Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W tomie II znajdziecie kontynuację wydarzeń z części pierwszej – dalsze losy Norgala oraz Rothgara, a także innych bohaterów z „Plagi”. Młody nekromanta budzi się po blisko półtorarocznej śpiączce. Co się wydarzyło w tym okresie? Co (i kto!) czeka na niego, gdy pierwszy raz otworzy oczy. Czy i tym razem będzie wnosił chaos – wszędzie tam, gdzie się pojawi? Jaką katastrofę tym razem sprowadzi na swój świat?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1532
Drogi Czytelniku/ Droga Czytelniczko, dziękuję, że kolejny raz dałeś/łaś szansę uniwersum Ucznia nekromanty.
Książka ta powstała po trzech latach pracy i zmagań, przeszła długą drogą. Miała być wydana w poprzednim wydawnictwie, ale dostałam odpowiedź odmowną, ze względu na jej grubość. Potem miałam pomysł, by wydać ją jako selfpub, dzięki zbiórce crowdfundingowej zebrałam fundusze na redakcję, lecz nieoczekiwanie pojawiła się propozycja wydawnicza od młodego Wydawnictwa HM. Dzięki temu, że książka posiadała wykonaną redakcję, wydawnictwo zgodziło się ją wydać, pomimo ogromnej objętości. Zbiórka była zatem czynnikiem, który przechylił szalę, dlatego też chcę w tym miejscu podziękować osobom, które przyczyniły się do tego, że książka w ogóle zaistniała:
Kamila Galer-Kanik, Jack Luka, Rafał Grad, Radoslav Kisiel, Adrianna Biełowiec, Felicja Jarnicka (Felicjada.pl), Julia Sroka, Joanna Gajewczyk, Agnieszka Rogowska, Anna Stryszowska, Sławomir Konieczny, ewa545(Ewa F.), Dawid Kamela, Jakub Rejniak, Marlena Miech, mg2626lipsko, monika2334, Radosław Szadkowski, Marcin Daniel.
Prequel do tomu I: „Sekrety”
Tom I: „Plaga”
Prequel do tomu II: „Mavec” (tom 1,5)
Uczeń nekromanty – „Opowiadania” (Potwór, Król, Dług)
Dziękuję wszystkim moim Czytelnikom za to, że jesteście ze mną i wspieracie cykl Ucznia, mam nadzieję, że chociaż ten tom jest bardziej przygodowym fantasy niż darkiem (jak Plaga), to nadal się Wam spodoba!
UWAGA: Wydarzenia w książce nie są chronologiczne, stąd daty zamieszczone w tytułach rozdziałów, to bardzo ważne, aby zwracać na nie uwagę, gdyż w kilku przypadkach rozdział znajdujący się w głębi książki jest retrospekcją wydarzeń sprzed miesięcy, a nawet wielu lat
Uwaga: do tomu II przysługuje darmowy, stustronicowy Aneks, zawierający kilka rozdziałów, które nie zmieściły się w wydrukowanym tomie. Można go pobrać na stronie www.uczennekromanty.pl/do-pobrania Sprawdź także możliwość nabycia go na stronie wydawnictwa HM (www.wydawnictwohm.pl) w formie drukowanej mini książki.
Rothgar powoli pakował książki do teczki. Nie śpieszyło mu się, bo do rozpoczęcia zajęć miał jeszcze półtorej godziny. Lubił być jednak dobrze przygotowany, zwłaszcza w takie dni, gdy czekał go ważny egzamin z zasad magicznego bezpieczeństwa. W głowie powtarzał sobie formułki, które musiał znać na pamięć jak każdy inny uczeń – bez względu na pochodzenie. Mimo że był królewskim bastardem, nie przysługiwała mu taryfa ulgowa. Nauczyciele w Akademii Magii oczekiwali od niego tyle samo, a może nawet więcej niż od jego niżej urodzonych kolegów.
Westchnął, zapinając klapę torby i wyszedł ze swojej komnaty, kierując się schodami w dół, do portalu komunikacyjnego. Codziennie przenosił się nim do Akademii Magii, chociaż znajdowała się zaledwie o dwadzieścia minut drogi piechotą od wzgórza, na którym wznosił się zamek królewski w Syllonie.
– Rothgar!
Zamarł. Ten głos… Nie, tylko nie on.
Dwunastolatek skulił ramiona i powoli się obrócił.
W świetle korytarza zobaczył olbrzymią sylwetkę swojego ojca, Naramira II, nie bez powodu zwanego Okrutnym. Przełknął ślinę. Ilekroć widział króla, serce zaczynało bić mu szybciej.
– Tak, ojcze? – Głos chłopca zabrzmiał bardziej pokornie i drżąco, niżby sobie tego życzył.
Władca podszedł do niego ciężkim krokiem. Jego buty podkuto metalem, odziany był jak zawsze – całkiem na czarno. Nosił płaszcz z kapturem i szeroki, ćwiekowany pas. Włosy miał wygolone na skroniach i nad uszami, a te z wąskiego pasma na czubku głowy zebrano w kilkanaście warkoczyków z wplecionymi koralami z bazaltu. Wyglądał jak starożytny wojownik, posiadający domieszką krwi olbrzymów, a ta od strony matki – faktycznie płynęła w jego żyłach.
Szare oczy króla okrywała mgiełka, której pochodzenia Rothgar nie rozumiał. Błysk szaleństwa, jaki się przez nią przebijał, sprawiał, że chłopak marzył tylko o tym, by uciec.
Władca otaksował go chłodnym spojrzeniem. Rothgar był smukły, o wciąż chłopięco kruchej budowie ciała. Twarz miał bladą, niemal wymizerowaną, a szare oczy – podkrążone od nauki, przy której spędzał wiele godzin dziennie. Wydawał się wynędzniały, przez to ludzie odnosili wrażenie, że nie ma jeszcze dwunastu lat i z pewnością nie jest w pełni zdrowy.
– Idziesz do szkoły? – zapytał Naramir pozornie obojętnym tonem.
Rothgar ostrożnie skinął głową.
– Nie za wcześnie?
– Mam dziś egzamin, chcę się przygotować… – wyszeptał na bezdechu.
– Chodź ze mną. Coś ci pokażę – zakomenderował władca, zawracając w miejscu i wykonując przy tym krótki, ale znaczący gest zaproszenia.
Młody uczeń Akademii Magii zacisnął usta, lecz posłusznie ruszył za królem. Zaraz potem schodzili do piwnic zamkowych, a z nich wąskimi, śliskimi stopniami przemieścili się do katakumb, znajdujących się głęboko pod pałacem.
Monarcha nigdy go tu nie zabierał i chłopak rozglądał się z zaciekawieniem. Ponieważ był obdarzony wybitnym talentem do nekromancji, nie obawiał się zmarłych i to miejsce spoczynku dawnych władców Syllonu nie wydawało mu się groźne. Minęli szereg naw, w których widniały płyty nagrobne z płaskorzeźbami dawnych władców.
Naramir przywołał magiczny świetlik, by rozjaśniał im dalszą drogę. W pewnej chwili mężczyzna zatrzymał się w jakimś ciemnym kącie i odwrócony plecami do syna wykonał kilka dziwnych ruchów, które początkowo umknęły uwadze chłopaka.
Sekundę potem dał się słyszeć donośny zgrzyt i niewidoczne wcześniej kamienne drzwi otwarły się, ujawniając tajemne przejście do dalszej części katakumb. Rothgar przypatrywał im się z szeroko otwartymi oczyma. Miejsce było dobrze zamaskowane, bez wiedzy o lokalizacji mechanizmu otwierającego drzwi nikt by się nie domyślił, że tak niepozornie wyglądająca ściana ukrywa za sobą dodatkowe pomieszczenie.
Naramir obrócił się w stronę chłopca i obrzucił go zniecierpliwionym spojrzeniem.
– Pośpiesz się – warknął.
Uczeń Akademii Magii nie kazał sobie powtarzać, mając świadomość niebezpieczeństw wiążących się z wybuchowym temperamentem ojca.
Wkrótce znaleźli się w niedużej komnacie, oświetlonej przez płonące magicznie lampy – rzadkie artefakty dające światło nawet po upływie wielu tysiącleci.
Ściany były gładkie, kamienne, a posadzka wyłożona geometryczną, czerwono-czarną mozaiką. Na samym środku znajdował się rzeźbiony katafalk, a na nim szklana trumna – obiekt dobrze znany młodemu adeptowi nekromancji, od dawna rozumiejącemu już przeznaczenie takich przedmiotów. Osłonięto ją czarnym woalem, który król jednak zerwał dość niecierpliwym gestem.
– Poznaj moją babkę, Rothgarze. Oto prawdziwy awatar Pana Ciemności, Mor’tyra!
Zapadła przeraźliwa cisza.
Młody bastard nie spodziewał się sensacji tej skali. Przypatrywał się kobiecie spoczywającej bez ruchu za szklaną taflą magicznej kapsuły z takim wyrazem twarzy, jakby pokazano mu właśnie największą tajemnicę wszechświata. Oblizał spierzchnięte z emocji usta.
– A więc te plotki, plotki… z którymi od zawsze walczysz i którym zaprzeczasz, są jednak prawdziwe? Pochodzimy od Mor’tyra? – dodał już szeptem, ale król niestety go usłyszał.
– Walczę? Zaprzeczam? – Władca obniżył głos, ściągając brwi. – Nie jesteś chyba tak głupi, by nie rozumieć, dlaczego muszę to robić, nieprawdaż?
Chłopak pobladł.
Kobieta spoczywająca na katafalku wyglądała tak, jak wszyscy członkowie jego dynastii, w tym przedstawicielki płci żeńskiej: siostra Rothanna czy kuzynka Natalia – córka nieżyjącej siostry Naramira. Jej czarne włosy były tak długie, że spleciony warkocz owijał się wokół ciała dwukrotnie, przeciągnięty poniżej stóp. Nosiła kolczugę z czarnej stali, a spod niej wystawała ciemnoczerwona, prosta w kroju suknia. Zadziwiająco skromny, ale specyficzny strój. Kojarzył mu się dość jednoznacznie ze strojami kapłanów mrocznego boga.
Chłopak mocno zamrugał, jakby próbował pozbyć się tego obrazu sprzed oczu.
– To jakiś absurd… – szepnął. – Zakazałeś kultu Mor’tyra, mimo że jesteś jego wnukiem?! – rzucił, bo w ułamku sekundy wstąpiła weń straceńcza odwaga. Musiał zadać to pytanie. To była zbyt duża sprawa. Zbyt znacząca.
Zaraz potem gorzko tego pożałował.
Władca zamachnął się i uderzył syna ciosem tak potężnym, że powalił go na ziemię.
