skąd bierze się magia? – zapytał cicho chłopiec, delikatnie gładząc dłonią porysowaną powierzchnię ławki.

– My wierzymy, że magia nie ma nic wspólnego z bogami. To niezwykły rezonans, który istnieje pomiędzy naszą planetą a jej trzema symetrycznie rozlokowanymi księżycami, jest bezpośrednią przyczyną potężnej energii, która przenika Jolinę i którą część z nas potrafi wykorzystać, przetworzyć w sobie.

– Kim… w takim razie są bogowie? – dopytywał się nowy uczeń. Jego buzia była jasna i dziecinna, a jej wyraz wydawał się stanowić perfekcyjne połączenie naiwności i niewinności.

Mecjusz uśmiechnął się lekko.

– Można powiedzieć, że… pasożytami. Zasilanymi naszym strachem i szczęściem, bólem i nadzieją. 

Tuż po wygłoszeniu tego znaczącego poglądu odwrócił się i podszedł do okna, tak by wyjrzeć na szkolny dziedziniec, bacznie przy tym śledzony spojrzeniem nowego ucznia.

Bawiąca się w berka grupka najmłodszych dzieci stała się przez chwilę dla Mecjusza ucieleśnieniem jego bezbronnych, ludzkich przodków, którzy, wystraszeni i bezsilni wobec bezlitosnego żywiołu natury, wznosili naiwne modły, prosząc o opiekę potężniejsze, duchowe istoty, które przybyły na Jolinę. Nazwali ich potem bogami i przypisali im wszystkie te cechy, jakich zabrakło im samym… choć oczywiście stopniowane do formy najwyższej. Sukcesywnie nasycali te wyobrażenia energią, aż stały się jeszcze potężniejszymi bytami, zależnymi jednak ciągle od dopływu energii swoich wyznawców…

 – Wzrastają na nas. Karmią się naszymi lękami. I to od naszej wiary zależą – powiedział Mecjusz, wciąż stojąc tyłem do klasy. – Aby kontynuować swoje istnienie, muszą pozostawać zasilani energią naszych wierzeń… – uzupełnił wypowiedź. Oparł dłoń na cienkiej, szklanej tafli dzielącej klasztorną klasę od zewnętrznego świata.

Gdy wiele lat temu doznał swojego prywatnego objawienia, sam był zagubionym, pozbawionym perspektyw człowiekiem, którego świat zawalił się w dniu, gdy utracił swoją ziemską pozycję i tytuł. Opuścił Hezryn w niesławie, szukając dla siebie nowej, lepszej drogi. Prawdziwe schronienie znalazł jednak dopiero w klasztorze Trzech Księżyców. 

Wiele lat medytacji, wglądu w swoje pokrzywione ego, wglądu w naturę tego, co stanowiło żywą tkankę tego świata, zmieniło jego podejście do życia na bardzo wielu płaszczyznach. Udało mu się dostrzec to, co umykało innym, choć nigdy nie uczynił z tego powodu do dumy. Swoją przemianę traktował jak naturalną ścieżkę każdego człowieka, który zamiast zadawać pytania, zaczyna słuchać odpowiedzi udzielanych przez samo życie. Który zamiast patrzeć we wskazanym kierunku, po prostu pozwala, aby jego oczy były otwarte. 

Obowiązki nauczycielskie także były jednym z jego wyzwań.

Odwrócił się zatem w stronę klasy i wykonał krótki gest dłonią.

– Nasza droga, jeśli tylko zechcesz, podpowie ci, jak ominąć ich moc. Jak się uwolnić od krępujących umysł wyobrażeń. Zobaczyć rzeczywistość w jej niepokojącej, ale wyzwalającej nagości. – Uśmiechnął się lekko, sam zdziwiony, w jak podniosłą formę ułożyły się jego słowa.

Potem westchnął i dodał:

– Jednak na żadnym etapie nie powinieneś traktować jej jako cudownego środka na osobiste wyzwolenie. Taki środek po prostu nie istnieje, a jeśli ktoś ci kiedyś obiecał, że odnajdziesz go w tym klasztorze, to skłamał. Ważne, abyś na tyle rozwinął swoją świadomość rozróżniającą, by podejmować decyzje niezależnie od boskich nakazów, a także… a może przede wszystkim, niezależnie od nas. – Uśmiechnął się znowu, refleksyjnie wznosząc wzrok na rząd rozwieszonych na ścianach mandali.

Chłopiec słuchał, milcząc, podobnie jak reszta klasy, która znała już tę część nauk Trzech Księżyców na pamięć. Nie sposób było odgadnąć, czy zrozumiał choćby jedno słowo z wypowiedzi mnicha, ale to nie miało teraz znaczenia, ponieważ Mecjusz wiedział, że pewne słowa powinny zostać wypowiedziane, niezależnie od okoliczności. 

Mnich rzucił mu jeszcze jedno spojrzenie tylko po to, by zauważyć, że oczy siedmiolatka wcale nie były szare jak oczy – absolutnie wszystkich członków jego rodziny.

Miały kolor niebieski i opalizowały niczym niebo po wschodzie słońca. 

Przejrzysty jak jaśniejący kryształ.

Przez chwilę patrzyli na siebie, a Mecjusz kontemplował nietypowy kontrast, który zachodził w chłopcu. Jego twarz i oczy były otwarte jak czysta księga, ale umysł… właściwie niewyczuwalny. Rzadka właściwość u kogoś, w kogo żyłach nie płynęła ani jedna kropla hezryńskiej krwi…

Zanim podjął przerwaną lekcję, wziął głęboki oddech i wyciszył swój umysł. Oczyścił go z myśli, z emocji, z filtrów. Doświadczył siebie jako czystej świadomości.

Wtedy jego wyostrzony, szósty zmysł przez ułamek sekundy ukazał mu obraz rzeczywistości w jej nagiej formie, pozbawionej kojącej zasłony iluzji i była ona… wstrząsająca. 

Ktoś inny być może krzyknąłby albo uciekł. Lub zrobił coś innego, bardzo nieodpowiedzialnego… 

Bo to, co siedziało w sali, pomiędzy uczniami… 

… wcale człowiekiem nie było.

Ale Mecjusz miał już tego typu reakcje poza sobą. On rozumiał. I nic więcej nie posiadało tu znaczenia. Dlatego jak zawsze, uśmiechnął się tylko łagodnie.

– A zatem do rzeczy, moje dzieci…! – Potoczył spojrzeniem po jasnych twarzach. – Dzisiaj zaczniemy przerabiać „Przepowiednie końca świata” spisane przez mnicha Astoraha, ostatniego z arcykapłanów Mor’tyra, Pana Ciemności. Czy przeczytaliście pierwszy rozdział, tak jak wam poleciłem? – Znów rozejrzał się po klasie, marszcząc brwi w wystudiowanym grymasie. Rolę surowego belfra miał opanowaną znakomicie, choć jak każda inna, którą odgrywał – stanowiła dla niego jedynie środek do celu.

Odpowiedziały mu speszone spojrzenia i pracowite kartkowanie leżących na pulpitach kopii książek.

– Kto zechce własnymi słowami opowiedzieć o zapowiadanym przez Astoraha Upadku Starych Bogów? Hmmm?

Do góry wzniosła się tylko jedna drobna rączka. Nowy uczeń uśmiechał się, pokazując rząd perłowych, doskonałych ząbków. Nie sposób było przy tym zignorować wyzywającego spojrzenia jego lazurowych oczu. To jednak, co całą resztę klasy zaskoczyło najbardziej, to fakt, że mimo iż nigdy nie czytał wymaganej lektury, znał odpowiedzi na wszystkie pytania. 

I tylko Mecjusz nie okazał zdumienia.

Gdy chłopiec powtarzał historię spisaną przed półwieczem przez arcykapłana Astoraha, mnich słuchał go swoim wewnętrznym zmysłem. Jego nadludzka intuicja, oczyszczona i rozwinięta przez lata medytacji, okazała się narzędziem ostrzejszym niż brzytwa. Choć to, co widział pod materialną powłoką chłopca, było trudne do uwierzenia, wręcz porażające – wiedział też, że nic nie wydarzyło się tu przypadkowo.

