Uroda życia - Stefan Żeromski - ebook

Uroda życia ebook

Stefan Żeromski

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść, która mogła się ukazać tylko poza zasięgiem carskiej cenzury.

Historia odrodzenia świadomości narodowej człowieka, którego los skazał na wynarodowienie.

Piotr Rozłucki jest wiernym Rosji oficerem armii rosyjskiej. Został tak wychowany przez stryja generała mimo ostatniej woli ojca, by był Polakiem. Jego nastawienie zmienia się, kiedy widzi mogiłę ojca, powstańca styczniowego, i poznaje jego tragiczne losy. Pragnie wrócić do polskich korzeni, ale na drodze staje mu miłość do pięknej Rosjanki.

Bohater powieści Stefana Żeromskiego musi wybierać między trudnym losem Polaka a tytułową urodą życia.

Jakże ta powieść rozpłomieniła wszystkie nasze uczucia, jakim stała się wezwaniem i świadectwem wierności Polsce poprzez wszystko i mimo wszystko.

Maria Dąbrowska

Czytanie książek tych przeobraża. Inaczej się po nich widzi, czuje, inaczej życie własne przeżywa.

Stanisław Brzozowski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 445

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

www.panczakiewicz.pl

 

Zdjęcie na okładce

© Kelly Sillaste/Trevillion.com

 

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

 

Korekta

Marianna Chałupczak

 

ISBN 978-83-8169-813-9

 

Warszawa 2019

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

CIEŃ

 

I

Zupełna cisza zaległa korytarze. Najlżejszy szmer nie dochodził z sal. Nie słychać było turkotu, a jednak czuli to wszyscy, że w tej właśnie chwili zbliżają się karety, że zajeżdżają z Zabałkańskiego Prospektu przed przedsionek.

Pewien profesor, mało znany słuchaczom najstarszego półrocza, jeden z sześciu oberoficerów, wykładający na kursie młodszym, junkierskim, pierwsze zasady fortyfikacji, wbiegł do sali na palcach i w istnym popłochu pozamykał własnoręcznie cztery jej okna. Uczynił to z pośpiechem i taką na obliczu bladością, jakby ta czynność zabezpieczyć miała zgromadzonych od jakiegoś groźnego niebezpieczeństwa. Przesunął się przed ławkami, wykonał ręką nieokreślony, niemal kabalistyczny znak. Znikł jak cień. Przez chwilę słychać było ostrożny podźwięk jego ostróg, najbardziej odpowiedni, specjalny środek do potrącenia naprężonych nerwów.

Długa, najzupełniejsza cisza...

Piotr Rozłucki siedział w swej ławce wyprostowany, znieruchomiały, zamieniony niemal na spiż, niby jedna ze składowych części nowoczesnej działobitni, którymi miał wyładowaną głowę. Oczy jego spoczywały na taflach posadzki, na deseniu wywoskowanego drzewa. Kiedy wreszcie podniósł oczy, uczynił to niechętnie, prawie przemocą. Za przymkniętymi dopiero co oknami, w miękkiej wilgotności powietrza, wyspowiadanego przez szept wiosennego deszczu z miejskich czadów, tkwiły dalekie, nie wiadomo z jakich pniów wyrosłe, wielolistne gałęzie kasztanów ze stożkowatymi kwiatami, jakby objęcia pachnące z tajemnic dalekiego świata ku tym oknom wyciągnięte.

Piotr Rozłucki powrócił co prędzej oczyma i myślą z tej krótkiej wyprawy za mury. Poczuł w sobie wstyd za tę słabość upadku wyłamania się z wojskowej dyscypliny. Wrócił do szeregu. Ujrzał się znowu pośród kolegów, wbity między nich należycie jak sztacheta w przęsło. Niezłomnością woli zapanował nad wszelkim wzruszeniem jakiejkolwiek natury.

Daleko – znajomy na dole gmachu szczęk wielkich drzwi. Głuche głosy. Odległe kroki na marmurowych schodach. Nieokreślony gwar w górnym korytarzu. Odgłos stąpania wielu osób.

Serca oficerów zamarły. Rozum przedzierzgnął się w jasną świadomość. Wola osadziła się w pełni. Mięśnie rąk i nóg u wszystkich wraz stały się jednią podwładną.

Komendant baterii, sztaboficer inspektor, w pełnej formie, z żelaznym na twarzy marsem, wszedł niepostrzeżenie do sali. Objął „kurs” błyskawicą źrenicy i wyprostowany, twarzą zwrócony w stronę korytarza stanął u drzwi. W mgnieniu oka zespół młodych podporuczników, składający kurs najwyższy, powstał z miejsc jak jeden człowiek.

Wszedł do sali powolnym, z lekka ociężałym krokiem wielki książę protektor. Bardzo wysoki, chudy, nieco już szpakowaty mężczyzna, o twarzy niewesołej, ściągłej. Niewielka klinowata broda jego siwiała, równie jak gładko przyczesane włosy.

Pozdrowił młodzieńców z cicha znanym żołnierskim powitaniem. Odpowiedzieli jak jeden, skandując w sposób przepisany frazes z przepisanym uniesieniem. Książę skierował kroki ku katedrze zasłanej wspaniałym dywanem. Z dyskretną elegancją zasiadł na krześle pod portretem panującego monarchy. Obok, z obudwu stron, jak gdyby wykonywując formułę skomplikowanego tańca, umieścili się generałowie świty: generał-feldzeigmajster, generał inspektor artylerii, pomocnik, inspektorowie zarządu artylerii i inni. Cała ta pusta przed chwilą połać sali zajaśniała nagle od paradnych szlif, aksamitnych kołnierzów, pąsowych lampasów, akselbantów, wielobarwnych szarf, orderów, gwiazd, wstęg, łysin i wypomadowanych czupryn.

Przyciszony dźwięk ustawianych szabel i umyślnie zagłuszany brzęk ostróg rozpłynął się znowu w milczenie. Surowe oczy generałów mierzyły niepobłażliwie głęboką salę, w której zasiadło czterdziestu paru abiturientów. Młodzi oficerowie oczyma skamieniałymi z subordynacji mierzyli generałów. Nade wszystko jednak ośmielali się podnosić oczy na twarz wielkiego księcia, doświadczając należytej radości. Widzieli go po raz pierwszy. Na jego obliczu malowało się znudzenie, zamaskowane przymusową uprzejmością. Cała postać była jakby okuta przez powszechną subordynację. Zwrócił głowę z ugłaskaną przez obowiązek i łaskawą odrazą w stronę inspektora Akademii Michajłowskiej i wśród głębokiej ciszy zapytał o stan egzaminów. Sztaboficer inspektor, wyprostowany niby struna jakowegoś wielkiego instrumentu, wyraźnie, jasno, z cicha wygrał ku czci Jego Cesarskiej Wysokości pokorne recitativo, iż egzaminy na najwyższym, „praktycznym” kursie z hippologii, z wojennej i artyleryjskiej administracji, z teoretycznej i materialnej artylerii, z prawoznawstwa, chemii organicznej, tudzież znawstwa materiałów wybuchowych, z fortyfikacji, taktyki, fizyki i rachunku różniczkowego – już się odbyły. Pozostał właśnie egzamin zasadniczy z historii ojczystej. Wielki książę wyraził życzenie wysłuchania odpowiedzi tego i owego z wychowańców zakładu na pytania, które im sam zada. Inspektor podsunął mu natychmiast listę oficerów kończących akademię. Wielki książę schylił się nad tą listą i wśród tajnego łoskotu serc kilkudziesięciu młodzieńców deliberował. Nareszcie wypowiedział nazwisko: – Prochorow.

Ów Prochorow wstał i wyszedł z głębi sali na nogach, których dygotkę pokrywał nienaturalną sztywnością. Znalazł się niespodziewanie w obliczu wszystkich jak złoczyńca wyprowadzony na szafot. Tu z pociechą usłyszał banalne zapytanie o formułę prochu bezdymnego, wyrecytował ją wraz z przeciętnym objaśnieniem o właściwościach chemicznych, fizycznych i balistycznych tego prochu, wspomniał o jego taktycznych i ekonomicznych zaletach. Ośmielony łaskawym spojrzeniem dodał kilka uwag o rodzajach prochów nitroglicerynowych – i przedziwnie zadowolony wrócił na swe miejsce z wdzięczną radością w oczach, w ustach, w ruchach, a nawet, zdawało się, z radością w połysku butów.

W tym czasie i w ciągu posłuchania udzielonego następnemu koledze, Wasiliewowi, który mówił o teorii celowania pojedynczym działem, tudzież działobitnią, o celowaniu według znaku odchyleń i krzywej Persena – Piotr Rozłucki stłumił zupełnie pewne zaniepokojenie poprzednie. Pracował nad sobą duchowo z niezwykłym opanowaniem wszelkiego wzruszenia. Wiedział dobrze, że wcześniej czy później zostanie powołany na środek. Z całej mocy duszy i ciała przygotowywał się do tego wystąpienia. Był chlubą szkoły artylerii, złotym jej elewem. Nie darmo przecie jako piętnastoletni prymus przeszedł tutaj ze szkoły kadetów – odbył swój tryumfalny pochód z najwyższymi odznaczeniami przez cały dział junkierski jako feuerwerker i porte-épée junkier – zdał na teoretyczny i, zaliczony do pierwszej kategorii na egzaminie, w randze podporucznika przeszedł na kurs najwyższy, czyli praktyczny, i nie dał się nikomu pod żadnym względem prześcignąć... Teraz miał ukoronować pracę całego swego młodego życia efektownym odznaczeniem, jakimś „pomysłem Suworowa”. Toteż patrząc z niczym niepowstrzymaną uwagą na deski podłogi, badał swą drogę do tej katedry i przewidywał wszystko, co się stać może. Mierzył tedy każdy swój krok, obmyślał każdy ruch, rozważył ukłon, przybrał w wyobraźni niezbędny i najbardziej celowy wyraz twarzy. Praca ta była szybka, stanowcza i nieodwołalnie trafna.