Rothgarowi zawirowało przed oczyma, oparł się o ścianę, wycierając rękawem krwawiącą wargę.
– Z moich decyzji nie tłumaczę się przed nikim i niczym – prychnął z pogardą Naramir II.
Uczeń zamierzał wstać, ale król szybko kopnął go w łydkę, podcinając jego nogi, tak że chłopak osunął się ponownie na ziemię.
– To po co mnie tu w ogóle przyprowadziłeś!? – jęknął, tłumiąc płacz, który zaczął już w nim narastać. Nie chciał okazywać przy ojcu słabości. To zawsze dodatkowo wzmagało gniew mężczyzny.
– Bo na jakimś etapie życia powinieneś poznać prawdę. Jej krew w nas płynie. Dlatego tak wyglądamy. Dlatego sprawujemy pieczę nad jej ciałem i dlatego…
– Ciałem? To awatar nie żyje? – zdziwił się młody bastard.
Naramir II zawahał się, odwrócił i podszedł do trumny. Oparł o nią dłoń w niepewnym, niemal lękliwym geście. Przez chwilę przypatrywał się leżącej postaci, pogrążony w myślach.
– Tak, nie żyje – powiedział cichym tonem, w którym brakowało zwykłej pewności siebie.
Rothgar aż otwarł usta ze zdumienia, zapominając o strużce krwi płynącej z rozciętej wargi.
– Ale jak tego dokonałeś, skoro to boski awatar? Zabicie takiej istoty to chyba nie jest prosta sprawa.
– Miałem potężną pomoc – mruknął król niezbyt głośno, z taką miną, jakby okoliczności towarzyszące temu wydarzeniu nie były przyjemnym wspomnieniem.
Rothgar pokręcił z potępieniem głową. Rozwiązanie nasuwało się samo. Skoro awatar Pana Ciemności został zamordowany, a obiektem oficjalnego kultu państwowego stał się teraz Pan Światłości…? Ta pomoc, o której wspomniał Naramir, musiała być naprawdę… boska!
W oczach chłopca odmalowało się szczere oburzenie.
– Ona była twoją babką i boskim awatarem… Nie rozumiem, jak mogłeś to zrobić!? Jak mogłeś wynieść Pana Światłości ponad boga, który jest naszym przodkiem! Kult Mor’tyra jest tak bezlitośnie i niepotrzebnie niszczony… I to wszystko przez ciebie? – wygłaszając te słowa, Rothgar świetnie wiedział, jaki będzie efekt, ale nie byłby sobą, gdyby z nich zrezygnował.
Król poczuł, jak czerwona mgła przesłania mu oczy. Skoczył w stronę dziecka zadziwiająco szybko jak na swoje olbrzymie rozmiary. Chłopcu zaparło dech w płucach, gdy władca przycisnął go do muru, sycząc do jego ucha:
– Jak śmiesz osądzać moje decyzje, ty mały, hezryński gnojku! Jak. Śmiesz. Mnie. Osądzać!
Akcentował każde słowo, równocześnie uderzając głową syna o kamienną ścianę. A uderzając, uderzał też w swoje własne, wyjące sumienie. W swój gniew. W swoje upokorzenie. W swoją desperację, która lata wcześniej stała za jego decyzjami.
Gdy skończył, chłopak lał mu się przez ręce.
Władca puścił go i odsunął się, pozwalając, by syn upadł na ziemię.
Rzucił okiem na trumnę. Ciało zamordowanej babki – awatara – spoczywało tak jak poprzednio. Nieruchomo, pasywnie. W katakumbach panowała absolutna, głucha cisza.
Rothgar leżał bez przytomności na ziemi, a z tyłu jego głowy rozszerzała się plama ciemnej krwi. Król obserwował to chwilę bez emocji, a potem wyprostował się i ponownie spojrzał w stronę kapsuły. Wbił wzrok w biały profil kobiety, następnie westchnął ciężko. Pochylił się, by podnieść syna z ziemi bez żadnego widocznego wysiłku. Przerzucił go sobie przez lewe ramię z taką lekkością, jakby wychudzony chłopak nie ważył więcej niż jego futrzany płaszcz.
Monarcha opuścił podziemia, idąc powoli, przypatrując się kroplom krwi, spadającym z głowy Rothgara. Zostawiały za nimi czerwony ślad. Czerwony jak suknia awatara. Jak jego usta. Jak… jej usta – tej, której nienawidził. Matki tego przeklętego, zbuntowanego pół-Hezryńczyka.
Szczęki miał zaciśnięte tak samo jak pięści, którymi przytrzymywał wiotkie ciało dziecka na swoim ramieniu. Nikt by nie odgadł, co działo się teraz w sercu władcy i w jego obłąkanym umyśle.
Gdy znalazł się w piwnicach, zobaczył dwóch strażników pilnujących wejścia do sali komunikacyjnej, w której znajdował się rezerwowy portal łączący zamek królewski ze światem zewnętrznym.
Bezceremonialnie rzucił syna na ziemię i warknął w ich stronę:
– Zabierzcie go do Akademii, do uzdrowiciela. Ma dziś egzamin, nie może się spóźnić. Niech go jak zwykle… poskłada do kupy.
A potem już bez słowa odwrócił się i odszedł, zostawiając zaskoczonych wartowników, którzy tylko wymienili znaczące spojrzenia. Wszyscy w zamku zdawali sobie sprawę z tego, że król wyżywał się na młodym bastardzie, ale oczywiście nikt nie mógł pomóc maltretowanemu chłopakowi. Szalony władca nie znosił słowa sprzeciwu, a każdą krytykę swoich czynów karał skróceniem o głowę. Uznawał u otaczających go ludzi jedynie absolutne posłuszeństwo i nie mógł pogodzić się z tym, że spośród najbliższych to właśnie Rothgar był jedynym, który miał odwagę głośno powiedzieć, co myśli o niewygodnych sprawach, pomimo że widmo kary zdawało się nieuchronne.
Jego ducha nie dało się złamać. I dlatego Naramir nienawidził go podwójnie. Każdego dnia, spoglądając w twarz chłopaka, widział w niej o wiele więcej niż tylko oblicze swojego syna.
To był także JEJ syn. A tego nigdy mu nie wybaczył.
Historia powstania planetarnej Rady Magicznego Nadzoru sięga dziesięciu tysięcy lat. Ich zapiski mówią, że powołani zostali przez zjednoczonych władców z dwunastu kontynentów wkrótce po Pierwszej Rebelii Magów. Zdesperowani monarchowie, widząc, jakie zniszczenia sieją zbuntowani magowie, zwrócili się o pomoc do tych spośród nich, którzy wciąż jeszcze wierzyli w prawo i jego struktury. Jednym z nich był Asmodan, mag elemental. Zebrani magowie zgodzili się utworzyć trzon Rady. W wyniszczającej, bratobójczej wojnie – ostatecznie pokonali buntowników, a przywódcy Rebelii zostali schwytani. Ich losem z wyboru stała się banicja. Gdzie zostali wysłani – nikt tego nie wiedział. Plotki mówiły, że do innego wymiaru, do innej sfery istnienia. Jednak Rada nigdy nie ujawniła całej prawdy.
Z zapisków maga-kronikarza Zevrana z Velenzji, „Narodziny zła”, vol. 3
Norgal otworzył oczy i poczuł porażający ból. Światło dokoła było agresywne, obce, zimne. Raniło jego źrenice jak milion ostrych, piaskowych ziarenek. Krew szumiała mu w uszach, ciężko, niemal boleśnie pulsowało serce. Przez kilka kolejnych minut stopniowo dochodził do siebie, uchylając powieki – najpierw w wąskie szparki, a potem nieśmiało spróbował pozostawić je otwarte na dłużej.
Finalnie odniósł sukces, ból ustąpił.
Mimo że Norgal wciąż widział wszystko w jaskrawych kolorach, zorientował się, że leży w swoim pokoju, tak dobrze sobie znanym. Tylko łóżko było inne – szerokie, porządnie zaścielone. Obok, na małym stoliku stał cały szereg różnego rodzaju fiolek, talerzyków, buteleczek, łyżek i innych drobnych sprzętów, zwykle pomocnych przy pielęgnacji chorego.
Zamrugał, próbując zwilżyć nieco suchą powierzchnię oka, i usiadł.
Udało mu się to, ale poczuł dziwne drżenie w całym ciele, a przy tym ogromne zmęczenie. Ten prosty wysiłek przyspieszył mu oddech, wzmógł bicie serca.
– O co chodzi? – mruknął. – Czyżbym aż tak wypadł z formy?
Gardło miał niewiarygodnie suche, opuchnięte. Każde przełknięcie wywoływało dotkliwy, piekący ból.
Spuścił nogi z łóżka i dopiero wtedy zobaczył, jak bardzo jest chudy. Jego ciało zawsze było szczupłe, ale przy tym żylaste, bo spędzał wiele godzin, pracując i chodząc po prosektorium. Teraz nogi młodzieńca przypominały nogi szkieletu, niemal pozbawione mięśni, zwiędłe i blade. Wpatrywał się w to zjawisko, próbując zrozumieć, co się stało, jak mogło do tego dojść. Czy zapadł na jakąś chorobę? Jeśli jego organizm był w tak kiepskim stanie, oznaczało to, że musiał znajdować się w jakiejś formie śpiączki od co najmniej kilku miesięcy – jeśli nie dłużej…?
Spróbował wstać, lecz zorientował się, że może nie być to łatwe. Trzęsąc się jak stuletni weteran wojny z Hezrynem, chwycił za skraj stolika. Brał przy tym rozpaczliwe, płytkie oddechy, zanim wreszcie dźwignął się na nogi. Sunął stopa za stopą, zataczając się lekko i wspierając o ściany. Finalnie dotarł do parapetu. Serce waliło mu w piersi nieznośnie i tak dziwnie ciężko, jakby samo ważyło parę kilogramów.
Za oknem roztaczał się dobrze mu znany widok ogrodu, należącego do dworu jego wuja i nauczyciela, mistrza nekromancji – Rothgara, który niedawno przeszedł przemianę w licza. Cały obszar był zielony, gęsty, dziki – wydał się Norgalowi zapuszczony jeszcze bardziej niż wtedy, gdy widział go ostatni raz w dniu, kiedy na Placu Defilad koronowano nowego króla.
Mimo że jaskrawe światło boleśnie raniło jego źrenice, wpatrywał się w ten gąszcz przez długą chwilę, czując pewien rodzaj ukojenia i odprężenia.