Pochylił głowę i po prostu to zaakceptował. Wzrastał i dojrzewał na trudnościach. Wiedział, że wyzwania w jego życiu nigdy nie pojawiały się po to, aby go zniszczyć, ale po to, by się z nimi zmierzył.

WSKRZESZENIE

Ktoś kiedyś powiedział, że nekromanta to asceta, który spędza swoje życie w cuchnących katakumbach, rozgrzebując przegniłą padlinę, i nie ma czasu na żądze cielesne… Skąd jednak na świecie tylu dewiantów i szaleńców? Rodzą się z przyzwoitych obywateli? Oczywiście, że te ohydne kreatury się mnożą, bo żadna obrzydliwa chuć nie jest im obca! Nie uszanują niczego, co święte! Miejcie oczy szeroko otwarte, a wasze kobiety zamknięte pod kluczem, bo to, co nam jawi się jako upodlający akt, im może wydać się zaledwie pikantną odmianą…

Vimar z Ludens, „Przestroga klechy”

Gdy mistrz Rothgar wszedł do komnaty, w której leżała zmarła, zastał ją zamkniętą w specjalnej szklanej trumnie – kapsule zatrzymującej upływ czasu.

Niechętnie zdjął biały welon spoczywający na wieku i spojrzał na bladą twarz nieboszczki.

Westchnął, bo doskonale znał leżącą przed nim osobę. 

Miał ją ożywić już… piąty raz. 

Fala przykrości, rezygnacji i smutku przepłynęła przez jego oblicze. Cofnął się o pół kroku i przez chwilę tak trwał. Śmierć musiała być gwałtowna, ponieważ ręce skręciły się w silnym skurczu, a wargi i dziąsła – podbarwiły na sino. Mimo że wiedział, iż wezwanie dotyczy wskrzeszenia, do ostatniej chwili łudził się, że to jednak nie będzie… ona. 

Może tym razem ktoś inny popełnił samobójstwo na terenie pałacu? 

Westchnął. 

Czubkami palców dotknął szklanej powierzchni kapsuły, wpatrując się w nieruchome oblicze widoczne za przejrzystą taflą. Na moment udało jej się uciec od tego piekła, jakie stanowiło jej życie. A potem on został wezwany, znowu, znowu i znowu… po to, by ją do niego przywrócić. 

Nie mógł odmówić.

Jego i zmarłą łączyły niegdyś bardzo bliskie więzi, których natury nie chciał jednak ujawniać nikomu postronnemu, dlatego zmobilizował się do działania i uporządkował w sobie niepokorne emocje. 

Wezwano go tu dziś w wielkim pośpiechu, przez portal komunikacyjny.

Miał swoją sławę w syllońskim podziemiu. Jego szczególne zdolności cieszyły się dużym powodzeniem, choć była w tym pewna przewrotność losu, zważywszy, że od kilku dekad nekromancja była oficjalnie zakazana. 

Poprzedni król Syllonu – Naramir II zwany Okrutnym – znajdując się pod przemożnym wpływem swojej żony Vanelis, byłej kapłanki Pana Światłości, wydał akt zakazujący kultu Pana Ciemności, Mor’tyra. Akt ten przeszedł do historii jako Rewolucja Światłości, rozpoczynając ustanowienie w Syllonie nowego kalendarza. 

Razem ze zniszczeniem świątyń i skazaniem na śmierć większości oficjalnych kapłanów, wszyscy ci, którzy wzywali imię Mor’tyra w swoich inwokacjach – stali się wrogami państwa, w tym także nekromanci, gdyż w powszechnym mniemaniu korzystali z jego błogosławieństwa. Na straży nowego porządku stanęło potężne Inkwizytorium, którego zadaniem było usuwanie wszelkich pozostałości po kulcie mrocznego boga, w tym ściganie ukrywających się malefików. 

W nozdrza Mistrza wdzierał się teraz zapach zetlałych kadzidełek oraz czegoś jeszcze, lepkiego, nieprzyjemnego, trudnego do sprecyzowania.

Rozejrzał się dokoła. 

Najpierw zauważył dwie świnie, przywiązane nieopodal. Następnie w głębokim cieniu pod ścianą dostrzegł młodą kobietę. Jak mu wcześniej powiedziano, to ona była odpowiedzialna za stworzenie szklanej kapsuły.

Rzucił jej zdumione spojrzenie, bo szata, którą na sobie nosiła, wskazywała na związek kobiety z Siostrami Światłości, choć – o ile mógł to ocenić – nie była wyświęconą kapłanką. Przebywanie w jednej komnacie z kimś, kogo można było uznać za sługę ich wroga, Pana Ciemności, musiało być dla niej specyficznym doznaniem.

Rothgar okrążył szklaną trumnę, obserwując jednak spod oka tajemniczą nieznajomą. Zauważył, że kobieta dość zdecydowanie odbiegała od powszechnie przyjętego stereotypu kapłanki. Była mianowicie… prawdziwą pięknością. Miała włosy w kolorze czystego miodowego złota, wielkie turkusowe oczy i delikatną, perfekcyjnie gładką cerę. Nawet Mistrz musiał przyznać, że nie zasługiwała na garbowanie solami chromu. 

– Jak dawno… to się wydarzyło? – spytał po krótkiej pauzie suchym, urzędowym tonem, starając się chwilowo odłożyć na bok ich ewidentne, światopoglądowe różnice.

Kobieta zachowała profesjonalny ton, widocznie i ona nie była w nastroju do dyskusji.

– O pierwszej dziewiętnaście – wygłosiła rzeczowo. – Wezwano mnie przez portal Sióstr Światłości już o pierwszej dwadzieścia jeden. Byłam tam wówczas jedyną osobą mogącą przeprowadzić rytuał kapsuły czasu, bo reszta sióstr uczestniczyła w ceremonii Ustanowienia Właściwego Porządku.

– Rozumiem – krótko skwitował jej wypowiedź, mimo że musiał wykonać duży wysiłek, by opanować wybuch śmiechu, wywołany samym tylko brzmieniem nazwy tak idiotycznego, jego zdaniem, święta.

Coś innego go zaintrygowało. 

Kobieta, która nie jest kapłanką, a zna sekretne zaklęcie kapsuły? 

Jeden z najbardziej świętych rytuałów, które przeprowadzały Siostry Światłości? W swojej bardziej krwawej odmianie, wymagającej użycia żywej ofiary, znali go także nekromanci, którzy używali podobnych szklanych trumien do zatrzymywania procesu rozkładu, ale z pewnością nie była to popularna sztuczka magiczna, dostępna byle adeptowi magii lub świeckiemu pracownikowi świątyni, a na takie stanowisko wskazywał jej niebieski habit.

Rzucił quasi-kapłance badawcze spojrzenie. Ona też obserwowała go z ogromną uwagą, a dzięki dużemu doświadczeniu w odczytywaniu ludzkich serc – udało jej się odnotować niezwykłą reakcję mężczyzny na widok twarzy zmarłej. 

– Jak masz na imię?

– Veena.

– Będziesz musiała teraz opuścić komnatę – powiedział cicho.

– Dlaczego? – Splotła ramiona na piersi. Na jej twarzy pojawił się ironiczny grymas. – Wiem, co będziesz tu robił. I nie, nie zamierzam donieść o tym Inkwizycji. Otrzymałam już stosowne wynagrodzenie za moją pomoc. Od króla… – zapewniła go z goryczą, jakby fakt, że jej milczenie zostało niejako kupione, stanowił ponury żart.

Przybrał możliwie najuprzejmiejszy wyraz twarzy, tak, aby nie odczuła nutki protekcjonalności, która zabrzmiała w jego słowach.

– Czy to nie stoi w ewidentnym konflikcie interesów z tym, co reprezentujesz?

Ku jego zdziwieniu kobieta hardo uniosła podbródek.

