Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po długiej podróży, okręt handlowy przybija nareszcie do podzwrotnikowej wyspy, chroniąc się w ostatniej chwili przed wzburzonym oceanem. Gdy młody kapitan, na polecenie armatora, spotyka się w sprawach handlowych z panem Jacobusem, okazuje się, że kupiec ma równie wpływowego brata, ale nie rozmawia z nim już od kilkunastu lat.
Jakie sekrety i powiązania między mieszkańcami odkryje przed kapitanem Perła Oceanu? Czy rzeczywiście życie na tej wyspie jest wypełnione słodyczą, jak mówią niektórzy? Czy ludzie, których pozna, będą wystarczającym powodem, aby zakotwiczył tu na stałe? Czy jednak ocean, ponownie otworzy przed nim swoje wrota i przywoła do odbycia nowej przygody?
Uśmiech szczęścia to opowieść portowa napisana przez Josepha Conrada, wybitnego angielskiego pisarza polskiego pochodzenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 113
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: A Smile of Fortune
Język oryginału: angielski
Tłumaczenie: Jan Lemański
Redakcja: Helena Motyl
Korekta i skład: Emilia Domańska
Copyright © by Wydawnictwo Aleksandria, 2023
Wydanie I
ISBN 978-83-67501-49-1
Aleksandria Media Sp. z o.o.
al. Wojciecha Korfantego 138, 40-156 Katowice
www.aleksandria.net.pl
Już od samego wschodu słońca stałem, wpatrując się w dal. Okręt cicho sunął po gładkiej wodzie. Nie mogłem się doczekać, aż po sześćdziesięciodniowej podróży wyląduję na tej urodzajnej i pięknej podzwrotnikowej wyspie. Jej najbardziej entuzjastyczni mieszkańcy mówią o niej z upodobaniem jako o ,,Perle Oceanu”. Owszem, nazywajmy ją Perłą. To dobre imię. Perła, z której sączy się na świat dużo słodyczy.
Chcę wam przez to tylko powiedzieć, że rośnie tam najlepsza trzcina cukrowa. Dla niej i z niej żyje cała ludność tej Perły. Cukier jest dla niej, że się tak wyrażę, chlebem powszednim. Ja też przybywałem tutaj po ładunek cukru, w nadziei, że plony się udały i że przewożony towar będzie pokaźny.
Burns, mój starszy oficer, zauważył ląd jako pierwszy i niebawem zachwyciła mnie jego błękitna, strzelista zjawa, niemal przezrocza na tle niebios, czysta emanacja, ciało astralne jakiejś wyspy, powstające z daleka na moje powitanie. To rzadki fenomen — widok tej Perły z odległości sześćdziesięciu mil. Czyżby naprawdę miało mnie spotkać na tej wyspie coś tak wyjątkowo szczęśliwego, jak ta przepiękna, marzycielska wizja, którą tylko niewielu żeglarzom, wybrańcom, zdarzyło się zobaczyć?
Ale z radosnym uczuciem, że odbyłem kurs, łączyła się okropna myśl o interesach. Martwiłem się o skuteczne ich załatwienie i chciałem też usprawiedliwić szczodry zakres danych mi przez mojego armatora zleceń, ujętych w szlachetną formułę: ,,Pozostawiamy panu używanie okrętu tak, jak pan to uzna za najlepsze”... W ten sposób cały świat został mi oddany na rzecz wykazania moich zdolności, które jednak nie wydawały mi się większe od łebka szpilki.
Tymczasem wiatr ustał i Burns zaczął robić nieprzyjemne uwagi o moim typowym braku szczęścia. Widać, że jego oddanie dla mnie pobudza go do krytycznych docinków przy każdej sposobności. Nie traktowałbym aż tak pobłażliwie jego humorów, gdyby nie ta fatalna okoliczność, że kiedyś pielęgnowałem go w trakcie rozpaczliwej choroby morskiej. Po wydarciu go, że tak powiem, z objęć śmierci, byłoby mi głupio wyrzucać tak sprawnego oficera. Ale czasami pragnąłem, żeby sam podał się do dymisji.