Podniósł nieulękły wzrok na wielkiego księcia i wpatrywał się w jego twarz długo i spokojnie. Zgłębiał w tej krótkiej chwili tego człowieka jak zagadnienie o jednej z owych tajemniczych sił wojny, o których tyle się w ciągu swego życia uczył i zawsze „matematycznie marzył”. Ale zagadnienie oblicza wielkiego księcia było trudne, nad siły rozumu „genialnego” podporucznika, niepojęte. Rozłucki zarył się w nie całym dwudziestoczteroletnim objęciem, które forsowna ścisła nauka poddała tak wszechstronnemu ćwiczeniu, dyscyplinie i wyostrzyła tak dalece, że się zamieniło niemal na zuchwałe jasnowidztwo. Patrzał oczyma młodego matematyka, którego nauki wojskowe pchnęły na szczyty marzeń o sławie, w tego człowieka posiadającego już wszystko, którego posiadanie wszystkiego napawało jedynie wyniosłym, dyskretnie schowanym znudzeniem. Uwielbiał tę flegmę wielkoksiążęcą, wobec której jego wewnętrzna praca: naprężenie surowych sił i świadomych władz duszy – wydawało mu się ordynarnym zapałem, ale jednocześnie wrzał od głębokiej a poskromionej pasji. W pewnej chwili ta właśnie surowa pasja dosięgła szczytu, podniosła się ponad wszystko niby lawa sięgająca wylotu krateru. Zdobyć i pokonać tego człowieka, stanąć nad nim i nakazać mu zachwyt dla siebie! Za wszelką cenę! To się stać musi!

Przymknął oczy i od jednego zamachu woli postanowił:

„Jeżeli się potknę, jeżeli chybię – wówczas – co wówczas? Co pocznę?”.

Po chwili:

„Z błahego powodu uderzę w twarz von Dahla, jutro stanę do pojedynku i dam się zabić”.

Po czym był już spokojny, wesoły i prostodusznie naiwny. Czekał. Komedia egzaminowania poszczególnych oficerków przez poszczególnych generałów, którym rozwiązanie ścisłe zadawanych pytań poniekąd już wyparowało z łysin i spod uczernionych fryzur – ciągnęła się jeszcze.

W pewnej chwili sztaboficer inspektor nachylił się czołobitnie do wielkiego egzaminatora i wyjaśnił mu uniżenie jakiś szczegół. Wielki książę przyzwolił skinieniem powiek. Generałowie świty niepostrzeżenie odsapnęli. Generał dyrektor zaanonsował:

– Na polecenie Jego Cesarskiej Wysokości przystępujemy do egzaminu z historii ojczystej.

Wielki książę pochylił znowu głowę nad listą i raczył czytać szereg nazwisk. Wymienił z nich jedno: – von Dahl.

Von Dahl wyszedł elastycznie jedwabnymi krokami i drżącą ze wzruszenia dłonią wyciągnął jedno z „pytań”, rozrzuconych na małym stoliku przylegającym do ławek słuchaczów. Głos jego łamał się i zahaczał na rozmaitych szczegółach panowania Aleksandra Błogosławionego, a patriotyczne okresy jak rozpuszczone sztandary, szumiąc, pływały nad poprzekręcanymi datami, nad błędami zamaskowanymi uniesieniem. Wielki książę spoglądał na von Dahla dobrotliwie jak na kafel pieca, co podporucznika doprowadzało do szału radości. Gdy młody adept sztuki artyleryjskiej wyczerpał już wszystkie batalie roku 1812 i miał w myślach tylko chaos okryty frazesami, które również były na wyczerpaniu – a w oczach iście baranią rozpacz, puszczono go na miejsce z wysoką aprobatą.

Niemal w tej samej chwili Rozłucki usłyszał wymówione swe nazwisko. W mgnieniu oka przygotował się wewnętrznie do wykonania planu. Przybrał na twarz dawniej obmyślony uśmiech, wyszedł sprężyście i stanął przed księciem. Teraz spotkały się ich oczy, a raczej wzrok ucznia wyszukał źrenice pana. Ta chwila trwała tak niewłaściwie długo, że inspektor uznał za konieczne wydać polecenie:

– Proszę wyciągnąć bilet...

Piotr sięgnął ręką i podał zwierzchnikowi pierwszą z brzegu kartkę papieru.

– Panowanie cesarzowej Katarzyny Drugiej...

Rozłucki doświadczył przez sekundę zawrotu głowy. Szum w uszach jak w gorączce albo po zażyciu chininy – wybuchł, lecz z wolna nacichał... W owej chwili, gdy generał czytał „pytanie” – uczeń stanął nad przepaścią. Zebrał się w sobie i w jednej chwili postanowił:

„Tak! Próbuję”.

Spojrzał znowu w oczy księcia. Nic! Nic dotąd nie osiągnął. Oczy te były nie do zdobycia. Patrzyły jakoś poprzez głowę „złotego” podporucznika, nie widziały go, wpatrując się weń, jakby był powietrzem, wodą albo szkłem. Powziął się tedy w sobie na nowo, dźwignął, jakby wówczas kiedy się podnosi w pojedynku pistolet. Zaczął mówić głosem równym, nieswoim, jak gdyby zewnętrznie uprzejmym. Opowiedział panowanie Elżbiety Piotrówny kilkoma zwięzłymi okresami i przeszedł do chwili przybycia do Rosji pięknej księżniczki Zofii-Augusty Anhalt-Zerbstkiej, narzeczonej młodocianego Piotra Trzeciego Teodorowicza. Wdał się w drobiazgową charakterystykę usposobień tego księcia i charakteryzował go z tak świadomym uporem, że aż wywołał iskrę zainteresowania w oczach wielkoksiążęcego słuchacza. Mówił tedy o sympatiach Piotra Trzeciego dla Fryderyka Drugiego, przekraczających wszelką miarę, o jego przywiązaniu do Holsztynu i prawie nienawiści do Rosji, do religii prawosławnej, do duchowieństwa i ludu – z lekka dotknął braku umysłowych zdolności, nałogu pijaństwa i manii głośnego myślenia. Po czym przeszedł do charakterystyki Zofii-Augusty, późniejszej Katarzyny Drugiej, genialnej samotnicy na dworze Elżbiety Piotrówny, z nudów pochłaniającej stosy książek i z wolna, w ciągu kilkunastu lat wpatrującej się w sprawy publiczne, które w jej oczach płynęły i płynęły bez końca. Rozłucki narysował zręcznie i ostrożnie poziomą bezmyślność i nudę dworu Elżbiety, wartość moralną Piotra Teodorowicza, ażeby niejako usprawiedliwić bliższy stosunek następczyni tronu z Sołtykowem, a gdy Sołtykow wysłany został na dożywotnie ambasadorstwo – bliższy stosunek ze Stanisławem Poniatowskim, przypadkowym członkiem poselstwa angielskiego w Petersburgu.

Kiedy Rozłucki podniósł w owej chwili oczy na swego słuchacza, ujrzał nareszcie w jego twarzy pożądaną a przewidzianą reakcję, zainteresowanie, ale tego rodzaju, że poczuł zimny dreszcz w ramionach. Wielki książę miał oczy zmrużone i uważnie wpatrywał się w młodego artylerzystę. Generałowie siedzieli na swych miejscach jak wmurowane w ścianę posągi. Tylko lodowate, niepostrzeżone uśmiechy błądzące po ich twarzach świadczyły, że to są ludzie, którzy pilnie czuwają nad swą i cudzą karierą lub karkołomną ruiną. Oczy ich patrzyły w młodego mówcę z wyrazem okrucieństwa i ciekawości. Inspektor, komendant Akademii, stał w głębi blady, ze spuszczonymi oczyma wsłuchując się w słowa wychowańca, które nań spadały jak chłosta na grzbiet obnażony.

Rozłucki, utwierdziwszy się w postanowieniu, ciągnął dalej swą rzecz świadomie na szczyt. Przedstawił Stanisława Poniatowskiego jako wykwintnego, wykształconego Europejczyka, pięknego poszukiwacza losu i przygód. Nadmienił, że nic nie było dziwnego w tym zbliżeniu się dwu osób z Zachodu w dziwacznym świecie niskich intryg i poziomych plotek. Nie było w tym nic dziwnego, że następczyni tronu zapragnęła wywyższyć Stanisława Poniatowskiego, podnieść go do stopni tego krzesła potęgi, na którym, obok Piotra Trzeciego, zasiąść miała. Tron w Polsce był obieralny, więc cóż dziwnego, że obydwoje marzyć poczęli o tym tronie dla pięknego Czartoryskich krewniaka. Ażeby tron polski posiąść, trzeba było poznać wszystkie gradusy, po których należało nań zmierzać. Toteż Stanisław Poniatowski w ciągu lat pobytu w Petersburgu, aż do swego przymusowego wyjazdu, w tajemnicy uświadamiał następczynię tronu, z pewnością sumiennie, gruntownie i ze znawstwem, o wszystkich słabych stronach, ranach, zmazach, grzechach, brakach, ułomnościach owoczesnej Polski, o jakości i wartości stronnictw, o stosunkach i mocy praw obyczajowych, o wszystkich wadach i przywarach ludzi rej w tym kraju wodzących, o ich namiętnościach i tajonych ambicjach, o sile w każdym z nich żądzy złota, o każdego mocy charakteru, wielkopańskiej manii lub prostoszlacheckiej głupocie. W ten to sposób Katarzyna Druga, która nigdy w Polsce nie była, która nigdy na tej ziemi nie postawiła nogi i bardzo niewielu widziała w swym życiu Polaków – wiedziała dokładnie, komu co dać, kogo przekupić, komu co przyobiecać, jak kogo zdobyć – powzięła wyobrażenie najdoskonalsze, zupełną topografię upodlenia Polski, znajomość zgniłych jej miejsc, tych szlaków niepostrzeżonych, którędy później ze znawstwem mogła wejść w chwili właściwej, ażeby podtrzymać anarchię i zręcznie zdławić dzieło reformy tego narodu. Wówczas to pewnie nabrała przekonania, które często później głosiła, iż nie masz w wyższej polskiej sferze ani jednego człowieka, którego by do wszelkiej posługi nie można było nabyć za złoto.