Nie potrafił na ten moment zrozumieć, co się wydarzyło. Wspomnienia ostatnich minut przed utratą przytomności zatarły się, były dziwnie niewyraźne, niemal nierzeczywiste. Jakby ktoś mu o nich tylko opowiadał, ale to nie on grał w nich główną rolę.
Delikatnie sięgnął w głąb swojego umysłu… szukając jego.
Gniewu.
Jednak… nie znalazł go. Odpowiedziały mu absolutna cisza i pustka.
Czy to, co pamiętał z Placu Defilad, wydarzyło się naprawdę czy we śnie?
Miał pewność co do jednego. Był sam. Po raz pierwszy w życiu.
Przełknął ślinę, walcząc z ambiwalentnymi uczuciami. Drzewa kołysały się łagodnie, a w oddali za nimi powierzchnia rzeki urokliwie połyskiwała. Odpłynął myślami gdzieś daleko, daleko, milion mil od swojej poprzedniej egzystencji, od swojego ciała, od zbyt trudnej przeszłości.
Jeszcze tego nie potrzebował. Jeszcze chciał po prostu… być. Na nowo.
Nieoczekiwanie za jego plecami rozległ się lekki skrzyp oraz łomot naczyń upadających na ziemię, a na końcu – donośny okrzyk.
– Panicz Norgal!
I nagle nie był już sam.
Obrócił się, chwiejąc i z trudem łapiąc równowagę. Zobaczył przy drzwiach niewolnicę Araxiel, trzymającą w rękach pustą tackę. Kobieta nie była już w ciąży. Wyglądała teraz smukło i bardzo młodo, ale na jej twarzy widział odbicie jakiegoś smutku lub stresu, którego wcześniej tam nie zauważył, pomimo że życie niewolnicy nigdy przecież nie należało do łatwych.
– Co się dzieje, Araxiel? Zachorowałem? – zapytał, odchrząkując przy tym gorzką flegmę, zbierającą mu się w tyle gardła. Jego głos zabrzmiał inaczej niż go zapamiętał. Chrapliwy, starszy, niepokojąco przypominał mu głos Rothgara.
Niewolnica dopadła do niego i ujęła go pod rękę opiekuńczym gestem, prowadząc ostrożnie w stronę posłania. Z pewną niechęcią zdecydował się na powrót, odczuwając niemal wstręt przed miejscem, w którym spędził już zbyt dużo czasu.
– Paniczu! Powinien panicz wrócić do łóżka. Jest panicz osłabiony – mruczała pod nosem, moszcząc go ponownie w pościeli. On tylko skrzywił się kwaśno, siadając wprawdzie na skraju posłania, ale kategorycznie odmawiając położenia się na plecach. Skóra na nich swędziała go i ciągnęła.
– Moja droga, powiedz mi prawdę, bez oszczędzania moich uczuć. Jak długo byłem chory?!
Niewolnica lekko przymknęła swoje złote oczy z wąskimi, kocimi źrenicami i wyszeptała:
– Półtora roku minęło kilka dni temu…
Norgal miał wrażenie, że ktoś uderzył go młotkiem w głowę, a potem jeszcze chlusnął zimną wodą w twarz. A potem znowu to samo, ale w odwrotnej kolejności. Chciał się zerwać, jednak tylko zaklął szpetnie, czepiając się rękawa Araxiel i opadł na poduszki, dysząc jak koń po gonitwie.
– Cholera! Nie, to niemożliwe! Jak to w ogóle możliwe, że żyję?!
Przetoczył się po łóżku, obejmując głowę rękami.
Araxiel poprawiła skotłowane poduchy i ze spokojem odpowiedziała:
– To zasługa maga Syndella oraz wiedźmy Rudniczki, sprowadzonej tu przez Svena. Stworzyli ten oto magiczny sprzęt. – Wykonała gest w stronę małej szafki stojącej w kącie, na którą Norgal wcześniej nie zwrócił uwagi.
Dopiero teraz dostrzegł tam dziwaczne urządzenie ze szklaną kolbą w środku. Przypominało machiny gnomów, identyczne widział kiedyś jako dziecko, będąc na wystawie magicznej techniki.
– Co to jest? – Zamrugał, czując, jak suchość oczu powoli ustępuje.
Araxiel tylko westchnęła. Nie wiedziała wprawdzie dużo o magii, ale historię tego urządzenia znała aż za dobrze.
– Po tym nieszczęsnym wydarzeniu na Placu Defilad stracił panicz przytomność. Zanieśliśmy więc panicza do domu, lecz mimo wezwania płatnego uzdrowiciela, nic nie działało. Nie wiedzieliśmy, czemu panicz się nie budzi.
– My? – Norgal uniósł brwi.
– Guwerner Gel’maar, ja oraz Sven.
Milczał przez chwilę, nie chciał na razie zadawać pytań o pozostałe osoby, które w tamtym momencie brały aktywny udział w jego życiu. Zależało mu na tym, by jak najszybciej poznać podstawowe informacje o zmianach w Syllonie.
– Po kilku dniach śmierć panicza z odwodnienia wydawała nam się nieunikniona. Sven wezwał wtedy swoją matkę, wiedźmę Rudniczkę. Ona ma duże znajomości, między innymi zna Syndella, maga sfer. Wspólnie wymyślili sposób, jak przesyłać jedzenie bezpośrednio do żołądka panicza. Ja po prostu wkładam je w tę kolbę, a ono teleportuje się do… – Zarumieniła się, przerywając, jakby czuła się głupio, tłumacząc takie intymne fizjologiczne szczegóły.
– To jakiś mikroportal z celowanym wyjściem?
– Nie wiem, jak to się fachowo nazywa. – Wzruszyła ramionami.
Świetnie pamiętała wizytę przemądrzałej Rzecznej Wiedźmy. Kobieta zażądała kosmicznej sumy za swoją pomoc, patrzyła na wszystkich z góry i dawała do zrozumienia, że powinna być traktowana jak zbawicielka. Nawet Sven był tym zniesmaczony i po wyjściu matki w gorzkich słowach podsumował zachowanie swojej rodzicielki.
– Ciekaw jestem, ile Rudniczka i Syndell wzięli za takie cudo? Skąd w ogóle mieliście pieniądze? Apanaże od króla, które dostawaliśmy, pewnie przestały napływać po chaosie, jaki z pewnością panował po Pladze? – zaciekawił się Norgal.
Pensje Mistrza i Mistrzyni, choć wysokie, były przy tym wysyłane na ich prywatne konta w gnomim banku w dzielnicy Centralnej. Wątpił, czy guwerner miał do nich dostęp. Araxiel potrząsnęła głową.
– Nie, nie przestały. Decyzją regenta Numara należą się one teraz tobie i co miesiąc przychodzi tu spora suma. Dodatkowo został paniczowi przyznany cały majątek mistrzyni Rothanny, jaki udało się odnaleźć królewskim urzędnikom. Jej fortuna zgromadzona w gnomim banku należy do ciebie, a według Gel’maara jest to bajońska suma! Konto Rothgara zostało natomiast niemal w całości opróżnione przez niego tuż przed tym, jak zajęli się tym urzędnicy. – Rozłożyła ręce w bezradnym geście. – Swoją drogą, panicza wychowawcy nie żyli rozrzutnie, nie przejadali zbyt wiele ze swoich apanaży, dlatego w banku zgromadzili wielki majątek. Myślę, że nawet bez nowych wpływów od regenta mógłby panicz zostać dostatnim rentierem na samych procentach od fortuny Rothanny – uzupełniła.
Norgal siedział ze zmarszczonymi brwiami. Nigdy nie zaprzątał sobie głowy kwestią swojego majątku. Sam zresztą zgromadził całkiem pokaźny skarb, skradziony z barek pogrzebowych, zakopany w wielu skrzyniach na terenie posesji. Kazał wówczas Mavecowi zrobić kilka drewnianych kufrów. Potem za pomocą swoich zombiaków przesypał do nich klejnoty i finalnie zawlókł je do ogrodu, by tam ukryć głęboko pod ziemią.
– Regent przyznał mi apanaże? Interesujące – mruknął pod nosem.
Był zdumiony, że wuj wykonał tak życzliwy gest, nie mając ku temu właściwie żadnych (żadnych?) powodów. Zabezpieczenie majątku Mistrzyni, zanim Rothgar położył na nim swoje ręce, też było zaskakującym posunięciem.
Zaczęły powracać do niego wspomnienia. Na końcu kręgosłupa poczuł przerażający dreszcz. Rothgar – jego wuj – aktualnie licz, który z pewną, ekhem… pomocą sprowadził na ich urocze miasto apokalipsę? Pośrednio, oczywiście.
Co teraz robił, gdzie przebywał? I jak bardzo nadal nienawidził bratanka?
Swoją drogą fakt, że Norgal wciąż żył, był zdumiewający. Żaden nasłany zabójca nie zakończył jego życia, gdy bez przytomności leżał w łóżku bezbronny, w słabo strzeżonym majątku. Chyba że to też zawdzięczał magii?
Przypomniał sobie dzień, który spędził we dworze po zakończeniu Plagi, tuż przed tym wydarzeniem na Placu Defilad. Sensacją był wtedy niewątpliwie jego guwerner, a właściwie Gel’maar. Ujawnił mu, kim jest, opowiedział o swojej prawdziwej roli w opiece nad Norgalem w trakcie dwunastu wspólnie spędzonych lat. Mężczyzna okazał się magiem chaosu wysłanym do dworu Rothgara ze specjalną misją – aby chronić młodego chłopaka, wspominanego w przepowiedniach chaośników.
Czy jakoś magicznie zabezpieczył dwór? Jego obowiązki wobec Norgala – uważanego za Dziecko Chaosu, za epokowego trickstera niosącego ze sobą Wielką Zmianę – najwyraźniej nie skończyły się wraz z jego osiągnięciem pełnoletniości.
Norgal wzniósł oczy na Araxiel.
Dużo pytań cisnęło mu się na usta, ale zdawał sobie sprawę z tego, że nie da się półtora roku streścić w kilku zdaniach. Z jakichś przyczyn zdecydował się zadać jej tylko takie, które dla niewolnicy były szczególnie znaczące.
– Widzę, że wreszcie urodziłaś. Po pięciu latach ciąży. Jaki miałaś poród?
Pochyliła głowę i przez moment milczała, jakby mówienie o tym przychodziło jej z dużym trudem.
– Oj, było ciężko. Bardzo ciężko. Gdyby nie mag uzdrowiciel, sprowadzony przez Gel’maara, nie byłoby mnie wśród żywych.
Po chwili krępującego milczenia, w którego trakcie Norgal rozpaczliwie szukał sposobu na to, by wymigać się od rozmowy o jej potomku, finalnie skapitulował i zapytał:
– A jak dziecko?