– Nie zakładaj niczego na mój temat. W czasach, zanim zdegradowano mnie z pozycji kapłanki, zapewne byłoby to dla mnie wstrętne i plugawe – rzuciła. – Ale obecnie nic nie jest w stanie pozbawić mnie złudzeń co do… tego, co się naprawdę dzieje na tym świecie… – Oczy kobiety błysnęły wyzywająco.

Po raz pierwszy odniósł wrażenie, że jest starsza, niż na to wyglądała. Jej świeży, dziewczęcy wygląd musiał być zasługą czegoś zupełnie innego niż młody wiek. Tajemnica, dlaczego zachowała urodę, nie interesowała jednak Rothgara na tyle, by o nią zapytać.

– Pijawy z pierścieniami iluzji na najwyższych stanowiskach w państwie. Potwory udające bogów, kroczące między żywymi. Demony obleczone w słodkie uśmiechy. Cały ten niestrawny fałsz… – kontynuowała z goryczą. – To wszystko bujnie się pleni pod cienką powłoczką państwowego kultu Światłości… i tak zwanego kanonicznego prawa. – Zarumieniła się z emocji. – A ty? Ty jesteś przynajmniej tym, kim jesteś i nie udajesz nikogo innego! – dodała z pasją, robiąc wymowną pauzę.

Turkusowe oczy byłej kapłanki wbiły się w jego szare tęczówki. 

Odpowiedział jej przeciągłym, wieloznacznym spojrzeniem, które przez chwilę połączyło ich w jakimś nieoczekiwanym porozumieniu. Niezwykła twarz kobiety nosiła ślady głębokiego cierpienia, które nie zdołało odebrać jej piękna, a może nawet nadawało mu bardziej mistyczny, głęboki wymiar, czyniąc ją podwójnie interesującą?

Fakt, że postrzegała otaczający ich świat w sposób pozbawiony złudzeń, stanowił też dowód zdrowego rozsądku. Stanowiła z pewnością ciekawą odmianę od powszechnego, bezrefleksyjnego typu wyznawców Pana Światłości, których na co dzień spotykał Mistrz.

Bardzo ostrożnie spróbował sięgnąć w jej stronę umysłem, ale gdy tylko natknął się na chaotyczną, przenikniętą bólem i rozpaczą plątaninę emocji, głęboko zakorzenioną w jakichś wydarzeniach z przeszłości – natychmiast się wycofał. Nie korzystał zbyt często z takiej formy kontaktu. Poza tym nie chciał teraz ryzykować utraty koncentracji niezbędnej do przeprowadzenia rytuału.

– Wszystko jest dla mnie zatem jasne. – Westchnął, czyniąc przy tym jakiś nieokreślony gest, który miał w zamyśle wyrażać pełne zrozumienie dla jej zagadkowego oświadczenia.

Z jakichś tajemniczych przyczyn Veena została wykluczona z szeregów wyświęconych kapłanek, a okoliczności towarzyszące temu wydarzeniu pozbawiły ją złudzeń co do natury tego świata. Chętnie poznałby te okoliczności, ale atmosfera, która panowała w piwnicach, nie sprzyjała zwierzeniom.

 – Może w takim razie mogłabyś mi w tym pomóc, udzielając odrobiny swojej energii? – dodał po niedługiej, ale krepującej pauzie. – Potrwa to dzięki temu nieco krócej.

– W porządku, pomogę. – Jej piękne oblicze tchnęło już tylko spokojną rezygnacją, zupełnie jakby wyrzuciła z siebie przed chwilą nadmiar negatywnych emocji.

Wciąż obserwował ją spod oka, rozkładając na ziemi swój „przybornik nekromanty”, jak go czasem żartobliwie nazywał.

Miał przy sobie sporo przydatnego sprzętu, który stanowił jego zabezpieczenie, gdyby coś poszło nie tak, jak się spodziewał. Jego bliźniacza siostra, mistrzyni alchemii Rothanna, dostarczała mu zioła i specyfiki potrzebne w sytuacjach, gdy przywrócenie zmarłego nieboszczyka wiązało się na przykład z koniecznością zdjęcia z niego uroków czy przekleństw lub usunięcia trujących substancji.

Najważniejszy element rytuału został tu dostarczony przez zaufanego posłańca. Katalizator zaklęcia znajdował się w malachitowej misie, opakowanej dodatkowo w szkarłatny materiał. Rothgar nie widział powodu do wyjmowania go przy kapłance, zwłaszcza że jego moc i bez tego mogła być skutecznie zaczerpnięta. Z enigmatyczną miną postawił naczynie pod stołem, na którym umieszczono szklaną trumnę, i westchnął głęboko, prostując grzbiet.

– Przystąpmy zatem do dzieła. Asystuj mi, Veena… – Zasugerował gestem, czego od niej oczekuje.

Treść inkantacji znał na pamięć, bo powtarzał ją tak wiele razy i przy tak wielu okazjach, że mógłby recytować ją od końca. Kobieta stanęła za jego plecami i położyła jedną rękę na ramieniu nekromanty. Nawet gdy zaczął inkantować swoim chrapliwym, donośnym tonem ani przez chwilę nie udało mu się wyczuć w niej jakiegokolwiek wahania lub lęku. Mimo psychicznego bólu, który wciąż odczuwała, na zewnątrz stanowiła wcielenie inercji. 

Wzniósł ręce do góry i zacisnął powieki, zaczerpując z siebie i byłej kapłanki dużą dawkę niezbędnej do rytuału energii, tak że ich skóra szybko pokryła się zimnym potem, a odczucie przejmującego, osłabiającego chłodu przeniknęło ich na wylot. 

Gdy ciało zmarłej zadrżało niespokojnie, Veena nadal stała nieruchoma i cicha, jakby bieżące wydarzenia w najmniejszym stopniu jej nie dotyczyły. To, co niegdyś pozbawiło ją złudzeń, musiało swoją skalą przekraczać nawet potworność rozgrywającego się obecnie rytuału, który dla człowieka z ulicy stanowiłoby z pewnością życiowy wstrząs.

Nekromanta jednym uderzeniem rozbił szklaną taflę kapsuły i szybko położył dłoń na ustach ożywianej. Zacisnął powieki i wyszeptał kilka słów w języku magii nekromantów – zwanym nekronimusem.

Po chwili odsunął rękę i ciemną, spienioną substancję, która się w niej teraz znajdowała, wytarł w skrawek leżącego nieopodal welonu. Podprowadził bliżej jedną ze świń i zaczerpnął część energii zwierzęcia, by zregenerować przepalony przełyk i żołądek. 

Potem stanął za głową kobiety i położył dłoń na jej czarnych, pięknych włosach.

– Witaj ponownie w świecie żywych… – wyszeptał niemal tkliwie. Ona rozkaszlała się, a jej ciało zadygotało, jakby zaatakowała ją bagienna gorączka. Gdy jednak wreszcie otwarła szare oczy, natychmiast rozpoznała Mistrza i dwie perłowe łzy spłynęły po jej bladych policzkach.

– Dlaczego, Rothgar, dlaczego? Dlaczego nie chcesz dać mi odejść?! – Głos miała lekko zachrypnięty, zupełnie jakby struny głosowe jeszcze nie całkiem się uzdrowiły.

– Wiesz, że to nie jest moja decyzja. – Głaskał ją przez chwilę po włosach. – Musisz to rozwiązać z nim i tylko z nim. Ja, póki co, jestem zaledwie… sługą.

Podniósł głowę i spojrzał na byłą kapłankę, która przysłuchiwała się tej rozmowie bez zdziwienia. Jej turkusowe oczy płonęły jakimś niezdrowym ogniem.

– Błagam cię, zlituj się nade mną, Rothgar! Jeśli kiedykolwiek mnie kochałeś, pozwól mi odejść!

Odwrócił twarz, a jego oczy pociemniały z nadmiaru emocji, a może z tłumionego gniewu, który pojawił się w nim falami. Zacisnął drgające powieki i szepnął:

– Wiesz, dlaczego nie mogę! On zostałby wówczas zabity! Nie rozumiesz? Ten sukinsyn wie o jego istnieniu. Trzyma nas oboje w szachu, jestem bezradny! 

