Upadek cesarstwa rzymskiego na Zachodzie - Edward Gibbon - ebook

Upadek cesarstwa rzymskiego na Zachodzie ebook

Edward Gibbon

4,9
60,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nie bez powodu tytuł ten często nazywany jest książką historyczną wszechczasów. Niewiele jest prac napisanych przez badaczy, które krążą zarówno w powszechnym, jak i naukowym obiegu przez blisko 250 lat. I nie chodzi tu o traktat filozoficzny, a pracę historyczną! Taką pozycją jest monumentalne dzieło Edwarda Gibbona traktująca o schyłku i upadku cesarstwa rzymskiego.  Wydane po raz pierwszy w końcu XVIII wieku, wielokrotnie wznawiane i tłumaczone na kilkanaście języków już na stałe zagościło wśród klasycznych pozycji dziejów starożytnych. Pokolenia czytelników na całym świecie uczyło się patrzeć na Rzym i Konstantynopol oczami Gibbona.

Pozycje wydane są w serii zwanej „ceramowską”, a zatem starannie przygotowane, nieskąpo ilustrowane, z twardą okładką o charakterystycznym dla serii układzie graficznym. „Zmierzch” ukazuje się już po raz czwarty, a „Upadek” po raz drugi.

Początków schyłkowego okresu tego największego w dziejach ludzkości imperium dopatruje się Gibbon już w wydarzeniach wieku II po Chrystusie. Dalej konsekwentnie prowadzi opowieść poprzez zdobycie Rzymu i Konstantynopola przez kolejnych barbarzyńców, aż do schyłku wieku XVI. Oryginalna narracja wyraźnie rozdziela dzieje cesarstwa na zachodzie i dzieje właściwego Rzymu od losów Konstantynopola i cesarstwa wschodniego. Dopiero w upadku tego ostatniego autor upatruje końca rzymskiego imperium.

Siła i popularność dzieła Gibbona opiera się na porządnym warsztacie naukowego badacza źródeł z epoki przy jednoczesnych literackich walorach tekstu. W polskim wydaniu  udało się zachować literacką wartość, a może nawet ją uwypuklić. Trzy woluminy bez reszty wciągają czytelnika plastycznością opisu i rzeczowością narracji podanej żywym, dalekim od naukowej hermetyczności językiem. Warto dodać, że dzisiaj, w czasach namysłu nad kondycją zachodniej cywilizacji w XXI wieku, nasuwające się analogie otwierają dodatkowe pole do dyskusji. Jednym zdaniem – to ze wszechmiar książka do czytania i zarazem dla każdego inteligenta rzecz niezbędna.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1324

Oceny
4,9 (7 ocen)
6
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

klasyka literatury historycznej tak literatury, bo jakiż to piękny bogaty język, dla fanów historii MUST
00

Popularność




Tytuł oryginału

THE HISTORY OF THE DECLINE AND FALL OF THE ROMAN EMPIRE

Opracowanie indeksów

HANNA WACHNOWSKA

Projekt graficzny serii

RYSZARD ŚWIĘTOCHOWSKI

Opracowanie okładki i stron tytułowych

TERESA KAWIŃSKA

Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2000, 2017

Wydanie czwarte

Polub PIW na Facebooku

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2017

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Wydanie czwarte

ISBN 978-83-64822-98-8

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Spis ilustracji

ILUSTRACJE WIELOBARWNE

  1. Fragment mozaiki z motywami roślinnymi i zwierzęcymi dekorującej wnętrze mauzoleum św. Konstancji, poł. IV w. Rzym.

  2. Pyksis z kości słoniowej ozdobiona wizerunkiem Orfeusza, IV w. Bobbio, opactwo św. Kolumbana.

  3. Relikwiarz ze sceną sądu Salomona, srebro złocone, koniec IV w. Mediolan, skarbiec katedralny.

  4. Jeden z apostołów, fragment mozaiki z kopuły Baptysterium Ortodoksów, koniec V w. Rawenna.

  5. Św. Piotr, fragment mozaiki z kopuły Baptysterium Ortodoksów, koniec V w. Rawenna.

  6. Lew, jedna z istot żywych z Apokalipsy, fragment mozaiki z tzw. mauzoleum Galli Placydii, 2 poł. V w. Rawenna.

  7. Św. Wawrzyniec, fragment mozaiki z tzw. mauzoleum Galli Placydii, 2 poł. V w. Rawenna.

  8. Memoria św. Wawrzyńca, tzw. mauzoleum Galli Placydii, 2 pol. V w. Rawenna.

  9. Porta Nigra, IV w. Trewir.

10. Solidus Teodozjusza II (awers).

11. Fragment missorium (patery) Teodozjusza I z wizerunkiem Arkadiusza, srebro pozłacane, r. 388. Madryt, Academia Real.

12. Dzban z przedstawieniami muz, srebro złocone, ok. 400 r. Moskwa, Kreml, Orużejnaja Pałata.

13. Walki z dzikimi zwierzętami, scena z cyrku, dyptyk z kości słoniowej, V w. Petersburg, Ermitaż.

14. Publiczność w cyrku, fragment mozaiki tunezyjskiej z miejscowości Gafsa. Bardo, Musée National.

15. Apollo i Dafne na plakiecie z kości słoniowej, V w. Rawenna, Museo Nazionale.

16. Kapłanka Bachusa wraz ze sługą przed płonącym ołtarzem, skrzydło dyptyku Nikomachów i Symmachów, kość słoniowa, koniec IV w. Londyn, Victoria and Albert Museum.

17. Mozaika z wczesnochrześcijańskiego grobu w tunezyjskiej miejscowości Tabarka, V w. Bardo, Musée National.

18. Personifikacja rzeki Jordan, fragment mozaiki z kopuły Baptysterium Ortodoksów, koniec V w. Rawenna.

19. Srebrna patera z orszakiem satyrów i menad, część tzw. Skarbu z Müdenhall, IV w. Londyn, British Museum.

20. Naczynie z brązu zdobione grawerowanymi wyobrażeniami Chrystusa i apostołów, IV– V w. Watykan, Museo Vaticano.

21. Chrystus na tle Niebiańskiej Jerozolimy, fragment mozaiki z kościoła Św. Pudencjany, ok. 400 r. Rzym.

22. Oblężenie Jerycha, mozaika z kościoła Santa Maria Maggiore, wczesny V w. Rzym.

23. Postać proroka, fragment mozaiki z kopuły Baptysterium Ortodoksów, ok. poł. V w. Rawenna.

24. Św. Łucja i św. Cecylia, fragment mozaiki z Kaplicy Arcybiskupiej, koniec V w. Rawenna.

25. Solidus Walentyniana II (awers).

26. Solidus Arkadiusza (awers).

ILUSTRACJE JEDNOBARWNE

  1. Walentynian I i Walens siedzący na tronie. Solidus z drugiej poł. IV w. Neapol, Museo Nazionale.

  2. Walens, wizerunek na złotym medalionie. Wiedeń, Kunsthistorisches Museum.

  3. Biskup Ambroży, mozaika, ok. 470. Mediolan, kaplica S. Vittore przy bazylice Sant’ Ambrogio.

  4. Teodozjusz I, fragment missorium (patery), srebro pozłacane, r. 388, Madryt, Academia Real.

  5. Honoriusz, wizerunek na tzw. dyptyku Probusa (konsula w 406 r.). Aosta, skarbiec katedralny.

  6. Eudocja, żona cesarza Teodozjusza II (wizerunek na monecie).

  7. Dyptyk Stylichona: Stylichon, jego żona Serena i syn Eucheriusz, kość słoniowa, ok. 395. Monza, skarbiec katedralny.

  8. Leon I, statua z brązu, V w. Barletta.

  9. Gundamund, władca Wandalów, wizerunek na monecie.

10. Hilderyk, władca Wandalów, wizerunek na monecie.

11. Wnętrze bazyliki Santa Maria Maggiore, 432–440 (strop z r. 1500). Rzym.

12. Wnętrze bazyliki Św. Sabiny, 422–432. Rzym.

13. Srebrna moneta Pryskusa Attalusa, ustanowionego przez Alaryka cesarzem w r. 409.

14. Wizerunek Alaryka, władcy Wizygotów, na jego pieczęci. Wiedeń, Kunsthistorisches Museum.

15. Wnętrze kościoła Św. Wawrzyńca, koniec IV w. Mediolan.

16. Jeden z czterech reliefów zdobiących bazę obelisku wzniesionego przez Teodozjusza I na hipodromie w Konstantynopolu, ok. 395. Stambuł.

17. Porta Aurea i ruiny murów Konstantynopola, poł. V w. Stambuł.

18. Amfora Concesti, srebro złocone, V w. Petersburg, Ermitaż.

19. Lampa z brązu, IV w. Petersburg, Ermitaż.

20. Brytania, iluminacja z Notitia Dignitatum, ok. 400 r.

Na okładce: Złoty solidus Arkadiusza (góra) i rzymska mozaika przedstawiająca sceny walk gladiatorów, IV w. (dół).

Rozdział pierwszy[I]RZĄDY I ŚMIERĆ JOWIANA. – WYBÓR WALENTYNIANA, KTÓRY CZYNI WSPÓŁCESARZEM SWEGO BRATA WALENSA I DOKONUJE OSTATECZNEGO PODZIAŁU NA WSCHODNIE I ZACHODNIE CESARSTWO. – BUNT PROKOPIUSZA – ADMINISTRACJA ŚWIECKA I KOŚCIELNA. – GERMANIA. – BRYTANIA. – AFRYKA. WSCHÓD. – DUNAJ. – ŚMIERĆ WALENTYNIANA. – JEGO DWAJ SYNOWIE, GRACJAN I WALENTYNIAN II, DZIEDZICZĄ CESARSTWO ZACHODNIE

Po śmierci Juliana sprawy publiczne cesarstwa znajdowały się w nader niepewnym i groźnym położeniu. Armię rzymską ocalił (363 r.) sromotny, choć może konieczny traktat1 i bogobojny Jowian poświęcił pierwsze chwile pokoju sprawie przywrócenia spokojnej egzystencji Kościoła oraz państwa. Jego poprzednik swoją nieoględnością nie tylko nie doprowadził do pojednania, ale przemyślnie podsycił wojnę religijną: równowaga między wrogimi stronnictwami, którą pozornie starał się utrzymać, służyła tylko utrwaleniu sporu skutkiem zmiennych kolei nadziei i strachu, jak też rywalizujących z sobą roszczeń związanych z dawnym stanem posiadania i z obecną przychylnością władz. Chrześcijanie zapomnieli o duchu Ewangelii, a poganie wchłonęli ducha Kościoła. W zwykłych rodzinach naturalne uczucia przyćmiła ślepa zaciekłość fanatyzmu i chęć odwetu; majestat prawa był deptany i wykorzystywany do niecnych celów; miasta Wschodu splamiła krew; najbardziej nieubłagani wrogowie Rzymian znajdowali się w ich własnym kraju. Jowian wychowany został w wierze chrześcijańskiej i kiedy ciągnął z Nisibis do Antiochii, chorągiew z krzyżem, labarum Konstantyna, znowu powiewająca na czele legionów, głosiła jego poddanym, jaką wiarę wyznaje nowy cesarz. Natychmiast po wstąpieniu na tron wysłał do wszystkich gubernatorów prowincji list okrężny, w którym opowiadał się za prawdą Bożą i czynił chrześcijaństwo religią państwową. Zdradzieckie edykty Juliana zostały zniesione; przywrócono i rozszerzono immunitety duchowieństwa. Jowian wręcz ubolewał, że ciężkie czasy zmuszają go do zmniejszania datków na cele dobroczynne2. Chrześcijanie jednogłośnie i z zapałem dawali wyraz szczeremu uznaniu dla pobożnego następcy Juliana. Wciąż jednak nie wiedzieli, które wyznanie wiary czy też który synod uzna on za kryterium prawowierności, i pokój w Kościele natychmiast wskrzesił zapalczywe spory wstrzymane w okresie prześladowań. Biskupi, którzy przewodzili rywalizującym sektom, wiedząc z doświadczenia, w jak wielkiej mierze ich przyszły los zależeć będzie od pierwszego wrażenia, które odniesie ów niewykształcony żołnierz, pospieszyli na dwór w Edessie czy w Antiochii. Na gościńcach Wschodu tłoczyli się biskupi homouzjańscy, ariańscy i semiariańscy, eunomiańscy; wszyscy zaś oni usiłowali wygrać ten święty wyścig. Pałacowe komnaty rozbrzmiewały wrzawą, a władcę wręcz ogłuszała i może też dziwiła osobliwa mieszanina argumentów metafizycznych i gwałtownych obelg3. Powściągliwość Jowiana, który – zalecając zgodę i miłosierdzie – odsyłał skłóconych do orzeczenia przyszłego soboru, uważano za oznakę obojętności. W końcu jednak dzięki respektowi, jaki wyrażał dla „niebiańskich”4 cnót wielkiego Atanazego, wyszło na jaw jego przywiązanie do nicejskiego wyznania wiary. Nieustraszony i zahartowany w bojach o wiarę siedemdziesięcioletni Atanazy opuścił swoje schronienie na pierwszą wieść o śmierci tyrana. Lud obwołał go znowu arcybiskupem i mądry Atanazy przyjął zaproszenie Jowiana, a może nawet zjawił się, zanim cesarz go wezwał. Dostojeństwo Atanazego, jego spokojna odwaga i ujmująca elokwencja utwierdziły sławę, którą sobie już zdobył na dworach czterech kolejnych władców5. Skoro tylko pozyskał zaufanie i umocnił wiarę chrześcijańskiego cesarza, tryumfalnie wrócił do swojej diecezji, skąd nadal z roztropnością i niesłabnącą energią jeszcze przez dziesięć lat6 sprawował władzę kościelną nad Aleksandrią, Egiptem i całym Kościołem katolickim. Przed wyjazdem z Antiochii zapewnił Jowiana, że nagrodą za jego prawowierność okaże się długie i spokojne panowanie. Atanazy sądził, nie bez racji, że albo przyznają mu zasługę trafnej przepowiedni, albo usprawiedliwi go pełna wdzięczności, choć daremna modlitwa7.