– Żyje i ma się dobrze. Lata sobie po dworze.
Norgal poczuł w brzuchu przykry, bolesny skurcz. Jeszcze niedawno po tym dworze kręcił się jego kuzyn, Q’uarro. Szczególny, mały chłopczyk, którego już z nimi nie było. Zacisnął zęby, odsuwając od siebie falę przykrych obrazów z ostatnich dni Plagi.
– Jak ma na imię?
– Nox.
– Czy… czy jest…? – Zawahał się, bo sam nie wiedział, o co chciałby zapytać. Ciąża kobiety trwała wiele lat, z pewnością odbiegając od standardów przyjętych dla tego stanu. Jej efekt mógł być bardzo zaskakujący. Norgal odkaszlnął, czując się niezręcznie.
– Czy był duży? – wydukał w końcu, nie znajdując żadnego lepszego sposobu na zapytanie o tak nietypową sytuację.
– Tak! Wyglądał, jakby miał dwa lub nawet trzy lata. Bez pomocy magii nigdy bym go nie urodziła. Mag uzdrowiciel musiał wyjąć go z mojego rozciętego brzucha.
Widać było, że sam powrót myślami do tamtych wydarzeń wywołuje silne emocje.
– Chętnie go poznam… jak tylko się zbiorę do kupy – mruknął, siląc się na uśmiech. Faktycznie jednak z jakichś przyczyn nie śpieszyło mu się do poznania malca. Coś mówiło mu, że to nie będzie zwykłe spotkanie.
– Oczywiście – odpowiedziała, skłaniając się lekko.
Po chwili nieprzyjemnej ciszy nekromanta zdecydował się wrócić do spraw bardziej ogólnych.
– Więc jak teraz wygląda sprawa w kochanym Syllonie? Wygrzebaliśmy się z ruiny postapokaliptycznej? – Uśmiechnął się gorzko.
– Na to wygląda. Jak mówi guwerner, mamy nowy porządek…
Gdy wypowiedziała te słowa, jak na zawołanie drzwi skrzypnęły i ukazała się w nich ascetyczna, ciemna sylwetka guwernera Gel’maara, który przebudzenie Norgala przyjął z taką miną, jakby chłopak wybudził się po prostu z długiego snu. Jego czarne oczy przesunęły się po wychudzonej sylwetce młodzieńca. Z całkowitym spokojem podszedł do łóżka.
– Miło mi panicza widzieć przytomnym – rzucił flegmatycznym, a przy tym dość oficjalnym tonem.
Norgal przyjrzał mu się uważnie.
Dla niego wszystko zatrzymało się półtora roku temu, kiedy informacje o tajemniczej profesji guwernera były jeszcze najświeższą sensacją. Przecież z jego perspektywy rozmawiał z nim zaledwie wczoraj! Wciąż patrzył na niego tak, jak na kogoś, kogo znał przez całe swoje życie – a nie znał tak naprawdę wcale.
Młodzieniec miał ochotę zadać mu jeszcze wiele pytań – w tym o magię chaosu i przepowiednie chaośników – ale uświadomił sobie, że z powodu długiej śpiączki był de facto człowiekiem z innej epoki. To, co dla niego wydawało się nowością i objawieniem, dla nich stało się normalne, stało się codziennym życiem. Wysilił się więc, by stłumić odruch ciekawości oraz zaskoczenia, starając się wczuć w nowe okoliczności, w których stare tajemnice nie miały już wymiaru sensacji.
– Gel’maar. – Skinął głową. – Dobrze, że zdecydowałeś się zostać i przypilnować wszystkich spraw. Dziękuję – dodał niepewnie, nie bardzo wiedząc, jakich słów należałoby użyć w obliczu tak niezwykłej sytuacji.
Gel’maar stanął koło wezgłowia Norgala.
– Sporo ciekawych wydarzeń panicz stracił. Dużo się działo! – dodał, a na wąskich ustach pojawił mu się cień uśmiechu. – Araxiel pewnie wprowadziła już panicza we wszystko?
– Niestety dopiero zaczęła przechodzić do najciekawszego. – Norgal odczuł wielką ulgę, że guwerner sam rozpoczął temat wydarzeń po Pladze. – Kto jest teraz królem? – zapytał natychmiast.
Mężczyzna podszedł do okna i założył dłonie na piersi.
– Regentem jest Numar. Ma pełnię władzy jako drugi do tronu po Nuenie. Drugi, bo miejsce pobytu Nerilli nie jest znane. Młody król Nuen jest w śpiączce, tak jak do dzisiaj był panicz. Podobno jego mózg doznał rozległych uszkodzeń. Numarowi jest to na rękę, dwoi się i troi, by zapewnić sobie dozgonną miłość ludu Syllonu. Zrobił to, czego ludzie sobie od dawna życzyli. Akademię Magii przemianował na Uniwersytet Magiczny, uczą w niej teraz także dorosłych. Za okrągłe sumki. Opuszczony budynek klasztoru na górze stołowej, który pozostał po zbiegłych mnichach Trzech Księżyców, przejęła Akademia i mamy tam teraz rozkręcającą się pełną gębą filię, wypełnioną tylko dorosłymi uczniami, rozmiarów takich, jakich nie znajdzie się nawet na kontynencie Morvin. Ludzie przybywają z wszystkich stron świata, by się tam uczyć, bo nauczanie magii dorosłych jest wciąż rzadkością!
Norgal prychnął pogardliwym śmiechem. Jak każdy mag wiedział, że od lat presja ciążyła nad Radą Magicznego Nadzoru, aby dopuściła do nauki także uczniów powyżej osiemnastego roku życia. Kilka lat temu zgoda taka została warunkowo udzielona pięciu akademiom na świecie, w tym Akademii Magii w Syllonie. Jednak nikomu jakoś nie spieszyło się z faktycznym otwarciem roku i przyjęciem studentów. Po prostu nie istniały żadne skuteczne metody nauczania osób dorosłych, które byłyby zarazem zatwierdzone przez RMN.
– Będą mieć kiepskie rezultaty. – Westchnął. – Rozwój magii u osób powyżej dwudziestego piątego roku życia jest niezwykle trudny. Pewne kanały musi się udrożnić, rozruszać od dzieciństwa… – przerwał i pokręcił głową z powątpiewaniem. – Możliwy jest rozwój porzuconego kiedyś drugiego talentu, ale jeśli mowa o nauczaniu magii od zera, to czuję, że zawiedzeni brakiem efektów studenci szybko zażądają zwrotu czesnego.
– Wiem to wszystko, paniczu – włączył się w jego rozważania guwerner. – Numar dał ludowi nagrodę za wytrwanie Plagi. Magia dla dorosłych, magia dla wszystkich, bez ograniczeń! Dogadał się z nowym rektorem o podział zysków, w zamian za darmowe odstąpienie Akademii wzgórza należącego wcześniej do zakonników. To, co będzie się działo, ile wypadków śmiertelnych, ile zagadkowych zjawisk? Kto to wszystko ogarnie? Podobno Planetarna Rada Magicznego Nadzoru już wysłała dodatkowych obserwatorów do Syllonu.
Norgal pokiwał głową. W pewien sposób rozumiał Numara. Stary regent z pewnością miał bardzo konkretny, dopracowany zamysł co do przyszłości królestwa i swojej w nim roli. Numar od dekad był wytrwałym krytykiem rządów – swojego brata, a potem bratanka, Naramira III – i zebrał sporą grupę zwolenników, niezadowolonych z faktu zasiadania na tronie tych dwóch niestabilnych władców. Teraz był jego czas. Mógł się wykazać!
– A więc wuj Numar realnie rządzi – mruknął pod nosem. – A synowie?
– Są jego osobistymi doradcami i członkami Rady Królewskiej. Myślę, że książę Narel jest przeznaczony na następcę tronu w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Tak, spotkał ich tuż przed końcem Plagi i naiwnie wyśpiewał im wszystko, o co go zapytali. Wyraz twarzy dwójki braci utrwalił mu się w pamięci. Spoglądali na niego z politowaniem i rozbawieniem. Narel, imponujący z postury mag bojowy wychodzący swoimi zdolnościami poza dziewiątkę, oraz Nuramin – jego tajemniczy brat, mag demonolog z konstruktem na ramieniu. To spotkanie było bardzo znaczące. Prawdopodobnie dlatego do dworu Norgala zaczęły ponownie spływać apanaże. Wujowie, w niezrozumiałym odruchu szlachetności, zdecydowali nie zostawiać go bez środków do życia, mimo jego bliskiej relacji z liczem.
– Co z narzeczoną Nuena? Z tą ładniutką blondynką, księżniczką Ulivią, którą widziałem na Placu Defilad? Odprawili ją do Hezrynu? – zaciekawił się.
– Jest nadal w pałacu. Trzymana w tych samym skrzydle, co Nuen. Razem z nimi siedzi księżniczka Asalia, modląc się zawzięcie do Mau, Wielkiego Konsolidatora, o uzdrowienie syna. Ich sytuacja jest zapewne bardzo niestabilna. Regentowi nie są potrzebne.
Norgal uniósł brew w zdumieniu, słysząc imię obcego boga, wyznawanego do tej pory głównie w imperium Vaseyu.
– Ona jest wyznawczynią Mau? Tyle lat siedziała w Syllonie i zdołała utrzymać to w ukryciu?
Guwerner zaśmiał się lekko, jakby sam nie mógł w to uwierzyć.
– Przybyła tu w rozkwicie Rewolucji Światłości, nierozsądne byłoby ujawnianie swojej prawdziwej wiary. Teraz, po Pladze, w Syllonie przybywa świątyń Mau. To potężny bóg. Ma moc przyciągania.
Norgal milczał przez chwilę, przypominając sobie wszystkie lekcje historii, jakie przekazał mu niegdyś guwerner, tyczące się boga z Vaseyu, ale nie pamiętał zbyt wiele. Wiedział tylko, że Mau przedstawiany był jako Wielki Łączyciel, Pan ponad Podziałami, w miarę jak Vaseyu podbijało kolejne królestwa i księstwa na Morvinie, kanibalizował lokalne kulty i bóstwa – a potęga jego stopniowo rosła.
Tymczasem jednak inny temat zainteresował młodego nekromantę.
– Co tam z dziekanem Helorem?
– Choć trudno w to uwierzyć, jest nadal dziekanem katedry magii umysłu na nowym Uniwersytecie Magicznym! Wpasował się gładko jak aksamitna rękawiczka, zmieniając wygodnie fronty. Rektorem jest teraz nekromanta, mag Vertes, zresztą mój osobisty znajomy. Inne ważne stanowiska na uniwersytecie pełnią sprowadzeni z zagranicy znajomi nekromanci Vertesa i kilku jego dawnych doktorantów jak Biały Albin czy El Nekrofil.