Było już za późno na lądowanie i musieliśmy kotwiczyć za przystanią do jutra. Nastała noc przykra i bez wypoczynku. Nie znając tej obcej dla nas obu przestrzeni, i Burns, i ja przebywaliśmy niemal przez cały czas na pokładzie. Skręty chmur staczały się ze skał wulkanicznych, u podnóża których leżeliśmy. Zerwał się wiatr i huczał wśród obnażonych rej, wydając srogi ryk z przygrywką żałosnych jęków.
— Mieliśmy szczęście, że zdążyliśmy spuścić kotwicę przed zapadnięciem zmroku — powiedziałem. — Mielibyśmy paskudną, nerwową noc, kołysząc się pod żaglami za portem.
Ale mój starszy oficer nie był tym przekonany.
— Pan nazywa to szczęściem, proszę pana! Tak – nasze zwykłe szczęście. Ten rodzaj szczęścia nie ma już, Bogu dzięki, gorszego od siebie.
Tak burczał wśród tych czarnych godzin, ja z kolei przeżuwałem mój zasób filozofii. Ach, ależ była to jątrząca, mozolna, niekończąca się noc – ten postój na kotwicy tuż przy tym ciemnym wybrzeżu. Wokół okrętu słychać było warkot wzburzonej wody. Od czasu do czasu dziki podmuch wichury z jakiegoś skalnego wąwozu u górach wyszarpywał z lin naszego takielunku rozdzierająco płaczliwy ton, przypominający zawodzenie potępionej duszy.
Ogodzinie wpół do ósmej rano, kiedy wreszcie okręt zawinął do portu i gdy przycumowano go w odległości jednego rzutu kamieniem z wybrzeża, mój zapas filozoficznego spokoju prawie już się wyczerpał. Spieszyłem się na gwałt z ubraniem, gdy steward wlazł mi do kajuty, niosąc w ręku mój poranny garnitur.
Byłem głodny, strudzony, przygnębiony, wplątany głową w świeżą koszulę, której nadmierna ilość krochmalu nadała irytującą sztywność. Zgrzytnąłem, żeby co tchu zjawił się ze śniadaniem. Chciałem jak najszybciej być na brzegu.
— Rozkaz, panie kapitanie. Gotowe na ósmą, panie kapitanie. Oczekuje tam jeden z lądu i życzy sobie rozmówić się, panie kapitanie.
Zaciekawiła mnie ta niezdarnie wyrecytowana wiadomość. Gwałtownie szarpnąłem koszulą i z wytrzeszczonymi oczami wynurzyłem głowę.
— Tak wcześnie rano! — wrzasnąłem. — Co za jeden? Czego chce?
Przybywając z morza na ląd, człowiek ma bardzo nieunormowany stosunek do życiowych spraw. Najdrobniejszy wypadek uderza nowością. Tak wczesna wizyta była dla mnie wielką niespodzianką; ale nie mogłem zrozumieć, dlaczego mój steward miał aż tak wyjątkowo zakłopotaną minę.
— Czy nie spytałeś o nazwisko? — indagowałem surowym tonem.
— Nazwisko... acobus, zdaje się — bąkał zawstydzony.
— Pan Jacobus! — zawołałem, zdziwiony bardziej niż kiedykolwiek, ale już w całkiem innym humorze. — Dlaczego nie powiedziałeś mi tego od razu?
Lecz ten gamoń już się wymknął. Przez otwarte na chwilę drzwi mignęła mi wysoka, dorodna postać mężczyzny, stojącego w kabinie bufetowej, przy stole, na którym już leżał obrus — obrus ,,portowy”, nieskazitelnie czysty i olśniewająco biały. Jak dotąd wszystko było w porządku.
