Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedna z trzech książek serii „Ulica Strachu” inspirowana cyklem filmów o tym samym tytule. Produkcje dostępne na platformie Netflix od lipca 2021 roku.
Lizzy Palmer jest nowa, piękna i pełna tajemnic. Kiedy rozpoczyna naukę w Shadyside High, szybko nawiązuje znajomość z Michaelem i jego dziewczyną Pepper. Michael jest nią coraz bardziej zafascynowany, mimo że nic o niej nie wie. Skąd pochodzi? Gdzie mieszka? I dlaczego tak na niego działa? Wkrótce zaprasza ją do udziału w wyścigach na skuterach śnieżnych, jednak zabawa kończy się tragedią. W dodatku gdy w podejrzanych okolicznościach zaczynają umierać ich znajomi, Pepper nabiera podejrzeń, że za wszystkim stoi właśnie Lizzy. Tymczasem oboje z Michaelem zostają wciągnięci w sprawę morderstwa sprzed ponad sześćdziesięciu lat i muszą się zmierzyć z wyzwaniem, jak pozostać żywym na Ulicy Strachu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 231
Dla Karen Feldgus.
Strzeż się głodnych koni.
Z tamtego popołudnia najlepiej zapamiętałam niebo jarzące się szkarłatem i żółcią, zupełnie jakby nieboskłon rozbłysnął specjalnie na nasze rodzinne święto. Refleksy słońca migotały na dwudniowym śniegu, który wyglądał jak usypany przy krawężniku stos diamentów.
Pamiętam chyba wszystko, co dotyczy tamtego dnia.
Wracałam do domu, biegnąc po topniejącym na chodnikach śniegu z mojej weekendowej pracy w pralni Clean Bee. Zapach krochmalu oraz środków chemicznych do prania na sucho nadal utrzymywał się na moim ubraniu i skórze. Pamiętam krew pulsującą mi w skroniach oraz uczucie, że wystarczy unieść wysoko ramiona, żeby oderwać się od zatłoczonych chodników Old Village i poszybować bez wysiłku ku mieniącym się na niebie barwom.
Jestem bardzo wrażliwa na kolory i światło. Srebrzysty blask księżyca ma nade mną szczególną władzę. Jasność słońca tchnie we mnie życie. Czasami wręcz fizycznie czuję, że przepływają przeze mnie ładunki elektryczne.
To miał być niezwykle szczęśliwy dzień dla rodziny Palmierich.
W moich wspomnieniach dziadkowie, Mary i Mario, stanowili tak idealnie dobraną parę, że nawet ich imiona brzmiały niemal identycznie. Przybyli do Stanów Zjednoczonych z Włoch, kiedy mieli dwadzieścia kilka lat, i aż do późnego wieku ciężko pracowali, żeby zacząć tu nowe życie oraz zapewnić rozwój rodzinie.
Jaka szkoda, że nie dożyli dnia, w którym mój ojciec, Angelo Palmieri – ich najstarszy syn – osiągnął największy sukces. Zaczynał jako chłopiec stajenny, a teraz został właścicielem stadniny i szkoły jeździeckiej. Wszyscy byliśmy z niego niezmiernie dumni.
Moim rodzicom od kilku tygodni towarzyszył radosny nastrój. Często przyłapywałam ich, kiedy chichotali i porozumiewawczo kiwali do siebie głowami z szerokimi uśmiechami na zwykle poważnych twarzach.
– Z czego tak się śmiejecie? – zapytałam.
– Po prostu jesteśmy szczęśliwi, Beth – odparł tata. – Termin otwarcia stajni jest coraz bliżej. Dlaczego mielibyśmy się nie cieszyć?
Trudno opisać, jak miło było widzieć ich takich radosnych i pełnych optymizmu. Nasze życie nie należało do najłatwiejszych. Rodzina Dooleyów nigdy nie okazywała szczodrości mojemu ojcu. Byli właścicielami Rancza Braci Dooleyów, wielkiej stadniny w North Hills.
Mając kilkanaście lat, tata pracował tam jako chłopiec stajenny. Wrócił do pracy przy koniach po dwóch latach nauki w państwowym college’u. Wspinał się po szczeblach kariery aż do stanowiska zastępcy kierownika. Dooleyowie jednak rządzili tym miejscem, jakby byli królami, on zaś – ich sługą.
Nie pozwalali mu zapomnieć, że zaczynał od przerzucania obornika łopatą. Martin Dooley, właściciel stadniny, na każdym kroku przypominał tacie, że powinien być mu wdzięczny, bo byłby nikim, gdyby nie hojność Dooleyów.
Z tej przyczyny dzisiejszy dzień – dzień otwarcia Stajni Palmierich – był tym bardziej ekscytujący. Symbolizował zwycięstwo, sukces, co więcej, triumf nad Dooleyami.
– Tato, czy to znaczy, że będziemy bogaci? – zapytałam przy kolacji w ubiegłym tygodniu.
Wyobrażałam sobie nowe swetry w szufladzie komody. Może nawet jeden z tych uroczych, przenośnych gramofonów. Możliwe, że nie musiałabym już pracować po szkole w pralni chemicznej.
Mama postawiła na stole salaterkę.
– Beth, masz szesnaście lat – powiedziała. – Powinnaś już wiedzieć, że nie zadaje się takich pytań.
Teatralnie przewróciłam oczami i wysunęłam szczękę.
– Czyżby?
Od tygodnia nie dogadywałyśmy się z mamą. Zabroniła mi pójść na szkolną potańcówkę oraz koncert Patti Page w Shadyside Pavilion tylko dlatego, że dostałam dwóję z testu z geometrii.
Przecież każdy wie, że dziewczyny nie są zbyt dobre z matmy. Dlaczego mama oczekuje, że będę wyjątkiem?
– Chcę wyjść za mąż i zajmować się domem tak jak ty, mamo – powiedziałam. – Nie potrzebuję do tego geometrii.
Mama zmarszczyła brwi. Jej ciemne oczy znieruchomiały, jakby strzelały laserami niczym Flash Gordon prosto w mój mózg.
– Beth, nie potrzebujesz geometrii, żeby zajmować się domem – powiedziała cicho. – Ale musisz być mądra.
Auć.
Pod wpływem impulsu miałam ochotę sprawić, żeby talerz mamy uniósł się i roztrzaskał na suficie nad jej głową.
Ale rodzice nie wiedzą o moich mocach – nazywam je trikami. Są moim małym sekretem. Zamierzam je dalej ukrywać, bo mama i tata już i tak uważają, że sprawiam zbyt wiele kłopotów.
Tata poderwał się z krzesła i włączył radio.
Nie lubi, kiedy urządzamy z mamą sceny.
– Dzisiaj ma przemawiać prezydent Truman – powiedział. – Wiedziałyście, że zaczynał jako farmer?
– Nie, tato – odparłam sarkastycznie. – Nigdy nam o tym nie mówiłeś. No, może jedynie jakieś tysiąc razy. O tym, jak to farmer został prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Mama wstała, złożyła serwetkę i zaczęła zbierać ze stołu naczynia.
– Angelo, czyżbyś zamierzał pierwszy pokonać drogę od chłopca stajennego do prezydenta?