Pochylił się nad głową kobiety i dotknął ustami jej białego czoła, a potem szepnął – bardzo cicho, tak aby jego słowa nie dotarły do uszu kapłanki:

– Mam jednak pewien plan, którego realizacja potrwa jeszcze chwilę, więc musisz być cierpliwa. Ale będziesz znowu wolna! Masz na to moje słowo. – Wyprostował się powoli.

Kobieta tak mocno zacisnęła powieki, że policzki dosłownie spłynęły potokami jej łez, mocząc jedwabną poduszkę, na której spoczywała. Potem ostatni raz przesunął dłonią po długich pasmach czarnych włosów. 

Odwrócił się i zajął pakowaniem swoich przyborów. 

Odkąd wiele lat temu uświadomił sobie, że nie może jej pomóc – musiał nauczyć się przybierać maskę obojętności na wydarzenia z jej życia, nieważne, jak tragiczne się okazywały. Doskonale wiedział, że tylko jego psychiczna odporność pomaga mu przesypiać noce spokojnie, bez uporczywych koszmarów i dlatego nie mógł sobie pozwolić na żadne dylematy moralne. Przeszłość miała pozostać w przeszłości. 

Nauczył się mocno, niemal obsesyjnie, koncentrować się na teraźniejszości i tylko dlatego zachował siły do dalszego życia i pracy. Okazjonalnie nawet bywał szczęśliwy – tym pełnym rezygnacji stanem szczęścia sporadycznie doświadczanym przez ludzi, którzy wyzbyli się resztek młodzieńczego optymizmu.

Odetchnął głęboko, starając się pozbyć negatywnych myśli i zacisnął mocno sznurek sakwy, w której ukrył swoje przybory. 

Potrafił się opanować, jeśli wymagały tego okoliczności. Tym razem nie było inaczej. Znał technikę stosowaną przez magów chaosu, która pozwalała na gładką zmianę stanu umysłu, nawet z uwzględnieniem skrajnych emocji – rozpacz gładko przechodziła w radość, smutek w euforię… Wstał, a gdy się wyprostował, oblicze miał już neutralne. Walka o zmianę jej losu nie miała na razie szans na sukces, a Mistrz był ponad wszystko – realistą.

Tymczasem ekskapłanka przypatrywała się osobie leżącej na katafalku. Wolno, niemal niechętnie podeszła bliżej, ramiona mając bezsilnie zwieszone.

Kobiety przez chwilę mierzyły się spojrzeniami; pojawił się w nich jakiś dziwny błysk, który umknął uwadze Rothgara. Veena delikatnie pochyliła się i szepnęła:

– Ciesz się, jeśli są po prostu źli. Gorzej, gdy udają wcielenie dobroci, a pod spodem… 

Czarnowłosa nie odpowiedziała, mimo że zdawała się rozumieć. Patrzyły na siebie tak, jak mogą patrzeć na siebie dwie istoty, których losy potoczyły się bardzo podobnie. Potem przywrócona do życia kobieta wolno odwróciła głowę i zakryła twarz dłońmi, jakby nie chciała mieć już nic wspólnego z przebywającymi obok niej ludzi…

Gdy Rothgar i jego tymczasowa asystentka opuścili komnatę, minął ich nerwowy korowód śpieszących na pomoc wskrzeszonej kobiecie służących, dotąd przez cały czas dyskretnie oczekujących w sąsiednim pomieszczeniu. 

Dziwaczna dwójka szła przez chwilę długim piwnicznym korytarzem, pogrążona w przygnębiającym milczeniu. Rothgar odczuwał teraz intensywną potrzebę przeżycia jakiegoś pozytywnego doświadczenia, nawet za cenę zrobienia czegoś nieodpowiedzialnego, wręcz szalonego. Chciał nadpisać dzisiejszy dzień, potrzebował zapomnieć, potrzebował oderwać się od sytuacji, potrzebował… zmiany.

Gdy zbliżyli się do schodów prowadzących na parter, zatrzymał się i zwrócił w stronę kobiety, skłaniając ją do zatrzymania się w pół kroku. Jego szare oczy były teraz tak ciemne, że wydawały się niemal czarnografitowe. Niespodziewanie ujął drobną dłoń Veeny i rzekł cicho:

– Wiem, że zabrzmi to dziwnie, i zapewne tego, co powiem, ludzie nie spodziewają się usłyszeć od nekromanty, ale… mnie daleko do powszechnie przyjętych standardów. – Uśmiechnął się, lecz nie było w tym nic usprawiedliwiającego, tylko wręcz przeciwnie: coś drapieżnego i prowokującego.

Uścisk jego dłoni wzmocnił się nieco, gdy składał kobiecie swoją propozycję:

– Nie chciałabyś poświęcić mi… chwili swojego czasu? 

Była kapłanka nie wyglądała na zaskoczoną. Uśmiechnęła się dziwnym, niemal groteskowym uśmiechem i bez słowa obróciła się do Mistrza. Pociągnęła go w stronę jednej z pustych komnat, które wcześniej mijali, a potem objęła ramionami za szyję.

– Nie boisz się, że mój dotyk cię skala…? – spytał nieco zaskoczony tą inicjatywą Mistrz, powoli przesuwając rękoma po jej wąskiej kibici. Ta prowokacja pojawiła się w jego ustach całkowicie świadomie, pomimo że odkrycie motywów kobiety nie było dla niego żadnym priorytetem. 

Pochylił przy tym głowę w stronę jej szyi – białej i pulsującej życiem, od którego już od lat tak rozpaczliwie uciekał. Gdy tylko dotknął gładkiej, gorącej skóry, poczuł się od razu tak, jakby opuścił swoje ciało i znalazł się w jakiejś sennej, mglistej krainie, w której nie pamięta się swoich imion i nie widzi swoich twarzy.

– Nie mogę być już bardziej skalana, uwierz mi. Zrobił mi to już jeden potwór, czy myślisz, że nekromanta uczyni wielką różnicę? – wyszeptała, a jej gorący oddech owionął jego usta.

Mimo że Mistrz nie miał pojęcia, co mogą oznaczać te słowa, nie podjął wysiłku, by zapytać. Jego umysł angażował się teraz w coś zupełnie innego.

– Nic już i tak nie ma znaczenia. Nic już nie ma dla mnie znaczenia… – powtórzyła, a niezdrowy błysk w jej oczach wydał mu się teraz lekko szalony. Odchyliła głowę do tyłu i osunęła się całym ciężarem w jego ramiona.

Trzymając ją mocno, pociągnął w stronę starej pryczy, na której podczas zmiany warty sypiali zapewne dworscy strażnicy, pozwolił kobiecie na nią opaść. Leżała chwilę bez ruchu, a turkusowe oczy nieruchomo wbiła w powałę.

Widząc ją w takim stanie, zawahał się, ponieważ, mimo że był nekromantą, nie był ani trochę nekrofilem i oczekiwał od swoich kochanek o wiele więcej zaangażowania w akt seksualny. Pasywność partnerki jawiła mu się jako coś niepożądanego w czasie seksu, bo nie dawała pewności, że przystępuje do aktu w zgodzie ze sobą, a tego jego ego nie przyjmowało pozytywnie. 

Veena, jakby odczytując wątpliwości Mistrza, wyciągnęła swą drobną dłoń, kładąc ją na jego biodrze. Drugą chwyciła za fałdy swojego habitu i wolno pociągnęła do góry, rozsuwając przy tym nogi w zapraszającym, jednoznacznym geście. Ta zachęta była dla niego w zupełności wystarczająca, a biel i gładkość ud obudziły niespodziewanie silne pożądanie. Usiadł koło niej, czując pulsowanie krwi w skroniach i dojmującą potrzebę, by ujrzeć więcej niż tylko skrawek nóg. Aby jednak tak się stało, znowu musiał działać całkowicie samodzielnie. Z wysiłkiem pozbawił kobietę reszty odzienia, a ona nie protestowała i nie przeszkadzała, ulegle pozwalając mu zszarpywać z siebie kolejne części bielizny. 