Wypowiadając te tyrady, Rozłucki nie zwracał już uwagi na to, jakie wywierają wrażenie. Wiedział, że około niego skupia się teraz sąd słuchających, wiedział też, że teraz waży się na „zdobywanie” wielkiego księcia. Przystąpił do skreślenia wypadków, które zaszły po śmierci Elżbiety i wstąpieniu na tron Piotra Trzeciego. Mówił tedy ze swobodą i pozorną naiwnością myśli o tym, jak to młody monarcha nie zwracał uwagi na to, co się dzieje w Rosji, lecz wszystkie siły swej duszy miał zwrócone na wojnę Holsztynu z Danią. Rozłucki uskarżał się na postój wojsk holsztyńskich w okolicach Petersburga, żalił, iż młody cesarz ćwiczeniem ich jedynie był zajęty, wojska zaś rosyjskie, które wśród swego niemieckiego otoczenia stale zwał die Russen, zaniedbywał zupełnie. Dochód państwowy nie pokrywał wydatków, gdyż deficyt szedł na pokrycie utrzymania armii zagranicznej; chan krymski gotował się do inwazji w granice rosyjskie; w całych okręgach i powiatach szerzyły się bunty chłopskie, a siła wojskowa komend prowincjonalnych nie była w stanie ich uśmierzyć. Wojska krajowe miały iść do Holsztynu. Cesarz Piotr Trzeci głośno wyjawiał zamiar aresztowania swej małżonki i osadzenia jej w klasztorze – wydawał ukazy najdziwaczniejsze, jak ów do Synodu, z wiosny 1762 roku, wprowadzający za jednym zamachem tolerancję religijną wszelkich wyznań oraz tolerancję cudzołóstwa – kasujący posty i zaliczający chłopów pańszczyźnianych klasztornych na rzecz prywatnej własności monarchy – uczestniczył w poświęceniu kaplicy luterańskiej w Oranienbaum i rozdawał wszystkim obecnym modlitewniki protestanckie. Pomimo – ciągnął Rozłucki – wprowadzenia dwu edyktów, jak zniesienie tajnej kancelarii i zezwolenie na wyjazdy za granicę dla szlachty, Piotr Trzeci był znienawidzony przez ogół rosyjski.

Następnie skreślił dzieje siedmiu dni od chwili wyjazdu Aleksego Orłowa i Wasyla Bibikowa z Petersburga do Peterhofu, ażeby przywieźć Katarzynę do stolicy i ogłosić cesarzową – dzieje ucieczki Piotra Trzeciego do Kronsztadu, dzieje jego upadku na duchu – aż do szóstego lipca, czyli do dnia nagłej śmierci cesarza w zamku Ropszy.

Narrator miał zamiar przytoczyć osnowę listu Aleksego Orłowa do cesarzowej, listu zawiadamiającego o śmierci monarchy. W owej chwili był zupełnie spokojny. Miał w sobie zimną pewność i zwycięską nieustraszoność. Od niechcenia spojrzał na wielkiego księcia i powiódł oczyma po linii generałów. Palce suchych rąk księcia błądziły po papierze, oczy były złowieszczo mgliste. Generałowie, zdawało się, z zimną gotowością oczekiwali na jakiś rozkaz. Rozłucki uczuł w tej minucie rozkosz szczególnie przejmującą. Osiągnął swój cel. Wiedział teraz; że naciągnął łuk do ostatniej linii. Należało teraz wypuścić strzałę. Był pewny, że jeśli w tejże chwili, natychmiast nie wypuści swego pocisku, łuk pęknie. Zebrał myśli, skupił je i złożył wszystkie na cięciwie jakoby pierzastą strzałę.

– Proszę się streszczać... – rzekł nagle sztaboficer głosem suchym, chrapliwym z rozpaczy, usiłując ratować sytuację, siebie i tego szalonego wychowańca.

Rozłucki z głębokim uszanowaniem i posłuszeństwem zwrócił głowę w stronę „ukochanego zwierzchnika”. Począł mówić natychmiast z entuzjazmem i brawurą, jakby wylewając ogrom wdzięczności i uniesienia – o wielkich pochodach i pracach Aleksandra Suworowa. Miał w sobie teraz łatwe uczucie, jakby z rozwianym włosem, wielkimi kroki schodził z wysokiej góry. Umiał na pamięć jak pacierz wszystkie tytuły księcia Italijskiego, hrabiego Rzymskiego, generalissimusa wojsk rosyjskich, wielkiego Aleksandra Wasiliewicza. Wyliczył z pamięci wszystkie jego ordery, szarfy, wstęgi, brylantowe kity, złote szpady obsypane brylantami i wymieniał w lot, co za jaką sprawę przypadło. Zaczął opiewać epos suworowski od tegoż roku 1762, roku przewrotu, kiedy późniejszy feldmarszałek i generalissimus był dowódcą suzdalskiego pułku. Nad początkową jego działalnością nie rozwodził się zbytnio. Szczegółowiej przedstawił wypadki, które nastąpiły w jakie sześć lat po wojnie siedmioletniej, gdy Suworow jako brygadier wyruszył w stronę Polski. Opisał tedy z należnym uniesieniem, jak to przez zamarzłe rzeki, przez błota, lasy, w ciągu miesiąca brygada suworowska przebyła tysiąc wiorst z Orszy do Mińska, z Mińska do Warszawy – jak to ją dowódca w marszu uczył strzelać, bić się na bagnety, zdobywać fortalicje. Z wojenną dokładnością uwidocznił porażkę Pułaskich na Litwie, późniejsze czyny w Polsce po przejściu Wisły, a więc w roku 1770 rozpędzenie „szajek” Moszyńskiego pod Klimontowem i Opatowem, zdobycie Lanckorony, Kraśnika, wreszcie obsadzenie zamku w Krakowie – porażkę Pułaskiego pod Zamościem, Nowickiego pod Krasnymstawem – w końcu bitwę pod Stołowiczami, gdzie pokonany został hetman Ogiński. Następnie zobrazowane zostało oblężenie Krakowa, zdobycie i wysadzenie w powietrze forteczki w Zatorze...

Wielki książę z uwagą, generałowie z namaszczeniem wsłuchiwali się w opowieść o czynach wielkiego wodza Rosji w Krymie, w Turcji, nad Wołgą czasu pojmania Pugaczewa. Wszystko opowiedziane było z niezwykłą precyzją i ścisłością wojskoznawczą. Doprowadziwszy swą opowieść do Kościuszkowskiego „buntu”, Rozłucki sprecyzował czynności Fersena i Suworowa, wystawił doskonale bitwę maciejowicką, a po połączeniu się wojsk rosyjskich w Stanisławowie, okrutną polską porażkę pod Kobyłką – wreszcie oblężenie Pragi.

Grzmiały w jego relacji działa – osiemdziesiąt sześć rosyjskich i sto cztery polskie w czasie tygodnia oblężniczego. Oto nastąpił szturm. Sześć tysięcy obrońców padło trupem. Oto ludność rzuciła się ku Wiśle, ażeby ją przebyć po moście pontonowym. Most się ugina pod ciężarem. Dwa tysiące ludzi idzie na dno. Osiem tysięcy w niewolę...

Rozłucki opowiadał głosem, który drgał od tryumfu – jak wódz nazajutrz wjeżdżał na koniu w zwykłym mundurze, bez żadnej z tylu swych ozdób.

Na brzegu Wisły witają go przedstawiciele narodu chlebem i solą. Podają mu klucze od miasta – i od Polski. Suworow całuje ich, podnosi ręce do nieba i rzecze:

– O Boże, dziękuję ci, że te klucze nie tak drogo mi się dostały, jak...

Tu łzy przerywają jego mowę...

Słuchacze młodego artylerzysty zostali głęboko, surowo wzruszeni. On sam wzruszony był również, tym nade wszystko, że osiągnął swój cel. Tu doszedł, dokąd był zamierzył. Wielki książę przypatrywał mu się z głęboką uwagą, z zastanowieniem, a nawet z czymś w rodzaju podziwu.

 

II

Obudził się ze snu, o którego twardości wnosili wagonowi sąsiedzi z chrapania iście artyleryjskiego, gdyż chrapał prawdziwie wszystkimi bateriami. Ocknąwszy się nareszcie, powiódł zdumionym okiem po lśniącym, z lekka wklęsłym suficie, przypomniał sobie, gdzie jest, i zachichotał wewnętrznie. Był wyspany i silny jak koń pociągowy. Pochylił głowę i spojrzał ze swego łoża na górnym, podniesionym siedzisku wagonu: przedział był pełen osób. Słońce świeciło prosto w okno.