Kiedy tata się śmieje, jego czarny wąs podryguje w górę i w dół.
– Tylko pod warunkiem, że pozwolą mi przyprowadzić moje konie – powiedział.
Jego uśmiech odbijał się w otoczonej żółtą łuną tarczy masywnego radia Philco – urządzenia, które było przedmiotem jego szczególnej dumy.
To się działo tydzień wcześniej. Obecnie znowu byłyśmy z mamą na przyjacielskiej stopie.
Kiedy idziemy ramię w ramię ulicą, wiele osób twierdzi, że wyglądamy jak siostry. Obie jesteśmy szczupłe, mamy mniej więcej metr osiemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu, ciemne poważne oczy i czarne proste włosy. Uważam, że to komplement, kiedy ludzie mówią, że wyglądamy podobnie, bo moim zdaniem ona jest ładniejsza ode mnie. Moje usta są niesymetryczne i zbyt pełne, a podbródek wydaje się za mały.
Tak czy siak, mama przestała zawracać mi głowę i znowu się kumplujemy.
Dla rodziny Palmierich zaś jest to wielki dzień. Dzień otwarcia.
Śnieg został zgarnięty ze ścieżek i przejść. Stajnie pokrywa świeża warstwa farby, boksy wyścielono słomą, a worki owsa piętrzą się, czekając na pierwszych czworonożnych przybyszy. Tata powiedział, że gazeta pewnie przyśle reportera, bo to pierwsze otwarcie stadniny w Shadyside, odkąd Dooleyowie założyli swoją przed niemal czterdziestu laty.
Szalik powiewał za mną, kiedy galopem niczym koń wyścigowy pędziłam ulicą między ludźmi. Pomimo zimowego chłodu miałam rozpięty płaszcz. Z moich ust buchały obłoczki pary, serce waliło mi mocno, wyrywało się w kierunku domu.
Wiedziałam, że rodzice na mnie czekali. Tata pożyczył od pana Shawa, sąsiada z naszej ulicy, samochód kombi, żeby nas zawieźć do stajni.
Wysoki, chudy pies przywiązany do latarni obszczekał mnie, kiedy go minęłam. Niemal potknęłam się o dwóch chłopców w kraciastych kombinezonach, którzy ciągnęli za sobą sanki Flexible Flyer.
Skręciłam na rogu w Village Road – z moich ust wyrwał się ostry krzyk, kiedy czyjeś dłonie chwyciły mnie w pasie. Podeszwy moich butów ślizgnęły się na rozdeptanym śniegu. Dłonie jednak trzymały mocno i powstrzymały mnie przed upadkiem.
– Hej...! – Obróciłam się w miejscu i nabrałam gwałtownie powietrza do płuc. – Aaron! Puszczaj!
Zaskoczone serce wciąż waliło mi jak młotem, kiedy zamrugałam oślepiona słońcem i popatrzyłam na drwiąco uśmiechniętą twarz Aarona Dooleya. Miał na głowie czerwono-niebieską wełnianą czapkę, która zasłaniała jego długie, zmierzwione, czarne włosy. Pomimo zimna jego twarz była biała jak pianki marshmallow – jakby był wampirem, który nigdy nie wychodził na słońce. Jego błękitne oczy lśniły niczym szklane kulki zatopione w lodzie.
Nie lubiłam Aarona Dooleya. Prawdę mówiąc, nie znosiłam go.
To jednak nie powstrzymywało go przed uganianiem się za mną. Już kilkanaście razy powtarzałam mu, że nie jestem nim zainteresowana. On jednak w swojej próżności i zarozumialstwie sądził, że po prostu zgrywam przed nim niedotykalską i nieprzystępną.
Chodziliśmy razem na wiele zajęć w Shadyside High. Aaron gapił się na mnie z drugiego końca klasy, cmokał głośno i rozciągał wąskie wargi w uśmiechu, który chyba miał zmiękczyć moje serce. Jednak raczej przyprawiał mnie o mdłości.
Próbowałam mu się wyrwać, ale jego dłonie w rękawiczkach wdarły się pod mój rozpięty płaszcz i zacisnęły na talii.
– Aaron, puść mnie – warknęłam. – Zabieraj łapy! Śpieszę się.
W lodowato błękitnych oczach zapaliło się pożądanie. Aaron zacisnął mocniej palce i pociągnął mnie pod ścianę bloku mieszkalnego.
– Męczą mnie te twoje gierki – powiedział.
Zawsze mówił szorstkim, niskim głosem. Zdaje się, że starał się naśladować Johna Wayne’a w jego filmowych kreacjach.
– To nie są gierki, Aaron – odparłam. – Powiedziałam ci już wiele razy, żebyś zostawił mnie w spokoju. – Znowu próbowałam się wyrwać, ale nie mogłam się od niego uwolnić. – Więc odpuść. Naprawdę się śpieszę.
Przyciągnął mnie do siebie i przywarł zimnym policzkiem do mojego policzka.
– Musisz dać mi szansę, Beth.
– Nie – powiedziałam. Dotyk jego skóry sprawił, że żołądek podszedł mi do gardła. – Puść mnie. Odejdź. Mówię serio. Nie jestem zainteresowana...
Przerażający ryk wydarł mu się z gardła. Jego blada twarz pociemniała, stała się czerwona, a wargi napięły się, odsłaniając zęby niczym u wściekłego zwierzęcia.
– Nie odejdę! – krzyknął przez zaciśnięte zęby.
Pchnął mnie, aż straciłam równowagę. Zachwiałam się. Bezceremonialnie chwycił mnie znowu za ramiona i pociągnął do siebie.
– Aaron... – Zabrakło mi tchu. – Nie...!
Powlókł mnie w głęboki cień małego skweru między dwoma budynkami. Był to raczej zasypany śniegiem pusty plac z dwoma wysokimi drzewami przy ulicy.
Śnieg w tym miejscu utworzył zlodowaciałą skorupę, a moje buty ślizgały się po niej, kiedy Aaron ciągnął mnie za szeroki pień drzewa. Ciężko oddychał, świszczał, a wydmuchiwane powietrze układało się w obłoki pary przed jego błyszczącymi, błękitnymi oczami. Miał minę szaleńca – kompletnie stracił nad sobą kontrolę.
– Musisz dać mi szansę. Musisz – mamrotał, dysząc gorącym oddechem prosto w moje ucho.
A potem przycisnął swoją twarz do mojej. Jego wargi poruszały się niecierpliwie, dopóki nie znalazły moich ust. Przycisnął je mocniej i poczułam jego zęby.
Odchyliłam głowę, ale przytrzymał ją i przywarł z całej siły ustami, zmuszając mnie, żebym go pocałowała. Po chwili odepchnął mnie brutalnie. Straciłam równowagę, poślizgnęłam się i upadłam na wznak na zlodowaciałą, twardą ziemię.
Nie zdążyłam się ruszyć, a Aaron już znalazł się na mnie. Przytrzymał mi ręce i usiadł na mnie okrakiem. Pochylił się i zaczął gwałtownie całować mnie po policzkach.
– Nie! Proszę! – krzyknęłam. – Aaron... zejdź ze mnie! Złaź!
Nie przestał. Siedział dalej na mnie i przyciskał moje ręce do ziemi. Jego gorące usta uparcie błądziły po mojej twarzy.