Nawet nikła siła użyta, by pchnąć ciało tam, dokąd samo ze swej natury zmierza, działa z nieodpartą mocą. Jowian na szczęście dla siebie przyjął poglądy religijne zgodne z duchem epoki, które miały gorliwych i licznych zwolenników8. Pod jego panowaniem chrześcijaństwo odniosło łatwe i trwałe zwycięstwo. Zaledwie zabrakło uśmiechu królewskiej życzliwości, duch pogaństwa, hodowany i podtrzymywany troskliwymi zabiegami Juliana, nieodwołalnie uległ zapomnieniu. W wielu miastach świątynie stały zamknięte lub opustoszałe. Filozofowie, którzy poprzednio nadużywali krótkotrwałych przywilejów, uznali, że ostrożniej będzie, jeśli zgolą brody i nie będą napomykać o swej profesji; chrześcijanie cieszyli się, że są teraz w stanie przebaczyć lub pomścić krzywdy, jakich doznali pod poprzednim panowaniem9. Przerażonych pogan uspokoił mądry i łaskawy edykt o tolerancji, w którym Jowian dobitnie oświadczył, że chociaż będzie surowo karał świętokradcze obrzędy magii, jego poddani mogą swobodnie i bezpiecznie odprawiać ceremoniały dawnego kultu. Pamięć tego prawa dochowała się do naszych czasów dzięki mówcy Temistiuszowi, którego wydelegował senat Konstantynopola, żeby dał wyraz jego wiernemu przywiązaniu do nowego cesarza. Temistiusz rozwodzi się nad łaskawością Boskiej Istoty, nad łatwością, z jaką człowiek popełnia błędy, nad prawami sumienia i niezależnością umysłu; wymownie wszczepia słuchaczom zasady tolerancji filozoficznej, o której pomoc nie wstydzi się ubiegać nawet sam Zabobon, gdy znajdzie się w opresji. Słusznie podkreśla, że w czasie ostatnich przemian obie religie kolejno zhańbiły się zdobywaniem bezwartościowych neofitów, owych czcicieli cesarskiej purpury, którzy bez powodu i bez rumieńca wstydu przechodzili z kościoła do świątyni i od ołtarzy Jowisza do świętego stołu chrześcijan10.

Rzymskie wojsko, które już wróciło (październik 363) do Antiochii, przeszło wcześniej przez siedem miesięcy 1500 mil, znosząc podczas marszu wszystkie trudy wojny, głodu i niepogody. Nie zważając na dokonania żołnierzy, ich zmęczenie i zbliżającą się zimę, zalękniony i niecierpliwy Jowian pozwolił ludziom i koniom zaledwie na sześć tygodni wytchnienia. Cesarz nie mógł znieść nieposkromionych, złośliwych szyderstw mieszkańców Antiochii11. Chciał jak najprędzej objąć w posiadanie pałac w Konstantynopolu i uprzedzić roszczenia rywala, który mógłby zdobyć nikomu nie zaprzysiężone posłuszeństwo Europy. Niebawem jednak dotarła do niego radosna wieść, że jego władzę uznano od Bosforu aż do Oceanu Atlantyckiego. W pierwszych listach, które rozesłał z obozu w Mezopotamii, przekazał dowództwo wojskowe Galii i Ilirii Malarykowi, dzielnemu i lojalnemu oficerowi z plemienia Franków, i swemu teściowi, komesowi Lucylianowi, który wykazał się odwagą i walecznością podczas obrony Nisibis. Malaryk nie przyjął jednak tej godności, ponieważ uznał, że nie jest jej godny, a Lucylian poległ w Reims podczas przypadkowego buntu kohort batawskich12. Jednakże Jowin, dowódca konnicy, puściwszy w niepamięć zamiar cesarza, by go pozbawić stanowiska, okazał umiar, szybko uśmierzył zamieszki i umocnił lojalność niezdecydowanych żołnierzy. Wojsku kazano złożyć przysięgę wierności, co uczyniło z głośną aprobatą. Wysłannicy zachodnich armii13 pozdrowili nowego władcę, kiedy schodził z gór Taurus do miasta Tyana w Kapadocji. Z Tyany ruszył dalej pospiesznym marszem do Ancyry, stolicy prowincji Galacji, gdzie wraz ze swym niedawno urodzonym synem przyjął (1 stycznia 364) tytuł i insygnia konsula14. Dadastanę15, nieznane nam dzisiaj miasto położone w połowie drogi między Ancyrą i Niceą, los przeznaczył na miejsce, w którym nastąpił później kres jego podróży i życia. Dogodziwszy sobie obfitą, a może nawet wręcz nieumiarkowaną wieczerzą, udał się na spoczynek. Następnego ranka znaleziono go w łożu martwego. Dopatrywano się różnych przyczyn tej nagłej śmierci. Niektórzy przypisywali ją skutkom niestrawności, wywołanej albo nadmiarem wina, albo niewłaściwym gatunkiem grzybów, które zjadł wieczorem. Według innych udusił się we śnie dymem węgla drzewnego, który ze ścian jego komnaty wydobył niezdrową wilgoć świeżego tynku16. Pominięcie normalnego w takich wypadkach śledztwa w sprawie śmierci władcy, którego panowanie i osoba niedługo potem uległy zresztą zapomnieniu, wydaje się jedyną okolicznością usprawiedliwiającą złośliwe pogłoski o truciźnie i zbrodni kogoś z jego otoczenia17. Ciało Jowiana wysłano do Konstantynopola, żeby pochować go obok poprzedników. Smutny kondukt spotkała po drodze jego żona, Charito, córka komesa Lucyliana, która opłakiwała niedawną jeszcze śmierć ojca i spieszyła, by osuszyć łzy w objęciach cesarskiego małżonka. Jej rozczarowanie i smutek podsycała macierzyńska troska. Sześć tygodni przed śmiercią Jowiana jego małego syna posadzono na krześle kurulnym, przyznano mu tytuł „najszlachetniejszego” i ofiarowano niewiele znaczące insygnia władzy konsularnej. Małemu królewiczowi, który po dziadku otrzymał imię Warroniana, nieświadomemu swojej kondycji, tylko zazdrość władz przypominała, że jest synem cesarza. Szesnaście lat później żył jeszcze, ale pozbawiono go już jednego oka i jego zrozpaczona matka w każdej chwili oczekiwała, że wyrwą niewinną ofiarę z jej ramion, by krwią chłopca uśmierzyć podejrzenia panującego władcy18.

Po śmierci Jowiana tron świata rzymskiego przez dziesięć dni19 pozostawał bez władcy (17–26 lutego). Ministrowie i dowódcy nadal spotykali się na radzie, sprawowali każdy swoją funkcję, dbali o porządek publiczny i w pokoju prowadzili wojska do Nicei w Bitynii, miasta wybranego na miejsce elekcji20. Na uroczystym zgromadzeniu przedstawiciele cywilnych i wojskowych władz cesarstwa raz jeszcze jednogłośnie ofiarowali diadem prefektowi Salustiuszowi. Chwalebnie odmówił po raz drugi, a kiedy powołując się na zasługi ojca wysunięto kandydaturę jego syna, prefekt ze stanowczością bezinteresownego patrioty oznajmił wyborcom, że podeszły wiek jednego z nich i niedoświadczona młodość drugiego tak samo nie zdołają sprostać trudnym obowiązkom władzy. Zgłoszono kilku kandydatów, lecz po rozważeniu przeszkód wynikających z ich charakteru lub sytuacji kolejno odrzucono każdego z nich; kiedy jednak zabrzmiało imię Walentyniana, zasługi tego oficera natychmiast zjednoczyły głosy całego zgromadzenia i sam Salustiusz udzielił mu szczerego poparcia. Walentynian21 był synem komesa Gracjana, urodzonego w Cybalis, w Panonii, który wybił się z niskiego stanu dzięki niezrównanej sile i zręczności na stanowisko dowódcy wojskowego w Afryce i Brytanii; powrócił stamtąd z wielkim majątkiem i podejrzanie dobrą reputacją. Pozycja i zasługi Gracjana przyczyniły się wszakże do ułatwienia pierwszych stopni awansu jego synowi i dały mu wcześnie okazję do zamanifestowania owych solidnych i przydatnych kwalifikacji, które wyniosły go ponad innych żołnierzy. Walentynian był wysoki, pełen wdzięku, majestatyczny. Jego męska twarz, na której wyraźnie malował się rozsądek i bystrość, budziła wśród przyjaciół respekt, a wśród wrogów strach. Syn Gracjana odziedziczył silny i zdrowy organizm, co sprzyjało popisom nieposkromionej odwagi. Dzięki cnocie i umiarowi, który powściąga zachłanność i pobudza zdolności, Walentynian cieszył się własnym i powszechnym szacunkiem. Służba w wojsku nie zostawiła mu w młodości czasu na wykwintne studia literackie; nie znał greki, nie opanował też zasad retoryki; ponieważ jednak przemawiając nigdy nie doznał zbijającego z tropu zakłopotania, umiał przy każdej sposobności, jeśli skłaniała go do tego potrzeba, głosić zdecydowane poglądy, posługując się śmiałym i pełnym inwencji stylem. Jedynymi prawami, jakie studiował, były prawa dyscypliny wojskowej: szybko wyróżnił się niestrudzoną pracowitością i nieugiętą surowością, z jakimi wykonywał i narzucał innym obowiązki obozowe. W czasach Juliana naraził się na niełaskę, gdyż publicznie wyraził pogardę dla panującej religii22. Z późniejszego postępowania Walentyniana można sądzić, że jego niestosowna i nierozważna szczerość wynikała raczej z ducha wojskowego niż z chrześcijańskiej gorliwości. Wybaczono mu jednak i ceniący jego zalety władca nadal go zatrudniał23. Podczas zmiennych kolei wojny perskiej zyskał Walentynian jeszcze lepszą reputację niż wcześniej na brzegach Renu. Szybkość i powodzenie, z jakimi wypełnił ważne zadanie, przyniosły mu łaskę Jowiana i zaszczytne dowództwo drugiej „szkoły”, czyli kompanii, tarczowników ze straży dworskiej. Maszerując z Antiochii zatrzymał się w swojej kwaterze w Ancyrze, skąd niespodziewanie, bez zabiegów i intryg z jego strony, wezwano go do objęcia w czterdziestym trzecim roku życia całkowitej władzy w cesarstwie rzymskim.