Gdy wreszcie także siebie uwolnił z ciężkiego habitu, napotkał wzrok kapłanki, prześlizgujący się po jego pokrytej węzłami mięśni klatce piersiowej z rozległymi, czarno-czerwonymi tatuażami, których znaczenia nie rozumiała. Potem przeniosła wzrok nieco niżej, a wtedy na jej twarzy pojawił się nikły ślad rumieńca. Mistrz przyjął tę oznakę panieńskiej nieśmiałości z rozbawieniem. Bardzo często widział w oczach kobiet to specyficzne oszołomienie pomieszane z obawą. A potem już bez zwlekania położył ręce na jej stulonych udach i rozepchnął je szerzej, robiąc sobie miejsce. 

Gdy mu się oddawała, robiła to z tak szczególnym wyrazem twarzy, że Mistrzowi trudno było go potem zapomnieć. 

Wydawała się równocześnie przerażona i podniecona. 

Rothgar wykorzystał swój telepatyczny talent, jak zawsze to robił w czasie seksu, aby dopasować się do jej oczekiwań. Z wprawą wzmacniał w umyśle Veeny wszystkie przyjemne bodźce, sprawiając, że szybko zalała ją fala intensywnej rozkoszy. Owszem, odczytał w jej myślach, że czuła się jak ofiara doznająca przy tym rozkoszy. Dostrzegł też, jak jej się to podobało. Ten desperacki seks miał dla niej wyjątkowo pożądaną, pieprzną nutkę perwersji.

Może w innej sytuacji takie dziwne nastawienie nieco by go zniechęciło, ale kobieta miała wyjątkowo ponętny biust, a Mistrz nigdy nie miał nic przeciwko kobietom tak hojnie obdarzonym przez naturę. Dlatego, nawet jeśli dla niej ten stosunek był czymś wynaturzonym, bluźnierczą ekstazą, jakąś formą słodko-gorzkiej kary wymierzonej sobie samej – dla niego było to po prostu zwykłe, dobre rżnięcie. 

AROGANCJA

Przyczyna upadku drzewa może być różnoraka. Ja jednak sądzę, że odpowiada za nią słabość, która zawarta była jeszcze w nasieniu. A może także przegniłe korzenie?

Marvella, kapłanka Pana Światłości, „Rozważania o moralności”

Norgal wspinał się po schodach prowadzących na drugie piętro dworu, który zamieszkiwał razem ze swoimi opiekunami. Wyraz jego dziecięcego oblicza był dość pogodny i sugerujący odprężenie, a w kącikach ust czaił się nawet niewielki uśmiech. W końcu udało mu się osiągnąć to, co sobie zaplanował – czegóż więcej może sobie życzyć kapryśny ośmiolatek? Perspektywa rozpoczęcia terminowania u Mistrza w charakterze ucznia nekromancji wydawała mu się ze wszech miar interesująca, bo dotychczasowe życie w sennym dworze, należącym do pary dziwnych bliźniąt, uczyniło go głodnym świata i spragnionym niebezpiecznych wyzwań.

Nie narzekał tu na nadmiar rozrywek. 

Co miał poza tym? Długie godziny nauki ze swoim guwernerem, ślęczenie nad książkami, okazjonalne spacery po mieście i jeszcze rzadsze uczestnictwo w obchodach świąt państwowych, które organizowano parę razy do roku. No i obowiązkowe wyprawy na elfickie święta w towarzystwie Rothgara i księcia Fenrila, podczas których szyja bolała go od gapienia się na kolorowe fajerwerki, a szczęka… od ziewania. Milcząca, nudna służba, nieprzyjemne, hałaśliwe dzieci sąsiadów oraz sporadyczne podglądanie pokojówki kopulującej z marynarzem w składziku pod schodami. 

Jego życie było pasmem prawdziwie „fascynujących” przygód…

Na półpiętrze nieoczekiwanie przystanął i nadstawił uszu. 

Ktoś schodził z drugiego piętra, donośnie tupiąc butami. Chłopiec od razu wiedział, że nie jest to nikt z domowników. Zza zakrętu wyłoniły się dwie sylwetki.

Pierwszy szedł olbrzymi mężczyzna koło czterdziestki, o twarzy niezwykle podobnej do twarzy Rothgara, ale bez cieni pod oczami i z dużo bardziej rumianą cerą. Chłopiec rozpoznał go z miejsca. Był to książę Narel, według plotek służby – kuzyn Mistrza, który sporadycznie odwiedzał ich dwór w Wenderlendzie. 

Jednak tym razem nie przybył sam. Kilka kroków za nim postępowała szczupła postać jakiejś dziewczynki, w wieku około dwunastu, może trzynastu lat, w białej sukience do połowy kolan. Co było jednak niezwykłe, to… że ciągnęła za sobą lalkę!

Norgal zamarł, przypatrując się tej dwójce.

Narel mijając go, kiwnął mu tylko lekko głową z niewielkim uśmiechem w kąciku ust. Skierował się ku wyjściu. Dziewczynka też zauważyła chłopca, jednak jej spojrzenie wbiło się w niego z nienaturalną intensywnością. Szare oczy zmrużyły się, zwolniła. Szła teraz krok za krokiem, dwie stopy stawiając na jednym stopniu. 

Głowa lalki stukała rytmicznie. 

Stuk. Krok, krok.

Stuk. Krok, krok.

Głowa ta wykonana była z porcelany i do tego pęknięta nad czołem. Czarne włosy ciągnęły się po ziemi na długość jednego metra, brudne i skołtunione. 

Norgal wpatrywał się w ten obrazek jak zahipnotyzowany. Nie przypuszczał, że dziewczynki w takim wieku ciągle jeszcze bawią się lalkami. 

Jej twarz tymczasem zbladła i dziwnie się ściągnęła. Zbliżała się do niego z każdym krokiem, a jej oczy zwężały się coraz bardziej… 

Stuk. Krok, krok.

Stuk. Krok, krok.

Nagle… znalazła się tuż obok. Chłopiec miał wrażenie, że dokoła niego zrobiło się ciemniej, zimniej. Mógłby przysiąc, że słyszy wiatr. Wyjący, jękliwy, napełnił cały dwór. 

W ułamku sekundy wszystko stało się monochromatyczne, szare, czarne, zgaszone. 

Chłopiec zamarł, czując przenikliwy chłód.

Jej oczy… Jak punkt centralny całego widowiska – także stały się czarne. Mrok rozrósł się na stalowe tęczówki. I rozrósł się na całą gałkę oczną jak plama smoły, a potem… zaczął wspinać na powieki, na policzki… 

Wkrótce cała twarz dziewczynki była czarną, pulsującą otchłanią… 

– LICZĘ SIĘ TYLKO JAAAAAAAAA!!!

Ten wrzask niemal rozsadził mu bębenki w uszach. 

Norgal opadł na ziemię, kuląc się jak robak, przyciskając dłonie do głowy. Zamknął powieki. To nie mogło dziać się naprawdę! To musiał być sen, chory sen! Koszmar.

Stuk. Krok, krok.

Stuk. Krok, krok

Chwilę później dziewczynka znalazła się na dole schodów. Chłopak dopiero wtedy odważył się spojrzeć. Wychodziła właśnie głównym wejściem, ale jeszcze raz obróciła się w jego stronę. Twarz wykrzywiła w pogardliwym uśmiechu. Dopiero wtedy zauważył, że na jej białych rajstopach wystających spod sukienki widniała smuga krwi. 

A potem dwójka gości Rothgara zniknęła.

Wypuścił powietrze z płuc. Uff.

Tak, zdecydowanie. To musiał być sen. Tak, z pewnością.

Jeden z tych, które nigdy nie wracają. Był o tym absolutnie przekonany. 

Mylił się jednak pod każdym względem. 