Wiedziałam, że nie jestem wystarczająco silna, żeby go strącić.
Wiedziałam, że muszę działać. Nie miałam wyboru. Musiałam użyć moich mocy. Zamknęłam oczy. Skoncentrowałam się. Wypowiedziałam w myślach słowa. Powtórzyłam je cicho.
Po kilku sekundach gniewne, desperackie pocałunki Aarona nagle się skończyły. Uniosłam powieki. Patrzyłam, jak siada gwałtownie z oczami rozszerzonymi zdziwieniem. Oraz paniką.
Puścił moje ramiona i uniósł ręce do swojego gardła.
Z jego ust wydobył się przyprawiający o mdłości, zdławiony odgłos. Zaczął zwierzęco skomleć ze ściśniętą krtanią, kiedy zorientował się, że nie może złapać oddechu. Oczy wyszły mu z orbit. Jego twarz pociemniała i nabrała koloru głębokiego szkarłatu.
– Ojej, Aaron – powiedziałam. – Zdaje się, że połknąłeś własny język. Jak to się mogło stać?
Ześlizgnął się ze mnie. Dźwignął się na kolana. Wściekle uderzał dłońmi w szyję. Wydawał ohydny świszczący odgłos, walcząc o haust powietrza. Jego oczy patrzyły na mnie prosząco. Błagały, żebym jakoś mu pomogła.
Jednak mnie ten moment sprawiał zbyt dużą przyjemność, bym miała położyć mu kres.
– Zasłużyłeś na to – rzekłam. – Wiesz, że zasłużyłeś. – Wstałam i górując nad nim, obserwowałam, jak jego twarz sinieje. Słuchałam, jak Aaron piszczy i się dławi. Bezradnie machał rękami, jęczał i skrzeczał głośno żabim głosem. Widziałam jego spuchnięty, różowy język wywinięty w otwartych ustach. – Biedaczek – powiedziałam z udawanym współczuciem. – To musi być okropne uczucie. W ogóle nie możesz złapać tchu, prawda?
Pokręcił głową. Jego ciałem wstrząsnęły drgawki. Zerwał z dłoni rękawiczkę i wsunął palce do otwartych szeroko ust, starając się wyciągnąć język z gardła. Ten był jednak zaklinowany głęboko i blokował tchawicę.
Aaron słabł. Świszczenie dochodziło coraz rzadziej. Skóra chłopaka stała się niemal tak sina jak niebo. Uniósł do mnie w błagalnym geście obie dłonie.
– Dobrze, dobrze – powiedziałam. – Chcesz, żebym wyciągnęła ci język z gardła?
Pokiwał głową, a potem zwiesił ją na pierś. Kończyło mu się powietrze w płucach.
– Unieś rękę – rozkazałam. – Unieś prawą rękę i przysięgnij, że już nigdy więcej mnie nie dotkniesz.
Czekałam kilka sekund. W końcu znalazł w sobie dosyć siły, żeby unieść dłoń. Stęknął. Gałki oczne wywróciły mu się i skierowały w głąb czaszki.
Czyżbym zwlekała za długo?
Pochyliłam się, wsunęłam palce do jego ust i pociągnęłam język z powrotem na swoje miejsce.
Aaron ani drgnął. Czekałam. Dopiero po kilku sekundach jego pierś gwałtownie się uniosła. Otworzył oczy i kilka razy głośno zaciągnął się powietrzem. Jego twarz wolno odzyskiwała normalny kolor. Patrzył nieruchomo przed siebie, na pień drzewa. Gwałtownie zamrugał, starając się skupić wzrok. Cały czas pocierał szyję.
Stałam nad nim, zapinając płaszcz i napawając się strachem widocznym w jego oczach.
Tak, Aaron Dooley, bratanek wielkiego Martina Dooleya, bał się mnie. Chciało mi się śmiać, ale wciąż czułam zbyt wielki gniew, żeby pozwolić sobie na wesołość.
W końcu zaczął normalnie oddychać. Wciąż klęcząc na ziemi, uniósł wzrok do mojej twarzy i zrobił wściekłą minę.
– Wiedźma! – szepnął, wygrażając mi palcem. – Wiedźma! Jesteś wiedźmą!
Już dłużej nie mogłam się powstrzymywać. Odchyliłam głowę i wybuchnęłam śmiechem. Pewnie właśnie tak robią wiedźmy. Odwróciłam się tak zamaszyście, że obsypałam go śniegiem, i ruszyłam do domu.
Wpadłam do mieszkania w ostatniej chwili przed wyjściem z resztą rodziny na uroczyste otwarcie stajni. Moi rodzice i kuzynostwo już mieli na sobie płaszcze i czekali gotowi przy drzwiach.
Mama popatrzyła na mnie, a potem wymownie zerknęła na zegarek.
– Beth, jak mogłaś się spóźnić akurat dzisiaj, w dniu tak ważnym dla twojego ojca? – zapytała.
– Chcesz wiedzieć, dlaczego się spóźniłam?! Już byłam blisko domu, ale Aaron Dooley mnie złapał i nie chciał puścić. Zaciągnął mnie na pusty plac, przygniótł do ziemi i mnie napastował. Ale użyłam jednego z moich trików. Zmusiłam go, żeby połknął swój język. Myślę, że od tej pory Aaron będzie się zachowywał po ludzku. Lecz to właśnie z jego przyczyny się spóźniłam.
Czy powiedziałam to matce?
Oczywiście, że nie.
Po pierwsze, rodzice nie mają pojęcia o moich trikach. A po drugie, dlaczego miałabym psuć im wielki dzień? To było największe święto w naszej rodzinie. Gdybym powiedziała im o ataku Aarona, tata wpadłby w szał, wymachiwałby pięściami, mama zaczęłaby płakać i cały dzień byłby do kitu.
Tak więc... trzymałam język za zębami. Wzruszyłam ramionami i powiedziałam:
– Przepraszam. Kazali mi dłużej zostać w pralni. Całą drogę biegłam.
Mama zdawała się usatysfakcjonowana tym wytłumaczeniem. Podeszła do lustra i poprawiła głowę lisa w etoli, którą owinęła szyję.
Uściskałam moje kuzynostwo, Davida i Marianę. Peter, ich czteroletni synek, ukrył się za mamą, objął rękami jej nogi i nie chciał się ze mną przywitać. Jest bardzo nieśmiały.
– A gdzie ciocia Hannah? – zapytałam.
– Zabierzemy ją po drodze – powiedział tata.
Włożył na łysiejącą głowę beżową fedorę, która musiała być nowym zakupem, bo nigdy przedtem jej nie widziałam. Miała wetknięte za szarfę czerwono-żółte piórko oraz o wiele szersze rondo niż inne kapelusze, które tata zwykle nosił. Ładnie.
Tata włożył swój jedyny garnitur – czarny i błyszczący, nieco zbyt błyszczący, jednorzędowy z szerokimi klapami. Zawsze mu powtarzałam, że wygląda w nim jak filmowy gangster. No wiesz, Al Capone czy ktoś w tym rodzaju. Tacie chyba się podobało to porównanie.