Taka propozycja ministrów i dowódców zebranych w Nicei nie miałaby wielkiego znaczenia, gdyby nie potwierdził jej głos armii. Sędziwy Salustiusz, który od dawna już śledził zmienne nastroje zgromadzeń ludowych, zaproponował, by pod karą śmierci żadna z tych osobistości, której ranga mogłaby zachęcić zebranych do udzielenia poparcia, nie ukazała się publicznie w dniu inauguracji. Taki jednak był nacisk dawnych przesądów, że samorzutnie dodano całą dobę do tego niebezpiecznego okresu oczekiwania, ponieważ wtedy wypadł przypadkiem dodatkowy dzień roku przestępnego24. W końcu, kiedy uznano porę za sprzyjającą, Walentynian pojawił się we własnej osobie na wysokiej trybunie; rozumny wybór przywitały oklaski i nowego władcę uroczyście odziano w diadem oraz purpurę wśród radosnych okrzyków żołnierzy, którzy w wojennym ordynku otaczali trybunę. Gdy jednak wyciągnął rękę, żeby zwrócić się do zbrojnego tłumu, w szeregach krążyć zaczęły nagle natrętne szepty, które stopniowo wezbrały w głośne i naglące żądanie, aby bezzwłocznie wyznaczył współcesarza. Nieustraszony Walentynian uzyskał spokojem ciszę i wzbudził szacunek, przemawiając do zgromadzonych w te słowa: „Jeszcze przed kilkoma chwilami w waszej, towarzysze broni, mocy było pozostawienie mnie w cieniu jako człowieka prywatnego. Uznając na podstawie mej przeszłości, że zasługuję na władzę, osadziliście mnie na tronie. Teraz moim obowiązkiem jest mieć na względzie bezpieczeństwo i dobro państwa. Ciężar świata jest niewątpliwie zbyt wielki, by udźwignął go słaby śmiertelnik. Świadomy jestem granic moich możliwości i tego, jak niepewne jest moje życie; bynajmniej więc nie odrzucam, lecz żarliwie pragnę pomocy godnego współwładcy. Tam jednak, gdzie niezgoda może okazać się zgubna, wybór wiernego przyjaciela wymaga dojrzałego i poważnego namysłu. To zadanie należy do mnie. Wy tymczasem okażcie stałość uczuć i zdyscyplinowanie. Wróćcie do waszych kwater; dajcie odpocząć waszym umysłom i ciałom; oczekujcie zwykłych darów z okazji objęcia tronu przez nowego cesarza”25. Zdziwieni żołnierze z mieszaniną dumy, zadowolenia i obawy przyjęli do wiadomości, że słyszą głos władcy. Gniewne okrzyki przeszły w pełne szacunku milczenie; potem zaś wojsko w pełnej zbroi uroczyście zaprowadziło Walentyniana, otoczonego orłami legionów i rozmaitymi chorągwiami konnicy i piechoty, do pałacu w Nicei. Ponieważ rozumiał, jak ważne jest, by powstrzymać żołnierzy od pochopnego wysunięcia czyjejś kandydatury, odbył naradę z zebranymi dowódcami; ich prawdziwe uczucia zwięźle wyraził z wielkoduszną swobodą Dagalaifus. „Najdostojniejszy władco – rzekł ów oficer – jeśli masz na względzie tylko swoją rodzinę, posiadasz brata; jeśli miłujesz państwo, rozejrzyj się za najbardziej zasłużonym z Rzymian”26. Cesarz powściągnął niezadowolenie, nie zmieniając swych intencji, i niespiesznie ruszył z Nicei do Nikomedii i Konstantynopola. Na jednym z przedmieść stolicy27, trzydzieści dni po własnym wyniesieniu, nadał tytuł augusta swemu bratu Walensowi. Ponieważ zaś nawet najodważniejsi patrioci byli pewni, że ich sprzeciw nie przysłuży się krajowi, a może okazać się zgubny dla nich samych, deklarację o nieznoszącej sprzeciwu woli cesarza przyjęto w milczącej pokorze. Walens miał już 36 lat, lecz jego zdolności nie zostały dotychczas sprawdzone na żadnym stanowisku wojskowym czy cywilnym, a charakter nie budził w świecie zbyt optymistycznych nadziei. Miał natomiast jedną cechę, którą cenił w nim Walentynian i która służyła wewnętrznemu pokojowi w cesarstwie: szczere i pełne wdzięczności przywiązanie do swego dobroczyńcy. Wyższość jego geniuszu i autorytetu Walens potulnie respektował przez całe życie, podejmując jakiekolwiek działanie28.

Walentynian, zanim jeszcze podzielił prowincje między siebie i Walensa, zreformował administrację cesarstwa. Poddanych każdego stanu, skrzywdzonych czy prześladowanych pod panowaniem Juliana, wezwano (czerwiec 364), by podtrzymali publicznie swoje zarzuty. Milczenie ludu świadczyło o nieskazitelnej uczciwości prefekta Salustiusza29; jego usilne prośby, by pozwolono mu wycofać się ze spraw państwowych, Walentynian odrzucił, zapewniając go uroczyście o swej przyjaźni i szacunku. Wśród faworytów zmarłego cesarza było jednak wielu takich, którzy nadużyli jego łatwowierności czy przesądów i którzy nie mogli nadal żywić nadziei, że chronić ich będzie przychylność lub sprawiedliwość władcy30. Większą część ministrów pałacowych i namiestników prowincji usunięto ze stanowisk, lecz pewni dostojnicy zostali za swe zasługi wyróżnieni z zasługującego na karę tłumu i choć niektórzy, powodowani gorliwością lub dawnymi urazami, głośno protestowali przeciw zbytniej łagodności, wszystkie działania w tej delikatnej kwestii cechowała rozsądna doza mądrości i umiaru31. W świętowaniu nowego panowania zaszła krótka, lecz budząca podejrzenia przerwa z powodu nagłej choroby obu władców; natychmiast jednak po powrocie do zdrowia, w początkach wiosny, wyjechali oni z Konstantynopola. W zamku czy pałacu Mediana, leżącym zaledwie trzy mile od Naissus, dokonali uroczystego i ostatecznego podziału cesarstwa rzymskiego32. Walentynian przekazał bratu bogatą prefekturę Wschodu od dolnego Dunaju do granic Persji, podczas gdy dla siebie zachował bezpośrednie rządy nad wojowniczymi prefekturami Ilirii, Italii i Galii, od krańców Grecji do Wału Kaledońskiego i od Wału Kaledońskiego do podnóża Atlasu. Administracja prowincji działała na dotychczasowych zasadach, lecz dwie rady i dwa dwory wymagały podwójnej liczby dowódców i urzędników. Podziału dokonano, biorąc pod uwagę zasługi lub pozycję każdego z kandydatów na stanowiska, i niebawem powołano siedmiu naczelnych dowódców zarówno konnicy, jak piechoty. Kiedy ta ważna sprawa została zgodnie załatwiona, Walentynian i Walens uściskali się po raz ostatni. Cesarz Zachodu obrał sobie tymczasową siedzibę w Mediolanie, a cesarz Wschodu wrócił do Konstantynopola, by objąć władzę nad pięćdziesięcioma prowincjami, których język był mu całkiem nieznany33.

Spokój na Wschodzie wkrótce już (28 września 365) zakłócił bunt: tronowi Walensa zagroziły zuchwałe zakusy rywala, którego jedyną zasługą, tak jak uprzednio jedyną zbrodnią, było powinowactwo z cesarzem Julianem34. Prokopiusz ze skromnej pozycji trybuna i sekretarza cesarskiego szybko awansował na współdowódcę armii w Mezopotamii; opinia publiczna obwołała go już następcą władcy, który nie miał naturalnych spadkobierców, i jego przyjaciele – a może wrogowie – szerzyli nieprawdziwe pogłoski, że Julian przed ołtarzem Luny w Carrhae potajemnie przyoblekł Prokopiusza w cesarską purpurę35. Prokopiusz usiłował szacunkiem i uległością rozproszyć zazdrość Jowiana; zrezygnował bez sprzeciwu z dowództwa wojskowego i usunął się na ubocze, by wraz z żoną i rodziną uprawiać rozległą ojcowiznę w Kapadocji. Te użyteczne i niewinne zajęcia przerwało pojawienie się oficera z oddziałem żołnierzy. Mieli oni, zgodnie z poleceniem nowych monarchów, Walentyniana i Walensa, zawlec nieszczęsnego Prokopiusza do więzienia na resztę życia albo też zgotować mu haniebną śmierć. Przytomności umysłu zawdzięczał Prokopiusz dłuższą zwłokę i lepszy los. Nie pozwolił sobie na kwestionowanie królewskiego rozkazu, ale poprosił, żeby żołnierze zechcieli poczekać, póki nie pożegna się ze zrozpaczoną rodziną. Gdy obfita biesiada osłabiła czujność strażników, zręcznie wymknął się z domu i uciekł na wybrzeże Morza Czarnego, skąd przedostał się do krainy nad Bosforem Kimeryjskim. W tych dalekich okolicach przebywał wiele miesięcy, znosząc trudy wygnania, samotności i niedostatku; z właściwą sobie melancholią rozmyślał o swoich nieszczęściach, bojąc się nie bez racji, że jeśli przypadkiem zdradzieccy barbarzyńcy poznają, kim jest, to bez specjalnych skrupułów pogwałcą prawa gościnności. W momencie zniecierpliwienia i rozpaczy Prokopiusz wsiadł na statek handlowy płynący do Konstantynopola. Zuchwale wystąpił do walki o godność monarchy, skoro nie dano mu się cieszyć bezpieczną sytuacją poddanego. Z początku ukrywał się w wioskach Bitynii, wciąż zmieniając miejsce pobytu i przebranie36. Z czasem odważył się pojechać do stolicy, zawierzając życie i majątek wierności dwóch przyjaciół, senatora i eunucha. Wieści o aktualnym stanie spraw publicznych dały mu nieco nadziei na pomyślniejszy obrót losu. Wśród ludu narastało niezadowolenie: żałowano sprawiedliwości i talentów Salustiusza, nierozważnie zdjętego z urzędu prefektury Wschodu. Niechęć budził charakter Walensa, jego szorstkość, której nie towarzyszyła energia, i słabość bez łagodności. Lękano się wpływu jego teścia, patrycjusza Petroniusza, okrutnego i zachłannego ministra, który bezwzględnie ściągał wszelkie zaległe daniny, choćby datowały się z czasów cesarza Aureliana. Okoliczności sprzyjały zamiarom uzurpatora. Wrogie ruchy Persów wymagały obecności Walensa w Syrii; wojska od Dunaju do Eufratu były w ciągłym ruchu i stolicę zapełniali żołnierze, przeprawiający się to w jedną, to drugą stronę przez Bosfor. Spiskowcy skłonili dwie kohorty Galów do wysłuchania tajnych propozycji, popartych obietnicą hojnych darów. Ponieważ Galowie czcili jeszcze pamięć Juliana, łatwo zgodzili się poprzeć dziedziczne roszczenia jego wyjętego spod prawa krewniaka. O brzasku zjawili się w pełnym szyku koło term Anastazji[II] i Prokopiusz, odziany w purpurowe szaty, pasujące raczej do aktora niż do monarchy, ukazał się w samym środku Konstantynopola, jakby powstał z martwych. Żołnierze, przygotowani, by go przyjąć, pozdrowili drżącego z niepokoju władcę radosnymi okrzykami i przysięgami wierności. Ich liczba powiększyła się niebawem o gromadę krzepkich okolicznych wieśniaków i Prokopiusz pod osłoną uzbrojonych stronników podążył kolejno ku mównicy na forum, do senatu i do pałacu. Podczas pierwszych chwil burzliwego panowania zaskoczyło go i przestraszyło posępne milczenie ludu albo niezorientowanego w przyczynach rebelii, albo bojącego się jej skutków. Siły jego wojsk przewyższały jednak ewentualny opór. Malkontenci gromadzili się pod sztandarem buntu, ubogich podniecały nadzieje na powszechną grabież, a bogatych strach przed nią zbijał z tropu. Niepoprawną łatwowierność mas raz jeszcze zmamiły obiecywane korzyści z przewrotu. Pojmano urzędników cesarskich, wyłamano drzwi więzień i arsenałów, starannie obsadzono bramy miejskie i wejście do portu. W ciągu kilku godzin Prokopiusz stał się absolutnym, choć nie całkiem jeszcze pewnym, panem cesarskiego miasta. Uzurpator starał się wyzyskać ten nieoczekiwany sukces, nie szczędząc odwagi i zręczności. Chytrze rozpowszechniał pogłoski i opinie najbardziej sprzyjające jego interesom, a także zwodził pospólstwo, udzielając licznych audiencji rzekomym posłom z dalekich krajów. Znaczne siły wojskowe stacjonujące w miastach Tracji i w twierdzach nad dolnym Dunajem kolejno przyłączały się do buntu, a książęta goccy zgodzili się udzielić monarsze Konstantynopola potężnego wsparcia w postaci kilkutysięcznych oddziałów pomocniczych. Jego dowódcy przeprawili się przez Bosfor i podbili bez wysiłku bezbronne, lecz bogate prowincje Bitynii i Azji. Po chlubnej obronie poddało się jego władzy miasto i wyspa Kyzikos; sławne legiony Jowiszowy i Herkulesowy opowiedziały się za uzurpatorem, którego nakazano im zmiażdżyć. Ponieważ nowe zaciągi wciąż dołączały się do weteranów, Prokopiusz stanął wkrótce na czele armii, która męstwem i liczebnością mogła sprostać przeciwnikom. Syn Hormisdasa37, młodzieniec bystry i zdolny, upadł tak nisko, że wyciągnął miecz przeciw prawowitemu cesarzowi Wschodu, i natychmiast owemu perskiemu księciu nadano w trybie nadzwyczajnym pradawne uprawnienia rzymskiego prokonsula. Sojusz z Faustyną, wdową po cesarzu Konstancjuszu, która wraz z córką oddała się w ręce uzurpatora, przysporzył chwały jego sprawie. Księżniczka Konstancja, wówczas mniej więcej pięcioletnia, towarzyszyła w lektyce maszerującej armii. Pokazywano ją tłumom w ramionach przybranego ojca i za każdym razem na jej widok czułość żołnierzy rozpalała ich zapał bitewny38. Przypominali sobie o chwale domu Konstantyna i oświadczali lojalnie i zgodnie, że będą bronić królewny do ostatniej kropli krwi39.