„Teraz się umyjemy – myślał podporucznik – a później trzeba będzie zjeść dużo, ale za to coś smacznego...”

Usiadł na posłaniu, o ile na to pozwalała bliskość wagonowego sufitu, wdział nowiuteńki mundur z nieposzlakowanie aksamitnym kołnierzem, z dziewiczymi szlifami i gwiazdą akademicką na lewym boku – wyprostował lakierowane, bajecznie szykowne buty z cholewami, przygładził włosy...

– Pardon-s! – mruknął, spuszczając nogi i zwinnie jak kot schodząc z podniesionego łoża. Wyminął pokoszlawione figury drzemiące w zaduchu przedziału i udał się do umywalni – później do bufetu. Gdy stamtąd wrócił wyświeżony, wymyty, wyszczotkowany, pełen kawy i bułek z masłem, był tak szczęśliwy, że gotów był ściskać po kolei wszystkich towarzyszów podróży. Za jego idąc przykładem, towarzysze podróży prostowali zdrożone gnaty i gnaciki, myli się, czesali i dysputowali o kawie oraz o wzmiankowanych bułkach z masłem. Rozmowa toczyła się w języku polskim, więc jej Piotr Rozłucki nie rozumiał. Coś tylko piąte przez dziesiąte, jakiś wyraz chwytał ze zrozumieniem. Zażył siły rycerskiego ramienia do zgięcia sprężyn podtrzymujących górne siedzenie, które mu służyło za łóżko, i pomógł jednej z pań otworzyć okno.

Na dworze był poranek. Rosa lśniła na potrawach niedawno skoszonych łąk. Jak srebrzysty mat leżała blisko na ścierniskach, kędyś iskrzyła się brylantowo na kłosach jeszcze niezżętych. Płaska ziemia słała się w niezmierną dal. Tam i sam las ją umaił, dalekie łęgi przepasały. Tu i owdzie wydmuch bezpłodnego piasku jak bolak nabrzmiały wśród uroczystej odzieży owsów i żyt żółkł pod sosnowym lasankiem. Brzozowe zagaja, niewielkie wszędy dąbrowy śniły wśród zbóż.

Rozłucki, znalazłszy wolne miejsce przy oknie, wpatrywał się w ten krajobraz. Nie widział jeszcze ani takich chat, ani podobnych wsi, ani strzelistych kościołów, ani alei topolowych, co w rozmaitych kierunkach szły w kraj. Ludzie żęli, wiązali snopki i podawali je widłami na wozy drabiniaste. Gdy pociąg mknął wśród tej ich roboty, zdawało się patrzącemu, że ci ludzie, rojnie tam zajęci, kłaniają się nisko. Szare były, spalone, ściągłe ich twarze, kościste postacie, białoszare odzienie. Barwniej nieco zaznaczały się chusteczki i spódnice kobiet, schylających się ku ziemi i z pięknym gestem odkładających na uboczu garście zżętego zboża.

„Jaki to inny naród... – myślał Rozłucki. – Szary jakiś naród... Twarze mężczyzn golone, ludzie szczupli”.

Było mu bardzo miło patrzeć tak w tę przestrzeń zaciągniętą zbożami, w tę niską, szarą piaszczystą ziemię zalaną słońcem i zasypaną rosą. Oto tam kędyś daleko mgiełka śniada jeszcze się ciągnęła znad wód.

Stadko cyranek pomknęło w dal...

„Polsza...” – myślał oficer.

Gniewne, surowe uczucie wzniosło się z tego wyrazu, lecz wnet upadło w zadumanie. Po raz pierwszy był oto na swobodzie. Ukończywszy z najwyższym odznaczeniem Michajłowską szkołę, jechał do wyznaczonej mu baterii konsystującej w mieście dalekim, o co wystarał się dziad i opiekun, generał w dymisji, mieszkający na wsi. Miesiąc poegzaminacyjny spędził u krewnych, synów drugiego stryja, również generała – którzy byli już szlachtą osiadłą w guberni penzeńskiej. Nareszcie zdjęto zeń wszelką opiekę po tylu latach korpusu kadetów i szkoły artyleryjskiej, gdzie był numerem, jednostką w wiekuistym szeregu. Nie czuł na sobie w tej chwili badawczego oka zwierzchników ani egzaminującego wzroku bogatych krewniaków – i ta okoliczność najbardziej go radowała.

Na przeciwległej ławce, również pod oknem, siedziała młoda osoba. Młoda osoba miała już na pewno siedemnaście lat, ale niewiele ponad to. Była bardzo urocza w swym niemal dzieciństwie, a już kobiecości. Zdjęła była skromny słomkowy kapelusz i ciemne jej włosy, w sposób wysoce oryginalny zaczesane na bok, lśniły w porannym słońcu. Twarz miała zaróżowioną, nos prosty, usta bardzo ładne. Oficer nie mógł zobaczyć barwy jej oczu, gdyż czytała książkę i nie odrywała się od niej.

Wsiadła, widać, do pociągu niedawno, gdyż nie znać było w jej postaci zmęczenia ponocnego. Jej prosta, jednostajna suknia liliowego koloru nie była zmięta ani zakurzona, a policzki jeszcze kwitły od rannego powiewu w polach.

Rozłucki, który patrzał długo w te pola i dojrzałe ich urodzaje, zdziwił się, jak panienka siedząca naprzeciwko podobna była do łanu zboża. Jej włosy i cera twarzy – to był łan dojrzałej pszenicy.

Czekał, żeby podniosła oczy, i zuchwale wlepiał w nią swoje. Nadaremnie. Czytała angielską książkę i nie zwracała uwagi na jego ruchy, pobrzęki ostrogami i wszelkie celowe szarmanterie. W pewnej chwili podniosła oczy o źrenicach złotych, niemal czarnych, lecz nie zobaczyła tego nowego towarzysza podróży. Czuł, gdyż z niepostrzeżonych jej ruchów to spostrzegł – że zdaje sobie sprawę z jego tajnych manewrów, wie o wrażeniu, jakie wywarła, lecz nie chce go widzieć ani wiedzieć o jego obecności. Wprawiło go to w bezsilny gniew. Im bardziej jej się przyglądał, tym więcej spostrzegał w niej wdzięku pierwszej młodości, jakowejś tajnej, milczącej, trzeba by powiedzieć, wewnętrznej kultury. Każdy jej gest i każdy ruch był gestem i ruchem pełnym osobistego rozumu, ale i odziedziczonego taktu. Rozmyślał nad tym, że między nim i nią, oddaloną mniej niż o krok, przebiega linia jakiejś nieprzebytej granicy. Tego niezłomnego spokoju, który był powleczony wesołym półuśmiechem grzeczności, nie złamie nic. Kiedy usilnie wpatrywał się w jej twarz, wilczymi ślepiami oficera uwolnionego z murów szkoły, podniosła oczy z obojętnością i końcem palca przewróciła stronicę książki.

Ktoś z pasażerów wszedł, mówiąc do współtowarzyszów po polsku, że w pociągu jest wagon restauracyjny. Piękna szatynka złożyła swą książkę na ławce i zapytała, czy daleko się idzie do wagonu restauracyjnego i w którą stronę.

Rozłucki myślał: „Prawdę się czytało o tych Polakach... Zimne to jak kamień. Nienawidzi to nas. Widać z każdego spojrzenia nienawiść...”

„Zimna i nienawidząca” Polka powstała z miejsca i włożyła na głowę kapelusz w sposób tak obojętny, jakby sama jedna była w przedziale.

Wyszła, szeleszcząc sukniami i każdym ruchem stwierdzając prawdę formuły porucznika Rozłuckiego. Zatopił oczy w przestwór i poświstywał.

Zepsuła mu humor. Do diabła! Była prześliczna... Gdy nie wracała, czuł jej nieobecność i z tego powodu złościł się wewnętrznie. Mruczał pod nosem „zdrowe” oficerskie, a może nawet sołdackie wyzwiska. W pewnej chwili rzucił okiem na książkę z rozłożonymi stronnicami, leżącą na siedzeniu, wywróconą tytułem do góry. Przeczytał tytuł: Laon and Cythna or The Revolt of Islam by Percy Bysshe Shelley...

Sam umiał nieźle język angielski, który w szkole artyleryjskiej był wymagany i modny – lubił czytać książki pisane po angielsku. Jakże chętnie zawiązałby rozmowę z młodziutką czytelniczką o przestudiowanych niegdyś pisarzach! Ale nie zechciałaby przecie rozmawiać z nim, z „Moskalem”! A mógłby ją zdziwić oświadczeniem, że jest z pochodzenia niejako – Polakiem, że miał matkę Polkę, choć unitkę, więc prawosławną, a ojca nawet buntownika, rozstrzelanego za polski bunt. To wspomnienie, którego nigdy nie dopuszczał do siebie, myśl, której nigdy nie pozwalał stanąć na progu swej świadomości, myśl o tej zmazie hańby – wróciła go na tor właściwy. Zebrał się w sobie i opancerzył przeciwko wszelkim wzruszeniom przypomnieniem, że jest oficerem i że ma w tym kraju w sposób bezwzględny strzec honoru swej armii. Nastawił się tedy w sposób niezdobyty, groźny niby najeżona od armat reduta, i czekał na nieprzyjaciela.