Nie mógł niestety udać się teraz do gabinetu Rothgara. Musiał wymienić przemoczoną bieliznę. Kałużę moczu na podłodze zostawił do posprzątania służbie.

***

Kilkanaście minut później pojawił się przed drzwiami do gabinetu Mistrza. Przez moment spoglądał w głąb korytarza, jakby obawiał się, że zza drzwi wynurzy się kolejna, upiorna dziewczynka.

Nie odwiedzał tych części dworu zbyt często. 

Cały budynek podzielony został w jego odczuciu na strefy z różnymi poziomami dostępu: Na parterze znajdowały się pomieszczenia należące do służby, jadalnia i kuchnia dworska. Na pierwszym piętrze ulokowana była jego komnata wraz z przylegającą do niej małą biblioteką, a pozostałe pomieszczenia stanowiły pokoje gościnne. Na drugim poziomie oraz na poddaszu bywał najrzadziej – zajmowali je Mistrz i Mistrzyni. Mieli tu prywatne biblioteki i gabinety, a także inne pomieszczenia, w których podejmowali swoich gości.

Dwór posiadał jeszcze jeden obszar, w którym Norgal bywał nawet rzadziej – piwnicę. Zawierała magiczny portal komunikacyjny oraz kilka pokoi, w których sypiały wampiry pracujące dla Mistrza. Widywał ich jednak sporadycznie, gdy wieczorem przemykali przez ogród, wyruszając na misje zlecone przez swego pana.

Wreszcie przełamał się i zapukał do biblioteki Mistrza.

Niski głos jego opiekuna zaprosił go do środka. Malec stłumił oznaki ekscytacji, gdyż nie chciał, aby nekromanta odgadł, jak bardzo zależy mu na szybkim rozpoczęciu nauki. Po co miał dawać mu satysfakcję, a tym samym dodatkową porcję władzy nad sobą?

Gabinet był spory i słabo oświetlony.

Ścian nikt nie odmalowywał od lat, bo ciągnęły się po nich długie, brunatne zacieki, a popękana farba odstawała tu i ówdzie, tworząc kwieciste, monochromatyczne wzory. Pod sufitem krążył pojedynczy, niemal zupełnie wyczerpany magiczny świetlik, anemicznie blednąc i rozjaśniając się w coraz większych interwałach. Pod ścianami stały rzędy ciemnych, ciężkich szaf wypełnionych grubymi woluminami, a samotne biurko, zawalone stertami książek, miało rozmiary większe od łóżka Norgala.

Mistrz nekromancji siedział na wygodnym fotelu, ustawionym pod przeciwległą ścianą, trzymając na kolanach pokaźnych rozmiarów tomiszcze oprawione w garbowaną skórę. Miał na sobie nieodłączny czarny habit, bardzo podobny do szat noszonych przez konwencjonalnych magów, ale uszyty z grubszego i sztywniejszego materiału. Włosy, co zdarzało się rzadko, miał rozpuszczone – w czarnych, prostych kosmykach zwieszały się dokoła jego bladej twarzy. Na widok dziecka skrzywił się lekko i wskazał mu miejsce na wąskiej kozetce, umieszczonej na przeciwległym końcu komnaty.

– Norgalu – zaczął takim tonem, jakby powtarzał to już wielokrotnie wcześniej – rozpoczynasz teraz oficjalnie tok nauki, który za mniej więcej dekadę pozwoli ci zdobyć tytuł czeladnika nekromancji. Zrobił krótką pauzę, z pewną niecierpliwością odnotowując niezgrabne moszczenie się chłopca wśród książek, które pokrywały kozetkę.

 – Reszta będzie zależała od ciebie. Jeśli wykażesz się pracowitością i samozaparciem, pewnego dnia będziesz mógł nosić tytuł mistrza nekromancji, o który coraz trudniej we współczesnych czasach! – zakończył tak, by podkreślić brzmienie i wagę tych słów.

Norgal siedział chwilę, przyglądając się zawartości gabinetu i, jak się zdawało, całkowicie ignorując obecność Mistrza. Jego zaskakująco piękna twarzyczka, chociaż obdarzona dość dziewczęcymi rysami, miała odmalowane w kącikach kształtnych ust – hardość i upór. Chłopiec przypatrywał się przykurzonej etażerce, na której stał niewielki posążek, przedstawiający Mor’tyra.

Mroczny bóg wyglądał w tym przedstawieniu niemal przyjaźnie, bardziej jak bóstwo opiekuńcze niż Pan Ciemności i Pan Chaosu w jednej osobie. Rozkładał szeroko skrzydlate ramiona, a jego czerwone oczy były wręcz wesołe, przypominając małe rubinowe jagody połyskujące pomiędzy leśnymi liśćmi. Starożytne posągi często prezentowały tego boga nie tylko jako wcielenie ludzkich instynktów oraz uosobienie chaosu – ale także jako opiekuna ludzi odważnych i bezkompromisowych, patrona artystów, osób wybitnych i niepokornych – tych, którzy torują sobie drogę przez życie na przekór skostniałemu porządkowi. Uważano go również za inspirację dla rewolucjonistów i buntowników, a nawet abolicjonistów. Niewolnicy syllońscy chętnie tatuowali sobie jego symbol na nadgarstkach.

Uwadze Mistrza nie umknęło zainteresowanie Norgala posążkiem Pana Ciemności, ale nie skomentował tego w żaden sposób.

– Zapytaj, zapytaj… Czemu nie? Nie bądź tchórzem. – Cichy głos rozszeptał się w umyśle malca.

Norgal zwrócił spojrzenie swoich szarych oczy na Rothgara, po to, aby zadać mu jedno bardzo… niewłaściwe pytanie.

– Czy ty swój tytuł nadałeś sobie… samozwańczo? Bo nie ma już przecież akademickiego zgromadzenia nekromantów, które kiedyś przyznawało tytuły mistrzowskie… A nie jesteś tak stary, by dostać go przed Rewolucją Światłości. Uczyłem się o tym tydzień temu na lekcjach historii.

Słysząc tak arogancki ton, Rothgar skrzyżował dłonie na piersi i zmrużył oczy. 

– Złożyłem w Akademii oficjalne egzaminy czeladnicze w zakresie magii demonicznej i wampirycznej oraz trybem specjalnym w zakresie magii nekromanckiej, u mojego mistrza, maga Vuxa, który był jednym z nielicznych ocalałych z pogromu Rewolucji Światłości nekromantą-akademikiem. Po wielu latach ciągłej pracy w zawodzie otrzymałem od zgromadzenia nekromantów z Podziemnego Kręgu tytuł mistrzowski – powiedział to powoli, dobierając słowa, ale słyszalne w jego głosie lekkie rozdrażnienie nie zniechęciło Norgala do dalszych zaczepek.

– Jakaś podziemna zgraja wyrzutków może przyznawać komukolwiek tytuły? – drążył z krnąbrną miną. – Guwerner uważa, że jedyne tytuły, które się liczą, muszą być nadane oficjalnie.

– Ha, ha, ha, celnie! – podjudzał głos.

Mistrz zdobył się na jeszcze odrobinę cierpliwości.

– Kilku akademicko wykształconych nekromantów przetrwało prześladowania sprzed lat, w tym dawni asystenci z uczelni, El Nekrofil i Biały Albin. Podobnie ocalała garstka kapłanów Mor’tyra. Wspólnie utworzyli tak zwany Podziemny Krąg – wyjaśniał. – Odbywają spotkania w korytarzach zbudowanych pod Syllonem, by dzielić się swoją wiedzą i doświadczeniem. Sam od pewnego czasu w nich nie uczestniczę, bo większość uczestników mocno zdziwaczała i zaczęła ekscytować się jakimiś szalonymi przepowiedniami o końcu świata i rychłym odrodzeniu kultu Mor’tyra, ale… ciągle są oczywiście w posiadaniu znacznej wiedzy. Stanowią odpowiednik mistrzów cechu. Jeśli będziesz wytrwały, dotrzesz do nich kiedyś sam i będziesz mógł być nazywany mistrzem.