Norgal nie był specjalnie zaskoczony, słysząc informacje o awansie Vertesa. Ten dawny mentor księcia Nuramina i autor wielu podręczników z pewnością miał obecnie duże poparcie najwyższych władz w Syllonie.
– A co z Inkwizytorium? – przypomniał sobie, choć częściowo domyślał się, jaki spotkał je los.
– Prowizorycznie przerobiono je na świątynię Syna Ciemności już w pierwszych dniach po Pladze. – Gel’maar uśmiechnął się krzywo. – Finalne prace dobiegają końca. Na dniach budynek ma być otwarty dla wiernych. Za to świątynię Sióstr Światłości na rzecznej wyspie przejął męski odłam zakonu. Niemal wszystkie siostry zginęły w czasie Apokalipsy – dodał.
Norgal poczuł nagły skurcz w żołądku, przypominając sobie swój udział w opanowaniu świątyni przez wygłodniałe zombie.
– Bracia Światłości zajmują się teraz propagowaniem kultu Syna Światłości, Ella, a dawni kapłani Mor’tyra, oczywiście propagowaniem kultu Syna Ciemności, Morra.
– Synowie bogów? – spytał Norgal sceptycznym tonem
– Owszem, narodzili się z was… tamtego dnia. Tak to przedstawili wiernym kapłani.
– Ell i Morr? No tak, jasna sprawa – mruknął zamyślony Norgal.
Imiona nowych bogów były dość przewidywalne. Myśląc o tym wszystkim, poczuł się nieswojo. Świadomość, że nosił w sobie boską świadomość syna Mor’tyra – przez całe swoje życie – wydała mu się nagle absurdalna. Pamiętał jak przez mgłę tamtą sytuację na Placu Defilad, pamiętał ostatnie słowa Gniewu. Ale coś mu w tym wszystkim nie pasowało! Wiedział, że dużo czasu zajmie mu przemyślenie wydarzeń z tamtego dnia i dojście z nimi do ładu.
Nowym porządek w Syllonie okazał się bardzo odmienny od tego, który pamiętał sprzed swojej śpiączki, gdy nekromanci musieli walczyć o życie w Podziemiu, gdy Inkwizycja tępiła przejawy mrocznej magii i kult Pana Ciemności.
– Co… z liczem? Co z Rothgarem? – wyjąkał, uświadamiając sobie, z jak wielkim trudem przyszło mu wypowiedzieć imię zdradzonego wuja.
Nadal to na nim ciążyło jak niewdzięczny, niechciany bagaż. Pamiętał każde słowo, jakie między nimi padło i dlatego powrócił ten sam, przykry skurcz w żołądku. Norgal był bezpośrednią przyczyną, przez którą liczowi nie udało się zdobyć władzy w Syllonie. A czemu mu przeszkodził? Nie umiał znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Jego natura trickstera musiała mieć w tym swój udział.
Gel’maar obrócił się w stronę Norgala i obdarzył go zagadkowym spojrzeniem czarnych, bezdennych oczu.
– Rothgar ma się chyba dobrze. Stworzył nieduże, niezawisłe księstewko na granicy Hezrynu, Velenzji i Syllonu, ze stolicą w Hildern. Jest zamieszkałe przez nieumarłych. Prawdziwa sól w oku wszystkich sąsiadów. Posiada w swoich granicach sporą liczbę największych i najbogatszych kopalni i handluje surowcami z wszystkimi trzema królestwami.
– Rothgar… – zawahał się. – Jest tam sam?
– Nie wiem, paniczu. Nie znam szczegółów. Myślę, że jeśli chcesz wiedzieć więcej o tym, co się u niego dzieje, powinieneś skontaktować się ze swoim wujem, Malbornem, który został mianowany marszałkiem królestwa. Swoją drogą, przybył tu kiedyś razem z magiem Syndellem, by zbadać portal w piwnicy. Nie wiem, co tam robili, ale zachowywali się bardzo tajemniczo.
Zapadła cisza. Norgal oparł głowę na poduszce. Czuł się fizycznie zmęczony, lecz wiedział, że nie zaśnie tej nocy. Ani w kilku kolejnych, bynajmniej nie tylko dlatego, że dopiero co wyszedł ze śpiączki.
Nowy świat, w jakim się nagle znalazł, przytłaczał go.
Miał irracjonalne odczucie, że ktoś położył mu worek pełen kamieni na piersi i każdy najmniejszy ruch sprawiał dotkliwy ból. Momentami trudno było złapać oddech.
– Co z resztą grupy, co z Annelise? Co z tym małym Miaonem ? – spytał cicho.
– Annelise miała się kiepsko po tym, jak panicz zapadł w śpiączkę. Stała się bardzo nerwowa, niestabilna. Na szczęście, zanim zdążyła nas pożreć, po dwóch dniach od panicza śpiączki pojawił się u nas ten wampir, który kiedyś mieszkał we dworze, Mavec. Wyniósł ukradkiem sporo rzeczy należących kiedyś do Rothgara. Natomiast Annelise była zapewne szczęśliwa z faktu pojawienia się innego wampira. Zniknęli razem tego samego dnia. A Miaon jest bezpieczny. Książę Fenril opłaca teraz jego edukację w szkole internatem, bo nas nie było początkowo stać na czesne. Był tak uprzejmy, że zgodził się pomóc chłopczykowi.
Gel’maar odkaszlnął lekko, bo coś przeszkadzało mu w mówieniu. Norgal z niejakim oporem sięgnął w stronę jego umysłu. Zawsze robił to z obawą, bo guwerner zdawał się reagować tak, jakby fizycznie wyczuwał telepatyczne macki młodego maga, grzebiące mu w głowie. Tym razem nie było inaczej. Młodzieniec natrafił na ten sam mur skłębionych myśli, dziwnie gęsty i nierozróżnialny.
Domyślał się, że wpływ na to miała chaotyczna magia Gel’maara.
– Natomiast co do tej grupy, którą sprowadził tu Sven, to nie wiem zbyt wiele. Sven mówi tylko, że nadal razem działają, bo odkąd nekromancja nie jest zakazana, pojawia się sporo różnych abominacji. Powiększyli nawet swoją drużynę o jakiegoś druida. Chodzą na polowania, czyszczą przedmieścia z zombiaków, zarabiają uczciwie. Nie zaglądają tu. Tylko Sven przychodzi regularnie, mniej więcej raz na dwa tygodnie.
Zawahał się, jakby coś sobie przypomniał. Z pewną niechęcią powiedział:
– Natomiast mnich Mecjusz wyjechał do Hezrynu, do tamtejszej filii Zakonu Trzech Księżyców podobno, aby medytować tam w odosobnieniu oraz pomóc się odbudować ocalałym mnichom, przetrzebionym mocno przez Plagę. Nic więcej o jego losach nie wiem.
Norgal zignorował całkowicie informację dotyczącą mnicha, co Gel’maar przyjął z lekkim uniesieniem brwi.
Znacznie bardziej zaintrygował maga półniziołek. A więc jednak Sven nie położył na nim kreski? Mały, zabawny bard nadal odwiedzał jego dwór? Ich krótka, ale interesująca znajomość wystarczyła, aby niskorosły o nim pamiętał? To było spore zaskoczenie.
– Kiedy przychodzi Sven?
Guwerner lekko uniósł brwi.
– Myślę, że będzie tu w ciągu najbliższych kilku dni. Zbliża się pora jego zwykłej wizyty.
Młody nekromanta kiwnął głową i wbił wzrok w sufit.
– Jeszcze wczoraj z mojej perspektywy miałem osiemnaście lat. Teraz mam dziewiętnaście i pół, a ten czas? Na zawsze go utraciłem. Ominął mnie… – szepnął tak cicho, że ani Araxiel, ani guwerner nie zdołali go usłyszeć. A jednak żadne nie poprosiło o powtórzenie, gdyż bezbłędnie wyczuli nastrój młodego nekromanty. Przygnębienie i zagubienie zasnuły mu twarz.
Każde z nich zadawało sobie pytanie – ile czasu będzie potrzebował, by odnaleźć się w nowej rzeczywistości? Kim teraz był? Jaki powinien mieć cel?
Norgal powoli przymknął oczy, dając im do zrozumienia, że chce zostać sam.
Stracił swój status niezwykłości w Syllonie, w którym era triumfu Światłości uległa zakończeniu. Nekromanci mogli legalnie praktykować w stolicy.
Obrócił się na bok, przyciskając policzek do poduszki.
No a jego mroczny pasożyt, Gniew?
Zniknął na zawsze, zostawiając po sobie puste miejsce, jakiego Norgal nie umiał nazwać inaczej jak… desperacją.
Nie miał nic w świecie, w którym wszystko się zmieniło.
Nekromanci, kapłani i heretycy wyszli z Podziemia. Nie był już potrzebny. Jego dawne sny o doniosłej roli zbawiciela i budowniczego nowego ładu okazały się dziecięcą mrzonką. Inni zrealizowali je za niego. Jemu pozostały zwiędłe, wychudłe kończyny i zarośnięty dwór na brzegu Czarnej Rzeki.
Natura liczów jest niepoznana. Oskarża się ich o skrajną amoralność, ale nie wiadomo, w jakim stopniu przyczyną tego jest sposób ich przepoczwarzenia, a w jakim późniejsze wybory. W dziejach Syllonu znanych było ich zaledwie pięciu, niewielu więcej odnotowano w imperium Vaseyu. Nekromanci, którzy zdecydowali się wstąpić na taką ścieżkę, musieli wykazać się gigantyczną determinacją i wyjątkową niegodziwością, zabijając aż siedmiu swoich najbliższych krewnych celem stworzenia filakteriów. Przedsięwzięcie takie nie wydaje się większości nekromantom realne, bo duża część z nich to sieroty, urodzone w okrutnych okolicznościach. Istniały próby przepoczwarzenia się w licza, podjęte z wykorzystaniem osób niespokrewnionych, ale niewiele z nich wychodziło. Łączność energetyczna pomiędzy liczem i jego filakteriami okazywała się zbyt słaba.