Ale gdy ów nieprzyjaciel, różowy, powiewny w swych sukniach jakby w płatkach irysa, woniejący od nieuchwytnych perfum, przesunął się obok jego kolan, znowu stracił należytą marsowość. Od niechcenia niby, spod oka patrzył na tę „kowarną Polkę”. Prześliczne, uśmiechem zachwytu owiane były jej usta, gdy czytała nadziemski romans Laona i Cythny, duchów uciemiężonych, walczących aż do ostatniego westchnienia, bohaterów, co się w niebiosach dopiero pobierają. Wiecznie kwitnące myśli i wiecznie wonne uczucia najżywotniejszego z poetów świata upajały jej czoło gładkie i jak letni nieboskłon nieskalane.

Rozłucki doświadczał uczucia przyjemności z tego przynajmniej tytułu, że był w tym samym przedziale co nieznajoma. Wagon go unosił, myśli snuły się w sposób samowolny. Nieotamowany lot czucia niósł dokądś, w gąszcz wspomnień wymykających się z pamięci, w cieśnię słów stłumionych, polotnych, luźnych, pradawnych dźwięków, będących w duszy tylko dzięki tonowi, który je ocalił. Tam, kędyś w głębi, na samym dnie czucia tają się samotne, zapomniane polskie słowa, nikłe i zatarte jak ślady stóp bosych na piasku morskiego wybrzeża. Deszcz nawalny je rozmył, wiatr srogi przysuł, fala morska zgładziła.

Miękkoszelestne słowa, zaświatowy szept, półzrozumiałe dźwięki:

„Piotruś, syneczku jedyny...”

Jakoby ciemny obłok, twarz łzami zalana, blada – usta spalone od gorączki – straszne, rozwarte, szerokie, zastygłe, przerażone oczy. Włosy czarne i długie owionęły szlochem duszę. Ręce żebrzące w zastyganiu na atłasowej kołdrze. Leżą załamane...

Oficer otrząsnął się z przykrego marzenia.

Coraz więcej było zabudowań, parkanów, szop, bud, wreszcie ohydnych wielopiętrowych kamienic. Wkrótce zwielokrotniały szyny kolejowe. Poczęły wyrastać i grupować się rude i czerwone wagony towarowe bez końca, aż zupełnie zasłoniły widnokrąg. Pociąg leciał, tworząc łoskot nieznośny. Dym błękitnawy kominów fabrycznych i rudy lokomotyw zasłonił niebo. Kiedy niekiedy mignęła w dymie wysoka, sczerniała ściana jakichś składów, remiz, hal fabrycznych ze złamanymi dachami.

– Otóż i Praga... – rzekł ktoś z podróżnych.

„To właśnie jest owa Praga...” – myślał Rozłucki ze szczególnym w sobie pomieszaniem wrażeń.

Oczy jego wlepiały się w ten widok zagmatwany, bezlicy, sczerniały, chropawy, w te nieme znaki materialnego życia. Ucho chwytało głuchy łoskot. Pociąg stanął. Piękna, a „chytra” Polka zebrała swe skromne pakunki i nie czekając na tragarza, pośpiesznie wyszła. Rozłucki ścigał przez chwilę wzrokiem jej postać. Nieznajoma wmieszała się w tłum – i znikła.

 

III

Piotr Rozłucki przyjechał w nocy na podrzędną stację bocznej kolei. W Warszawie zabawił kilka dni, nudząc się w hotelu i zwiedzając miasto. Zdumiewała go tam liczebna ilość Polaków i jakość ich bytowania. Nie było z nimi tak, jak głosiły urzędowe podręczniki i jak podawały ustne wersje znawców. Gniewało to, że stanowili zwarty żywioł, zamknięty w sobie, którego ciemny od głębokości nurt niedostępny był dla postrzegacza. Postrzegacz życzył sobie, ażeby nie było w ogóle tej „polskiej kwestii”. Nie mógł napawać się urokiem pięknych kobiet, oryginalnych przejawów kultury, sztuki, budownictwa, pamiątek, szczegółów życia, których nie znał. Wszystko to wplątane było w „kwestię polską” i musiało być wrogie dla człowieka uprawiającego w tym kraju „sprawę rosyjską”. Podróżnik nie doznał w Warszawie ani jednego uczucia miłego. Wszystko tam było obłudne, czołobitne aż do nizoty, a zarazem zdradzieckie w tej uniżoności, albo wręcz wrogie, i to wrogie śmiertelnie. Widział wartość, dostojeństwo, piękno i szczególny wdzięk zupełnie nowych przejawów, widział to po raz pierwszy w swym życiu, Lecz wszystko jakby za grubą szybą.

Błąkając się po obcym mieście, szukał nieznajomej z kolejowego przedziału. Jadąc w tramwaju, siedząc w teatrze, zwiedzając galerię obrazów, park w Łazienkach lub kościół Świętego Jana, rozmyślał, że niespodziewanie ujrzy ją wychodzącą zza tej zasłony, gdzie była utajona. Nadaremnie! Nie ukazała się. Była gdzieś w głębi tej Polski, schowana i zasłonięta jak wszystko.

Młody oficer jechał teraz do stryjecznego dziada, generała w dymisji, mieszkającego na wsi. Przybywszy na wskazaną mu stacyjkę, kazał posługaczowi szukać koni z Opłakanego.

– Łoszaki czekają! – zaanonsował usługujący wyrostek. Przeprowadził też niezwłocznie poprzez mroczny dziedziniec stacyjny do czwórki koni w lejc zaprzężonych. Oficer wskoczył na bryczkę, gdy ulokowano mu rzeczy, i rzucił lakoniczny rozkaz:

– Trogaj! (Ruszaj!)

Powożący młokos liberyjny obejrzał się na rozkazodawcę i po pewnej dopiero chwili zrozumiał, że należy jechać.

Był jeszcze mrok, ale już z lekka szarzało. Stała w powietrzu wilgotna mgła po ulewnym deszczu, który niedawno nacichł. W powietrzu była cisza i rozkosz niewymowna. Mała, prosta bryczka bez resorów, z siedzeniem na pasach, niosła jak kolebka. Dawało się słyszeć ostre człapanie kopyt końskich po śliskich, rozmiękłych glinkach i kałużach. Wyjechawszy na szczery gościniec, furman śmignął kilkakroć batem i wprawił w kłus swą czwórkę. Rozłucki wychylił się, żeby popatrzeć, jakie też konie.

Nie były to cuganty, lecz dobrze sprzężona czwórka koni drożnych, silnych, rosłych i ścigłych.

Wilgotny ranny chłodek przejął młodego oficera. Wypadło podnieść kołnierz nowej szyneli, zasunąć ręce w rękawy. Z prawej i lewej strony były ścierniska, działki owsa, kartofli i tatarki, dalekie rzędy chat, dwory utopione w gęstwinach drzew, kształty kościołów. Wszystko to wynurzało się z mroku, nieznane, senne, tajne. W pewnym miejscu bryczka pomknęła brzozową półaleją. Stare brzozy stały nad zjeżdżonym traktem, lamentując nad sprawami ludzkimi, co przez tyle już lat ciągną się w błotach, piaskach i kolejach tej drogi... Dzień szarzał.

Rozłucki ocknął się z drzemania, objął oczyma ową smugę brzóz i upodobał sobie w tym widoku. Próbował zawiązać rozmowę z młodym furmanem, zapytywał go o nazwy ukazujących się dworów i kolonii, ale woźnica nie umiał mówić po rosyjsku; pokazywał znakami, że nie pojmuje, albo wypowiadał wyrazy zgoła dla barynia niezrozumiałe. Urwała się tedy rozmowa i baryń musiał poprzestać na przysłuchiwaniu się świergotowi skowronków, który był dlań zrozumialszy od mowy polskiej.

Gdy się dzień wyłaniać począł, rozbłękitniały w dali pasma lesistych wzgórz. Rozłucki sprobował raz jeszcze dowiedzieć się od woźnicy, co to za lasy, i wydobył nareszcie z niego ich nazwę ogólną. Posłyszawszy tę nazwę, zawinął się z niechęcią w szynel i drzemał aż do Opłakanego.

Przybył na miejsce rano, około siódmej. Wjechał na dziedziniec z długiej, starożytnej alei topolowej przez rozwaloną bramę. Konie stanęły przed gankiem dworu, murowanego przed jakimi kilkudziesięcioma laty. Na spotkanie gościa wyszedł generał, starzec już zgrzybiały, lecz jeszcze wyprostowany, czupurny i srogi. Pomimo tak wczesnej pory był już wymyty, wyczesany i głośno stukający obcasami wysokich butów. Spodnie miał z szerokim czerwonym lampasem i półwojskową kurtkę. Witał przybysza bardzo serdecznie, ściskał go wielekroć i przypatrywał mu się długo, osłaniając dłonią oczy od rannego blasku słońca. Nareszcie młody artylerzysta mógł rozmówić się z kimś przyjaźnie w zrozumiałej dlań mowie. Toteż nie skąpił sobie uwag i wynurzeń. Starzec słuchał go pobłażliwie, choć nie wszystko – widać było – akceptował.

Po kawie, którą wypili we dwu w jadalni pełnej much i zapachu poziomek, stary generał odprowadził krewniaka do pokoju na końcu dworu, gdzie czekało posłane wygodne łóżko, a nawet zostawiony przez troskliwą rękę dieduszki tom nowel Turgieniewa. Piotr rozebrał się co tchu i w mgnieniu oka zasnął. Obudził go po upływie paru godzin turkot pod oknami, gwar i zajadłe szczekanie psów. Okno pokoju było zastawione siatką, ale muchy dostawały się wewnątrz i gryzły ze zdwojoną zajadłością. Artylerzysta umył się, wyczesał, ubrał starannie w swój kostium i sprężyście zmierzał przez szereg przyległych pokojów do największego, skąd słychać było echo rozmowy. Otwarł drzwi i wszedł do sali. Dziadek wstał na jego powitanie i zaznajomił z rodziną.