Poprzez zamknięte drzwi krzyknąłem uprzejmie, że ubieram się i że za chwilę będę mu służył. W odpowiedzi doleciało mnie zapewnienie gościa, wypowiedziane niskim, spokojnym półgłosem, że nie ma się co spieszyć. Jego czas należy do mnie. Ośmiela się przypuszczać, że niebawem poczęstuję go szklanką herbaty.
— Obawiam się, że będzie pan miał skąpe śniadanie — krzyczałem usprawiedliwiająco. — Byliśmy sześćdziesiąt dni na morzu, wie pan.
— Doskonale, kapitanie — odpowiedział mi na to łagodnym, śmiejącym się tonem. Te wyrazy, to brzmienie głosu, ten przelotnie dostrzeżony zarys mężczyzny w bufecie: wszystko to sprawiało wrażenie jakiejś niespodzianki, tchnęło czymś zacisznym, spokojnym, pomyślnym. Niemniej jednak nie mogłem jeszcze ochłonąć ze zdziwienia. Czyżby to miało oznaczać jakiś czarny zamach na moją kupiecką naiwność?
Ach, że też te sprawy handlowe muszą psuć najpiękniejsze życie pod słońcem! Dlaczego morze służy tylko celom handlowym — oraz wojennym? Po co na nim zabijać i kupczyć w samolubnych celach, tak w gruncie rzeczy mało ważnych. Byłoby o wiele piękniej żeglować ot tak sobie, do tej lub owej przystani, z kawałkiem lądu dla rozprostowania nóg, dla nabycia paru książek i dla chwilowego odświeżenia kuchni. Ale żyjąc w tym świecie, mniej lub bardziej zabójczym i rozpaczliwie kupieckim, jest oczywiście moim obowiązkiem wyzyskać to jak najzręczniej.
List mojego armatora, jak już powiedziałem, zostawił mojemu uznaniu rozporządzanie okrętem w sposób, jaki będę uważał za najlepszy. Lecz w liście tym było postscriptum, brzmiące mniej więcej tak:
Nie chcąc w najmniejszym stopniu uszczuplać Pańskiej swobody działania, piszemy przez odchodzący pocztowiec do kilku naszych przyjaciół handlowych, którzy tam mogą być w czymś Panu pomocni. Zwłaszcza życzylibyśmy sobie, aby zgłosił się Pan do pana Jacobusa, znacznego kupca i przedsiębiorcy. Jeżeli Pan się z nim zetknie, będzie on prawdopodobnie potrafił dać Panu wskazówki co do zyskownego zatrudnienia okrętu.Zetknąć się z nim! Tymczasem ta znaczna osobistość była tutaj, na pokładzie, prosząc o szklankę herbaty. A ponieważ życie nie jest baśnią, zastanowiło mnie niskie prawdopodobieństwo tego zdarzenia. Czyżbym odkrył jakiś czarodziejski zakątek ziemi, gdzie bogaci kupcy śpieszą co sił na pokład okrętu, jeszcze zanim go na dobre przycumowano? Czy to biała magia, czy może tylko jakiś czarny podstęp, wykorzystywany w kupiectwie? Nasunęło mi się w końcu podejrzenie (kiedy zawiązywałem krawat), że się przesłyszałem co do nazwiska. Myślałem często o znakomitym panu Jacobusie podczas kursu i może mój słuch został oszukany jakimś dalekim podobieństwem w brzmieniu... Steward mógł powiedzieć Antrobus — albo może Jackson.
Ale gdy wyszedłem ze swojego gabinetu z urzędowym, pytającym „Pan Jacobus?”, spotkało mnie w odpowiedzi spokojne „Tak”, wypowiedziane z łagodnym uśmiechem. To „Tak” było rzucone jakby od niechcenia. Najwyraźniej niewiele sobie robił z faktu, że to właśnie on jest panem Jacobusem. Przyjąłem do wiadomości jego rysopis: duża blada twarz, rzadkie włosy na czubku głowy, tak samo rzadkie bokobrody, o jakimś wyblakłym, nieokreślonym kolorze, ciężkie powieki. Grube, dobrotliwe wargi, o ile ich nie otwierał, robiły wrażenie sklejonych. Mdły uśmiech. Powolny, cichy człowiek. Wymieniłem nazwiska dwóch moich oficerów, którzy właśnie zeszli na śniadanie. Jednak milcząca postawa Burnsa wyrażała jakby hamowane oburzenie, czego nie mogłem zrozumieć.