Mama też się wystroiła – w satynową czerwoną suknię, którą nosi na przyjęcia i chrzciny, a także na Boże Narodzenie. Wyglądała bardzo ładnie z upiętymi wysoko czarnymi włosami, które przytrzymywała w miejscu opaska ze sztucznymi diamencikami.
Dzień był szczególny i wszyscy o tym wiedzieli. Mówiliśmy jedno przez drugie, wsiadając do kombi pana Shawa.
– To prawie nowiutki wóz – powiedział tata, sadowiąc się w swoim obszernym płaszczu za kierownicą. – Model z tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku. – Zachwalał samochód tak, jakby był jego właścicielem. – Packard Commodore. Bardzo pojemny.
Usiadłam między mamą i tatą na przednim siedzeniu i ruszyliśmy w krótką drogę. Stadnina znajduje się przy River Road, na łagodnym wzgórzu nad rzeką Conononką, mniej więcej piętnaście minut od domu.
Na tylnym siedzeniu kuzyn David parskał jak koń, starając się rozśmieszyć Petera. Ten jednak był naburmuszony jak zwykle i nie dał się porwać świątecznemu nastrojowi tego dnia.
– Bądź cicho – warknął na swojego ojca.
– Pozwalasz mu zwracać się do siebie w taki sposób? – zdziwił się tata.
Tata wierzy, że wszyscy rodzice powinni być surowi. Sam jednak nie należy do najtwardszych.
– Wujkowi Angelowi nie podoba się, że zwracasz się do mnie w taki sposób – David napomniał syna.
– Bądź cicho – odparł Peter.
David znowu zarżał.
– Wiesz, co zrobię? Ja też kupię konia i dam mu na imię Peter.
– Nie! – zaprotestował Peter.
– Dlaczego? – podpuszczał go David. – Będziemy mieli dwóch Peterów: chłopca i konia.
– Nie! Nie pozwalam! – jęczał Peter.
David nie przestawał droczyć się z chłopcem.
– Kupimy konia, a wujek Angelo będzie go dla nas trzymał w stajni za darmo, prawda Angelo?
Tata udał, że się krztusi. Skręcił długim samochodem w River Road.
– Będę go trzymać za darmo, David, lecz wpierw musiałbym stanąć na czworakach i wygrać Kentucky Derby.
Wszyscy uznali, że to było całkiem zabawne.
Patrzyłam przez przednią szybę i starałam się wykrzesać z siebie radosny nastrój. Nie mogłam jednak przestać myśleć o Aaronie Dooleyu. Co też mu strzeliło do głowy? Naprawdę sądził, że może mnie zdobyć, ciągnąc przemocą w odludne miejsce i rzucając się na mnie w taki sposób?
Hm. Zachował się jak nieokrzesany troglodyta.
Takie myśli krążyły mi po głowie. Czy Aaron kompletnie stracił panowanie nad sobą? Do czego by się posunął, gdybym nie użyła jednego z moich trików?
Czy powinnam się czuć zagrożona? Czy Aaron Dooley jest niebezpiecznym człowiekiem?
Koła ciężkiego kombi chrzęściły na długiej żwirowej drodze prowadzącej do stajni. Zobaczyłam flagę łopoczącą na maszcie przed budynkami. Czerwono-biało-niebieskie chorągiewki były udrapowane nad głównym wejściem do stajni.
Już zebrał się tłum ludzi. Dwoje dzieci w niebieskich zimowych kombinezonach tarzało się w śniegu. Fotograf w długim szarym prochowcu wycelował w ich kierunku obiektyw pudełkowego aparatu.
Rozpoznałam sześciu albo siedmiu moich kuzynów. Stali zbici w gromadkę niedaleko wejścia, uderzając o siebie dłońmi w rękawiczkach, żeby rozgrzać palce. Zobaczyłam też kilkoro nauczycieli z gimnazjum, w którym mama kiedyś pracowała jako bibliotekarka.
Ojciec zatrzymał samochód na końcu żwirowego podjazdu i wysypaliśmy się na zewnątrz. Tłum zaczął wiwatować, więc tata uniósł na powitanie kapelusz i ukłonił się lekko. Biły od niego duma i szczęście.
Ciesz się tym świętem, Beth – napominałam się w myślach. – Oczyść umysł. Przestań rozmyślać o Aaronie.
Udało mi się to zrobić podczas krótkiej, ale radosnej ceremonii otwarcia. A także podczas przemowy ojca, kiedy podziękował wszystkim za przybycie oraz wyraził wdzięczność wobec tych, którzy mu pomogli osiągnąć ten wspaniały cel.
Kiedy dziękował mamie, zobaczyłam, że w jej oczach zakręciły się łzy. Otarła je szybko palcem w rękawiczce, z drżącym uśmiechem na ustach. Mama nie pozwoliłaby sobie na to, żeby widziano jej emocje. Na końcu wszyscy poczęstowaliśmy się szampanem albo gazowanym cydrem i wznieśliśmy toast za nową stadninę.
Nareszcie byłam w stanie się wyluzować, cieszyć się uroczystością, rozmawiać z gośćmi i nie zawracać sobie głowy Aaronem Dooleyem.
Przynajmniej do czasu, gdy przybył stryj Aarona, Martin Dooley, i nasz szczęśliwy dzień zmienił się w horror.
Kiedy do restauracji, w której pracowałam, z kilkorgiem znajomych wszedł Brendan Fear, nie mogłam przypuszczać, jak bardzo tamten wieczór zmieni moje życie. Wycierając do czysta blaty, dyskretnie obserwowałam, jak wąskim przejściem prowadzi kolegów do odgrodzonego oparciami stolika w narożniku z tyłu sali.
W jaki sposób tak zwyczajna sytuacja mogła stać się początkiem horroru? I zakończyć morderstwem?
Znałam chłopaków, którzy z nim przyszli. Nie trzymamy się w tej samej grupie, ale wszyscy chodzimy do ostatniej klasy w Shadyside High. No dobra. Ta sama grupa – bez żartów. Spójrzmy prawdzie w oczy: mam kilkoro znajomych, ale na pewno nie należę do żadnej grupy.
Nazywam się Rachel Martin i mam siedemnaście lat. Pracuję jako kelnerka w barze U Lefty’ego, kilka przecznic od naszej szkoły. I pewnie, czuję się trochę nieswojo, podając jedzenie ludziom, z którymi codziennie mijam się na przerwach.
Ale najwyraźniej tylko ja zwracam na to uwagę. Nikt z tego nigdy nie żartował ani tego nie komentował. Mimo wszystko czasem czuję się trochę skrępowana.
Chodzi o to, że po prostu chyba nie jestem najbardziej wyluzowaną laską na tej planecie. Mama mówi, że jestem spięta jak agrafka. Moja siostra Beth zawsze mnie broni i twierdzi, że wcale nie jestem spięta, tylko wrażliwa.
Rany, ale za nią tęsknię. W sensie za Beth. We wrześniu wyjechała do szkoły w Oberlin. Dostała stypendium, bo gra na flecie. Beth zgarnęła cały przydział na rodzinę, bo jest jednocześnie bystra i utalentowana.
Zawsze byłyśmy ze sobą blisko. Obiecała, że co wieczór będziemy rozmawiać przez Skype’a. Tyle że od tygodni się nie odzywa.