Piotr poznał swych stryjeczno-stryjecznych Rozłuckich, których było sporo w pokoju. Przybyli z tej racji, że był to dzień niedzielny. Siedząc po różnych folwarkach i dzierżawach w okolicy, na niedzielę zjeżdżali do Opłakanego, gdzie był kościół i gdzie czynili zadość sentymentom familijnym. Najstarszy z synów generała, podtatusiały kawaler, Hipolit, gospodarował w Opłakanem. Był to wysoki pan na czarno ufarbowany, z bokobrodami, jakie się widuje na dawniejszych litografiach – ponury i w ogóle nieprzychylnie względem wszystkich usposobiony. Ten ozięble powitał Piotra zwyczajnym uściskiem ręki – i zaraz począł sprzeczać się po polsku z generałem o jakieś kwestie gospodarskie. Drugi z kolei syn generalski – starszy już także człowiek, Michał, przybył właśnie z Cierniów, folwarku, który dzierżawił. Miał ze sobą córkę, pannę przeciętnej urody, opaloną, zadzierzystą i szczerze wesołą, oraz syna studenta, siedzącego na wsi od dłuższego czasu wskutek jakichś w jego uniwersytecie zajść i zaburzeń.

Wszyscy przypatrywali się Piotrowi ciekawie, ale bez wielkiej sympatii. Niektórzy nawet, jak student, wypalający wciąż istne dystrybucje papierosów, i młoda Kamila – czyli Kama – patrzyli uparcie i wręcz zimno. Piotr był wesoły i tak nastrojony, że gotów był wszystkie te nastroje wszystkim przebaczyć. Poprosił ich szczerze, żeby zechcieli mówić z nim po rosyjsku, gdyż on ani słowa po polsku nie rozumie. Mówił to przyjaźnie i otwarcie, z braterską prośbą o względność. Ale to zupełnie nie poskutkowało. Przeciwnie – nawet zaostrzyło wrogość spojrzeń. Kuzynka Kama zawiązała rozmowę, ale po francusku, a młody student zamknął się w sobie, wypuszczał z ust tylko nieprzyjazne kłęby dymu i nikotynizował się z podwójną zajadłością. Gospodarz Hipolit wyszedł z pokoju i słychać było wnet na gumnie jego donośny głos, dający służbie admonicje i rady w taki sposób, że trzeba było przerywać francuskie parlowanie. Mówili o rzeczach banalnych i obojętnych, a kiedy Piotr usiłował zbliżyć się do jakiegoś żywotnego tematu, kuzynka zbywała go ironicznym półuśmiechem albo obłudną odpowiedzią. Tylko stary generał otaczał młodego pieczą i grzecznościami.

Wyjaśnił mu tedy w długim wywodzie, że sam jest plenipotentem szczodrze obdarowanego kolegi, generała Siegela, który za udział w uśmierzeniu polskiego powstania otrzymał donację z kilkunastu folwarków. Jeden z nich, Opłakane, dzierżawi generał sam, inny folwark, Ciernie, dzierżawi jego syn młodszy, Michał. Na ogół jednak rodzina żyje niezbyt dostatnio, na sposób polskoszlachecki kołacąc się od dzierżawy do dzierżawy. Gdyby nie generalska emerytura i owo dzięki dawnym stosunkom uzyskane pełnomocnictwo w sprawie wydzierżawiania folwarków donacji – byt całej familii nie byłby zabezpieczony. W tonie mowy generała przebijał się żal i ledwie poskramiany gniew. Starzec żuł go w drżących wargach i wstawionych szczękach. Wreszcie mruknął:

– Tak to, bracie, polskie pochodzenie... Niemcy podostawali donacje... Siedzą w Petersburgu. A ty – ot – kołacz się jak szlachetka w tej dziurze. I to już kilkanaście lat. Tak to, bracie!

Machnął ręką. Kama i student Wiktor roześmieli się prawie głośno.

– A ty tam, śmiej się głośniej! – sarknął starzec w kierunku Wiktora. – Już mi o ciebie trzeci raz wytacza sprawę naczelnik straży ziemskiej. Głowę muszę sobie suszyć, jakim argumentem cię osłaniać. Śmiej się głośniej!

– Ja dziadka o opiekę nie prosiłem – mruknął tamten zuchwale i krótko. – Ma do mnie policjant interes – znajdzie drogę, nie ma strachu. Wie on dobrze, gdzie mnie szukać.

– Trafi sam... – dorzuciła Kama.

– Trafi... – syknął starzec. – Posiedzisz znowu rok...

– No, to posiedzę.

– Posiedzisz drugi i trzeci, to cię wreszcie oduczą pleść chłopom smalone duby.

– Nie dziadek teraz w sądach zasiada, to może tam uszanują mój atlas i epistrophaeus... – z cicha mruknął Wiktor.

– Milcz! – głucho jęknął starzec.

– Niezaczepiany zawsze milczę... – odburknął.

Piotr nie rozumiał tej rozmowy, ale odczuł jej nastrój. Stał oczywiście po stronie dziada generała, gdyż powziął był od razu do niego sympatię. Swoją drogą rad by był wejść w rozmowę z tymi młodymi. Język go świerzbiał, żeby się z nimi zewrzeć w jakimś sporze zasadniczym, jak to bywało z kolegami, kiedy za mało było po temu dnia, nocy i następnej doby.

Tymczasem turkot przed gankiem dał znać, że zajechał pojazd mający zawieźć wszystkich do kościoła. Stary generał oddalił się do swego pokoju i wrócił wkrótce, przebrany w czarny strój cywilny bez żadnej zgoła oznaki wojskowej. Siadł do powozu z synem Michałem, cichym, ustępliwym człowiekiem. Na przednim siedzeniu umieściła się Kama i Piotr. Proponowano Wiktorowi, żeby się wdrapał na kozioł, ale on z najzupełniej studencką fanfaronadą oświadczył, że w żadnych kościołach nie bywa, że dla niego oto tu jest kościół... Co mówiąc, wskazał na niebo, lipy i zboża za bramą. Generał poczerwieniał ze złości jak ćwikła i począł mruczeć coś do siebie, mieszając polskie i rosyjskie wyrazy o twardych brzmieniach. Wiktor ukłonił się, skierował kroki swe w pole i znikł na zakręcie.

Do kościoła było ze dwie wiorsty wyboistej drogi. Świątyńka stała na górce, wśród lip i wiązów, w samym środku olbrzymiej wsi, która łańcuchem chat, stodół i ogrodów przepasywała szeroko rozsiadłe wzgórze. Ludzie szli na nabożeństwo – chłopi w brunatnych, ciężkich sukmanach do samej niemal ziemi, w ciężkich butach i nie lżejszych kapeluszach, kobiety i dziewczęta w chustach i spódnicach tak barwnych, że aż oczy bolały. Całe ich kolorowe rojowisko z gwarem krążyło pod murowanymi furtami kościelnego cmentarza. Tamże stały bryczki, powozy i wolanty szlachty z sąsiedztwa. Pierre, który taki widok miał przed oczyma po raz pierwszy w życiu, nie mógł ich nim napaść. Ale też i on ściągał na siebie oczy wszystkich ludzi. Ponieważ prastary, ciasny kościółek zapchany był już tak szczelnie, że palca by tam nie wcisnął, więc całe opłakańskie towarzystwo zostało na cmentarzu pod lipami. Zresztą Piotr był prawosławny i wprost nie śmiał tłoczyć się do wnętrza, choć rad by był zobaczyć, jak też to tam jest w samym środku u tych sowraszczonnych w łatinstwo.

Na dworze było bardzo pięknie. Kolosalne lipy pijące od stuleci sok z prochu praszczurów tych, co się w ich cieniu teraz modlili, użyczały dalekiego i szczodrego cienia. Roje ptasząt świergotały w gęstwinie koron – z głębi kościoła brzmiał ton organów, a czasem samotny głos „kanonika” wygłaszającego odwieczny tekst łaciński.

W pewnej chwili wielki tłum ludu wysypał się z kościoła na cmentarz i wolno sunął ławą. Za zwartą gromadą wysokich długosukmaniastych chłopów szły dziewczątka w bieli, z wianuszkami ordynarnych nagietek we włosach, sypiąc kwiaty. Za nimi pod baldachimem proboszcz w złocistej kapie podtrzymywany przez dwu co najgrubszych dziedziców z okolicy. Za baldachimem pchał się natłok „narodu”, śpiewając co pary w grzesznych cielskach. Dzwonki gwałtownie bijące, potężny śpiew, zapach ziół – wszystko to odurzało Pierre’a. Stał zapatrzony w widowisko. Kiedy proboszcz, tęgi, zażywany moszterdziej, dźwigający ciężką, złotą monstrancję, mijał grupę opłakańską, rzucił okiem na umundurowanego oficera i długo mu się przypatrywał z pilną uwagą. Podtrzymujący go obywatele – również, chłopi śpiewający z głębi duszy i z głębi zdrowego ciała – również, dziewczęta sypiące kwiaty – również. Piotr poczuł, że jest tutaj zupełnie niepotrzebny. Miał chęć wynieść się co prędzej. Było mu nieprzyjemnie, a nawet przykro. Te widoki męczyły go i dusiły swą siłą. Kuzynka Kama szepnęła mu do ucha:

– Mundur twój, kuzynie, przypomina tutejszym ludziom rzeczy nieprzyjemne. On to czyni tak złe wrażenie...

Pierre doznał na pewien czas mdłej zresztą ulgi.