Znana piątka liczów zapisała się w dziejach niezbyt wybitnie. Najbardziej z nich sławny był Gaviel z Sumirlu, elfi licz. Żył tysiąc lat, nim nie został unicestwiony przez swojego największego wroga – elfiego księcia znanego potem w historii pod przydomkiem Va’ha’mo’rir, potężnego maga kreacji i transformacji. Gaviel był dziwakiem i odludkiem – żył w izolacji, w leśnej głuszy Sumirlu, otoczony nieumarłymi, driadami, topielcami, strzygami i demonami. Samym jednak faktem swojej obecności stał na straży Sumirlu, którego aneksją Syllon był zainteresowany od wieków. Nieumarły miał niestety wrogów także wśród tradycyjnych elfów, brzydzących się abominacjami. Wkrótce po tym, jak książę Va’ha’mo’rir zniszczył jego filakteria – nierozsądnie trzymane w jednym miejscu – Syllon zaatakował Sumirl i przepędził z niego… też Va’ha’mo’rira. Jednak to już zupełnie inna historia…
Mag Vertes, „Sztuki Tanatologiczne”
Licz siedział na szczycie iglicy Inkwizytorium, a jego najstarszy syn Marell kulił się tuż obok. Widok z tego miejsca zapierał dech w piersiach, ale Marell tego nie doceniał. Okropnie kręciło mu się w głowie, gdyż przebywali na prawdziwie oszałamiającej wysokości.
Na czubku wieży znajdowało się niewielkie spłaszczenie wielkości akurat takiej, aby dwie osoby mogły komfortowo usiąść koło siebie. Młodzieniec zupełnie nie rozumiał powodu, dla jakiego jego ojciec preferował tak wysoko położone miejsca, aby dumać nad swoim życiem, ale nie ośmielił się zaprotestować, mimo że zęby szczękały mu cicho, a plecy garbiły się ze strachu.
Rothgar przesłał ich tutaj za pomocą swojego przenośnego teleportera zasilanego otrzymanym od Astoraha klejnotem i ostatnio intensywnie używanego. Marell odliczał minuty, mając nadzieję, że ta dziwna rozmowa zakończy się jak najszybciej. Lęk wysokości z każdą chwilą coraz mocniej dawał o sobie znać. Mimo że młody mag wychowany był w górskim Hezrynie, nie przepadał za miejscami, które miały cechy stromej ekspozycji.
Licz trzymał na kolanach kilka gazet, a jedną z nich – „Kroniki Syllońskie” – przeglądał z pionową zmarszczką na czole, komentując od czasu do czasu:
– „Bastardzki syn Naramira II przeobraził się w licza”. Nie sądzisz, że to brzmi strasznie pretensjonalnie? – mruknął, po czym postukał palcem w ilustrację na okładce, a przedstawiała podobno „wierną podobiznę, na podstawie relacji naocznych świadków”.
Marell zerknął na ilustrację i potem na licza – a było na co patrzeć!
Zdumiało go, że jego ojciec zdecydował się powstrzymać proces nekrowacenia tkanki, na który podatni byli ci, co wybierali transformację w tę formę nieumarłego! Ciało przemienionego zdawało się zasuszać, upodabniając go do chodzącej mumii, pozwalając na jeszcze większą koncentrację mocy magicznej w organizmie, bo dla niej żywa tkanka zawsze pozostawała ogranicznikiem.
Z sobie tylko znanych powodów Rothgar nie chciał pełnej przemiany. Marell z dużym zdumieniem odnotował, iż licz pod pewnymi względami wyglądał obecnie młodziej niż poprzednio, gdy wciąż był człowiekiem – uzupełniwszy swoją niegdyś utraconą energię życiową i regenerując ciało. Cała sylwetka mu odmłodniała! Zdawała się wręcz imponująco rozrośnięta.
Czemu to miało służyć? Czy wynikało z naturalnej próżności jego ojca, a może stało za tym coś więcej? Z pewnością Rothgar nie przypominał obecnie klasycznego nekromanty z ludowych wierzeń, a już bardziej potężnego wampira o bladej twarzy, z mrocznym cieniem nieumarłej natury snującym się po policzkach.
– Mam pazury jak strzyga! – Podsunął Marellowi rysunek pod oczy. – Redaktor naczelny, niejaki hrabia Marlov, jest siostrzeńcem dowódcy paladynów, Setvila i… dobrym znajomym Helora. Nic dziwnego, że zrobili ze mnie monstrum – mruknął pod nosem, przyglądając się z bliska przedstawiającej go, według redaktorów, litografii.
– Wydali gazetę już cztery dni po zakończeniu tego bajzlu, szacunek, mimo wszystko… – zaszczękał zębami jego zesztywniały ze strachu syn, który co chwila spoglądał w dół, nie mogąc się powstrzymać, mimo że wiedział, iż to tylko pogorszy mu samopoczucie.
– Spieszyli się, by ogłosić światu sensacyjne wieści, a ludzie są spragnieni informacji. W końcu przez całą Plagę, która trwała zaledwie siedem dni, byli pozbawieni dostępu do plotek ze swoich ulubionych brukowców… No, dramat! – podsumował sarkastycznie licz, kartkując czasopismo.
– „Kroniki Syllońskie” aspirują do bycia głównym źródłem rzetelnej wiedzy o bieżących wydarzeniach – wyrecytował Marell, który od czasu do czasu czytywał je, gdy udało mu się dopaść jakąś sztukę w bibliotece w Hez. Miał do niego spory sentyment.
– To brygada nadętych pismaków, która przez lata była na sznureczku Naramira III, zawsze mu się podlizywali i wypisywali pochwalne peany nad jego żałosnymi rządami – fuknął licz. – A król zapraszał Marlova na prywatne bankiety, dając mu rżnąć co ładniejsze damy dworu. Nie! Wolę „Gazetę Syllońską”! – dodał, zamaszystym ruchem zamykając „Kroniki Syllońskie” i biorąc do ręki drugą, trzymaną na kolanach gazetę.
– Piszą ją gnomy, ale czytają wszystkie mniejszości rasowe w stolicy. Jest najbliższa obiektywnemu spojrzeniu na sytuację. No i od zawsze krytykowali króla, jego politykę zagraniczną, sprawy obronności kraju, podtrzymywanie segregacji rasowej w Syllonie, handel niewolnikami… – wyliczał, przewracając kartki.
Marell zerknął ponad ramieniem ojca i zauważył w rogu okładki datę wydania.
– Ach, spóźnili się o jeden dzień względem „Kronik”. To ich sporo kosztowało… – Zaśmiał się z nutką triumfu.
– Nie jest z nimi aż tak źle. Elfi tygodnik „Zielony Kurier” i ogólnosyllońskie „Nowiny” spóźniły się o prawie tydzień, mam ich wydania dopiero z dzisiaj.
Rothgar pochylił się niżej, odczytując kilka tytułów:
– „Armia licza odpiera inwazję z Północy”, o proszę, wreszcie jakiś dobry nagłówek! – Zastukał znacząco w kartkę. – Stary dobry Vandergloven.
Marell uniósł brwi, słysząc znane sobie nazwisko.
– Vundrumistal Vandergloven? Ten? Sławny autor pikantnej „Historii gnomiego maga”?
Jako dzieciak natknął się na tę lekturę w bibliotece i czytał z wypiekami na policzkach. Barwne opisy upodobań seksualnych gnomów i elfów z pewnością mogły robić wrażenie na chłopaku zamkniętym w męskim akademiku. Rothgar potrząsnął głową.
– To jego wnuk. Ich rodzina od pokoleń zajmuje się pisarstwem.
– Znasz go osobiście? – zaciekawił się Marell.
– Odrobinę. Kiedyś pomagałem mu oczyścić redakcję z demonicznej infestacji. Lepiej znam jego syna z zajęć podstawowego kursu z magii.
Młodzieniec powoli pokiwał głową.
Licz przez chwilę czytał czasopismo w milczeniu, skupiając spojrzenie na części poświęconej sprawom towarzyskim. W oko wpadły mu informacje o jednej z jego byłych kochanek – Martiael – kuzynce księcia Fenrila, która szykowała się właśnie do ślubu z jakimś bogatym wdowcem. Uśmiechnął się pod nosem. Postanowił złożyć jej na dniach jeszcze jedną, pożegnalną wizytę, nim kobieta wstąpi w związek małżeński.
Marell w dalszym ciągu mało dyskretnie zaglądał ojcu przez ramię, podczytując zawartość „Gazety Syllońskiej”. Prawdę mówiąc, nie przepadał za nią z powodu swojego własnego, delikatnego uprzedzenia wobec gnomów. Stanowili zdecydowaną większość na jego wydziale – magicznego rzemieślnictwa – trzymali się zawsze w grupach, izolowali od reszty uczniów i okazywali ludzkim oraz elfim studentom szczególną pogardę.
Nagle jakiś artykuł przykuł jego oko.
Pochylił się lekko, wytężając wzrok, aby odczytać drobny druk.
– „Twierdza Hildern opanowana przez krasnoludy” – odczytał. – „Nasze doniesienia mówią, że Hezryńczycy zwiększają garnizon, chcąc na stałe utrzymać przewagę w kluczowym regionie”.
Licz westchnął.
– Ha, wciąż mają nieaktualne informacje! – Zaśmiał się szczerze. – Właśnie dokładnie o tym miałem z tobą pomówić. Od kilku dni twierdza należy do mnie! A wraz z nią sporo dobrych kopalni. Wszystkie niedobitki z mojej armii nieumarłych są już na miejscu.
Marell przyglądał się chwilę swojemu ojcu, nie będąc pewien, czy mówi on poważnie. To brzmiało nieprawdopodobnie. Twierdza Hildern! Nowa, dumna zdobycz Hezrynu? Wykradziona im sprzed nosa…?
– Żartujesz? Czemu nic mi nie mówiłeś!? – Jego mina wyrażała zaskoczenie.
– Byłem zajęty urządzaniem się w twierdzy. Mavec i Vynn pracowali bez wytchnienia. Czeka w niej też na ciebie niespodzianka. – Mrugnął tajemniczo.
– Jak tego dokonałeś? – Do Marella nadal nie chciało to dotrzeć. – Przecież tam był cały krasnoludzki garnizon! Pięść Hezrynu! Twierdza była zabarykadowana!
– Cóż… Teleportowałem tam kilka zombie, świeżutkich, by nikogo za wcześnie nie zaalarmowali. Oczywiście ustawiłem ich w kluczowych miejscach i dokładnie w tym samym momencie. Akcja była idealnie zgrana.
Marell podrapał się po głowie. Wyjątkowo pogodny nastrój ojca wreszcie stał się dla niego zrozumiały.
– Twój nowy teleporter zadziałał w miejscu ekranowanym magicznie? Jak wnętrze twierdzy? – zapytał z niepewnością w głosie.
– Tak. I to właśnie była nasza przewaga… Ten teleporter działa w oparciu o boską moc, a nie o magię. Dlatego nie zatrzymują go żadne mury. – Rothgar uśmiechnął się drwiąco.