W kuchni zadźwięczał dzwonek, co oznaczało, że czyjeś zamówienie jest gotowe do podania. Zebrałam brudne naczynia z najbliższego stolika i przecisnęłam się przez tłum dzieciaków przy barze, żeby dostać się na zaplecze.
U Lefty’ego to mały lokal. Zawsze jest tu duszno i gorąco, niezależnie od pogody. Kiedy wracam po pracy do domu, długo stoję pod prysznicem, żeby zmyć z włosów i ze skóry zapach hamburgerów i tłuszczu po frytkach.
Ale to zdecydowanie najpopularniejsze miejsce spotkań uczniów z Shadyside High. Trochę dlatego, że znajduje się bardzo blisko szkoły. A trochę też dzięki temu, że U Lefty’ego to Oficjalny Lokal Podwójnego Cheeseburgera za Dwa Dolce!
Nie mam pojęcia, kto na to wpadł, ale pomysł jest genialny.
W drzwiach baru zobaczyłam moją przyjaciółkę Amy O’Brien. Pomachała mi, ale nie miałam czasu, żeby się z nią przywitać. Ellen, druga kelnerka, nie przyszła do pracy, więc wszystko było na mojej głowie.
Zaniosłam tacę cheeseburgerów gościom przy wejściu. Wracając, zgarnęłam cztery karty dań, żeby podać je do stolika Brendana. Wszyscy czworo pochylali się nad blatem i mówili jedno przez drugie. Rozglądali się przy tym uważnie, jakby bali się, że ktoś może podsłuchiwać. Bardzo podejrzane.
Kiedy podeszłam, umilkli jak na komendę.
Rozpoznałam Kerry’ego Reachera, który gra w reprezentacji stanu w koszykówce. Miał na sobie klubową koszulkę w biało-purpurowych barwach. Gość jest tak wysoki, że musiał wystawić nogi aż do przejścia, bo nie mieściły się pod stolikiem. Nosił białe buty sportowe w rozmiarze przynajmniej dwanaście albo raczej czternaście.
Obok niego siedziała Patti Berger. Patti to drobna szatynka o słodkiej buzi. Jest delikatna jak laleczka, mówi rozmarzonym głosikiem i ma dołeczki, za które można by zabić. Wygląda tak cudownie, że aż chce się ją zadusić na śmierć. Tylko że jest przy tym najserdeczniejszym, najprzyjaźniejszym i najcieplejszym człowiekiem na świecie.
Nasze mamy blisko się przyjaźnią, więc w zasadzie wychowywałyśmy się razem. Chociaż w szkole nie trzymamy się w tych samych kręgach, to jednak zawsze się cieszymy, kiedy na siebie wpadamy albo kiedy nasze rodziny się spotykają.
Patti jest wzrostu czwartoklasistki. Z podstawówki. Serio. Wygląda, jakby była dobre pół metra niższa od Kerry’ego, ale im to nie przeszkadza. Od zawsze są parą, choć utrzymują, że tylko się przyjaźnią. A przecież każdy widzi, jak trzymają się za ręce i ślinią się po korytarzach. Mam wrażenie, że z tą przyjaźnią to jakiś ich gryps, którego nie rozumie nikt oprócz nich.
Obok Brendana siedzi Eric Finn i dwoma palcami wybija na blacie jakiś rytm. Eric jest wielkim, kołyszącym się misiem. Ma falowane blond włosy, okrągłą, piegowatą twarz, dudniący głos i krzykliwy, prawie ośli śmiech. To jeden z tych gości, którzy na imprezach cały czas się śmieją.
Zawsze uważałam, że to kompletnie niesamowite, że on i Brendan Fear są takimi świetnymi kumplami. Skrajnie się różnią a jednak od początku podstawówki trzymają się razem.
Brendan ma gęste, falowane czarne włosy, bladą skórę i poważny wyraz twarzy. Ma ładny nieśmiały uśmiech, choć trudno go zobaczyć, bo rzadko się uśmiecha i mówi cichym głosem. Lubię jego oczy. Są łagodne, brązowe i ciepłe, otoczone delikatnymi zmarszczkami, a kiedy na kogoś patrzy, ma się wrażenie, że zagląda człowiekowi prosto do mózgu.
Mhm. Macie prawo teraz podejrzewać, że od ósmej klasy potajemnie podkochuję się w Brendanie. Domyśliliście się, prawda?
Ubrany był w czarne dżinsy i czarny T-shirt z kolorowym logo jakiejś gry. Brendan to nasz szkolny geniusz, co nie przeszkadza mu być maniakiem gier komputerowych.
On, Eric i jeszcze kilku jego znajomych spędzają całe godziny przed monitorami. Grają w World of Warcraft, Grand Theft Auto i najróżniejsze gry fantasy czy wyścigi samochodowe. W szkole rozmawiają tylko o tym. Słyszałam też, że Brendan samodzielnie tworzy gry, a teraz pracuje ze znajomymi nad stroną pozwalającą grać online.
Zbliżyłam się do stolika Brendana z kartami pod pachą, ubrana w strój kelnerki w biało-czerwoną szachownicę.
– Ups! – pisnęłam, bo potknęłam się o wyprostowane nogi Kerry’ego i wpadłam na blat.
Genialnie.
Brendan schwycił mnie za ramię i pomógł mi odzyskać równowagę.
– Wszystko w porządku, Rachel? – Świdrował mnie spojrzeniem ciemnych oczu.
Poczułam, że się czerwienię. Podobało mi się, w jaki sposób wypowiedział moje imię.
– Przesunąłbym się, gdybyś powiedziała, że chcesz się dosiąść – rzucił Eric. – Chyba że wolisz moje kolana?
Kerry i Patti zachichotali.
– Kusząca propozycja – zapewniłam go. – Ale znalazłbyś mi inną pracę, gdyby mnie zwolnili?
Uśmiechnął się przebiegle.
– Na pewno coś bym dla ciebie znalazł – zapewnił mnie.
– Daj Rachel spokój – zganiła go Patti. – Nie widzisz, że uwija się jak w ukropie?
– Moglibyśmy pouwijać się gdzieś razem. – Puścił do mnie oko.
Patti dała mu kuksańca w ramię.
– Eric, czy ty mógłbyś być czasem poważny?
– Przecież mówiłem śmiertelnie poważnie!
On i ja dogryzaliśmy sobie od pierwszej klasy szkoły średniej. Eric próbował ze mną flirtować – jak z każdą dziewczyną w zasięgu wzroku. I nikt nigdy nie brał go na poważnie, bo Eric nigdy nie był poważny.
Podałam im karty dań.
– Codziennie po szkole przychodzisz tu do pracy? – zapytał Brendan.
– Tak – potaknęłam. Odgarnęłam dłonią włosy z czoła. Czułam, że zaczynam się pocić i zdawałam sobie sprawę, że nie prezentuję się najlepiej.
– O której kończysz? – zapytał Fear. Patrzył na mnie uważnie.
– O dziesiątej wieczorem.
– Rany. Długi dzień. Kiedy znajdujesz czas na odrabianie zadań domowych?
– Jak się uda. – Wzruszyłam ramionami.
– Co to jest „zadanie domowe”? – zainteresował się Eric. – Dacie spróbować?