Walentyniana tymczasem zaniepokoiły i zbiły z tropu niejasne wiadomości o buncie na Wschodzie. Trudna wojna z Germanami zmuszała go do skupienia na razie uwagi wyłącznie na sprawie bezpieczeństwa własnych posiadłości. Wiadomości ze Wschodu albo w ogóle nie dochodziły, albo je po drodze przeinaczano, słuchał więc w rozterce i z niepokojem umyślnie rozsiewanych pogłosek, że klęska i śmierć Walensa uczyniły Prokopiusza jedynym władcą wschodnich prowincji. Walens nie zginął, lecz na wieść o buncie, która dotarła do niego w Cezarei, niegodnie zwątpił, że zdoła ocalić życie i majątek. Wystąpił z propozycją układów z uzurpatorem i ujawnił tajoną dotąd skłonność do zrzeczenia się cesarskiej purpury. Wylęknionego monarchę ocaliła od hańby i klęski stanowczość jego ministrów. Ich zdolności niebawem zapewniły mu zwycięstwo w wojnie domowej. Przedtem, w okresie spokoju, Salustiusz bez słowa ustąpił ze stanowiska, ale wobec zagrożenia państwa ambitnie walczył o pierwszeństwo w znoszeniu trudów i niebezpieczeństw. Ponowne oddanie prefektury Wschodu temu znakomitemu ministrowi lud uznał z zadowoleniem za pierwszy objaw skruchy Walensa. Rządy Prokopiusza pozornie opierały się na potężnych armiach i posłusznych prowincjach. Wielu jednak głównych oficerów i wysokich urzędników postanowiło, czy to z poczucia obowiązku, czy we własnym interesie, powstrzymać się od karygodnych poczynań. Inni czekali na dogodny moment, by zdradzić lub porzucić sprawę uzurpatora. Lupicynus forsownym marszem prowadził legiony z Syrii na pomoc Walensowi. Arynteusz, który siłą, urodą i męstwem przewyższał wszystkich bohaterów epoki, zaatakował z małym oddziałem przeważającą liczbę buntowników. Kiedy ujrzał twarze żołnierzy, którzy służyli poprzednio pod jego sztandarem, głośno rozkazał im pojmać i wydać mu tego, kto bezprawnie mieni się ich dowódcą. Tak bardzo zaś górował nad nimi mocą ducha, że natychmiast usłuchali niezwykłego rozkazu40. Arbecjon, szacowny weteran wojen Konstantyna Wielkiego, wyróżniony kiedyś zaszczytnym tytułem konsula, dał się namówić na powrót do czynnej służby i poprowadzenie raz jeszcze wojsk na pole walki. W gorączce bitewnej spokojnie zdjął hełm, ukazał siwe włosy i sędziwe oblicze, po czym pozdrowił żołnierzy Prokopiusza, serdecznie nazywając ich dziećmi i towarzyszami. Później wezwał ich, by odmówili dalszego popierania przegranej sprawy nędznego tyrana i poszli za dawnym dowódcą, który tak często prowadził ich ku chwale i zwycięstwu. W dwóch bitwach, pod Tyatyrą41 i Nakolią, nieszczęsnego Prokopiusza opuścili żołnierze, idąc za nakazami i przykładem wiarołomnych oficerów. Przez pewien czas błąkał się po lasach i górach Frygii, lecz zdradzili go zniechęceni stronnicy, po czym zaprowadzony został do obozu cesarskiego (28 maja 366) i natychmiast ścięty. Zaznał zwykłego losu niefortunnego uzurpatora, ale okrucieństwo zwycięzcy wobec pokonanych, pod pretekstem wymierzania zgodnej z prawem kary, wzbudziło litość i oburzenie ludzi42.

Właśnie tak wyglądają zwykłe, naturalne skutki despotyzmu i buntu. Śledztwo w sprawie magii (373 r.), którą pod panowaniem obu braci tak surowo prześladowano zarówno w Rzymie, jak w Antiochii, uznano za zgubny znak niezadowolenia niebios lub upadku moralnego ludzkości43. Możemy śmiało chlubić się tym, że dzisiaj, w oświeconej części Europy, obalono44 okrutne i obmierzłe uprzedzenie, które dotychczas panowało w każdej strefie kuli ziemskiej i wchodziło w skład każdego systemu poglądów religijnych45. Wszystkie narody i sekty świata rzymskiego dopuszczały z równą łatwowiernością i podobną odrazą istnienie owej piekielnej sztuki46, zdolnej podporządkować sobie wieczny ład planet i samorzutne poruszenia umysłu ludzkiego. Budziła w nich grozę tajemnicza potęga czarów i zaklęć, skutecznych ziół i wstrętnych obrzędów, którymi można było zgasić lub wskrzesić życie, rozpalić namiętności duszy, niszczyć to, co zostało stworzone, i wydrzeć wzdragającym się demonom tajemnice przyszłości. Wierzyli, z niepojętym wręcz brakiem konsekwencji, że tę nadprzyrodzoną władzę nad powietrzem, ziemią i piekłem sprawują z najnędzniejszych motywów, przez złośliwość lub dla zysku, pomarszczone wiedźmy i wędrowni czarownicy, spędzający swoje okryte mrokiem życie w nędzy i poniżeniu47. Czarną magię potępiała zarówno opinia publiczna, jak prawa rzymskie, ponieważ jednak zdawała się zaspokajać najżarliwsze namiętności ludzkiego serca, stale jej zakazywano i stale ją praktykowano48. Przyczyna zrodzona w wyobraźni przynieść może najpoważniejsze i najszkodliwsze skutki. Mroczne przepowiednie śmierci cesarza czy udanego spisku obliczone były tylko na pobudzenie ambitnych nadziei i rozluźnienie więzów wierności, toteż do intencjonalnej jedynie winy magów dołączały się rzeczywiste zbrodnie zdrady i świętokradztwa49. Owe próżne strachy zakłócały spokój społeczeństwa i szczęście jednostek, a nieszkodliwy płomień, który powoli topił woskowy wizerunek, mógł czerpać potężną i szkodliwą energię z przerażenia osoby, którą miał złośliwie przedstawiać50. Napary z ziół, które rzekomo posiadały nadprzyrodzoną moc, tylko jeden krok dzielił od mocniejszej trucizny i głupota ludzi stawała się niekiedy narzędziem oraz maską najstraszliwszych zbrodni. Ministrowie Walensa i Walentyniana ośmielali gorliwość donosicieli, co natychmiast sprawiło, że nie mogli być głusi na pewien inny zarzut, zbyt często stosowany w kłótniach rodzinnych; tę przewinę o lżejszym i mniej zbrodniczym charakterze pobożny, choć nadmiernie surowy Konstantyn wcześniej nakazał karać śmiercią51. Mordercza, choć nieskładna mieszanina zdrady i magii, trucizny i cudzołóstwa pozwalała na niekończące się stopniowanie winy i niewinności, usprawiedliwień i oskarżeń. Zdaje się jednak, że w tych procesach podobne subtelności uchodziły uwagi pałających gniewem lub przekupionych sędziów. Odkryli oni łatwo, że ich pracowitość i wnikliwość oceniana jest na dworze cesarskim według liczby egzekucji, orzekanych przez poszczególne trybunały. Z najwyższą niechęcią wydawali wyroki uniewinniające, natomiast skwapliwie dopuszczali wszelkie dowody splamione krzywoprzysięstwem czy wymuszone torturami, by uzasadnić najbardziej niedorzeczne oskarżenia przeciw najgodniejszym ludziom. W miarę postępu śledztwa wciąż pojawiały się nowe powody do postępowania karnego; zuchwały donosiciel, którego przyłapano na kłamstwach, mógł wycofać się bez żadnej kary, ale nieszczęsna ofiara, wydając prawdziwych lub rzekomych wspólników, rzadko uzyskiwała nagrodę za cenę swej hańby. Z krańców Italii i Azji ściągano przed trybunały w Rzymie i Antiochii zakutych w łańcuchy młodzieńców i starców. Senatorzy, matrony i filozofowie konali wśród upokarzających i okrutnych tortur. Żołnierze, wyznaczeni jako straż więzienna, oświadczali z pomrukiem litości i oburzenia, że jest ich za mało, by zapobiec ucieczce czy oporowi tak licznych więźniów. Najbogatsze nawet rodziny zostały zrujnowane przez grzywny i konfiskaty; najniewinniejsi obywatele drżeli o swoje bezpieczeństwo. Możemy wyrobić sobie pojęcie o wielkości zła nawet z przesadnych twierdzeń starożytnego pisarza, że w zagrożonych prowincjach więźniowie, wygnańcy i zbiegowie stanowili największą część mieszkańców52.