– Zatem wygląda na to, że mamy na własność najpotężniejszą twierdzę na tym kontynencie… – mruknął młody mag, nadal pozostając w stanie lekkiego szoku.
Zapadła chwila ciszy.
Marell popatrzył w dal, ale myśli kierował w stronę osoby licza. Był zdumiony tak rzutką akcją i rozmachem, z jakim ojciec przeprowadzał swoje plany. Wydawał się kompletnie niezrażony fiaskiem w zdobyciu tronu, tylko podejmował kolejne, ryzykowne działania.
Ta niezłomność charakteru Rothgara nieodmiennie zaskakiwała Marella. Sam był człowiekiem nieśmiałym i mało dynamicznym, dlatego imponowały mu osoby, które wykazywały się tego typu agresywną inicjatywą. A zarazem onieśmielały. Nagle poczuł się mały i pozbawiony znaczenia.
Obserwowali przez chwilę barwną panoramę Upadłego Miasta. Wzrok Marella zaczepił się o płaski szczyt góry stołowej, znajdującej się tuż za północną granicą stolicy.
– Co się stało z mnichami Trzech Księżyców, ojcze? Słyszałem, że uciekli do Hez.
Licz wzruszył ramionami, jakby ten temat go nie obchodził.
– Nuen ich nieźle pogonił, zanim zapadł w śpiączkę. Musieli uciekać. Pewnie bali się, że pod władzą nowego boga zajmą dawne miejsce nekromantów. Że będą tępieni, prześladowani wyzywani od heretyków, ateistów. Cóż, ja nie będę za nimi tęsknił. A zwłaszcza za nim… za Mecjuszem – dodał niższym już tonem.
Marell obrzucił go krótkim, przenikliwym spojrzeniem. Wiedział, że Mecjusz odgrywał kluczową rolę w uniemożliwieniu jego ojcu objęcia tronu. Misterny plan Rothgara runął wtedy w gruzy. Domyślał się, co musiał czuć władca nieumarłych, gdy pokonał go prosty mnich…
Podmuchy powietrza mocno szarpały kartkami gazet, które Rothgar trzymał na kolanach, więc ostatecznie puścił je, a one poleciały na wietrze, trzepocząc stronicami niczym biało-szare ptaki. Jedynie „Zielony Kurier” odróżniał się od innych swoimi seledynowymi, kwiecistymi okładkami w typowo elfim stylu.
Marell w pierwszym odruchu chciał pochwycić odlatujące „Kroniki Syllońskie”, w spóźnionej chęci przeglądnięcia listy ogłoszeń o pracę dla magów, ale ten gwałtowny ruch ręką wywołał w jego brzuchu bolesny skurcz, przywołując paraliżujący lęk przestrzeni. Chwycił więc nerwowo dłoń ojca, aby się asekurować i odzyskać cień poczucia bezpieczeństwa.
Gdy tylko ją ścisnął – poczuł realny przypływ siły. Zupełnie jakby ciało rodzica wypełniała jakaś szczególna moc, doładowując drżące ciało syna. Napotykał przy tym zdumione spojrzenie licza, który nie odczuwał żadnego strachu w związku z eksponowanym miejscem.
Jeszcze jedno zwróciło uwagę młodzieńca. Ręka licza była letnia w odbiorze, a nie zimna, jak dłoń wampira Maveca. Przyjrzał się jej dyskretnie. Zastanawiał się, czy go o to zagadnąć, ale szybko zrezygnował z podjęcia tematu. Powody, dla jakich licz utrzymywał pewne funkcje ciała w aktywności, musiały na razie pozostać tajemnicą.
– Co zamierzasz potem? – zapytał nieśmiało młody mag. Znowu zrobiło mu się niedobrze, tym razem od widoku odlatujących gazet. Z trudem odchrząknął. – Tyle lat żyłeś, wierząc, że twoje prawo do tronu zostanie uwzględnione, że zostaniesz królem Syllonu. Czy porzuciłeś misję, na którą poświęciłeś tyle dekad?
Rothgar milczał.
– Może Astorah nie miał racji, może powinieneś ponowić próbę? Nuen jest w śpiączce.
– Mam nowy plan, synu. Tym razem jednak uwzględnia on także ciebie.
Marell uniósł na niego zdumione oczy.
– Chcę spróbować podejść do tego od drugiej strony. Na razie jeszcze nie jestem gotów, by całkiem odpuścić.
Młodzieniec odwrócił wzrok.
Poczuł przypływ niepokoju, ściskający go za gardło jak ciasno założona garota. Spojrzał w stronę wzgórza, na którym rysowała się sylwetka pałacu królewskiego z jego licznymi basztami i wysokimi wieżyczkami. Zakaszlał sucho. Kształt zamku wydał mu się nieoczekiwanie bardzo drapieżny, niczym uniesione w niebo pazury ghasta.
Nagle zapragnął być kimś innym, zupełnie gdzie indziej.
To nie było jego życie ani jego miasto. Nie chciał być synem licza ani mieć cokolwiek wspólnego z Syllonem. Pochylił głowę i popatrzył na kratownicę ulic dzielnicy Centralnej, rysującą się pod nimi, w dole. Mimo że tak daleka, a jednak jawiła mu się teraz dziwnie bliska, niemal nachalna, tnąca miasto na kawałki jak zardzewiała żyletka. Zamknął oczy.
I nic nie powiedział. Nie miał sił. Nie miał odwagi. Był nikim.
Przekazy mówią, że założyciele dynastii Hez byli elfami – uciekinierami z Sumirlu. Gdy tysiąc lat temu wojska Syllonu najechały ich odwieczne sadyby. Pewna grupa znalazła schronienie w odizolowanym od świata państwie górali. Przywódcą uciekinierów był mag-banita obdarzony wybitnym talentem do magicznej kreacji i transformacji. Pomógł im zbudować sieć umocnień na granicy z Syllonem, zjednując tym sobie ich przychylność. Ożenił się z jedyną córką wodza górali oraz obwołał pierwszym królem Hezrynu. Jednak to był dopiero początek jego drogi.
Niebawem przyszło mu mierzyć się z buntem krasnoludów, którym górale odebrali kopalnie czarnej stali. Wkrótce wykrwawiająca wojna domowa ogarnęła cały Hezryn. Niektórzy mówili potem, że to dlatego nadano mu mroczny przydomek Va’ha’mo’rir. Oznaczał on tyle co: „Ten, za którym kroczy wojna”. To on był także tym, który finalnie przechylił szalę zwycięstwa na stronę górali – zmieniając ich naturę. Odkąd stali się telepatami, wszystkie zasadzki, jakie zastawiały na nich krasnoludy, przestały się udawać. Zmuszeni byli zawrzeć pokój i zamieszkać razem z góralami na terenie masywu Hez, czy tego chcieli, czy nie. A wszystkie kopalnie podzielono po połowie.
Vlodarion, „Kroniki trzech królestw”
Księżniczkę Ulivię wyrwał ze snu głos, który rozległ się tuż nad jej twarzą. Drgnęła gwałtownie, a leżąca na jej kolanach sterta gazet spadła na podłogę z nerwowym szelestem. Przez moment dziewczynę zalała irracjonalna fala paniki; gdzie jest, co się dzieje? Jednak szybko oprzytomniała, widząc nad sobą Asalię – jej wielkie, miedzianozielone oczy i lekko ściągnięte usta.
– Ulivia? Wybieram się do kaplicy Mau. Chciałabyś udać się tam ze mną? – spytała z taką miną, jakby tego właśnie wszyscy od Ulivii oczekiwali, co było bardzo odległe od prawdy. Księżniczka z Hezrynu wyprostowała się, czując przykry ból w karku.
– Nie, nie chcę iść teraz do świątyni – odpowiedziała, masując szyję.
Asalia zmrużyła powieki.
– Nigdzie nie wychodzisz, nie pojawiasz się między ludźmi. To nie jest dobra sytuacja dla ciebie ani dla… Nuena. – Wskazała na młodego księcia, który leżał za nimi pogrążony w śpiączce od dnia dramatycznych wydarzeń na Placu Defilad. Ulivia spędzała tu około godziny dziennie, na fotelu stojącym przy jego posłaniu, w przekonaniu, że dzięki temu właściwie wypełnia swoje narzeczeńskie obowiązki.
Zmarszczyła brwi. Poczuła rozdrażnienie, bo kobieta uderzyła w czuły punkt.
– Księżno Asalio, to nie z mojej winy pozostaję izolowana od świata – rzuciła z kwaśnym grymasem. – Regent nigdzie mnie nie zaprasza. Dwa miesiące temu, pamiętasz? Bankiet wydany na cześć Vertesa, nowego rektora Uniwersytetu Magicznego. Nikt mnie nie powiadomił, nawet ty!
Asalia odwróciła wzrok. Ulivia zwęziła oczy i kontynuowała:
– Na inaugurację odbudowy świątyni Ciemności w Inkwizytorium przyszli wszyscy, tylko ja zostałam w swoich komnatach! A uroczystość przekazania Wyspy Sióstr Światłości pod rządy Braci Światłości i arcykapłana Moyena? Ta sama sytuacja. Cisza! Zaproszenie jakoś dziwnie zaginęło po drodze?
Księżna z Velenzji zagryzła usta, bo Ulivia miała rację. Odwróciła się i podeszła do leżącego syna. Lekko pogładziła go po nieruchomej dłoni.
Hezrynka była przez regenta Numara i jego dwóch potomków celowo odsuwana od wszystkich ważnych wydarzeń. Zupełnie jakby nie chcieli, aby zwróciła na siebie uwagę ludu Syllonu czy też… zdobyła jego sympatię.
– Tak. Regent i synowie w sposób przemyślany realizują swoje plany – powiedziała dość bezbarwnym głosem. – Ignorują zarówno twoją obecność, jak i samego Nuena. Może powinnaś spróbować to zmienić? Poszukać okazji, by pojawiać się publicznie, zaznaczyć swoją obecność?
Ulivia siedziała w milczeniu, z nieruchomą, posępną twarzą.
Niespodziewanie Asalia zdecydowała się powiedzieć coś, co od dawna leżało jej na sercu.
– Syllon jest teraz intensywnie odbudowywany, kulty Syna Ciemności i Syna Światłości stały się równorzędne, otwarli Uniwersytet Magiczny dla dorosłych. Ewidentnie łatwym sposobem chcą podbić serca mieszkańców stolicy. – Westchnęła z pewnym trudem, spoglądając ponownie na dziewczynę. – Działają z rozmachem. To, co robią, to dla mnie… zamach stanu polukrowany dobrymi intencjami.
Ulivia oniemiała. Asalia nigdy nie wygłosiła niczego podobnego w jej obecności. Ostrożna, wycofana księżna, zawsze trzymająca się nieco na uboczu i tak odważne dictum?