Pokiwał głową, jakby rekomendował mu wybór takiej ścieżki.

– Jednak – dodał z naciskiem – do tego czasu będziesz musiał wykazać się cierpliwością i zdecydowanie większą pokorą! – Pokazał zęby w drapieżnym grymasie.

Malec podwinął nogi pod siebie, arogancko wydymając usta, ponownie rozejrzał się po gabinecie, nie zatrzymując jednak wzroku na niczym konkretnym. Wyglądał, jakby nie słuchał Mistrza albo lekceważył jego słowa. Rothgar obserwował go, w duchu raz jeszcze obiecując sobie poświęcać na przyszłość więcej uwagi prawidłowemu przebiegowi procesu wychowawczego swojego rozpuszczonego podopiecznego. Nabierał coraz mocniejszego przekonania, że charakter Norgala potrzebuje pilnej regulacji.

– A o czym będę się dziś uczył, Mistrzu? – zapytał z niewinną minką chłopiec, jakby przed chwilą nie przeprowadził wcale lekkiej prowokacji pod adresem swojego wychowawcy.

Rothgar tylko westchnął. Aby nie angażować się w słowną potyczkę – wstał i podał chłopcu księgę, którą trzymał wcześniej w dłoniach. Była tak ciężka, że chłopiec z trudem tylko mógł ją utrzymać na wyciągniętych ramionach. Norgal przypatrywał się tomowi takim wzrokiem, jakby otrzymał jakiś interesujący prezent, a potem oparł go na swoich kolanach i z zaciekawieniem otworzył na pierwszej stronie.

– Magia – odczytał swoim czystym, wysokim głosem – autorstwa maga umysłu Helora – dodał już nieco ciszej, wstrzymując na chwilę oddech.

Wolną dłonią pogładził bladożółtą powierzchnię, przesuwając palcem po magicznie wytłoczonych czarnych literach. Książka wydawała się go hipnotyzować, bo przebiegał po kolejnych linijkach tekstu rozszerzonymi źrenicami, przygryzając wargi.

Rothgar, widząc reakcję Norgala, pokiwał głową z zadowoleniem. W tym jednym się nie pomylił – dobrze ocenił usposobienie swojego młodego wychowanka. Chłopak żywił autentyczną pasję do tematów związanych z magią. 

Mistrz podszedł do okna. Można było z niego zobaczyć brzeg Czarnej Rzeki, płynącej sto metrów dalej, stanowiący naturalną granicę terenu należącego do Mistrza i Mistrzyni. 

– Chociaż nie mam wielkiej estymy dla osoby Helora, między innymi dlatego, że zawsze był żmijowaty, na dodatek ciągle podrywał co ładniejszych spośród swoich uczniów – powiedział niespodziewanie, odwracając się w stronę wychowanka – to muszę przyznać, że napisał całkiem przejrzysty, przyzwoity podręcznik dla uczniów Akademii Magii, który stanowi ABC wiedzy każdego adepta, bez względu na jego przyszłą specjalizację. Mam nadzieję, że przestudiujesz go z uwagą.

– Spytaj go lepiej, czy jego też Helor chciał przelecieć! – zaszeptał Gniew. Chłopiec go jednak zignorował. 

– A ja nie będę się uczył w Akademii? 

Czyżby w głosie Norgala dał się słyszeć pewien żal? Rothgar uniósł brwi i obrzucił go uważnym spojrzeniem. Malec nie sprawiał wrażenia osoby, która może pragnąć życia w tak zatłoczonym i hałaśliwym miejscu jak Akademia Magii. Zwykle bawił się całkiem sam, w ogrodzie, odmawiając wizyt u dzieci sąsiadów lub siedział skulony nad książkami, które podsuwał mu jego małomówny guwerner. 

– Nie, Norgalu, to miejsce, w takim kształcie jak obecnie, nie doceniłoby twoich… szczególnych talentów. Masz dostęp do kanałów energii, które dla nich pozostają zamknięte. Akademia Magii w układzie sił, który tam panuje, z Helorem jako jednym z dziekanów oraz rektorem Mannesem, magiem uzdrowicielem, nie byłaby dla ciebie sprzyjającym środowiskiem. Za moich czasów było trochę inaczej, bo to był wciąż okres przejściowy, po Rewolucji Światłości. Teraz się zradykalizowali. Nie byłbyś tam bezpieczny.

– Rządzi tam… mag uzdrowiciel? Ależ dziwnie! 

– Tak. Na dodatek taki, co żywi do wszystkich nekromantów ogromną awersję.

– A to dlaczego?

– Pierwszy powód jest oczywisty, takie są wytyczne z góry, od czasów Rewolucji Światłości! Mroczni magowie mają być tępieni w imię Światłości. Drugi? Mannes kiedyś bezskutecznie starał się o przyjęcie na kierunek magia demoniczna. Odrzucili go. Dopiero potem zaproponowano mu jako główną specjalizację sztukę uzdrawiania, w czym się sprawdził, dzięki nietypowym zdolnościom do manipulacji energii. Później zdobył bezpośrednie poparcie ówczesnej pary królewskiej, Naramira II oraz królowej Vanelis. Spodobał jej się jako żarliwy wyznawca Pana Światłości, gdyż sama pełniła niegdyś posługę w świątyni Elynna. Otrzymał stanowisko rektora i z miejsca zaczął zaostrzać zasady na uczelni, konsekwentnie usuwając z niej demonologów, w pierwszym rzędzie tych, co go wtedy odrzucili, a potem nekromantów, magów wampirycznych. Zamykał kolejne katedry. Miał przy tym dużą pomoc autora tej książki: maga umysłu, Helora. – Zrobił nagłą pauzę i uśmiechnął się przebiegle. – A jeśli chcesz wiedzieć o Mannesie więcej, powinieneś zapytać Mistrzynię. Ona zna go znacznie bliżej, bo przez lata pracowała na uczelni, w katedrze alchemii. – Wyszczerzył zęby.

– Tak, zapytaj ją, zapytaj! Niech ci opowie, co z nim robiła… Mannes nie jest wcale tak negatywnie nastawiony do nekromantów. A już na pewno nie do ich pieprzenia.

Norgal nie wydawał się już zainteresowany rektorem Akademii, zamiast tego stuknął w okładkę książki Helora i zapytał.

– Jakich odmian magii będę się uczył oprócz nekromancji?

– Dobrze, że pytasz. Nazywamy to wielką trójcą. Nekromancja, demonologia i magia wampiryczna. Te talenty lubią występować u zdolnych dzieci w swego rodzaju… konstelacji. Zacznijmy od magii demonicznej. Inaczej zwana demonologią, pozwala na przyzywanie demonów, kontrolowanie ich, a nawet tworzenie nowych, małych istot, które magowie wykorzystują do prostych zadań. Słyszałeś na przykład o sławnym konstrukcie demonicznym Multi? Służy do tłumaczenia starożytnych tekstów. 

Ponieważ chłopiec nie zareagował, Rothgar kontynuował swój wywód:

– Magia wampiryczna jest kolejna. Mówiąc w skrócie, pozwala ona na czerpanie sił życiowych innych organizmów, dzieląc częściowo tę właściwość z nekromancją, ale… nie tylko na to! Można nią też sterować lub wpływać na procesy życiowe, które mają miejsce w człowieku, regenerować jego energię, przyśpieszać lub zwalniać procesy starzenia i tym podobne. – Odruchowo wyrównał stosik kartek leżący na jego biurku, jakby chciał przy tym uporządkować własne myśli. – Można też używać jej w połączeniu z alchemią i magicznym rzemiosłem, do napełniania specjalnych „kamieni dusz”, do tworzenia eliksirów, nasycania przedmiotów…

Westchnął i postukał palcem w grzbiet jednej z książek stojących na regale, jakby chciał skoncentrować na niej uwagę Norgala, mimo że nie było to potrzebne. Chłopak słuchał teraz znacznie baczniej niż poprzednio. 