– Nie spodobałoby ci się. – Patti pokręciła głową.
Brendan dalej nie spuszczał ze mnie wzroku, jakby coś chodziło mu po głowie.
– Halo? Można rachunek? – Jakaś kobieta ze stolika za mną musnęła mnie w ramię. Nie spodziewałam się tego, wiec podskoczyłam ze strachu.
– Pewnie. Już lecę – obiecałam.
Skrzypnęły drzwi wejściowe i do lokalu weszła kolejna grupka dzieciaków z Shadyside. Robiło się naprawdę tłoczno.
Jeszcze raz spojrzałam na Brendana.
– Wiecie już, co chcielibyście zamówić? – zapytałam.
– Podajecie tu cheeseburgery? – zapytał Eric i obdarzył mnie szerokim, bezczelnym uśmiechem.
Idiotyczny dowcip.
– Pierwsze słyszę – odpowiedziałam. – Muszę zapytać kucharza.
Kerry i Patti zanieśli się śmiechem.
– Za kilka minut wrócę po zamówienie – powiedziałam. Odwróciłam się jeszcze i zauważyłam, że Brendan odprowadza mnie wzrokiem.
Podliczyłam stolik numer cztery i przygotowałam rachunek. Pierwszy musiałam podrzeć i wyrzucić, bo wypisując go, nie mogłam przestać myśleć o Brendanie, i drżały mi dłonie. Niewiele trzeba, żeby wprawić mnie w taki stan.
No co? Te jego spojrzenia bez dwóch zdań były znaczące – taksował mnie wzrokiem.
Rachel, on po prostu chciał ci poprawić samopoczucie po tym, jak prawie usiadłaś mu na kolanach! – pomyślałam.
Czy to możliwe, że tylko sobie wyobraziłam, że patrzył na mnie w szczególny sposób? Bądźmy szczerzy, nie należę do osób o najwyższej samoocenie. To znaczy, okej, nie wyglądam źle. Ale też nie jestem pięknością z okładek. Mam proste blond włosy, które zazwyczaj wiążę w zwykły koński ogon, jasnoniebieskie oczy i przyjemny uśmiech. I chyba trochę krzywy nos. Nieco kanciasty podbródek, którego nienawidzę. Czasem, kiedy mam doła, myślę, że wyglądam jak toporek z oczami.
Ale Beth uważa, że jestem naprawdę ładna. Twierdzi, że przypominam Reese Witherspoon. Ona zawsze potrafi mnie pocieszyć.
Obserwowałam Brendana i jego przyjaciół zatopionych w dyskusji. Nawet Eric miał poważny wyraz twarzy. O czym mogli rozmawiać?
Rozległ się dźwięk dzwonka. Szybkim krokiem podeszłam do lady w kuchni, żeby odebrać kolejne zamówienie. Lefty nachylił się i spojrzał na mnie uważnie. Miał wąską czerwoną twarz i ociekał potem. Nigdy nie rozstawał się z białą czapką z daszkiem założoną tyłem do przodu.
– Hej, Rachel, wszystko okej?
– Duży ruch – wyjaśniłam. – Ale daję radę. Ja...
Lefty nie czekał, co jeszcze mam do powiedzenia. Odwrócił się i podszedł do grilla.
Wróciłam do pracy. Na razie szło mi znośnie, bez większych wtop.
Ruch zdecydowanie zmalał, kiedy Brendan i jego znajomi zaczęli zbierać się do wyjścia. Wstali i ruszyli do drzwi, żegnając mnie uśmiechami i skinieniami głów.
– Powinienem zostawić napiwek? – zapytał Eric.
– Pewnie – potaknęłam.
– No nie wiem... na co go wydasz, na piwo? – Roześmiał się, zachwycony idiotycznym dowcipem.
Zdziwiłam się, bo Brendan puścił ich przodem i poprosił mnie na bok. Znów świdrował mnie wzrokiem, jakby chciał poznać moje myśli.
Może na każdego patrzy tak przenikliwie? Pewnie nawet nie zdaje sobie z tego sprawy.
Poczułam szybsze bicie serca.
– Smakowało wam? – zapytałam.
– Jeszcze jak! – potaknął. Przestąpił z nogi na nogę. Nagle miałam wrażenie, że jest jakby zakłopotany. – Czyli co... Pracujesz tu codziennie?
– Nie, nie codziennie. To zależy, kto się zgłosi do grafiku. Czasem bywam tu w soboty. Muszę zarobić trochę pieniędzy, żeby pomóc rodzicom. Ostatnio mają trochę ciężej i chciałam... no wiesz... chciałam się dorzucić.
Zbyt dużo informacji, Rachel!
Potaknął i podrapał się po głowie.
– Chodzimy razem na zajęcia z World Government, prawda?
– Mhm – potaknęłam. – Z panią Rigby. Fajna jest. Lubię ją.
– Niektórzy mówią, że niezła z niej laska – powiedział. I uśmiechnął się nieśmiało.
Ktoś rozlał colę na stoliku przy barze. Słyszałam, jak szklanka spada na podłogę i się rozbija. Dzieci zaczęły się śmiać.
– Chciałem cię o coś zapytać – zaczął Brendan. Wsunął dłonie do kieszeni spodni. – W sobotę robię imprezę. To moja osiemnastka...
– O, wszystkiego najlepszego – powiedziałam szybko. Żenada.
– Do mojej rodziny należy ta duża letnia rezydencja na wyspie Fear. Kojarzysz? Jezioro i te sprawy? Przygotowujemy ją na przyjęcie. To będzie całonocna impreza. Chcemy bawić się do samego rana.
Rozległ się dzwonek z kuchni. Kolejne cheeseburgery do podania gościom.
Brendan nachylił się w moją stronę.
– Chciałabyś wpaść?
Najszczęśliwszy dzień w życiu?
– W tę sobotę? – zapytałam. Mój głos zabrzmiał trochę piskliwie.
Potaknął.
– W marinie przy Fear Street o drugiej po południu będzie czekał na gości jacht.
– Pewnie – powiedziałam. – Chętnie. I dzięki za zaproszenie.
– Będzie superimpreza – zapewnił. – Masa zabawy.
Lefty kilka razy z rzędu uderzył w dzwonek.
– Muszę wracać do pracy – mruknęłam.
Brendan potaknął.
– Super. To do zobaczenia w sobotę.
A potem uniósł dłoń i starł palcem kropelkę potu z czubka mojego nosa.
Z wrażenia opadła mi szczęka, on zaś odwrócił się i ruszył w stronę drzwi.
Cały czas czułam jego dotyk na skórze. Musiałam jednak wrócić do roznoszenia posiłków.
Brendan Fear zaprosił mnie na swoje urodziny.
Podeszłam do baru, ale zanim sięgnęłam po cheeseburgery, ktoś chwycił mnie za nadgarstek i mocno pociągnął.
Usłyszałam szept:
– Rachel! Nie idź tam!
tłum. Miłosz Urban
Gretchen Page przeciągnęła szczotką po swoich prostych jasnych włosach, a wolną ręką przycisnęła telefon do ucha. Próbowała zrobić przedziałek na środku głowy, tak żeby włosy opadały po obu stronach na ramiona. Następnie zaczesała je na czoło, by sprawdzić, jak będzie wyglądać z grzywką.
Patrząc w lustro, po raz kolejny przekonywała się, że włosy są jej największym atutem. Gdyby tylko oliwkowe oczy były nieco szerzej rozstawione, a nie tak bliskie nosa, który wydawał jej się za krótki i zbyt zadarty oraz beznadziejnie nieelegancki. No i jeszcze ten tragiczny dołek na brodzie!
Gretchen oceniała swoją urodę na siedem w skali od jednego do dziesięciu, co wystarczało, by być najładniejszą cheerleaderką w Savanna Mills High. Teraz jednak zaczęła naukę w szkole Shadyside High, która była dziesięć razy większa, więc jak mogła konkurować z tutejszymi dziewczynami? W Savanna Mills nie było przecież nawet Sephory.
– Też za tobą tęsknię, Polly – powiedziała, poprawiając komórkę. Odłożyła szczotkę, z westchnieniem odwróciła się od lustra i przysiadła na skraju łóżka. – Fatalna sprawa, zaczynać trzecią klasę w nowej szkole.
Gretchen oparła się o dużą pluszową poduszkę Hello Kitty, którą dostała od babci kiedy miała osiem lat. Wysypała się z niej już duża część wypełnienia, ale Gretchen jakoś nie potrafiła się z nią rozstać. Babcia Hannah była jedyną krewną, którą naprawdę lubiła.
– Zawsze do ciebie dzwonię, kiedy pojawiają się moje koszmary – ciągnęła. – Rozmowa z tobą poprawia mi nastrój. Dziś w nocy znów je miałam. Tak, to bardzo przykre. Ten sen był bardzo rzeczywisty, żywy... Sama nie wiedziałam, czy to sen czy jawa.
Gretchen westchnęła.
– Obudziłam się zlana potem. Szczęki bolały mnie od zgrzytania zębami. Na szczęście zawsze mogę do ciebie zadzwonić.
Przyłożyła telefon do drugiego ucha.
– Nie, z nikim się tutaj nie zaprzyjaźniłam.
Gretchen i Polly Brown były w Savanna Mills nierozłączne jak siostry. Ich przyjaźń wybiegała daleko poza to, że obie były kapitankami drużyny cheerleaderek Hawksów.
– Jak miałam to zrobić w ciągu dwóch tygodni? Inni uczniowie wcale nie są tacy otwarci, przecież znają się całe wieki. Tylko ja jestem tutaj nowa.
Gretchen pociągała za nitkę narzuty, słuchając spokojnego głosu przyjaciółki. Przypomniała sobie okrągłą, obsypaną piegami buzię Polly i jej rude kręcone włosy. Wyglądała na dwanaście lat, ale miała głęboki, seksowny głos, który zdawał się wydobywać z głębi jej gardła.
– Więc ta nowa szkoła jest naprawdę wielka? – spytała Polly.
– Przez pierwsze dni nie mogłam znaleźć mojej klasy – odparła Gretchen. – Wyobrażasz sobie? Szkoła ma trzy piętra i ciągnie się w nieskończoność. Tak jak nasze centrum handlowe. Niektórzy uczniowie jeżdżą samochodami z jednych zajęć na drugie.
Usłyszała chichot Polly. Gretchen nigdy nie słynęła z poczucia humoru, zwykle była szczera i poważna. Wiedziała jednak, jak rozbawić przyjaciółkę.
– Chyba fajnie zaczynać coś od nowa. – Gretchen znowu przełożyła telefon do drugiej ręki. – I rozumiem mamę. Wiesz, po tym jak tata ją zostawił, musiała coś zrobić.
– Jasne – bąknęła Polly.
Nigdy nie lubiła rozmawiać o poważnych sprawach. Tak naprawdę przypominała dwunastolatkę nie tylko wyglądem.
– No i kupiła ten dom za naprawdę dobrą cenę – ciągnęła Gretchen. – Agentka powiedziała, że to dlatego, że jest na Fear Street, Ulicy Strachu. No i co z tego? To naprawdę fajna ulica ze wspaniałymi starymi domami, dużymi podwórkami i mnóstwem zieleni.
Znowu przełożyła komórkę i nagle dotarło do niej, że ściska ją tak mocno, że boli ją ręka.
– Mam tu wielki pokój – kontynuowała. – Ba, nawet własną łazienkę. Wyobrażasz sobie? Już nie muszę jej z nikim dzielić. Fear Street jest chyba znana w Shadyside. Ale nie miałam jeszcze czasu, żeby ją wygooglować.
Chłodny powiew wiatru poruszył zasłonami przy otwartym oknie. Gretchen poczuła chłód na skórze i uznała go za wczesny zwiastun jesieni. Chmury zasłaniały słońce, a przez środek jej pokoju przemknął jakiś cień.
– Oczywiście marzę o tym, żeby dostać się do drużyny cheerleaderek – dodała. – Ale strasznie się denerwuję. Wszystko tutaj jest takie wielkie i majestatyczne. Szkoła ma nawet własny stadion. Nie taki jak u nas, z trybunami ustawianymi na trawie.
Gretchen zaśmiała się lekko i mówiła dalej.
– Nie wszyscy tutaj są bogaci. To normalna szkoła, tyle że bardzo poważnie traktuje się tu futbol. Shadyside Tigers zdobyli w zeszłym roku mistrzostwo stanowe. A cheerleaderki pojechały na tournée po całym stanie i też zdobyły nagrodę.
– Kiedy do nich dołączysz, pójdzie im jeszcze lepiej – stwierdziła Polly.
Gretchen ponownie westchnęła.
– Nie jestem tego taka pewna. Bardzo się z tego powodu stresuję. Uwierzysz, że przez cały tydzień ćwiczyłam u siebie w ogrodzie?
Zanim Polly zdążyła odpowiedzieć, do pokoju weszła matka Gretchen i spojrzała na jej komórkę.
– Z kim rozmawiasz?
Pani Page była wysoka, szczupła i wyglądała na wysportowaną. W Savanna Mills niemal codziennie grała w tenisa i ćwiczyła na siłowni w miejscowym klubie.
Miała krótkie blond włosy, ale ciemniejsze niż córka, ze stylowymi pasemkami po bokach, szerokie opalone czoło, wysokie jak u modelki kości policzkowe i ciemnozielone oczy.
Nie wyglądała na swoje czterdzieści trzy lata, ale Gretchen zauważyła, że rozwód i problemy w domu wyraźnie ją postarzyły. Pod jej oczami pojawiły się cienie, a na policzkach siatka delikatnych zmarszczek. Nawet jej oczy nie lśniły już tak jak kiedyś.
Pani Page starała się to ukryć, używając zbyt mocnego makijażu i wyrazistej pomarańczowej szminki. Przynajmniej tak właśnie, surowo, oceniała to Gretchen.
Matka podeszła do niej szybko. Miała na sobie turkusowy T-shirt i białe szorty do tenisa, w których jej nogi prezentowały się świetnie.
– Z kim rozmawiasz, Gretchen? – powtórzyła.
– Nie twoja sprawa – odparowała córka.
Te słowa zabrzmiały głośniej niż chciała. Szybko zakończyła rozmowę.
Pani Page złapała oddech.
– Och, przepraszam.
– Idź sobie – powiedziała Gretchen i machnęła wolną ręką.
– Zadałam ci proste pytanie.
– Mamo, chyba rozumiesz, co to znaczy iść sobie, prawda? Przestań krążyć nade mną jak jakiś dron!
– Gretchen, czy nie jesteś przewrażliwiona?
– Nie możesz mnie traktować, jakbym była dzieckiem. Mam prawo do odrobiny prywatności. Nie możesz tak wpadać do mojego pokoju i...
– Po prostu zależy mi na tym, żeby wszystko dobrze ci tu poszło – rzuciła pani Page, czując nagle, że zaczyna jej brakować oddechu. Pociągnęła za brzeg turkusowego T-shirtu, a potem przeciągnęła dłońmi przez krótkie włosy. – Naprawdę nie uważam, żebym naruszyła jakoś twoją prywatność. Po prostu spytałam, z kim rozmawiasz.
Wzrok Gretchen nagle złagodniał. Skinęła głową.
– Dobra, może rzeczywiście jestem trochę przewrażliwiona. – Wzruszyła ramionami. – Nieważne.
Matka zawsze uważała, że mają – jak sama mówiła – trudne relacje. Prawda była taka, że ciężko im się było dogadać, od kiedy Gretchen skończyła dwa i pół roku i nauczyła się słowa „nie”.
Pani Page próbowała pokazać, jak bardzo zależy jej na córce, włączając się we wszystko, co ta robiła. Gretchen czuła się przez nią przytłoczona. Im bardziej próbowała odepchnąć matkę, tym bardziej ta do niej przywierała.
Tak przynajmniej uważała sama Gretchen.
A teraz, kiedy ojciec zostawił żonę na lodzie, było jeszcze gorzej.
Pani Page też popatrzyła na nią życzliwiej.
– Czy zechcesz porozmawiać o tym, dlaczego tak się zachowałaś?
– A czy ty zechcesz zejść mi z drogi? – warknęła Gretchen.
Odepchnęła matkę i podeszła do szafy. Wybrała aksamitną bordową bluzę z kapturem i zarzuciła ją sobie na ramiona.
– Dokąd idziesz? – spytała matka.
– Do szkoły – odparła Gretchen, przeglądając się raz jeszcze w lustrze.
Matka odprowadziła ją do drzwi jej pokoju.
– Ale przecież mamy sobotę, kochanie.
Gretchen przewróciła oczami.
– Wiem, mamo. Jestem umówiona. Z trenerką cheerleaderek.
– Zaczekaj, Gretchen – nalegała matka. – Daj mi chwilę.
Gretchen była już na korytarzu, ale obróciła się w jej stronę.
– Spóźnię się, mamo.
– Jesteś pewna, że chcesz tak od razu w to wchodzić?
– Co takiego? Przecież wiesz, jakie to dla mnie ważne.
– Chcę tylko powiedzieć, że... – Pani Page się zawahała. – Może najpierw powinnaś oswoić się z tym miejscem?
– Oswoić się?! – powtórzyła ostrym tonem Gretchen. – Żartujesz, prawda? Nie możesz mówić poważnie. Oswoić się... Niezły żart.
Pani Page cofnęła się, jakby chciała w ogóle zniknąć z jej pola widzenia.
– Chcę tylko, żeby było ci jak najlepiej. – Potrząsnęła głową. – Tak jak zawsze. Chcę, żeby wszystko dobrze się dla ciebie ułożyło. Nie jestem twoim wrogiem. Powinnyśmy być przyjaciółkami. Nie uważasz, że teraz... bez ojca, obie powinnyśmy się o to bardziej postarać?
Gretchen znowu westchnęła.
– Masz rację, mamo. Na razie.
Zbiegła po schodach, przeskakując po dwa stopnie, i szybko wyskoczyła za drzwi wejściowe.
Kiedy usiadła za kierownicą toyoty camry matki, znowu zamajaczyły jej w głowie wspomnienia koszmaru. Nóż... krew... krzyki...
Zacisnęła zęby i ścisnęła mocno kierownicę.
– Muszę się z tym uporać – powiedziała głośno. – Zapomnieć o tym wszystkim. Pora na nowy początek.
Ruszyła w stronę nowej szkoły. Droga nie była długa, ale nie znała tutejszych ulic. Pewnie znalazłaby jakiś skrót, ale jechała przecinającą miasto Park Drive, która prowadziła prosto do szkoły na rogu Division Street.
Czuła, jak serce zabiło jej szybciej, kiedy skręciła na przeznaczony dla uczniów parking za budynkiem. Nie miała jeszcze karty parkingowej, ale uznała, że w sobotę nikt tego nie będzie sprawdzał.
Kiedy wysiadła, usłyszała dobiegające od strony boiska okrzyki graczy, którzy mieli właśnie trening. Kusiło ją, żeby tam pójść i popatrzeć, ale była już pięć minut spóźniona.
Ruszyła więc energicznie w stronę tylnego wejścia do szkoły, która wciąż wydawała jej się monstrualna. Miała przed sobą olbrzymi budynek z wyblakłej od słońca czerwonej cegły opleciony bluszczem, z opadającym ukośnie dachem i rzędami wielkich okien. Gdy na niego patrzyła, wciąż wydawał jej się nierealny, jakby przeniesiony z jakiegoś filmu. Filmowe szkoły średnie zawsze wydawały się perfekcyjne, właśnie tak jak ta.
Gretchen weszła na korytarz.
Światła były przyciemnione. Wokół panowała cisza tak głęboka, że aż zaczęło jej dzwonić w uszach. Przystanęła więc i mrużąc oczy, popatrzyła w głąb długiego i pustego korytarza. Po obu jego obu stronach stały szare metalowe szafki. Też perfekcyjne. Zbyt perfekcyjne.
Odgłosy jej kroków rozbrzmiewały głośno w korytarzu, kiedy pospieszyła dalej. Skręciła i usłyszała, że cheerleaderki Shadyside ćwiczą w sali gimnastycznej, która znajdowała się nieco dalej.
Gretchen weszła pod namalowany ręcznie bordowo-biały baner, który zawieszono pod sufitem: DO BOJU, TYGRYSY. Przypomniała sobie, że pierwszy mecz futbolowy odbył się przed tygodniem i to sprawiło, że jej serce znowu zabiło mocniej.
Skandowanie, które dobiegało z sali gimnastycznej, stało się teraz głośniejsze. Gretchen była już prawie u celu, kiedy nagle na korytarzu pojawił się wysoki chłopak w wytartych dżinsach i denimowej bluzie.
Gretchen wydała krótki okrzyk. Niemal się z nim zderzyła.
– Co tutaj robisz? – rzuciła.
– Cii. – Chłopak podniósł palec do ust. – Chcę ukraść parę laptopów. Pomożesz?
tłum. Krzysztof Puławski
R.L. Stine
© Dan Nelken
Zanim R.L. Stine wypracował sobie miano Stephena Kinga literatury młodzieżowej, pisał utwory humorystyczne i pracował jako redaktor czasopisma „Bananas”. Jest bestsellerowym autorem ponad trzystu książek, w tym fenomenu wydawniczego – serii Gęsia skórka i kultowego cyklu Ulica Strachu.