Twarz miała teraz bladą i ściągniętą. Kobieta chciała coś jeszcze dodać, ale drzwi otwarły się i do pomieszczenia wszedł doradca Ulivii, Vehr, niegdyś pracujący jako doradca królowej Uleny.
Księżna tylko zagryzła usta i wbiła wzrok w ziemię.
Siedemnastolatka przypatrywała się jej z namysłem. Zdumiała ją szczerość w wyrażaniu tak niepopularnej opinii. Jej niedoszła teściowa nie próbowała wcześniej nawiązać z Hezrynką nadmiernie bliskiej relacji, być może ze względu na niezwykle silny talent telepatyczny księżniczki, wsparty przez pozaskalowy talent do magii umysłu. Najwyraźniej jednak ufała jej bardziej niż rodzinie regenta.
Spojrzenie matki Nuena spoczęło na stercie gazet. Na wierzchu leżały „Kroniki Syllońskie” wydane zaraz po Pladze. Ogromna podobizna Rothgara jako demonicznego licza zdobiła okładkę.
– Nadal to masz? – Księżna uniosła brwi. Osobiście dała tę gazetę Ulivii kilka dni po zakończeniu Plagi. Jej zaskoczenie faktem, że dziewczyna ją zachowała, było ogromne. Przesunęła wzrok na jej zarumienioną twarz.
– Ja… po prostu… nie lubię nic wyrzucać – zaperzyła się Ulivia.
Podniosła czasopisma z ziemi. Wlepiła oczy w malowaną czarnym tuszem postać. Za nic w świecie nie przyznałaby się przed Asalią, że jej fascynacja osobą mrocznego dowódcy armii, która pokonała wojsko jej ojca, zaczęła się właśnie od dnia, gdy Asalia przyniosła jej ten pakiet gazet.
Sytuacja, w jakiej nastolatka znalazła się po wydarzeniach na Placu Defilad, była skrajnie trudna. Przybyła do Syllonu na polecenie swojej siostry, królowej Hezrynu, aby poślubić następcę tronu, Nuena. Poznała księcia zaledwie godzinę po jego powrocie do zamku, ale w natłoku wydarzeń nie zamieniła z nim nawet jednego zdania. Po ujawnieniu się bogów król zapadł w głęboką śpiączkę, w której trwał przez ostatnie miesiące, karmiony za pomocą magicznych sztuczek. A los Ulivii został zawieszony.
Królowa Ulena napisała wówczas list do siostry, rekomendujący jej przedłużenie pobytu w Syllonie i obserwację sytuacji politycznej, ale dla księżniczki życie we wrogim państwie, wśród niechętnych jej obcych – na dodatek niebędących telepatami – okazało się doznaniem niemal traumatycznym.
Tymczasem doradca Vehr zbliżył się i ukłonił grzecznie, szeleszcząc granatowym, atłasowym kaftanem. Odkąd przeprowadził się do Syllonu, pozwalał sobie na większą swobodę stylu niż dawniej, w surowym Hezrynie.
– Zdobyłem książki, o jakie prosiłaś, pani.
Podał jej trzy grube tomy. Asalia wyciągnęła szyję, ale udało jej się zobaczyć tylko jeden z tytułów. Była to książka o historycznych relacjach między Hezrynem, Velenzją a Syllonem.
– Dokształcasz się, Ulivio? – Uśmiechnęła się niepewnie.
– Próbuję zrozumieć, co tak naprawdę się stało, pani Asalio. Co poszło tak źle… że skończyło się Plagą. I czyja to faktycznie wina?
Vehr chrząknął znacząco, nie chcąc, by Ulivia za bardzo rozwodziła się na takie tematy przy córce króla Velenzji. W końcu, mimo że byli sojusznikami, nadal była też przedstawicielką obcego mocarstwa.
Asalia zawahała się, nim powiedziała:
– Jak spojrzeć trzeźwo, to atak Hezrynu i Velenzji na Syllon nie przyniósł żadnej ze stron nic dobrego, a jedynie spowodował pojawienie się dodatkowego czynnika, którego żadna ze stron nie przewidziała… licza.
Zapadła ciężka cisza.
Asalia miała specyficzną minę. Vehr także.
Ulivia szybko spuściła wzrok na rycinę przedstawiającą nieumarłego.
Licz poprowadził wielotysięczną hordę wojowników-zombie i rozgromił armie obu sąsiadów Syllonu, osłabiając ich znacząco, pozostawiając niemal bezbronnymi. W pierwszych dniach po Pladze zdołał odbić twierdzę Hildern i bardzo solidnie się zabarykadował w strategicznym punkcie, z którego mógł do pewnego stopnia kontrolować główne szlaki handlowe wiodące do trzech stolic. Odkąd informacja o jego osobie dotarła do Ulivii, dla dziewczyny stała się w jakiś sposób centralnym punktem myśli.
Asalia, dostrzegając niezręczną ciszę, pożegnała się krótko, wymawiając zbliżającą się porą nabożeństwa w świątyni Mau.
Ledwie wyszła, Vehr lekko pochylił się w stronę Ulivii i szepnął:
– Zachowaj ostrożność, pani! Asalia z niejednego pieca chleb jadła.
Księżniczka wzruszyła ramionami i poklepała dłonią ilustrację w gazecie. Miała świadomość, że Asalia – podobnie jak ona sama – była tu w dużej mierze osamotniona. Obie, cudzoziemki na obcym dworze, może wreszcie powinny zacząć sobie ufać? Dzisiejsza niezwykła przemowa Asalii rokowała pomyślnie w kwestii ich przyszłych relacji.
– Opowiedz mi lepiej jeszcze raz, jak licz zniszczył nasze armie! Zazdroszczę ci, że byłeś tam, na miejscu. Chciałabym to zobaczyć na własne oczy! – rozmarzyła się.
Vehr zmrużył powieki. Początkowo cieszyło go, że młoda księżniczka poświęca jego relacji tak dużo uwagi, za czwartym jednak razem, gdy musiał w szczegółach opisywać, jak strzygoń kierowany przez licza rozszarpywał przywódcę oddziału trolli, poczuł pewien niepokój, a nawet zniesmaczenie. W pięknych, srebrzystoniebieskich oczach księżniczki widział niezdrową fascynację makabrycznymi detalami tamtych wydarzeń; zdawała się chłonąć każde słowo, wciąż dopytując się o nowe szczegóły.
Dziś był piąty raz, gdy poprosiła o relację!
– To nie jest dobry pomysł, pani. Znasz już tę historię, ponowne powracanie do niej nie wydaje mi się rzeczą rozsądną. Zginęło wielu naszych najlepszych obywateli.
Ulivia przybrała rozczarowaną, niemal gniewną minę.
– Wiesz, jak ja się nudzę, Vehr? Jestem tu zamknięta, dworacy patrzą na mnie wrogo, wszystkie ważne osoby, odkąd jestem na dworze, noszą opaski antytelepatyczne, nie mogę nawet dowiedzieć się, co o mnie myślą. Czasem myślę, że zwariuję!
Vehr zaśmiał się cicho, obrzucając skrzywioną twarz nastolatki bacznym spojrzeniem.
– Gdybyś chciała, mogłabyś przełamać te zabezpieczenia. Odziedziczyłaś tę legendarną moc po swojej babce… Ona potrafiła cuda. Miała najpotężniejszy talent do magii umysłu, o jakim donoszą oficjalne kroniki.
– Mogłabym, lecz po co? Wszystkie detektory magii, którymi napakowany jest pałac, rozpiszczałyby się natychmiast, a szef królewskich magów bojowych, Kostian, byłby tu w kilkanaście uderzeń serca.
Wstała, podeszła do okna. Odczuwała irytację z powodu jego odmowy, choć cząstką siebie wiedziała też, że to i tak niczego by nie zmieniło. Już sekundę po zakończeniu opowieści, nuda by powróciła. To już jej nie wystarczało…
– Dziękuję, Vehr – rzuciła z westchnieniem. – Możesz odejść.
Gdy mężczyzna wyszedł, skierowała spojrzenie na Nuena, pochyliła się nad młodzieńcem i lekko pociągnęła go za ucho. Sapnęła z irytacją.
– Denerwujesz mnie… – syknęła.
Jej ojciec, Uvin (syn sławnej Królowej-Wiedźmy!) po śmierci pierwszej żony i dwóch synów ożenił się z własną kuzynką – najmłodszą siostrzenicą Wiedźmy. Nie wiadomo, czy to fakt, że rodzice Ulivii byli spokrewnieni i posiadali podobne talenty, zadecydował – czy zadziałał jakiś inny czynnik – ale ona także okazała się posiadać pozaskalowy talent do magii umysłu. Do tego dziewiątkę w magii sfer – w jej specjalnej, ultrarzadkiej odmianie: teleportacji, projekcji i bilokacji.
Czasami dziewczyna leżała w łóżku i nudziła się tak bardzo, że wykorzystywała swój talent do przesyłania umysłu w dowolne miejsca i podglądania ludzi w pałacu, w mieście i w królestwie.
Zdarzało się, że całymi godzinami przebywała poza swoim ciałem.
Ze względu na potężne detektory magii nie mogła odwiedzać pewnych pomieszczeń w samym zamku, w innych jego obszarach musiała poruszać się niezwykle ostrożnie, lawirując między detektorami. Dlatego zazwyczaj, gdy chciała sięgnąć po więcej emocji, opuszczała zamek, odwiedzając otaczającą wzgórze pałacowe dzielnicę Wysoką, pełną eleganckich willi i dworków arystokracji syllońskiej. ‘
Widziała niekończące się pasmo romansów, plotek i intryg, interesów i polityki, ale to – niczym tania, teatralna sztuka ciągnąca się jak tasiemiec – po pewnym czasie zaczynało nużyć.
Siedemnastolatka zaczynała się też coraz bardziej interesować tym, co wcześniej, jeszcze w Hezrynie, wywoływało u niej tylko rumieniec. Flirty, zaloty, awanse. Seks był w Syllonie obecny wszędzie. W porównaniu do purytańskiego Hezrynu stanowiło to sporą odmianę.
Okazjonalnie wybierała sobie jakąś parę i podpatrywała ich romans, z wypiekami obserwując rozwój uczuć i przejście związku w fizyczny wymiar. Czasem były to znudzone żony zdradzające swoich mężów lub ich niepokorne córki, romansujące z przystojnymi oficerami, dwórki uwodzące dygnitarzy, liczące na dobry mariaż. Ciągłe balansowanie na krawędzi, o krok od dramatu. Sylloński przepis na ekscytujące relacje.