– I wreszcie sedno sprawy. Nekromancja. Jest wyjątkowa na tym tle. Jako nekromanci jesteśmy trochę magicznymi hybrydami. Stoimy okrakiem na kilku sztukach magicznych, korzystając z aspektów magii uzdrawiania, magii wampirycznej i demonicznej, magii bojowej, magii zaklinania, a nawet telekinezy. Dysponujemy bowiem dodatkowym, unikalnym rodzajem energii, którą okiełznać może tylko mag urodzony w bardzo specyficznych okolicznościach, podczas których zaktywizowane zostają głębsze i bardziej pierwotne siły. Konwencjonalni magowie i kapłani mówią o niej energia negatywna, my nazywamy ją nekroenergią. To ona napędza wszystkie istoty nieumarłe, ona daje nam większą siłę fizyczną, zdolność do widzenia w mroku i wydłuża nasze życie. Ona także stanowi źródło mocy najpotężniejszej abominacji: licza, władcy nieumarłych. 

– A magii umysłu także będę się uczył? – wszedł Mistrzowi w słowo Norgal.

Mężczyzna skrzywił się, ponieważ nie lubił, gdy mu przerywano. 

– Dlaczego akurat o nią pytasz…? – zaczął, ale po chwili przypomniał sobie szkołę magii autora podręcznika, który przed chwilą podał Norgalowi. – Ach, chodzi ci o Helora? Maga umysłu?

Norgal potrząsnął głową. 

– Czy to możliwe, że ja mam więcej talentów… niż tylko te, które właśnie opisałeś? – Rzęsy chłopca niedostrzegalnie drżały, gdy zadawał to pytanie.

Zapadła chwila ciszy, w której każda ze stron dokładnie ważyła swoją reakcję i możliwy dalszy przebieg rozmowy.

– A czemu tak sądzisz? – zapytał podejrzliwie Mistrz, przyglądając się dziecku z podwójną czujnością.

Ponieważ chłopiec milczał, po dłuższej chwili bezskutecznego oczekiwania na jego odpowiedź Rothgar zdecydował się powrócić do przekazywania mu informacji dotyczących energii magicznych, ignorując lekkie zaniepokojenie, jakie wywołały w nim pytania malca.

– Magowie zwykle posługują się kilkoma rodzajami energii magicznej, uzdrowiciele i druidzi na przykład korzystają z wysokowibracyjnej energii życia, przetwarzając ją ze zwykłej, nieoczyszczonej wolnej energii, dostępnej dla każdego. Inni magowie korzystają ze średniowibracyjnej, klasycznej energii magicznej. Ale żaden z nich nie może korzystać z nekroenergii, bo ich system nie dałby sobie rady z jej bardzo niską wibracją. Paradoks, my jednak możemy korzystać z każdej z powyższych! 

Chłopiec wbijał spojrzenie w okładkę, wyraźnie lekko spięty, Rothgar miał odczucie, że nie słucha go, a jego myśl zakotwiczona jest przy zadanym wcześniej pytaniu.

Mistrz zaczął wolno spacerować po gabinecie, ręce założywszy na plecach.

– To oczywiście nie znaczy, że sztuka kontroli nad nekroenergią pozostaje całkowicie poza zasięgiem zwykłego maga. Niemal wymarła szkoła magii zwana magią chaosu pozwalała zwykłym magom na tymczasowe korzystanie z energii negatywnej dzięki wyczerpującemu treningowi, ale nigdy nie była to szczególnie popularna ścieżka. 

Alabastrowobiała twarz chłopca zwróciła się w stronę okna, a jego szare oczy przez dłuższy moment wpatrywały się w padającą na parapet smugę światła.

– Jak można rozpoznać, jakie się posiada talenty? 

– Podczas egzaminów wstępnych do Akademii komisja magów dokonuje oszacowania predyspozycji kandydatów i przydziela ich do różnych klas. Oczywiście przez pierwsze cztery lata większość przedmiotów jest, tak czy owak, identyczna. To tak zwany kurs podstawowy. Dopiero potem przybywa coraz więcej lekcji już konkretnie dobranych pod talenty poszczególnych uczniów. Są osoby, które mają na przykład większą łatwość w zaklinaniu niż w tworzeniu iluzji. Inni mają dryg do magicznego rzemieślnictwa. Albo do magii bojowej. Zadaniem komisji jest to wykryć i odpowiednio podzielić uczniów. Nieliczni szczęśliwcy mają duży wachlarz talentów, reszta ma tylko jeden dar lub dwa słabsze.

Norgal westchnął lekko i spojrzał na swoje drobne dłonie. Rothgar czekał na odpowiedź w napięciu, domyślając się, o czym może teraz niestety rozmyślać jego mały podopieczny.

– Możliwe, że czasem widzę… co myślą niektóre osoby… czuję to – wydukał wreszcie chłopiec. – Dlatego sądzę, że mam jakiś dodatkowy dar. Może to jest magia umysłu? Jak u autora tego podręcznika? – szepnął.

Zapadła chwila ciszy. Rothgar zatrzymał się, opierając dłońmi o parapet.

Wtedy chłopiec dodał pozornie beztroskim tonem: 

– Od pewnego czasu to się bardzo nasila. Czasem dosłownie pcha mi się do głowy… Pokojówka myśli na przykład o pewnym marynarzu, myśli bardzo dziwne rzeczy… – urwał, zagryzając wargi. Ujawnianie zbyt wielu informacji o prowadzonym przez siebie ciągłym nasłuchu myśli innych osób wydało mu się nagle nierozsądne.

Rothgar stał przez chwilę z napiętym grymasem na twarzy. 

A więc oto nadeszła ta chwila…

Mimo że skrycie podejrzewał u Norgala postępujący rozwój talentu telepatycznego, podświadomie odsuwał od siebie konieczność zmierzenia się z wyzwaniami, jakie niosła ze sobą ta zdolność. Od dawna wiedział, że tak samo jak on, Norgal, ze względu na swoje pochodzenie, które uwzględniało domieszkę krwi hezryńskiej, prędzej czy później wykaże zdolności telepatyczne. Oczekiwał tylko, że nastąpi to raczej później – tak jak to miało miejsce u niego samego – gdy umysł chłopca będzie już nieco bardziej dojrzały i stabilny. 

Informacja, iż talent malca jest rozwinięty do tego stopnia, że potrafi on nie tylko czytać emocje, ale i odbierać obrazy z umysłów innych ludzi – zmartwiła go i zaniepokoiła.

– Zanim przejdziemy do kwestii twojego talentu – postąpił dwa kroki w stronę malca – chcę zwrócić twoją uwagę na różnicę między… magami umysłu a prawdziwymi telepatami. Zdolność do używania magii umysłu to coś, co adepci wypracowują sobie dopiero przez lata nauki. A z telepatią się rodzisz. Jest ona zdolnością dziedziczoną analogicznie do koloru oczu czy włosów. Nie musisz posiadać żadnej magii. 

Nastała chwila ciszy, w której trakcie Rothgar głęboko nabrał powietrza w płuca i zastawiał się, w jaki sposób powinien przejść do sedna sprawy. Od problemu niekontrolowanego rozwoju talentu telepatycznego u Norgala nie sposób było uciec. 

– Cieszę się, że mi to powiedziałeś. Dobrze. Bardzo dobrze… – wyszeptał, mimo że ton jego głosu nie wskazywał na szczere zadowolenie. Odwrócił się, podszedł do szafy, by przez chwilę nieuważnie przeglądać jej zawartość, a wreszcie spomiędzy zakurzonych tomów wybrać jeden, cienki, mocno już zniszczony wolumin. 

– Jeśli jest tak, jak mówisz, jeśli faktycznie znasz myśli innych osób bez żadnego szkolenia, to jesteś klasycznym, urodzonym telepatą. – Pokiwał głową, jakby odpowiadał komuś na pytanie. – To po prostu cecha twojego umysłu.

Przesunął dłonią po włosach i przez chwilę przypatrywał się swojemu długiemu cieniowi, który wpadające do gabinetu słońce, odmalowało na posadzce. Westchnął.