Gdy siadaliśmy do stołu, doleciały do moich uszu oderwane wyrazy jakiejś sprzeczki na schodach. Ktoś obcy najwidoczniej chciał zejść, by ze mną porozmawiać, a steward się temu sprzeciwiał.
— Pan nie może się z nim widzieć.
— Dlaczego ja nie mogę?
— Kapitan jest zajęty śniadaniem, mówię panu. Zaraz udaje się na ląd i może się pan zwrócić do niego na pokładzie.
— To nieładnie! Pan wpuszcza…
— To nie moja sprawa.
— O tak, pańska. Każdy powinien mieć takie same szanse. Pan wpuszcza tam tego jegomościa…
Reszty nie dosłyszałem. Po zwycięskim odparciu tamtej osoby, steward zeszedł do nas. Nie mogę powiedzieć, że miał rumieńce — był Mulatem — ale wyglądał na podchmielonego. Podawał półmiski i stał przy kredensie z miną speszonej obojętności, którą miał zwyczaj przybierać, kiedy z czymś przesadził i bał się wpaść w tarapaty. Pogardliwy wyraz, z jakim Burns wodził oczami od niego ku mnie, był nadzwyczajny. Co znowu ugryzło mojego starszego oficera, nie potrafiłem zgadnąć.
Gdy kapitan milczy, nikt nie zabiera głosu; to zwyczaj, przyjęty na okrętach. A ja nie odzywałem się po prostu dlatego, że oniemiałem na widok wspaniałości przyjęcia. Spodziewając się zastać zwykłe morskie śniadanie, ujrzałem ucztę, składającą się z lądowych prowiantów: jaj, kiełbas, masła, wyraźnie nie pochodzącego z duńskiej puszki, kotletów baranich i nawet z półmiska ziemniaków. Od trzech tygodni nie oglądałem prawdziwego, żywego kartofla. Przypatrywałem się im zaintrygowany, a pan Jacobus jawił mi się jako człowiek ludzki, domator i nawet częściowy odgadywacz myśli.
— Proszę ich skosztować, panie kapitanie — zachęcił mnie przyjaznym półgłosem: — wyborne.
— Wyglądają na to — przyznałem. — Przypuszczam, że rosną na tej wyspie?
— O, nie, są sprowadzone. Gdyby tu rosły, byłyby kosztowniejsze.
Martwiła mnie ta głupia rozmowa. Czy były to tematy do dyskusji dla znacznego i bogatego kupca? Pomyślałem, że prostota, z jaką się u mnie rozgościł, miała w sobie coś pociągającego. Ale o czym tu rozmawiać z człowiekiem, przychodzącym do was niespodziewanie po sześćdziesięciu jeden dniach podróży morskiej, z jakiejś całkiem nieznanej wam mieściny na wyspie, której się nigdy przedtem nie widziało? Jakie (poza cukrem) były palące kwestie tej okruszyny ziemi, jej plotki, jej tematy konwersacyjne? Wciągnąć go od razu do rozmowy o interesach byłoby prawie nieprzyzwoicie, lub nawet gorzej: niepolitycznie. Wszystko, co mogłem na razie zrobić, to trzymanie się starego, wyżłobionego korytka.
— Czy jest tu na ogół drogi prowiant? — spytałem, bolejąc wewnętrznie nad banalnością swoich myśli.
— Tego bym nie powiedział — odrzekł spokojnie, w ten swój powściągliwy sposób, jakby oszczędzający tchu i uchylający się od mówienia pod sugestią.
Nie chciał wypowiadać się jaśniej, ale też nie wykręcał się od przedmiotu rozmowy. Spoglądając wstrzemięźliwie na stół (nie chciał nic jeść, chociaż go częstowałem), wszedł w detale co do artykułów spożywczych. Wołowinę sprowadza się w większości z Madagaskaru; baranina oczywiście jest rzadka i trochę za droga, ale mięso koźle jest dobre.
— Czy to z koźlego mięsa te kotlety? — zapytałem czym prędzej, wskazując na jeden z półmisków.
Steward, stojący przy kredensie w sentymentalnej pozie, zrobił nagły ruch.
— Nie, proszę pana, jak Boga kocham, to prawdziwa baranina!
Burns, kończąc śniadanie z oznakami zniecierpliwienia, jak gdyby zrozpaczony swoim przymusowym udziałem w jakimś potwornym błazeństwie, wymamrotał krótką formułkę przepraszającą i wyszedł na pokład. Wkrótce potem drugi oficer usunął z kajuty swoją gładką, czerwoną fizjonomię. Jako, że był po dwóch miesiącach kuchni morskiej, oddał on cześć temu bankietowi z apetytem młodego chłopca. Ale ja nie. Ta uczta śmierdziała mi jakimś wybrykiem. Lecz w każdym razie tak szybkie jej wystawienie było czynem godnym uwagi. Pogratulowałem stewardowi jego zręczności tonem nieco złowróżbnym. Uśmiechnął się błagalnie i czarnymi przebiegłymi oczami błysnął w kierunku gościa w jakiś taki sposób, że nie wiedziałem, co o tym myśleć.
Gość poprosił szeptem o drugą filiżankę herbaty i oszczędnie obgryzał kawałek twardego morskiego suchara. Nie wiem, czy ostatecznie spożył go chociaż cal kwadratowy. Ale tymczasem, jak gdyby niechcący, przedstawił mi pełne obliczenie stanu żniw cukrowych, tutejszych domów handlowych i rynku przewozowego. Cała ta wypowiedź była przesiana wzmiankami na temat różnych ludzi, które były raczej niedomówionymi przestrogami. Ale jego blada, mięsista twarz zachowywała jednostajny, bezbarwny wyraz, jak gdyby nie poczuwała się do łączności ze swoim głosem. Możecie sobie wyobrazić, jak nadstawiałem uszu. Każde słowo było cenne. Moja opinia na temat wartości przyjaźni handlowej uległa zmianie na jej korzyść. Podał mi nazwy wszystkich gotowych do wynajęcia okrętów, wraz z oznaczeniem ich pojemności i z nazwiskami komendantów. Od tego, co stanowiło jeszcze informację handlową, zszedł na plotki portowe. „Hilda” w niewytłumaczalny sposób zgubiła swoje popiersie w zatoce Bengalskiej i jej kapitan jest niezmiernie przejęty tą stratą. On i jego okręt razem się zestarzeli i stary dżentelmen wyobraził sobie, że ten dziwny wypadek jest zwiastunem jego własnego rozpadnięcia się. „Stella” doświadczyła okropnej pogody koło Przylądka: woda zalała pokład i zmyła za burtę starszego oficera. Zaledwie kilka godzin przed zawinięciem do portu zmarło dziecko. Biedny kapitan H. i żona jego byli załamani. Gdyby zdążyli przywieźć je do portu za życia, to prawdopodobnie można byłoby je uratować; ale przez ostatni tydzień nie mieli wiatru, lekkie wietrzyki, i... dziecko mają chować dzisiaj po południu. Przypuszcza, że będę na pogrzebie.
Wzdrygnąłem się.
— Czy uważa to pan za moją powinność? — spytałem.
Uważał stanowczo, że tak. Będzie to przyjęte z wielkim uznaniem. Wszyscy kapitanowie w przystani wezmą udział. Biedny pan H., jest całkiem zwalony z nóg. To dla niego bardzo ciężki cios.
— A pan, panie kapitanie? Przypuszczam, że nie jest pan żonaty?
— Nie, nie jestem żonaty — odpowiedziałem — ani żonaty, ani nawet zaręczony.
W duchu dziękowałem swoim gwiazdom i, podczas gdy on uśmiechał się w zamyśleniu, jak gdyby zastanawiając się nad czymś, wyraziłem mu swoją wdzięczność za wizytę i za ciekawe informacje handlowe, których był mi uprzejmy udzielić. Ale nie powiedziałem nic o swoim zdziwieniu.
— Oczywiście, będę u pana w tych dniach bezwarunkowo — zakończyłem.
Spojrzał ku mnie spod wzniesionych powiek, niby wyraziście, ale jakby usiłując przybrać wyraz jeszcze senniejszy niż przedtem.
— Stosownie do zleceń mojego armatora — dodałem wyjaśniająco. — Otrzymał pan jego list?
Tym razem, prócz wzniesienia powiek, podniósł w dodatku brwi, lecz bez żadnego szczególnego przejawu uczuć. Przeciwnie, uderzyła mnie wtedy jego zupełna niewzruszoność.
— A! Zapewne ma pan na myśli mojego brata.
Teraz ja chciałem powiedzieć „A!”. Ale w moim głosie, mam nadzieję, nie było nic poza grzecznym zdziwieniem, gdy zapytałem, czemu więc zawdzięczam przyjemność...
Sięgnął powolnie do bocznej kieszeni.
— Mój brat to całkiem inna osoba. Ale dobrze mnie znają w tej części świata. Słyszał pan zapewne…
Wziąłem podaną mi kartę. Gruba handlowa karta, na miły Bóg! Alfred Jacobus – tamten był Ernest – kupiec w zakresie wszelkiego rodzaju zaopatrzenia okrętowego! Prowiant solony i świeży, oleje, farby, powrozy, żagle etc., etc. Zawiera umowy na dostawę żywności okrętom po umiarkowanych cenach.
— Nigdy o panu nie słyszałem — powiedziałem porywczo.
Jego charakterystyczna niewzruszoność nie opuściła go.
— Będzie pan zadowolony — powiedział spokojnie.
Ale nie uspokoiło mnie to. Wyczuwałem tu coś w rodzaju podstępu. Jednak sam się oszukiwałem – jeśli w ogóle było tu jakieś oszustwo. Lecz znowu, do diabła, ta bezczelność w zaproszeniu mnie na śniadanie zwiodłaby każdego. I raptem uderzyła mnie myśl: przecież sprowadzenie tych wszystkich artykułów spożywczych jest dla tego jegomościa metodą kupiecką. Powiedziałem:
— Musiał pan dzisiaj niezwykle wcześnie wstać.
Przyznał się z prostotą, że był na wybrzeżu przed godziną szóstą, czekając na wejście mojego okrętu do przystani. Czułem teraz, że w żaden sposób się od niego nie odczepię.
— Jeśli pan myśli, że będziemy żyli na takim poziomie — rzekłem, obrzucając stół gniewnem spojrzeniem — to pan się grubo myli.
— Wszystko będzie w porządku, kapitanie. Ja to doskonale rozumiem.
Nic nie mogło wytrącić go z równowagi. Byłem niezadowolony, ale nie mogłem się bardzo na niego irytować. Podał mi sporo pożytecznych informacji – i oprócz tego był bratem tego bogatego kupca. Wyglądało to dość osobliwie.
Wstałem od stołu i krótko oraz węzłowato powiedziałem, że teraz muszę udać się na brzeg. Natychmiast zaoferował mi korzystanie ze swojej łódki na cały czas mojego pobytu w porcie.
— Używam jej tylko formalnie. Mój człowiek cały dzień jest przy schodkach na ląd. Wystarczy zagwizdać, kiedy tylko będzie panu potrzebne czółno.
I zatrzymując się przed każdymi drzwiami, żeby puścić mnie przodem, w rezultacie wyprowadzał mnie pod swoją strażą. Gdy przechodziliśmy przez pomost, jacyś dwaj obszarpańcy zbliżyli się i w grobowym milczeniu podali mi swoje karty handlowe, które wziąłem, nic nie mówiąc, pod jego ciężkim spojrzeniem. Bezużyteczna i posępna ceremonia. Byli to przedstawiciele innych przekupniów okrętowych, a ten cichy człowiek za mną ignorował ich istnienie.
Rozstaliśmy się na wybrzeżu, kiedy już wyraził swoją niezachwianą wiarę, że często będzie mnie oglądał w swojej „składnicy”. Ma tam dla kapitanów palarnię z gazetami i z pudełkiem „całkiem niezłych cygar”. Pożegnałem go dość mało uprzejmie.
Moi dostawcy przyjęli mnie ze zwykłą fachową serdecznością, ale w ich obliczeniach stan rynku ładunkowego wcale nie przedstawiał się tak korzystnie, jak wynikało ze słów tego niewłaściwego Jacobusa. Naturalnie, byłem skłonny teraz polegać raczej na jego wersji. Zamykając za sobą drzwi prywatnego oddziału biura, pomyślałem sobie: „Hm... Porcja kłamstw. Dyplomacja kupiecka. Oto, jakiego rodzaju rzeczy człowiek musi się spodziewać po powrocie z morza. Chcą mi skontraktować okręt poniżej cen rynkowych”.
W dużym zewnętrznym oddziale, zastawionym biurkami, wstał od stołu i zatrzymał mnie, bawiąc uprzejmą rozmową, szef kancelarii – wysoka, szczupła, wygolona postać, w nieskazitelnie białej odzieży, z krótko ostrzyżoną, czarną głową, mieniącą się tu i ówdzie srebrnym połyskiem. Będą niezwykle szczęśliwi, mogąc mi w czymkolwiek pomóc. Czy nie wpadnę ponownie po południu? Co? Wybieram się na pogrzeb? O, tak, biedny kapitan H.
Na chwilę usympatycznił swoją długą twarz wyrazem bolejącym nad tym, że robocza siła tego świata zmniejszyła się o to dziecko, które zachorowało podczas burzy i umarło wskutek ciszy morskiej. Po czym obnażył zęby w rekinim uśmiechu – o ile rekin może mieć sztuczne zęby – i zapytał mnie, czy już zrobiłem jakiś układzik co do pobytu okrętu w porcie.
— Tak, z Jacobusem — odrzekłem obojętnie. — Wiem, że to brat pana Ernesta Jacobusa, którego zarekomendowali mi moi właściciele.
Bez wielkiego zmartwienia dałem mu odczuć, że nie jestem całkowicie zdany na łaskę i niełaskę jego firmy. Zacisnął wąskie usta z wyrazem powątpiewania.
— Co? — zapytałem. — Czy nie jest bratem?
— O, tak... Nie rozmawiali ze sobą od jedenastu lat — dodał po chwili znacząco.
— Doprawdy! O co im poszło?
— Och, o nic! O nic takiego, o czym warto by wspominać — powiedział z przesadnym protestem. — Ma dość znaczne przedsiębiorstwo. Najlepszy tutejszy dostawca, niewątpliwie. Interes, nie ma co mówić, zupełnie porządny, ale tu ważną rzeczą jest też osobisty charakter, prawda? Pański sługa, panie kapitanie.
Drobnym kroczkiem odszedł do swojego biurka. Bawił mnie. Był podobny do starej panny, urażonej przez jakąś niestosowność. Czy była to niestosowność handlowa? Niestosowność handlowa to kwestia, którą trzeba brać na serio, ponieważ uderza w twoją kieszeń. A może on tylko jest rygorystyczny w sprawach obyczajowych i nie podoba mu się to, że Jacobus sam pełni funkcję własnego ajenta. Lecz znowu, co kraj — to obyczaj. W ludzkim skupisku, tak odosobnionym i tak wyłącznie handlowym, istnieje własny system klas socjalnych.
Koniec bezpłatnego fragmentu.