Gdy Tacyt opisuje śmierć niewinnych, a znakomitych Rzymian, którzy padli ofiarą okrucieństwa pierwszych cesarzy, kunszt historyka lub cnoty męczenników budzą w naszych sercach najżywsze uczucia grozy, podziwu i litości. Pospolite i niezbyt subtelne pióro Ammiana kreśliło broczące krwią sceny z nudną i odstręczającą dokładnością. Skoro jednak naszej uwagi nie zajmuje już przeciwieństwo wolności i niewoli, niedawnej wielkości i obecnej nędzy, lepiej będzie poniechać budzących grozę opisów częstych egzekucji, które w Rzymie i w Antiochii splamiły panowanie (364–375) dwóch braci53. Walens był z usposobienia tchórzliwy54, a Walentynian porywczy55. Obawa o własne bezpieczeństwo była główną zasadą rządów Walensa. Jako poddany, dygocąc z przerażenia korzył się przed ciemięzcą, a kiedy wstąpił na tron, nie bez uzasadnienia spodziewał się, że te same obawy, które jego czyniły uległym, zapewnią mu posłuch i uległość. Faworyci Walensa otrzymali dzięki przywilejom grabieży i konfiskat bogactwa, których odmówiłaby im jego oszczędność56. Głosili wymownie i z przekonaniem, że we wszystkich procesach o zdradę podejrzenie jest równoznaczne z dowodem; jeśli bowiem ktoś ma możność popełnienia zbrodni, to z pewnością żywi taki zamiar, a że zamiar jest nie mniej zbrodniczy niż czyn, poddany taki nie zasługuje więc na to, by żyć, jeśli życiem może zagrozić bezpieczeństwu lub zakłócić spokój władcy. Walentyniana skłaniano czasem do fałszywego osądu i nadużywano jego zaufania, ale gdyby donosiciele ośmielili się wystawiać na próbę jego męstwo, strasząc niebezpieczeństwem, uciszyłby ich pogardliwym uśmiechem. Chwalili zatem nieugięte umiłowanie sprawiedliwości cesarza; w dążeniu do sprawiedliwości łatwo dawał się on skusić, by łaskawość uznać za słabość, a srogość za cnotę. Czynny i ambitny Walentynian, póki zmagał się z równymi sobie, śmiało stając do współzawodnictwa z nimi, rzadko znosił bezkarnie krzywdę, a nigdy obrazę. Podawano w wątpliwość jego roztropność, ale podziwiano odwagę i najdumniejsi nawet czy najpotężniejsi dowódcy lękali się wzbudzić urazę tego nieustraszonego żołnierza. Zostawszy władcą świata, zapomniał niestety, że nie można okazać odwagi tam, gdzie nie można natrafić na opór, i zamiast słuchać zaleceń rozsądku i wielkoduszności, ulegał gwałtownym wybuchom gniewu, co było hańbiące dla cesarza, a zgubne dla bezbronnych obiektów jego niezadowolenia. W zarządzaniu czy to jego dworem, czy to cesarstwem, drobne lub nawet urojone niedopatrzenia, pochopną wypowiedź, przypadkowe zaniedbanie, mimowolną zwłokę karano natychmiast śmiercią. Z ust cesarza najłatwiej padały takie zdania, jak „Ściąć mu głowę!”, „Spalić go żywcem!”, „Tłuc go pałkami, póki nie skona!”57 i nawet jego ulubieni ministrowie szybko zrozumieli, że jeśli niebacznie spróbują odwrócić lub odwlec wykonanie tych krwawych rozkazów, sami mogą okazać się winni i narazić na karę za nieposłuszeństwo. Walentynian, hołdując tej okrutnej koncepcji sprawiedliwości, uodpornił swój umysł na litość i wyrzuty sumienia, a nawyk okrucieństwa dodawał mocy napadom gniewu58. Mógł patrzeć ze spokojem i satysfakcją na bolesne konwulsje towarzyszące torturom i śmierci; darzył przyjaźnią tych, którzy służyli mu wiernie i byli z usposobienia najbardziej do niego podobni. Maksymin, który wymordował najszlachetniejsze rody rzymskie, doczekał się w nagrodę za swe zasługi pochwały monarchy i prefektury Galii. Tylko dwie dzikie, olbrzymie niedźwiedzice o imionach Niewinność i Złota Okruszyna zasłużyły na podobne względy cesarza, jak Maksymin. Klatki tych wiernych strażniczek zawsze umieszczano przy sypialni Walentyniana, który często zabawiał się miłym widokiem: patrzył, jak rozszarpują i pożerają krwawiące członki złoczyńców, wydanych na pastwę ich wściekłości. Cesarz rzymski starannie nadzorował jadłospis i zabawy obu niedźwiedzic i kiedy Niewinność zasłużyła na zwolnienie z obowiązków po długim okresie chwalebnej służby, wiernemu zwierzęciu przywrócono wolność w rodzinnych lasach59.

Jednakże w spokojniejszych momentach rozwagi, kiedy Walensa nie rozjątrzał strach, a Walentyniana gniew, tyrani myśleli, a przynajmniej postępowali jak ojcowie swej ojczyzny. Kierując się trzeźwym osądem, cesarz Zachodu jasno dostrzegał dobro własne i publiczne, umiał też o nie właściwie zabiegać, a monarcha Wschodu, który tak samo chętnie naśladował rozmaite postępki starszego brata, szedł czasem za mądrymi i cnotliwymi radami prefekta Salustiusza. Obaj władcy mimo przywdziania purpury nie wyrzekli się czystej i powściągliwej prostoty, która przynosiła im chlubę przed wstąpieniem na tron. Pod ich panowaniem rozrywki dworu nigdy nie przyprawiały ludu o rumieniec wstydu czy westchnienie żalu. Stopniowo ukrócili wiele nadużyć z czasów Konstancjusza, rozsądnie podjęli i ulepszyli projekty Juliana i jego następcy, dali też przykład prawodawstwa w takim stylu i duchu, że mogło to wzbudzić u potomnych jak najprzychylniejszą opinię o ich charakterach i rządach. Co prawda po właścicielu Niewinności z trudem spodziewalibyśmy się serdecznej troski o dobro poddanych, a jednak ona to skłoniła Walentyniana, żeby potępił porzucanie noworodków60 i zatrudnił czternastu biegłych lekarzy, z odpowiednim wynagrodzeniem oraz przywilejami, we wszystkich czternastu dzielnicach Rzymu. Zdrowy rozsądek niepiśmiennego żołnierza kazał mu założyć pożyteczną akademię sztuk wyzwolonych w celu kształcenia młodzieży i utrzymania podupadającej nauki61. Pragnął, by retorykę i gramatykę wykładano po grecku i po łacinie w stolicy każdej prowincji, a ponieważ wielkość i powaga szkoły zależały zazwyczaj od znaczenia miasta, akademie w Rzymie i Konstantynopolu słusznie i dobitnie rościły sobie prawo do przewagi nad wszystkimi innymi. Fragmenty edyktów oświatowych Walentyniana nie przynoszą zbytniego zaszczytu szkole w Konstantynopolu, lecz ulepszono ją stopniowo dzięki późniejszym ustawom. Uczyło w niej trzydziestu jeden profesorów z różnych gałęzi nauki: jeden filozof i dwóch prawników, pięciu sofistów i dziesięciu gramatyków greckich oraz trzech oratorów i dziesięciu gramatyków łacińskich, poza tym siedmiu skrybów, czyli – jak ich wówczas nazywano – „antykwariuszy”, których pracowite pióra dostarczały bibliotece publicznej rzetelnych i poprawnych kopii klasycznych pisarzy. Normy postępowania przeznaczone dla studentów są tym ciekawsze, że stanowią pierwszy zarys kształtu i rygorów nowoczesnego uniwersytetu. Żądano, by studenci przedstawiali odpowiednie zaświadczenia od władz rodzinnej prowincji. Ich imiona, zawody i miejsca zamieszkania zawsze wpisywano do rejestru publicznego. Studiującej młodzieży zakazywano marnowania czasu na hulanki czy teatr. Młodzieńcy mogli się kształcić tylko do dwudziestego roku życia. Prefekt miasta upoważniony był do karania leniwych i krnąbrnych chłostą lub usunięciem z uczelni; miał też przełożonemu urzędników cesarskich składać coroczne sprawozdanie, czy wiedza i zdolności uczniów mogą okazać się przydatne w służbie publicznej. Ustawy Walentyniana przyczyniały się do zapewnienia pokoju i dobrobytu, w celu zaś ochrony mieszkańców miast ustanowił on urząd „obrońców”62, wyłanianych w wolnych wyborach i występujących jako trybunowie i orędownicy ludu. Mieli oni dbać o jego prawa i przedstawiać krzywdy przed trybunałem urzędników miejskich, a nawet przed tronem cesarskim. Finansami skrzętnie zarządzali obaj władcy, którzy wcześniej przez wiele lat przywykli do ścisłej oszczędności w gospodarowaniu własnym majątkiem. Co prawda wnikliwy człowiek mógł dostrzec pewne różnice w zdobywaniu i wydawaniu dochodów między rządami Wschodu i Zachodu. Walens był przekonany, że monarcha może być szczodry jedynie dzięki uciskaniu poddanych, nigdy więc nie żywił ambicji, by dzięki teraźniejszej nędzy zapewnić swojemu ludowi siłę i pomyślność w przyszłości. Zamiast zwiększyć ciężar podatków, które uprzednio przez czterdzieści lat zostały stopniowo podwojone, Walens w pierwszych latach swego panowania obniżył o jedną czwartą daninę Wschodu63. Walentynian zdawał się mniej dbać i zabiegać o ulżenie swemu ludowi. Zapewne ukrócił nadużycia administracji skarbowej, bez skrupułów za to konfiskował znaczną część własności prywatnej, przekonany, że dochody pozwalające jednostkom na życie w przepychu można o wiele korzystniej spożytkować dla obrony czy polepszenia sytuacji państwa. Poddani ze Wschodu, korzystający z tych dobrodziejstw, chwalili wspaniałomyślność władcy. Trwałe, lecz mniej widoczne zasługi Walentyniana odczuło i uznało następne pokolenie64.

Najbardziej jednak godną pochwały cechą Walentyniana była powściągliwa i stanowcza bezstronność, którą niezmiennie zachowywał w epoce sporów religijnych (363–375). Jego trzeźwy rozsądek, nieoświecony, ale też i niezepsuty przez studia, z całym szacunkiem rezygnował z wdawania się w subtelne problemy dyskusji teologicznych. Rządy nad tym światem wymagały jego czujności i zaspokajały jego ambicje; pamiętał, że jest uczniem Kościoła, nigdy jednak nie zapominał, że jest też zwierzchnikiem duchowieństwa. Za panowania odstępcy podkreślał swą gorliwość w służbie chrześcijaństwa: teraz przyznał poddanym ten sam przywilej, co wówczas sobie samemu. Mogli więc przyjąć z wdzięcznością i zaufaniem ogólną tolerancję, daną im przez władcę ulegającego wprawdzie namiętnościom, lecz niezdolnego do strachu i fałszu65. Pogan i Żydów, a także rozmaite sekty uznające boski autorytet Chrystusa, prawo chroniło przed samowolą władzy i przed obelgami ze strony ludu. Walentynian nie zakazał też żadnego kultu prócz tajemnych i zbrodniczych praktyk, które nadużywały miana religii dla mrocznych celów występku i zamętu. Praktyk magicznych zabraniano ściślej niż dotąd, stosując jeszcze okrutniejsze kary, lecz cesarz dokonał tu formalnego rozróżnienia, by bronić dawnych metod wróżb, dopuszczanych przez senat i praktykowanych przez etruskich wróżbitów-haruspików. Potępił za zgodą najrozumniejszych pogan wyuzdane ofiary nocne; natychmiast jednak przychylnie przyjął petycję Pretekstata, prokonsula Achai, który dowodził, że życie Greków stanie się ponure i smutne, jeśli pozbawieni zostaną bezcennego błogosławieństwa misteriów eleuzyńskich. Jedynie filozofia może chełpić się (chyba zresztą są to tylko przechwałki), że potrafi łagodną ręką wytrzebić z umysłu ludzkiego utajony w nim śmiercionośny fanatyzm. Jednakże dwunastoletni rozejm narzucony przez mądre i energiczne rządy Walentyniana, kładąc tamę ciągłemu odnawianiu krzywd, przyczynił się do złagodzenia obyczajów i osłabienia wzajemnej niechęci ugrupowań religijnych.

Tolerancyjny cesarz przebywał niestety z dala od sceny najbardziej zaciętych sporów. Gdy tylko chrześcijanie z Zachodu wyplątali się z sieci wyznania wiary z Rimini[III], natychmiast znów zapadli (367–378) w błogą drzemkę ortodoksji, a niewielkie grupki arian, które przetrwały jeszcze w Sirmium czy w Mediolanie, traktowano raczej ze wzgardą niż z oburzeniem. Natomiast w prowincjach Wschodu, od Morza Czarnego do pogranicza Tebaidy, siła i liczba wrogich stronnictw była bardziej zrównoważona i równowaga ta, zamiast godzić czy skłaniać do pokoju, prowadziła tylko do przedłużania okropności wojny religijnej. Mnisi i biskupi wzmacniali argumenty obelgami, a po obelgach następowały niekiedy ciosy. W Aleksandrii władał jeszcze Atanazy, lecz trony w Konstantynopolu i Antiochii zajmowali prałaci ariańscy i każde wolne miejsce po biskupie stawało się okazją do zamieszek ludowych. Homouzjanie wzrośli w siłę, zjednawszy sobie pięćdziesięciu dziewięciu biskupów macedoniańskich[IV], czyli semiariańskich, choć blask tego tryumfu przyćmiła ich tajemna niechęć do przyjęcia wiary w boskość Ducha Świętego. Dla arianizmu ważnym zwycięstwem było oświadczenie Walensa, który wcześniej, w pierwszych latach swego panowania, naśladował bezstronność brata. Obaj bracia przed wstąpieniem na tron byli katechumenami, ale pobożność Walensa skłoniła go do ubiegania się o sakrament chrztu, zanim naraził się na niebezpieczeństwa wojny z Gotami. Zwrócił się, rzecz jasna, do Eudoksusa66, biskupa cesarskiego miasta, skoro zaś ów ariański przewodnik duchowy zaszczepił nieświadomemu dotąd monarsze zasady nieortodoksyjnej teologii, jego nieszczęście raczej niż wina było nieuniknioną konsekwencją błędnego wyboru. W każdym przypadku postanowienia cesarza musiałyby urazić któreś z licznych stronnictw jego chrześcijańskich poddanych. Bo też zarówno przywódcy homouzjan, jak i arian uważali, że odsunięcie ich od rządów jest najokrutniejszą krzywdą i niesprawiedliwością. Uczyniwszy ten decydujący krok, Walens nie mógł już dłużej zachowywać pozycji ani reputacji człowieka bezstronnego. Nigdy nie aspirował, jak Konstancjusz, do sławy głębokiego teologa, ale odkąd z prostotą i szacunkiem przyjął doktrynę Eudoksusa, zawierzył sumienie swym kościelnym przewodnikom i własnym autorytetem próbował doprowadzić do powrotu „heretyków atanazjańskich” na łono Kościoła katolickiego. Początkowo litował się nad ich zaślepieniem; potem począł go coraz bardziej drażnić ich upór; stopniowo znienawidził tych sekciarzy, dla których sam był przedmiotem nienawiści67. Na słaby umysł Walensa zawsze miały wpływ osoby, z którymi pozostawał w zażyłych stosunkach, a wygnanie czy uwięzienie obywatela są łaskami najskwapliwiej udzielanymi na dworze despoty. Tego rodzaju kary często spadały na przywódców homouzjanów i nieszczęsną dolę osiemdziesięciu duchownych z Konstantynopola, którzy – być może przypadkowo – spłonęli na pokładzie statku, przypisywano okrutnej, a świadomej perfidii cesarza oraz jego ariańskich ministrów. W każdym współzawodnictwie katolicy (jeżeli możemy już wtedy tak ich nazywać) musieli płacić za własne winy i za winy swoich przeciwników. W każdych wyborach roszczenia kandydata ariańskiego miały pierwszeństwo i jeśli większość ludności się temu sprzeciwiała, znajdował zazwyczaj poparcie u urzędowej władzy, która czasem wręcz groziła użyciem wojska. Wrogowie Atanazego usiłowali zakłócić ostatnie lata jego sędziwej starości. Kiedy na pewien czas schronił się w grobowcu ojca, uznano to za jego piąte wygnanie. Jednakże żarliwość tłumów, które natychmiast chwyciły za broń, przestraszyła prefekta i arcybiskupowi pozwolono zakończyć życie w spokoju i chwale po czterdziestu siedmiu latach sprawowania urzędu. Śmierć Atanazego (2 maja 373 r.) dała sygnał do prześladowań w Egipcie. Pogański minister Walensa, który przemocą osadził niegodnego Lucjusza na tronie arcybiskupim, zyskał sobie łaski panującego stronnictwa krwią i cierpieniem chrześcijańskich braci. Gorzko narzekano na tolerancję dla kultów pogańskich i żydowskich, twierdząc, że pogłębia ona niedolę katolików i winę bezbożnego tyrana Wschodu68.

Tryumf stronnictwa prawowiernego naznaczył piętnem prześladowań pamięć Walensa. Zarówno zalety, jak i wady tego władcy wywodziły się z ograniczonej inteligencji i z bojaźliwości i raczej marnowalibyśmy wysiłek, próbując bronić jego charakteru. Uczciwość jednak może podsunąć nam nie bez racji podejrzenie, że duchowni w służbie Walensa często przekraczali rozkazy, a nawet intencje monarchy i że fakty uległy znacznemu wyolbrzymieniu w gwałtownych perorach, a także dzięki łatwowierności jego antagonistów69.

1. Milczenie Walentyniana może być argumentem na rzecz przekonania, że dotkliwe krzywdy wyrządzane w imieniu i w prowincjach jego współwładcy sprowadzały się jedynie do drobnych i mało widocznych odchyleń od ustalonego systemu tolerancji religijnej. Rozumny historyk, który chwalił umiar starszego z braci, nie uznał za właściwe przeciwstawiać spokoju na Zachodzie okrutnym prześladowaniom na Wschodzie70.

2. Niezależnie od tego, czy damy wiarę niejasnym i odległym w czasie relacjom, charakter, a w każdym razie postępowanie Walensa najlepiej można poznać na przykładzie jego osobistych stosunków z wymownym Bazylim, arcybiskupem Cezarei, następcą Atanazego jako przywódcy trynitarzy71. Szczegółową opowieść o nich ułożyli przyjaciele i wielbiciele Bazylego; gdy tylko usuniemy z niej grubą warstwę retoryki i cudów, zdziwi nas zaskakująca łagodność ariańskiego despoty, który podziwiał siłę charakteru arcybiskupa lub też żywił obawy, że jeśli ucieknie się do przemocy, w Kapadocji wybuchnie powszechny bunt. Arcybiskupa, który z nieugiętą dumą72 obstawał przy słuszności swych poglądów i przy godności swego stanowiska, pozostawiono w spokoju, nie zadając gwałtu jego sumieniu. Cesarz zbożnie uczestniczył w uroczystym nabożeństwie odprawianym w katedrze i nie tylko nie skazał Bazylego na wygnanie, lecz przekazał mu w darze cenną posiadłość na użytek szpitala, który arcybiskup nieco wcześniej założył w pobliżu Cezarei73.

3. Nie udało mi się znaleźć żadnego ogłoszonego przez Walensa prawa (takiego, jakie Teodozjusz wydał później przeciw arianom) skierowanego przeciw sekciarzom atanazjańskim, a edykt, który wywołał najgłośniejsze sprzeciwy, wcale nie wydaje się aż tak karygodny. Do uszu cesarza doszła wieść, że niektórzy jego poddani, pobłażając pod pretekstem religii swemu lenistwu, przyłączyli się do mnichów egipskich, nakazał więc komesowi Wschodu, żeby siłą zmusił ich do opuszczenia pustelni i postawił owych zbiegów ze społeczeństwa przed godziwą alternatywą rezygnacji z dóbr doczesnych albo wywiązywania się z publicznych obowiązków mężczyzn i obywateli74. Ministrowie Walensa najpewniej zastosowali rozszerzoną interpretację tej ustawy, roszcząc sobie prawo zaciągu młodych i silnych mnichów do armii cesarskich. Oddział konnicy i piechoty, liczący 3000 ludzi, wyruszył z Aleksandrii na przyległą pustynię Nitrię75, gdzie przebywało 5000 mnichów. Żołnierzy prowadzili księża ariańscy i wieść głosi, że w klasztorach, które nie podporządkowały się rozkazom władcy, dokonano straszliwej rzezi76.

Ścisłe przepisy, mądrze ułożone przez nowoczesnych prawodawców w zamiarze ograniczenia bogactw i chciwości duchowieństwa, można by wywieść z przykładu, jakiego dostarczył cesarz Walentynian. Jego edykt (370 r.)77 skierowany do Damazego, biskupa Rzymu, odczytano publicznie we wszystkich kościołach tego miasta. Upominał w nim duchownych i mnichów, aby nie bywali w domach wdów i panien, a w razie nieposłuszeństwa groził im karą wymierzaną przez sądy świeckie. Spowiednik nie mógł już uzyskać darowizny, legatu czy spadku dzięki hojności swej duchowej córki; każdy testament sprzeczny z edyktem miał być unieważniony, a bezprawny zapis konfiskowany na rzecz skarbu. Te same zastrzeżenia w późniejszych przepisach dotyczyły zapewne mniszek i biskupów. Całemu duchowieństwu zabroniono też przyjmowania jakichkolwiek darów w testamentach i ograniczono jego prawa wyłącznie do naturalnych i legalnych sposobów dziedziczenia. Walentynian, stojąc na straży szczęścia i cnót rodzinnych, zastosował te surowe środki przeciw narastającemu złu. W stolicy cesarstwa kobiety ze szlachetnych i zamożnych domów mogły swobodnie dysponować znaczną częścią majątku. Wiele tych pobożnych dam przyjęło chrześcijaństwo nie tylko za chłodnym przyzwoleniem rozumu, lecz z żarem uczucia i być może z zapałem dla najnowszej mody. Poświęcały one przyjemności płynące z elegancji i przepychu, rezygnując ku chwale czystości z powabów związków małżeńskich. Dobierały też sobie duchownych rzeczywiście lub pozornie świątobliwych, którzy mieli kierować ich bojaźliwym sumieniem i pocieszać niezaspokojoną czułość serc. Nieograniczone zaufanie, jakim owe niewiasty skwapliwie szafowały, często wykorzystywali nikczemnicy i szaleńcy, którzy spieszyli z najdalszych krańców Wschodu, by cieszyć się we wspaniałej scenerii stolicy przywilejami, jakie dawały śluby zakonne. Głosząc pogardę dla świata, niepostrzeżenie uzyskiwali najbardziej pożądane świeckie korzyści: żywe przywiązanie kobiety, często młodej i pięknej, miły sercu dostatek zamożnego gospodarstwa i pełne szacunku hołdy niewolników, wyzwoleńców oraz klientów senatorskiej rodziny. Olbrzymie majątki pań rzymskich stopniowo ulegały wyczerpaniu wskutek szczodrze udzielanej jałmużny i kosztownych pielgrzymek. Chytry zaś mnich, który zapewnił sobie pierwsze lub nawet jedyne miejsce w testamencie swej duchowej córki, ośmielał się jeszcze twierdzić z uśmiechem obłudnika, że jest tylko narzędziem dobroczynności i szafarzem wsparcia dla ubogich. Zyskowne, lecz niecne machinacje78 duchownych, dążących do tego, by spełzły na niczym oczekiwania prawowitych spadkobierców, wywołały oburzenie nawet w epoce zabobonu: dwaj najszacowniejsi ojcowie łacińscy uczciwie przyznają, że okryty niesławą edykt Walentyniana był sprawiedliwy i konieczny i że księża chrześcijańscy zasłużyli na utratę przywilejów, którymi nadal cieszyli się aktorzy, woźnice rydwanów oraz pogańscy kapłani. Jednakże mądrość i autorytet prawodawcy rzadko wygrywają w walce z czujną zręcznością prywatnego interesu; Hieronimowi i Ambrożemu zupełnie wystarczała słuszność prawa, wszystko jedno, czy nieskutecznego, czy zbawiennego. Jeśli duchowni natrafiali na przeszkody w pogoni za osobistymi zyskami, to z chwalebniejszą już pilnością zabiegali o powiększenie bogactw Kościoła i uszlachetniali chciwość, nadając jej pięknie brzmiące miano pobożności i miłości ojczyzny79.

Damazy, biskup Rzymu, zmuszony do napiętnowania chciwości duchowieństwa skutkiem opublikowania prawa Walentyniana, miał tyle zdrowego rozsądku czy tyle szczęścia, by korzystać z zapału i zdolności uczonego Hieronima; zatrudnił go u siebie i wdzięczny święty sławił później zasługi oraz czystość moralną tej bardzo dwuznacznej postaci80. Jednakże jaskrawym występkom Kościoła rzymskiego pod panowaniem Walentyniana i Damazego (366–384) przyglądał się z zainteresowaniem historyk Ammian, który daje wyraz bezstronnemu rozsądkowi w wymownych słowach: „Prefekturze Juwencjusza[V] towarzyszył pokój i dobrobyt, ale ten spokojny nastrój zakłóciły wkrótce krwawe rozruchy zwaśnionego ludu. Zawziętość, z jaką Damazy i Ursyn chcieli zasiąść na tronie biskupim, przekraczała zwykłą miarę ludzkich ambicji. Współzawodniczyli ze sobą, darząc się zaciekłą nienawiścią. Spór ich podtrzymywały rany i śmierć ich stronników, a prefekt, niezdolny ani do uspokojenia ludu, ani do przeciwstawienia się zamieszkom, został przemocą zmuszony do wycofania się na przedmieścia. Damazy wziął górę: z trudem wywalczone zwycięstwo odniosła jego partia; 137 trupów81 znaleziono w Bazylice Sycynina82, gdzie chrześcijanie odbywali zgromadzenia religijne. Długo trwało, zanim rozjątrzeni ludzie znowu się uspokoili. Kiedy zastanawiam się nad świetnością stolicy, nie dziwi mnie, że tak cenna nagroda mogła rozpalić żądze ambitnych ludzi i doprowadzić do zajadłej i upartej walki. Kandydat, któremu się powiodło, mógł być pewien, że wzbogacą go dary matron83 i że kiedy tylko przyodzieje się z należytą dbałością i elegancją, będzie mógł przemierzać ulice Rzymu84 w powozie, a przepych stołu cesarskiego nie dorówna obfitym i subtelnym radościom podniebienia zgodnym ze smakiem rzymskich biskupów i dostarczanym na ich koszt. O ileż rozsądniej – ciągnie dalej zacny poganin – kapłani ci dążyliby do szczęścia, gdyby zamiast powoływać się na wielkość miasta jako na uzasadnienie swych obyczajów, naśladowali przykładne życie niektórych biskupów z prowincji, których umiar i trzeźwość, proste szaty i wzrok spuszczony ku ziemi polecały ich czystą a skromną cnotę Bogu i Jego prawdziwym czcicielom”85. Rozłam między Damazym a Ursynem zakończyło wygnanie tego ostatniego; rozumny prefekt Pretekstat86 przywrócił spokój w mieście. Był to pogański filozof, człowiek dużej wiedzy, o dobrym smaku i dobrych manierach. Nadał on wyrzutowi formę żartu, kiedy zapewnił Damazego, że gdyby mógł otrzymać biskupstwo Rzymu, sam natychmiast przyjąłby chrzest87. Ten jaskrawy obraz bogactwa i przepychu papieży w czwartym wieku jest tym ciekawszy, że stanowi pośredni etap między pokornym ubóstwem apostolskiego rybaka a królewskim stylem życia świeckiego w istocie władcy, którego panowanie rozciąga się od granic Neapolu do brzegów Padu.

Kiedy głosami dowódców i armii (364–375) berło cesarstwa rzymskiego złożono w ręce Walentyniana, jego reputacja jako żołnierza, sprawność i doświadczenie wojenne, a także niewzruszone przywiązanie do formy i treści dawnej dyscypliny stanowiły główne motywy rozsądnego wyboru. Gorliwość, z jaką żołnierze nalegali, by szybko powołał współwładcę, uzasadniona była niebezpieczną sytuacją polityczną. Sam Walentynian również wiedział, że zdolności najbardziej nawet rzutkiego umysłu nie sprostają obronie dalekich granic monarchii w razie najazdu. Gdy tylko śmierć Juliana wyzwoliła barbarzyńców od strachu przed jego imieniem, nadzieje na grabież i podboje rozzuchwaliły ludy Wschodu, północy i południa. Ich wyprawy często były dokuczliwe, a czasem wręcz groźne, ale w ciągu dwunastu lat (364–375) sprawowania władzy Walentynian swą stanowczością i czujnością chronił ziemie, nad którymi panował. Swoimi wielkimi zdolnościami zdawał się inspirować niezbyt roztropnego brata i kierować jego postępowaniem. Może dobitniej ukazałbym odmienną naturę spraw pochłaniających obu cesarzy, gdybym opisywał ich dzieje rok po roku, lecz wówczas uwagę czytelnika rozpraszałby nużący i nieciągły porządek opowieści. Odrębne spojrzenia na pięć wielkich teatrów wojny (Germanię, Brytanię, Afrykę, Wschód i Dunaj) dadzą wyraźniejszy obraz sytuacji wojskowej cesarstwa pod panowaniem Walentyniana i Walensa.

I. Posłów alemańskich uraziło (365 r.) szorstkie i wyniosłe postępowanie Ursacjusza, przełożonego kancelarii cesarskich (magister officiorum88), który w odruchu niewczesnej oszczędności zmniejszył zarówno wartość, jak liczbę darów, do jakich mieli oni prawo czy to dzięki zwyczajowi, czy to na mocy traktatu, po wstąpieniu na tron nowego cesarza. Poczuli się głęboko urażeni w imieniu swego ludu i zawiadomili o tym swoich rodaków. Popędliwych naczelników szczepów rozdrażniła domniemana pogarda i wojownicza młodzież tłumnie garnęła się pod ich sztandary. Zanim Walentynian zdążył przejść przez Alpy, wioski Galii stanęły w płomieniach. Zanim cesarski dowódca Dagalaifus zdążył natrzeć na Alemanów, ukryli oni jeńców i łupy w lasach Germanii. Z początkiem następnego roku (styczeń 366) siły wojskowe całego narodu w szerokich i zwartych kolumnach sforsowały Ren podczas północnej, mroźnej zimy. Dwaj rzymscy komesowie zostali pokonani i śmiertelnie ranni, a sztandar Herulów i Batawów wpadł w ręce zdobywców, którzy wśród obelżywych okrzyków i gróźb wystawili na pokaz to trofeum. Sztandar odzyskano, lecz Batawowie nie zdołali zatrzeć hańby swej ucieczki w oczach surowego sędziego. Zdaniem Walentyniana żołnierze muszą lękać się swojego dowódcy, żeby przestali się bać wroga. Uroczyście zgromadzono żołnierzy i drżących Batawów otoczyły cesarskie wojska. Walentynian wszedł na mównicę i stwarzając pozory, iż tak bardzo gardzi tchórzostwem, że nie chce karać go śmiercią, naznaczył piętnem niezatartej hańby oficerów, których błędy i bojaźliwość uznano za główne przyczyny klęski. Batawów zdegradowano, rozbrojono i skazano na wystawienie na licytację w charakterze niewolników. Słysząc ten straszliwy wyrok, padli twarzą na ziemię, próbując przebłagać gniew władcy zapewnieniami, że jeśli raczy pozwolić im na jeszcze jedną próbę, okażą się godni miana Rzymian i jego żołnierzy. Walentynian z udawaną niechęcią ustąpił ich błaganiom. Batawowie odzyskali broń i powzięli niezłomne postanowienie, że zmyją swoją hańbę krwią Alemanów89. Dagalaifus nie zgodził się objąć naczelnego dowództwa. Ten doświadczony generał, który, może ze zbytnią ostrożnością, wyolbrzymiał trudności przedsięwzięcia, doznał jeszcze przed końcem kampanii upokorzenia, widząc jak jego rywal, Jowin, przeobraża owe trudności w decydującą przewagę nad rozproszonymi siłami barbarzyńców. Na czele zdyscyplinowanej armii, składającej się z konnicy oraz ciężko- i lekkozbrojnej piechoty, Jowin ruszył szybko, lecz zachowując ostrożność, do Skarponny90 w pobliżu Metzu, gdzie zaskoczył duży oddział Alemanów, nim zdążyli chwycić broń, i wzbudził w swych żołnierzach pewność łatwego i bezkrwawego zwycięstwa. Inny oddział czy wręcz cała armia nieprzyjacielska po okrutnym i niczym nieusprawiedliwionym spustoszeniu okolicznych ziem odpoczywała na cienistych brzegach Mozeli. Jowin, który zbadał wcześniej teren okiem dowódcy, począł zbliżać się tam po cichu głęboką, zalesioną doliną, póki nie dostrzegł wyraźnie Germanów rozleniwionych poczuciem bezpieczeństwa. Niektórzy obmywali w rzece swoje wielkie ciała, inni czesali długie, płowe włosy, jeszcze inni pili dużymi haustami mocne, wyśmienite wino. Znienacka usłyszeli dźwięki trąbki Rzymian i ujrzeli nieprzyjaciela we własnym obozie. Zaskoczenie wywołało chaos, ten zaś konsternację i ucieczkę. Wielu najdzielniejszych wojowników, którzy zagubili się w tumulcie, przeszyły miecze i oszczepy legionistów oraz ich sprzymierzeńców. Zbiegowie uciekli do trzeciego, największego obozowiska na nizinach kraju Katalaunów, koło Châlons w Szampanii; rozproszone oddziały śpiesznie wezwano znowu pod wspólny sztandar. Przywódcy barbarzyńców, wstrząśnięci i ostrzeżeni losem swoich pobratymców, gotowali się do decydującej bitwy ze zwycięskimi siłami Jowina. Przez cały letni dzień krwawa i zawzięta walka toczyła się z takim samym męstwem po obu stronach i ze zmiennym szczęściem. W końcu Rzymianie wzięli górę, straciwszy około tysiąca dwustu ludzi. Zginęło sześć tysięcy Alemanów, rannych było cztery tysiące. Dzielny Jowin ścigał uciekające resztki nieprzyjacielskich zastępów aż do brzegów Renu, po czym wrócił do Paryża, gdzie otrzymał pochwałę władcy i insygnia konsula na następny rok91. Tryumf Rzymian co prawda skaziło to, że wziętego do niewoli króla powiesili na szubienicy bez wiedzy oburzonego dowódcy. Po tym niegodnym akcie okrucieństwa, który można by przypisać porywowi wściekłości żołnierzy, popełniono z premedytacją morderstwo na Witykabie, synu Wadomaira, germańskim księciu, wątłym i chorowitym, ale obdarzonym ogromną odwagą. Mordercę, wywodzącego się z jego otoczenia, podjudzili i ochronili później Rzymianie92. To pogwałcenie zasad człowieczeństwa i sprawiedliwości ujawniło tajemny lęk przed słabością upadającego cesarstwa. Rzadko dla dobra publicznego używa się sztyletu, póki trwa zaufanie do potęgi miecza.

Podczas gdy Alemanowie wydawali się poniżeni ostatnimi klęskami, dumę Walentyniana zraniło nieoczekiwane wydarzenie w Moguncji, głównym mieście Górnej Germanii. Podczas spokojnie przebiegających obchodów jakiegoś święta chrześcijańskiego Rando, zuchwały i przebiegły naczelnik plemienia, który dawno już obmyślił ten zamach, nagle przekroczył Ren, wtargnął do bezbronnego miasta i cofnął się, biorąc mnóstwo jeńców obojga płci (368 r.). Walentynian postanowił srogo zemścić się na całym ludzie Alemanów. Komes Sebastian z oddziałami z Italii i Ilirii otrzymał rozkaz, by najechać ich kraj, najpewniej od strony Recji. Sam cesarz, któremu towarzyszył jego syn Gracjan, przeszedł Ren na czele groźnej armii ubezpieczanej na obu skrzydłach przez Jowina i Sewera, dowódców konnicy i piechoty Zachodu. Alemanowie, nie mogąc zapobiec spustoszeniu swoich wsi, rozłożyli obóz na wysokiej i prawie niedostępnej górze (są to ziemie dzisiejszego księstwa Wirtembergii) i śmiało oczekiwali nadejścia Rzymian. Walentynian naraził życie na wielkie niebezpieczeństwo wskutek nieustraszonej ciekawości, z jaką badał tajemną i nie strzeżoną ścieżkę. Oddział barbarzyńców wyłonił się nagle z zasadzki i cesarz, który energicznie spiął ostrogami konia, zjechał po stromym i śliskim zboczu, lecz musiał zostawić za sobą giermka i hełm wspaniale ozdobiony złotem i drogimi kamieniami. Na sygnał do generalnego ataku żołnierze rzymscy otoczyli górę Solicynium i wspięli się na nią z trzech różnych stron. Z każdym krokiem rósł ich zapał, a słabł opór nieprzyjaciela; gdy zdołali się połączyć, zajęli szczyt góry, po czym rychło zmusili barbarzyńców do ucieczki przez północne zbocze, gdzie komes Sebastian czekał, by odciąć im drogę powrotu. Po walnym zwycięstwie Walentynian wrócił na kwaterę zimową do Trewiru, gdzie urządził wspaniałe igrzyska tryumfalne, aby mieszkańcy mogli dać wyraz radości93. Mądry monarcha nie zmierzał jednak do podbicia Germanii, lecz skupił uwagę na ważnym i trudnym zadaniu, jakim była obrona granic Galii przed nieprzyjacielem, którego siły wzmacniał strumień odważnych ochotników napływających nieprzerwanie od plemion z najdalszej północy94. Na brzegach Renu, od jego źródła po cieśninę Morza Północnego, stało wiele silnych zamków i wzniesionych opodal wież. Dzięki pomysłowości biegłego w mechanice władcy wynaleziono nowe rodzaje umocnień i nowy oręż, a licznych rekrutów spośród rzymskiej i barbarzyńskiej młodzieży nieustannie zaprawiano we wszelkich ćwiczeniach wojennych. Postępy prac, które trwały mimo nieśmiałych zażaleń ludności i zamachów wroga, zapewniły Galii pokój na dziewięć następnych lat rządów Walentyniana95.

Roztropny cesarz, który pilnie stosował mądre zasady Dioklecjana, starał się podsycać niezgodę wewnątrz germańskich plemion. Około połowy czwartego wieku (371 r.) niezbyt jasno dla nas określone kraje po obu stronach Łaby – być może Łużyce i Turyngia – znajdowały się pod panowaniem Burgundów, wojowniczego i licznego szczepu Wandalów96. Burgundowie, z początku nieznani, stworzyli z czasem potężne królestwo i w końcu osiedli w tej żyznej prowincji. Najbardziej znamienną stroną dawnych obyczajów Burgundów była, zdaje się, różnica między ich ustrojem politycznym i kościelnym. Władającemu całym krajem królowi lub wodzowi przysługiwała nazwa hendinosa, a tytuł sinistusa – najwyższemu kapłanowi. Osoba kapłana była święta, jego godność dożywotnia; piastujący natomiast władzę świecką łatwo mógł ją stracić. Jeśli przebieg wojny źle świadczył o odwadze czy postępowaniu króla, natychmiast go detronizowano; niesprawiedliwość poddanych czyniła go również odpowiedzialnym za urodzajność ziemi i właściwy rytm pór roku, co raczej powinno było podlegać kapłanowi97. Spór o prawa do niektórych kopalni soli98 powodował częste tarcia między Alemanami i Burgundami; tych ostatnich łatwo kusiły tajne zabiegi i szczodre obietnice cesarza; ich legendarne pochodzenie od rzymskich żołnierzy, rozmieszczonych niegdyś w twierdzach Druzusa, przyjmowano z obopólną łatwowiernością, jako że służyło obopólnym interesom99. Armia osiemdziesięciu tysięcy Burgundów niebawem pojawiła się na brzegach Renu, niecierpliwie żądając obiecanego przez Walentyniana poparcia i pomocy finansowej. Zbywano ich wymówkami i zwlekano, aż w końcu, po bezowocnym oczekiwaniu, zmuszeni zostali do odwrotu. Wojska i fortyfikacje na granicy Galii powściągnęły ich zrozumiałą wściekłość; wyrżnęli natomiast jeńców, co zaogniło dziedziczną wzajemną nienawiść Burgundów i Alemanów. Niestałość rozumnego władcy należy chyba tłumaczyć niejaką zmianą okoliczności; może zresztą Walentynian od początku zamierzał raczej straszyć niż niszczyć, skoro równowagę polityczną jednakowo naruszyłoby wytępienie któregokolwiek z obu germańskich plemion. Pośród władców alemańskich Makrianus, który razem z rzymskim imieniem posiadł umiejętności żołnierza i męża stanu, zasłużył na nienawiść i szacunek Walentyniana. Sam cesarz zadał sobie tyle trudu, że z lekkozbrojnymi i nieobciążonymi bagażem żołnierzami przekroczył Ren, przeszedł 50 mil w głąb kraju i niezawodnie osiągnąłby cel pościgu, gdyby jego rozsądnych posunięć nie pokrzyżowała niecierpliwość wojska. Makrianus dostąpił później zaszczytu osobistej rozmowy z cesarzem i łaski, które na niego spłynęły, uczyniły go aż do śmierci stałym i szczerym przyjacielem rzymskiego państwa100.

Kraj pokryły fortyfikacje Walentyniana, ale wybrzeża Galii i Brytanii wystawione były na grabieże Sasów. Owo sławne plemię, którego dzieje śledzimy z sympatią jako historię naszych przodków, umknęło uwagi Tacyta, a na mapach Ptolemeusza zajmowało jedynie wąski przesmyk Półwyspu Cymbryjskiego i trzy małe wyspy w pobliżu ujścia Łaby101. To ciasne terytorium (obecne księstwo Szlezwik czy może Holsztyn) nie byłoby w stanie wydać z siebie niewyczerpanych rzesz Sasów, którzy panowali nad oceanem, zapełnili Wyspy Brytyjskie swoim językiem, prawami i osadami i długo bronili wolności Północy przed wojskami Karola Wielkiego102. Łatwo znaleźć rozwiązanie tych trudności w podobnych obyczajach i luźnej organizacji państwowej plemion Germanii, które łączyły się z sobą przy okazji nawet najbłahszych przypadków wojny czy przyjaźni. Sytuacja rodowitych Sasów skłaniała ich do podejmowania niebezpiecznego zawodu rybaka i pirata, a powodzenie pierwszych przygód zachęciło, rzecz jasna, do współzawodnictwa ich najdzielniejszych rodaków, zniecierpliwionych posępnym odosobnieniem pośród rodzimych lasów i gór. Z każdym odpływem morza mogły płynąć w dół Łaby całe flotylle czółen zapełnionych wytrwałymi i nieustraszonymi mężami, którzy zapragnęli poznać bezkresne obszary oceanu oraz smak bogactwa i przepychu nieznanych światów. Wydaje się jednak rzeczą możliwą, że najliczniejszych posiłków dostarczały Sasom narody zamieszkujące wybrzeża Bałtyku. Miały one broń i okręty, opanowały sztukę żeglarską i przywykły do wojen morskich. Jednakże trudność przepłynięcia przez północne Słupy Herkulesa (które przez kilka miesięcy w roku są oblodzone)103 zamykały ich zręczność i odwagę w granicach owego rozległego jeziora. Pogłoski o udanych wyprawach żeglarskich płynących od ujścia Łaby zachęciły ich wkrótce do przejścia przez wąski przesmyk Szlezwiku i wypłynięcia statkami na wielkie morze. Gromady piratów i awanturników walczących pod tym samym dowództwem niepostrzeżenie połączyły się w stałą społeczność, najpierw dla wspólnych grabieży, a później pod wspólnym rządem. Przymierze wojskowe przekształciło się z wolna w organizm narodowy dzięki łagodnemu wpływowi małżeństw i związków rodzinnych; sąsiednie plemiona, które ubiegały się o sojusz, przyjmowały nazwę i prawa Sasów. Wydawałoby się, że nadużywamy łatwowierności naszych czytelników, opisując statki, na których piraci sascy zuchwale harcowali na falach Morza Północnego, kanału La Manche i Zatoki Biskajskiej, gdyby nie ustaliły tego bezsporne świadectwa. Kil ich dużych, płaskodennych łodzi sporządzony był z lekkiego drewna, ale boki i górne części składały się tylko z wikliny pokrytej mocnymi skórami104. Podczas powolnych i dalekich wypraw zawsze narażali się na niebezpieczeństwa, a często na nieszczęście rozbicia statku; morskie kroniki Sasów niewątpliwie pełne były relacji o stratach, jakie ponieśli przy brzegach Brytanii i Galii. Odważni piraci lekceważyli jednak niebezpieczeństwa i na morzu, i na wybrzeżach, a ich zręczność rozwijał sposób prowadzenia wypraw: najpośledniejszy nawet z marynarzy był równie jak inni zdolny do posługiwania się wiosłem, ustawiania żagli czy sterowania statkiem. Sasów cieszyły sztormy, które skrywały ich zamiary i rozpraszały nieprzyjacielskie floty105. Kiedy zdobyli dokładną wiedzę o nadmorskich prowincjach Zachodu, rozszerzyli scenę swych grabieży i nawet najbardziej odosobnione miejsca nie mogły liczyć na bezpieczeństwo. Łodzie Sasów potrzebowały tak niewiele wody pod kilem, że z łatwością mogły płynąć 80 czy 100 mil w górę wielkich rzek; były zaś tak lekkie, że przewoziło się je na wozach od jednej rzeki nad drugą; piraci, którzy wpłynęli w ujście Sekwany czy Renu, mogli z wartkim prądem Rodanu popłynąć na Morze Śródziemne. Gdy za panowania Walentyniana Sasi nękali nadmorskie prowincje Galii (371 r.), wyznaczono komesa do obrony wybrzeża morskiego nazywanego limesem armorykańskim. Ów oficer uznał, że jego siły i zdolności nie sprostają temu zadaniu, poprosił zatem o pomoc Sewera, naczelnego dowódcę piechoty. Sasi, otoczeni przez przeważające liczebnie wojska rzymskie, musieli porzucić łupy i przekazać całą drużynę dorodnej, krzepkiej młodzieży do służby w wojskach cesarskich. Zastrzegli sobie tylko bezpieczny, honorowy odwrót, a rzymski dowódca skwapliwie przystał na ten warunek. Planował jednak zdradziecki atak106, co było równie nieludzkie, jak nieostrożne, póki choć jeden Sas żył i miał broń, żeby pomścić los swoich rodaków. Przedwczesna gorliwość piechoty, ustawionej potajemnie w głębokiej dolinie, zdradziła zasadzkę. Być może Rzymianie padliby ofiarą własnej zdrady, gdyby duży oddział ciężkozbrojnej jazdy, zaalarmowany odgłosami bitwy, nie pospieszył natychmiast, by wspomóc towarzyszy broni i zgnieść nieustraszonych Sasów. Niektórych z jeńców nie oddano od razu pod miecz, chcąc przelać ich krew w amfiteatrze; lecz – jak skarży się mówca Symmachus – dwudziestu dziewięciu doprowadzonych do rozpaczy barbarzyńców udusiło się własnymi rękami, sprawiając zawód łaknącej rozrywki publiczności. Kulturalnych i rozmiłowanych w filozofii obywateli Rzymu zdjęła jednak głęboka groza, kiedy powiedziano im, że Sasi poświęcali bogom dziesiątą część jeńców wybranych na ofiary w drodze losowania107.

II. Legendarne kolonie Egipcjan i Trojan, Skandynawów i Hiszpanów, które pochlebiały dumie naszych łatwowiernych i nieuczonych przodków, poznikały w świetle nauki i filozofii108. Dzisiaj zadowala nas prosty i racjonalny pogląd, że wyspy Wielkiej Brytanii i Irlandii z wolna zaludnili mieszkańcy przyległej krainy na kontynencie – Galii. Od wybrzeża Kentu do krańców Szkocji (Caithness) i Ulster zachowały się trwałe znamiona celtyckiego pochodzenia w nieprzemijającym podobieństwie języka, religii i obyczajów. Szczególne cechy różnych plemion brytyjskich można oczywiście przypisywać przypadkowym i lokalnym okolicznościom109. Rzymska prowincja Brytania sprowadzona została do stanu cywilizowanej i pokojowej niewoli. Obszar, na którym panowała barbarzyńska wolność, skurczył się do ciasnych granic Kaledonii. Mieszkańcy tego północnego kraju dzielili się już za panowania Konstantyna na dwa wielkie plemiona Szkotów i Piktów110, które odtąd doświadczały całkiem odmiennych losów. Potęgę Piktów, a nawet wręcz pamięć o nich, zaćmili ich szczęśliwi rywale, Szkoci, po wielu wiekach, podczas których – godnie broniąc niepodległości swego królestwa – pomnożyli, dzięki równorzędnemu i dobrowolnemu związkowi, wspaniałość imienia Anglii. Przyroda przyczyniła się do tego, by zaznaczyć różnicę między Szkotami a Piktami. Szkoci byli góralami, Piktowie zamieszkiwali niziny. Wschodnie wybrzeże Kaledonii było niewątpliwie płaską i urodzajną krainą, która nawet dzięki prymitywnej uprawie mogła rodzić duże ilości zboża; przezwisko cruitnich