Po sumie towarzystwo wróciło do domu w Opłakanem, spożyto z apetytem obiad zgoła polski, wiejski, z półmiskami kurcząt, salaterkami sałaty, z jarzynami i kompotami, po których serce mięknie, a myśl popada w optymizm. Po obiedzie spacerowano ociężale w starym i zapuszczonym ogrodzie, bawiono się, jak kto umiał. Kuzynka Kama zagrała na fortepianie w dużym salonie i towarzystwo zgromadziło się na tę ucztę. Przybył nawet z czworaków, zaułków i okólników szorstki Wiktor.

Stary generał wyraził życzenie, ażeby Kama zaśpiewała. Młoda panna wzbraniała się przez wzgląd na srogość krytyki petersburskiego kuzyna – ale wreszcie... Uderzyła w klawisze raz i drugi, przebiegła je. Przerwała i zwróciła się do towarzystwa z zaznaczeniem, że umie ledwo kilka pieśni, a te, które umie, mogą się nie podobać. Ojciec jej, pan Michał, machnął ręką na znak, że ten argument nie ma wartości. Kama zagrała po wtóre ten sam wstęp muzyczny. Zaśpiewała mocnym, pięknym, czystym, choć niewyrobionym głosem pieśń pewnego młodego muzyka do słów Juliusza Słowackiego:

 

Anioły stoją na rodzinnych polach

I chcąc powitać, lecą w nasze strony,

Ludzie schyleni w nędzy i w niedolach

Cierniowymi się kłaniają korony,

Idą i szyki witają podróżne

I o miecz proszą tak jak o jałmużnę.

 

Znowu przebrzmiał burzliwy akompaniament, głos z głębi piersi, spod kamienia, co przyciska żywe serce. Zabrzmiały słowa:

 

Postój! o postój, hułanie czerwony,

Przez co to koń twój zapieniony skacze?

– To nic, to mojej matki grób zhańbiony.

Serce mi pęka, lecz oko nie płacze.

Koń dobył iskier na grobie z marmuru

I mściwa szabla wylazła z jaszczuru.

 

Stary generał siedział w fotelu i żuł wstawionymi szczękami jakowąś wewnętrzną sprawę czy pasję. Syn jego Michał wpatrywał się spod oka w córkę z wyrazem głębokiego wzruszenia. Wiktor nucił z cicha melodię, zachwycony i nią, i słowami. Pierre nie rozumiał słów, ale melodia wniosła te słowa do jego uszu. Melodia była czarująca jak zapach mokrej gałęzi bzu, z którym na całe nieraz życie zrośnie się jakieś wspomnienie...

Ten język wydał mu się po raz pierwszy dość melodyjnym w swej szorstkości. Niezrozumiałe słowa nabrały koloru i połysku. Gdy przebrzmiała pieśń, oficer poprosił o wytłumaczenie treści piosenki. Kama z uśmiechem poprawiła fałdy swej sukni – i rzekła:

– Kiedy te słowa właściwie nic nie znaczą. Jak to w pieśniach... To jest taka sobie polska śpiewanka, może o wielkiej biedzie-niedoli, a może o wielkiej chwale-wielkości. Ani w tym ładu, ani składu...

– Ale przecie... – prosił Piotr.

– Nie pojmiesz, kuzynku – wmieszał się Wiktor – bo to jest w samej rzeczy bez logicznego sensu, jak tutaj wszystko. Tak się to śpiewa, jakbyś lustro wszystkiego postawił sobie przed oczyma. Skoro się wpatrzysz, to może zobaczysz w tym lustrze wszystko, co ci potrzeba.

– Ty tam na pewno widzisz wszystko, czego ci potrzeba – zgrzytnął generał, który z Wiktorem stale toczył batalie.

– A ja tam w samej rzeczy widzę... – roześmiał się tamten, wyszczerzając zdrowe zęby.

Kama po namyśle zbliżyła się do Piotra, mówiąc:

– Czy nie chciałbyś, kuzynie, pojechać teraz konno do nas, do Cierniów? Tam może ci zdołam wytłumaczyć, co ta piosenka znaczy.

– Jadę! Oczywiście.

– Ja z wami – wmieszał się Wiktor. – Staruszek, jedziesz do domu? – skierował pytanie do ojca, „cichego” pana Michała.

– Jadę. Każ zaprzęgać nasze szkapiny.

– Dziadek mi da kasztankę pod siodło? – poprosiła Kama kokieteryjnie starego generała. – Kuzynek Piotr odprowadzi ją z powrotem na uździenicy obok „Grzywacza”, na którym pojedzie teraz z nami.

– Już nie tylko kasztankę, ale i „Grzywacza” zabierasz, Kama... – mruknął Hipolit.

– Jeszcze pewnie i ten konia nie ma – dorzucił generał.

– Ten ma swą szkapę – rzekł Wiktor, zapalając nowego papierosa. – Ten nigdy nie liczy na pstrego konia waszej wielkopańskiej łaski.

– Wiktor! – obruszył się pan Michał ze smutną surowością – jesteś niedostatecznie grzeczny względem dziadka.

Syn wahał się przez chwilę, a później, patrząc ojcu prosto w oczy z okrucieństwem i ironią, rzekł z cicha:

– Słuszaju’!

To słowo dziwnie wszystkich ubodło i wzburzyło. Nawet Kama rzuciła na brata gorzkie spojrzenie. Ale student miał wyraz twarzy nieubłagany. Oczy mu się skryły pod zsuniętymi brwiami i nie ukazywały nawet swego złowrogiego blasku. Hipolit wyszedł wielkimi kroki i za chwilę słychać było jego krzyk na gumnie obstalowujący wałacha pod „gapę” i kasztankę pod to „utrapione damskie siodło”.

Słychać było nadto:

– A spróbuj mi, spuchnięty pysku, ciasno pozapinać popręgi, to ja ci zapnę tę gębę na obie strony, żebyś był przez dwa ruskie miesiące tłusty...

I tym podobne, nienadające się do utrwalenia za pośrednictwem druku, lokucje z zakresu słownictwa folwarcznego w stronach tamecznych.

Wkrótce osiodłane i zaprzężone konie stały pod gankiem.

Ojciec Michał usadowił się w małej bryczce bez resorów, ze zwykłymi siedzeniami, Wiktor wdrapał na swego „fornala”, Kama dosiadła kasztanki, a Piotr owego „Grzywacza”, który od pierwszej chwili począł pod nim stękać jak rataj przeciążony pracą.

Wprost ze starej topolowej alei prowadził w pola trakt szeroki, zjeżdżony w różnych kierunkach. Tu i owdzie siedział nad tym szlakiem bajor tudzież szarolotnej kurzawy – obłamany jarząb albo pyłem przydęta kępa tarek. Daleko schylała się stara-prastara brzoza. Droga owa mijała folwark należący do Opłakanego, który sam, indywidualnie, miał postać opłakaną i wszelkie tytuły do tejże nazwy – później dźwigała się w górę, okrytą już rolami, ale jeszcze tam i sam zaciągniętą niewykarczowanymi chrusty i pniami po dawnym lesie.

Ze szczytu góry roztaczał się widok na rozległą międzyleśną dolinę. Pośrodku błyszczała rzeka i szeroko rozlany staw. Kama pokazała Piotrowi ów staw, kępy nad nim drzew i oświadczyła, że to są Ciernie. Bryczka pana Michała pomknęła górską drożyną. Jeźdźcy popędzili za nią. Wkrótce znaleźli się na terytorium Cierniów. Miejscowość ta miała charakter podgórski. Jeszcze tam stały kopy suchego siana. Dwukolejowa drożyna, krążąc wśród jałowców, dobiegła nad staw i zanurzyła się poza jego groblę w urocze, ale karkołomne wąwoziki, „dołki”, wyrwy i dość zdradzieckie jeziorka. Jechało się tam wprost przez wodę albo wprost przez błoto w pas. Wytłumaczono Piotrowi, że w tej lokomocji, ściśle miejscowej, nie ma nic zgoła niebezpiecznego, albowiem odwaga zawsze człowieka od wszelakiego wypadku ratuje. Ptaki tam za to w olchach śpiewały piękniej niż gdziekolwiek, pachniały tameczne zioła i kwiaty, szemrały liczne strumienie.

Kiedy bryczka starszego pana za ostatnią rzeczką i czarnym, przyziemnym młynem pięła się pod górkę ku dworowi, Piotr spostrzegł tłum wielobarwny młodzieży wiejskiej, który obsiadł na wzgórku grobli figurę świątka pod wielkimi olchami. Oficer rozglądał się na prawo i na lewo po zbożach, krzewach i ludziach, gdy nagle spostrzegł, że owa gromada dzieci, wyrostków i młodzieży rozpierzchła się jak stado spłoszonych ptaków. Tu dziewczyna w wielobarwnej „szmatce” na głowie, w białej koszuli i kolorowej spódnicy dopadła zboża i zginęła w nim jak kuropatwa – tam chłopak, wszystek zgrzebny, biegł bruzdą między owsami. Zza pniów drzew i z głębi krzaków wyglądały głowy dzikusów, z kęp łopianów za parkanami widać było słomiane kapelusze albo płowe czupryny. Wiktor śmiał się do rozpuku, patrząc na to widowisko. W pewnej chwili stanął w strzemionach swego podjezdka i począł wołać na wsze strony:

– Bywaj!

Po czym ruszył w górę ku dworowi. Kama wytłumaczyła Piotrowi, o co tu chodzi.

Pojechali w górę. Dworek w Cierniach mały był, bielony, nieforemny, załamany w sobie. Ściany jego śnieżne widniały pod nawisłym czarnym dachem. Dzikie wino obrastało ganek. W tyle dworu rosły cztery lipy prastare, z boku grusza olbrzymia rozpościerała nad dachem konary. Całe obejście było wygrodzone płotem-pleciakiem z jodłowych spławin, co nadawało miejscu charakter porządku i czystości. Przed oknami i w tyle domu było mnóstwo kwiatów, nagietek, bratków, balsaminów, lewkonij. Wielkie krzaki klematisów na białych ścianach pięknie się odznaczały. Wygracowane ścieżki biegły w różnych kierunkach i prowadziły do furtek, w ogród na zboczu góry. W głębi ogrodu, na dole, stał samotny, wielki modrzew.

– Kuzynie! – wołała Kama – czy jesteś głodny?

– Nie! – odpowiedział – jestem zachwycony.

– Jeżeli nie jesteś jeszcze bardzo głodny i jesteś zachwycony, to spaceruj sobie tutaj, pomnażaj swój zachwyt, a my z Wiktorem załatwimy lekcję.

– Lekcję? Co za lekcję?

– Taką sobie lekcję, o której nie będziesz mówił nikomu, szczególniej w Opłakanem.

– Dlaczego? Nie rozumiem.

– Możesz sobie nie rozumieć. To tutaj wolno. Idź do ogrodu, patrz na kwiaty, na modrzew, gawędź z naszym papusiem, a na inne rzeczy zamknij twoje oczy rosyjskie i rosyjskie uszy.

Odeszła. Piotr zapuścił się w ścieżki ogrodowe. Ale ogród był niewielki, mało interesujący, zwykły ogród folwarczny – więc wypadło powrócić do domu. Tu czekał pan Michał i wprowadził pod dach. Mieszkanie było małe, złożone z paru izb zupełnie prostych, wapnem bielonych. Dziwiły pod tą niską powałą wykwintniejsze meble i sprzęty, które się tam znalazły. Bosa dziewczyna podała posiłek: dzieżę kwaśnego mleka, razowy chleb, żółte, świeże masło. Po tym spartańskim podwieczorku, który Piotr spożył w towarzystwie stryja Michała, obadwaj wyszli na groblę. Miejsce było nad wyraz piękne – obraz cichości i spokoju. Stryj łamanym rosyjskim językiem rozpytywał o krewnych w Rosji. Piotr szeroko opowiedział wszelkie szczegóły.

– Jak stryjowi wiadomo – mówił – Piotr w randze sztabskapitana umarł na Kaukazie. Był bezżenny. Po zmarłym w powstaniu polskim młodszym jego bracie, Janie, zostałem ja jeden oraz młodsza od tamtych dwu braci ich siostra, a moja ciotka, Natalia. Wyszła za mąż za bogatego obywatela Nietymkina. Mieszkają w penzeńskiej guberni. Po śmierci mojego ojca dar dla dziada za węgierską kampanię, majątek również w penzeńskiej guberni, został cofnięty. Na szczęście ciotka po mężu, który już nie żyje, odziedziczyła duży majątek. Dzieci tam mnóstwo u Nietymkinów...

– Dzieci wychowane po rusku?

– No, oczywiście! To iście rosyjscy ludzie.

– Majątek, mówisz, duży?

– Majątek duży. Gospodaruje u ciotki Niemiec Ludwig...

– A bywałeś tam u nich?

– Jakże! Spędzałem każde wakacje przez cały czas pobytu w korpusie i w szkole artylerii.

– Cóż dzieci, dobre?

– Nie można powiedzieć. Jeden był ze mną w korpusie, tylko niżej, Borys. Wiera Leontiewna w Maryjskim Instytucie, ładna dziewczyna.

– A ciotka? Jakiż z nią twój stosunek?

– Ciotka była dla mnie dobra, choć to na ogół sroga dama. Kiedy się zjawia w Petersburgu, nie tylko krewnych trzyma w łapie. Wszyscy muszą tak chodzić, jak ona każe. A czy stryjaszek nie zna ciotki Natalii.

– Nie znam – sucho odrzekł stryj Michał.

– Jak to? Zupełnie?

– Zupełnie.

Po chwili stryj Michał dorzucił:

– Widzisz, kochany kuzynie, my już należymy do innych narodów, nie tylko do innych gałęzi rodzinnych.

Strzepnął palcami i zamilkł.

Od strony folwarku doleciało echo chóralnego śpiewu. Piotr nastawił uszy. Pan Michał machnął ręką i ciągnął swego gościa dalej, za staw, na suche łąki, popod zboża. Ale śpiew był tak rozgłośny, że Piotr przystanął. Nie znał tej melodii, nie słyszał jej nigdy. Z miejsca gdzie się zatrzymali, widać było w poprzek stawu i gumna rozwarte wrótnie stodoły folwarcznej i skupiony wewnątrz tłum młodzieży.

– Co to oni tam robią? – spytał Piotr ciekawie, wskazując na ową stodołę.

– Tak, ot... Dobre obydwoje dzieci, uważasz... Uczą wiejską łobuzerię, wykładają różne pożyteczne wiadomości. Szkół u nas nie ma, więc tak, ot...

– A dlaczegóż szkół nie budują? – pytał Piotr.

– Dlatego, że nie wolno – dobrotliwie jak zawsze wytłumaczył stryj Michał.

Oddalili się znacznie od zabudowań. Weszli suchymi ścieżkami na łąki, potem w zagaja brzozowe nad strumykami, w poprzek łąk dążącymi ku rzece. Równe łąki były już pokoszone i ścięty potraw nowe już puszczał pióra. Stamtąd, z daleka, widać było dworek w Cierniach nad stawem, jak się wszystek odbijał w gładkiej toni ze swymi wyniosłymi drzewami, które nad jego dachem chyliły się łagodnym kłębem koron. Stali obadwaj w milczeniu, w bezwzględnej ciszy tego obszaru. Piotr spojrzał na stryja Michała i poczuł doń głęboką sympatię. Chciałby mu to był jakoś wyrazić, jakoś tego dowieść, ale wstydził się podobnego afektu. Więc się tylko nastawił chmurnie i patrzał w dal. Leniwie wracali ku domowi. Wieczór się zbliżał. Lekka mgła występowała nad staw i przyległe doń zarośla. Kama i Wiktor wyszli na spotkanie „kuzyna”.

– Stodołę mi kiedy spalisz tą swoją latarnią... – mruknął do syna stryj Michał.

– Wody tu Pan Jezus nie poskąpił, to się ogieniaszek zaleje w nagłym razie. Potem można będzie wziąć pełną asekurację – i „partia”!

– Tak, tobie zawsze w głowie frazesy.

– Jako że się na adwokata „obuczam”. A stodoła teraz pusta jak frazes – przednówek w niej widać nieuświadomionym okiem. Ani cebulki, ani w co wkrajać! Doskonale się w niej naukowe pewniki rozlegają. Już też papuś dobrodziej jesteś bogacz cwany – no!

– Kuzynko Kamo – mówił Piotr – muszę już jechać. Nie wytłumaczyłaś mi tej piosenki, coś ją śpiewała...

– A nie. I nie wytłumaczę.

– Tłumacz sobie sam... – mruknął Wiktor, skręcając w palcach grubego papierosa.

Piotr był trochę dotknięty tym, co mu ci obydwoje mówili. Trochę zresztą był zaniepokojony w sobie, jakiś jakby skompromitowany. Ci troje byli tacy spokojni, pewni każdego swego kroku na tym skrawku nieurodzaju, wyrw i dziur. I Piotr był pewien siebie, ale tych ludzi jakoś przez skórę polubił. Pośpieszył do dworu, zażądał, żeby mu osiodłano „Grzywacza”, który z przebiegłym pośpiechem chrupał cudzą trawę. Przyprowadzono również kasztankę. Piotr wskoczył na siodło „Grzywacza”, a kasztankę poprowadził jako luzaka. Jechał pod górę, popędzając konie. Na szczycie zatrzymał się i długo patrzał na tę okolicę. Wieczorem już przycwałował do Opłakanego.

Wchodząc na ganek ogrodowy, zastał tam dziadka generała, starym obyczajem kurzącego fajkę na długim cybuchu. Światła nie było w tym ganku oszklonym, więc starca ledwo było widać. Wkrótce nastał mrok zupełny. Obadwaj siedzieli w milczeniu. Piotr widział tylko żar w fajce starego pana... Marzył o życiu, które tu zobaczył. W oczach miał korowód osób, gmatwaninę pospolitych zdarzeń, w której każdy szczegół wbił się w pamięć z nadzwyczajną wyrazistością. Miał zamiar wyjść do ogrodu i chodzić po alejach do późnej nocy. Przez uszanowanie dla dziadka nie ruszał się, czekając, aż staruszek sam się oddali. Fajka starego generała zgasła. Milczenie trwało. Piotr sądził, że może dziad zasnął w fotelu. Generał Rozłucki nie spał. Rzekł po rosyjsku:

– Piotruś – a ty ojca pamiętasz?

– Nie... – odrzekł Piotr po namyśle. – Coś jak we mgle... Mam czasem w myśli jego oczy. Mgliste, niebieskie oczy.

– Niebieskie. A ty wiesz, jak to tam z nim było?

– Nie.

– Chcesz wiedzieć?

– Owszem.

Generał znowu umilkł. Zdawało się Piotrowi, że się rozmyślił i nic nie powie. W pewnej chwili starzec poruszył się w fotelu i począł wyraźnie, twardo, ze wszelkimi szczegółami opowiadać historię rozstrzelania Jana Rozłuckiego.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI