Uśpieni i martwi - Ann Cleeves - ebook + książka
BESTSELLER

Uśpieni i martwi ebook

Ann Cleeves

4,1

24 osoby interesują się tą książką

Opis

Daj się porwać emocjonującemu kryminałowi autorki „Serii Szetlandzkiej”!

Detektyw Peter Porteous dostaje wezwanie nad jezioro Cranwell, gdzie znaleziono przywiązane do kotwicy ciało. Wszystko wskazuje na to, że zwłoki należą do zaginionego przed wieloma laty Michaela Greya. Życie młodego mężczyzny okazuje się równie tajemnicze, jak okoliczności zgonu. Zaginięcie Michaela zgłoszono dopiero po śmierci jego przybranych rodziców, cztery lata po tym, gdy rozpłynął się bez śladu.

Funkcjonariuszka więzienna Hanna Morton zszokowana przyjmuje wiadomość o odkryciu ciała jej dawnego chłopaka. Prawdopodobnie to ona była tą osobą, która ostatnia widziała go żywego. Otwarcie śledztwa przywołuje dawno pogrzebane wspomnienia, a ją samą czyni podejrzaną w sprawie o morderstwo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (108 ocen)
48
32
22
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zwojtczak

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle Ann Cleeves genialna.
20
karla3177

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
10
elakoza

Całkiem niezła

Uwielbiam książki tej autorki. Przeczytałam wszystkie dostępne na Legimi. Kwartet Szetlandzki był świetny. Vera też urzekała, zwłaszcza postacią głównej bohaterki. Jednak lektura tej ostatniej trochę mnie zmęczyła. Akcja bardzo powoli się rozkręca, pojawia się coraz więcej postaci i czasami można się pogubić. Rozwiązanie przyszło nagle i było trochę zaskakujące.
10
Veronica41pl

Dobrze spędzony czas

Ksiazka, ktorej warto poswiecic swoj czas!
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

„Uśpieni i martwi” to najnowsza propozycja kryminalna brytyjskiej autorki Ann Cleeves. Opadająca woda w jeziorze odsłania znajdujące się w nim od kilkudziesięciu lat zwłoki młodego chłopaka. Autorka nie ma sobie równych w kreowaniu nieoczywistych postaci, które szybko przypadają mi do serca, także finalnie bardzo ciężko się z nimi rozstać. Zafascynowało mnie tajemnicze życie i śmierć ofiary śledztwa Michaela Graya, prowadzący je detektyw Peter Porteous, oraz Hannah, bibliotekarka więzienna, samotna matka krnąbrnej nastolatki. Okazuje się, że ciało z jeziora należy do jej dawnego chłopaka, a ona prawdopodobnie jako ostatnia widziała go żywego, co czyni ją podejrzaną. Uwielbiam styl, w którym pisze Ann Cleeves, powściągliwy, niemalże surowy. Oryginalny pomysł, idealnie przemyślana intryga, realistyczne tło społeczne i obyczajowe. Zagmatwane śledztwo, powoli narastające napięcie i niespieszna, rozważnie poprowadzona akcja. Autorka po mistrzowsku tworzy klimat powieści i za każdym razem...
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Sleeping And The Dead

Copyright © Ann Cleeves, 2021

Copyright © for the Polish translation

by Anna Tomczyk, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska

Marketing i promocja: Marta Kujawa

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta:Marta Akuszewska, Aleksandra Deskur

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Daniel Rusiłowicz

Fotografie na okładce: © VKari | Adobe Stock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-68158-35-9

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

Prolog

 

 

 

 

 

 

 

Miała całe jezioro dla siebie. Zwykle nie ulegała zachciankom, ale w takie poranki czuła, że urodziła się dla wody. Tylko woda, ona i kajak. Byli niczym jedno stworzenie, któraś z tych dziwacznych istot z mitów czytanych w szkole. Ale ona nie była na wpół koniem, tylko na wpół łodzią.

Fartuch miała tak ciasno obwiązany w pasie, że każdy ruch górnej części jej ciała poruszał też kajakiem, a gdyby się wywróciła, nogi miałaby raczej suche. Nie żeby tego dnia się jakoś na to zapowiadało. Słońce wypędzało już pozostałości porannej mgły, a jezioro było nieruchome. Góry odbijały się w tafli aż po dolinę. Pióra jej wioseł ostro przecinały wodę, pchając ją w kierunku brzegu.

Jej poziom znów musiał się obniżyć, bo keje, które dopiero niedawno pojawiły się wzdłuż plaży, zdawały się bardziej wystawać. Odwróciła kajak w ich stronę, po części z ciekawości, a trochę po to, by po prostu opóźnić chwilę powrotu do ośrodka. Jakiś kształt unosił się tuż pod powierzchnią, łagodnie dryfował. Z oddali wydawało się, że to tylko kawałek plastiku. Przechyliła wiosło tak, że jedno pióro było zanurzone, i zaparła się nim w wodzie, żeby zatrzymać kajak. Wciąż zaciekawiona. Nie przestraszona. Czekała, aż muł opadnie. Potem zaczęła się trząść i chwyciła się wolną ręką drewnianego słupa, żeby utrzymać równo­wagę. Tak jakby wpadła wprost do kiepskiego horroru. Ciało dryfujące pod nią przypominało białą niczym wosk, zaczarowaną kukłę.

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

 

 

 

 

 

 

Peter Porteous szedł do pracy. To wciąż była nowość. Podobało mu się wszystko: poprzerastane żywopłoty, śpiew ptaków, krowie łajno zamiast psich kup na drodze. Postanowił, że będzie chodził pieszo, i robił tak codziennie, niezależnie od pogody. Nawet w tym upale. Był człowiekiem rutyny. Na obrzeżach miasta zaglądał do kiosku przy moście, żeby kupić sobie „Independent”. Sprawdzał godzinę na zegarze kościelnej wieży. W biurze wypijał kubek kawy bezkofeinowej i zaczynał przeglądać nocne raporty przed spotkaniem z zespołem o dziesiątej rano. Wiedział, że podczas odprawy nie stanie się nic niepokojącego. Cranford było małym miasteczkiem. Ludzie Petera zajmowali się wielkim terenem, ale rzadko się zdarzało, żeby czuł się przytłoczony wydarzeniami wymykającymi się spod kontroli, jak to bywało na poprzednim stanowisku. Dlatego właśnie przeniósł się do Cranford i dlatego mu się tam podobało. Znał takich, którzy lepiej działali pod presją, ale on nienawidził paniki i chaosu. Stres go przerażał. Zaplanował swoje życie zawodowe tak, by go unikać.

Czekał właśnie, aż zagotuje się czajnik z wodą na jego kawę, kiedy zadzwonił telefon.

– Porteous.

Nie przerywał robienia starannych, zwięzłych notatek na marginesie raportu przy biurku.

– Znaleziono ciało, proszę pana.

Wstrzymał oddech.

– Gdzie?

– W jeziorze. Pokazało się tylko dlatego, że poziom wody tak opadł. Zobaczył je jeden z pracowników Centre.

– Czyli z przyczyn naturalnych?

– Mało prawdopodobne, proszę pana.

– Dlaczego?

– Było przywiązane do kotwicy. Obciążone.

– Czyli… – Czajnik się wyłączył, a Peter, trzymając telefon, zalał wodą granulki kawy. – Morderstwo.

Zapadła krótka cisza. Może sierżant spodziewał się serii rozkazów. Instrukcji oraz poleceń wyrzucanych jedno po drugim. Nic takiego nie nastąpiło.

– Jakieś cechy szczególne? – spytał spokojnie Porteous.

– Nie da się nawet określić płci. Wygląda, jakby ciało leżało tam już dość długo.

– W takim razie nie ma pośpiechu. Nie zrobili niczego durnego i nie próbowali go wyciągać z wody?

– Nie jestem pewien.

– Proszę im powiedzieć, żeby zostawili wszystko, jak jest. Jasne? Doskonale. Wezwijcie patologa. O ile pamiętam, woda ma właściwości konserwujące. Po wyciągnięciu ciało zacznie się bardzo szybko rozkładać. Proszę tego dopilnować.

– Oczywiście, proszę pana.

– Proszę też skontaktować się z Eddiem Stoutem i powiedzieć mu, że spotkam się z nim na miejscu. Aha, sierżancie?

– Słucham, proszę pana.

– Będę potrzebował auta.

Przed wyjściem z biura Peter Porteous dopił kawę i dokończył czytać raport leżący na biurku.

 

 

Jezioro znajdowało się na tyłach miasteczka, było od niego oddzielone małym wzgórzem i szkółką leśną. Okolica nie należała do malowniczych. Wielu starszych mieszkańców pamiętało jeszcze tę dolinę, zanim została zalana, by można było stworzyć w tym miejscu duży zbiornik, i wciąż im się to nie podobało. Mieli wystarczająco dużo wody. Na wyżynach nigdy nie przestawało padać. Niech mieszkańcy miast radzą sobie sami.

Droga prowadząca do jeziora była oznaczona tablicą „Cranwell Village” i znakiem ślepej ulicy. Pod nimi widniał brązowy znak turystyczny z napisem „Cranford Water Adventure Center”. Na Cranwell Village składała się garść domków rozproszonych po obu stronach jednopasmowej drogi. Były tam kościół, pub oraz pensjonat, w którym przed miesiącem Porteous pojawił się na chwilę na imprezie zaręczynowej kolegi z pracy. Dalej droga zakręcała i nagle przed jadącym nią rozciągała się zaskakująca przestrzeń wody, tego poranka lśniącej w słońcu. Jezioro miało obwód długości pięćdziesięciu kilometrów. Dolina była kręta, więc choć Porteous widział przeciwległy brzeg, nie zdołał zobaczyć każdego krańca jeziora. Droga kończyła się parkingiem, który z jednej strony miał spory trawnik z kilkoma stołami piknikowymi. Stojąca tam tablica z mapą wskazywała różne trasy spacerowe i turystyczne. Żwirowa ścieżka wzdłuż jeziora prowadziła nieco dalej na północ, do Adventure Centre, drewnianego budynku w stylu skandynawskim, stojącego wśród drzew. Porteous zaparkował pod tablicą i przestudiował ją, nim ruszył ścieżką.

Sierżant Stout przybył nad jezioro przed nim – jego auto stało na jednym z miejsc dla klientów obok budynku. Miał na sobie, jak zawsze, garnitur i krawat, więc nie pasował do tego miejsca na polanie, wśród drzew, z sosnowymi igłami ścielącymi się u stóp. Obok niego stał wysportowany mężczyzna w średnim wieku, w krótkich spodenkach, czarnej koszulce z czerwonym logo Adventure Centre z przodu oraz gumowych sandałach do chodzenia po górach.

Porteous zawsze podchodził do Stouta z ostrożnością. Spodziewano się, że to ten starszy mężczyzna otrzyma awans na stanowisko, na które przyjęto Porteousa. Cieszył się powszechną sympatią, ale zbyt mało zostało mu do emerytury, żeby awansować.

– Dziękuję, że tak szybko przyjechałeś, Eddie.

Gdy tylko wypowiedział te słowa, pomyślał, że zabrzmiały nieszczerze, zbyt pochlebczo. Stout tylko skinął głową.

– Może mógłbyś nas sobie przedstawić? – dodał Peter.

Stout znów skinął głową. Był niskim, przysadzistym mężczyzną, który potrafił się odezwać, niemal nie poruszając ustami. Byłby z niego świetny brzuchomówca, chociaż Porteous nigdy go w ten sposób nie skomplementował.

– To Daniel Duncan. Jest dyrektorem Adventure Centre. Jeden z jego instruktorów znalazł ciało.

Porteous wyciągnął dłoń. Duncan uścisnął ją niechętnie.

– Może mógłbym z nim porozmawiać? – odezwał się Porteous.

– Z nią – poprawił Duncan. – Helen Blake. Jest trochę wstrząśnięta.

– W takim razie dajmy jej chwilę. Czy jesteśmy w stanie zobaczyć coś z brzegu?

Z miejsca, w którym stali, widok na jezioro zasłaniały drzewa. Duncan poprowadził ich ścieżką na tył budynku, do miejsca, w którym znajdowało się sześć jolek Mirror i stojak z kajakami. Betonowa pochylnia zsuwała się łagodnie do wody. Dyrektor szedł bardzo szybko, oddalając się od nich sprężystym krokiem, jakby miał nadzieję, że da się tę sprawę załatwić od razu.

– Tego nam tylko brakowało – powiedział wściekle. – Działamy zaledwie od trzech lat i dopiero w tym sezonie odnotowaliśmy jakiekolwiek zyski.

– Ale ten budynek musi tu stać dłużej.

Wyglądał na zniszczony. Na dachu widać było porosty.

– Ma prawie dziesięć lat. Należał kiedyś do rady, ale po ostatnich cięciach musieli go sprzedać. Wtedy go przejąłem.

– Co tu było wcześniej?

Duncan wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia.

– Kiedyś pole dla kamperów – wtrącił Stout. – Taki ośrodek wypoczynkowy. Wydaje mi się, że właściciele splajtowali. Ale tego drewnianego budynku wtedy tu nie było, drzewa też mocno urosły od tamtego czasu. Bliżej ścieżki mieli recepcję i bar. Z cegły i betonu. Brzydki budynek. Pamiętam, jak go burzyli.

Porteous oparł się o kamienną ścianę oddzielającą parking dla łodzi od brzegu. Pachniało wysuszonym błotem. Lekki wietrzyk poruszał wodą, ale on sam go nie poczuł.

– Gdzie pani Blake znalazła ciało?

Duncan wskazał na gnijący drewniany pal wystający z wody jakieś trzydzieści metrów od muru.

– Odkąd utworzono ten zalew, nie mieliśmy tak suchego lata. Stan wody jeszcze nigdy nie był tak niski. Jak długo tu pracuję, te słupy nigdy nie stały odsłonięte. Pokazały się dopiero parę tygodni temu. Chyba podtrzymywały kiedyś jakiś pomost. Ciało znajduje się obok tego ostatniego słupa.

– Więc pewnie zostało obciążone i zrzucone z pomostu? Zanim się zawalił?

Duncan znów wzruszył ramionami, jakby chciał się zdystansować wobec dochodzenia.

Porteous się poddał i odwrócił do Stouta.

– Pewnie nie pamiętasz, kiedy pomost się zawalił? To pomogłoby nam określić, z jakim przedziałem czasowym mamy do czynienia.

– Nie wydaje mi się, żeby on się zawalił. Zdaje się, że rada zburzyła go, kiedy budowano Adventure Centre. Nie chcieli, żeby dzieciaki się potopiły.

Porteous zacisnął usta, jakby gwizdał.

– Czyli mówimy tu o ciele sprzed dziesięciu lat. Przynajmniej. Kiedy ukończono ten zbiornik?

– W sześćdziesiątym ósmym. W tym roku sprowadziliśmy się tu z Bet.

– W takim razie musimy wziąć pod uwagę ponad dwadzieścia lat, jeśli założymy, że ciało jest tam od dziesięciu. Samo przejrzenie wszystkich raportów dotyczących osób zaginionych będzie koszmarem. – Porteous nie mówił tak, jakby rzeczywiście był to koszmar. Jego głos nagle zaczął brzmieć radośniej. – Nie przychodzi ci do głowy żadne oczywiste nazwisko kandydata na ofiarę?

Eddie słynął ze swojej pamięci i wiedzy o lokalnej społeczności. Według oficera dyżurnego przed snem czytywał kronikę wydarzeń tutejszej gazety.

– Daj pan spokój. Nie znamy wieku ani płci. Nie jestem cudotwórcą.

– Mówiono mi co innego.

Duncan odszedł od nich i wciągał na wózek jedną z jolek. Porteous dołączył do niego, ale nie zaproponował pomocy.

– Jak głęboko tu jest?

– Brzeg w tamtym miejscu jest stromy, więc zwykle bardzo głęboko. Ten słup musiał się kiedyś złamać, bo pomost byłby na pewno wyżej. Woda jest też mętna. Ale w tym roku… pewnie dałoby się tam przejść w woderach.

– Dziękuję. Zobaczymy, jak zespół kryminalistyczny będzie chciał to wykorzystać.

Porteousowi jakoś trudno było wyobrazić sobie Carvera, patologa, w woderach. Był to elegancki mężczyzna ze słabością do ekstrawaganckich krawatów i kamizelek. Jego włosy miały głęboki, lśniący czarny kolor, który nie mógł być naturalny. Nawet papierowy teletubisiowy kombinezon, który nosił, pracując na miejscu zbrodni, nadawał mu wygląd schludnego i próżnego.

– Zaczekasz tu na pana Carvera, Eddie? Ja sprawdzę, czy pani Blake zechce odpowiedzieć na kilka pytań. Panie Duncan, jeśli nie ma pan nic przeciwko…

Dyrektor jakby na początku nie dosłyszał. Skończył zwijać linę, wyprostował się, a potem niechętnie ruszył w kierunku budynku. Porteous poszedł za nim.

– Skąd mają państwo klientów?

– To chyba nie jest istotne dla waszego dochodzenia? Skoro ciało jest tak stare, jak pan podejrzewa? – Zatrzymał się tak nagle, że Porteous prawie na niego wpadł. – Przepraszam, to było nieuprzejme. Włożyłem w to miejsce wszystko, co mam. Martwię się. Latem większość naszych klientów to dzieciaki, których rodzice uważają, że powinny robić coś więcej, niż tylko całymi dniami siedzieć przed komputerem. W tej chwili cały kompleks został wynajęty przez szkolną wycieczkę. Zaczynamy też przyciągać coraz więcej dorosłych grup, firmy szukają szybkich rozwiązań na imprezy integracyjne.

Otworzył podwójne drzwi do korytarza wyłożonego boazerią, w którym znajdowało się kilka krzeseł, automat telefoniczny i drugi z napojami.

– Helen jest tam, w świetlicy. Będę w moim biurze, gdyby mnie pan potrzebował.

Helen Blake okazała się grubokościstą rudą dziewczyną po dwudziestce. Jej twarz wciąż jeszcze była pozbawiona koloru, więc plamy piegów na nosie i policzkach wydawały się posiniałe i bardzo wyraźne. Siedziała sama.

– Gdzie się podziali pani podopieczni?

Miał nadzieję, że żartobliwy ton ją pokrzepi, ale ona podniosła wzrok przestraszona i trochę kawy z kubka, który trzymała w rękach, wylało jej się na dżinsy.

– Pojechali rano na rajd konny.

– Normalnie byłaby pani z nimi?

– Nie. Ja zajmuję się tylko sportami wodnymi. – Zaśmiała się chrapliwie. – Raz próbowałam jeździć konno. Zrobił mi się odcisk na tyłku, a ten potwór mnie ugryzł.

– Od jak dawna pani tu pracuje?

Chciał, żeby trochę się rozluźniła, nim przejdzie do trudniejszych pytań.

– To mój pierwszy sezon. Studiowałam wychowanie fizyczne na uniwersytecie. Moją pasją są kajaki. Biorę udział w zawodach. Mam nadzieję na ścieżkę olimpijską.

Odstawiła kubek kawy na niski stolik. Ręka przestała jej drżeć.

– Podoba się tu pani?

– Tak, jest w porządku. Dan Duncan mógłby co prawda być trochę bardziej wyluzowany, ale jak zawsze powtarza, dużo w to miejsce zainwestował.

– Czy dziś rano miała pani ze sobą na wodzie grupę?

– Nie, dzięki Bogu. Codziennie przed śniadaniem trenuję sama. To jedna z zalet tej pracy.

– Czy może mi pani dokładnie opowiedzieć, co się stało?

– Właśnie wracałam. – Wyrzucała z siebie słowa bez tchu. – Nigdy nie zabieram uczniów blisko starego pomostu. To byłoby kuszenie losu. Mogliby utknąć albo uderzyć w jakieś podwodne deski i się wywrócić. Chyba byłam zaciekawiona. Wydaje się, że z dnia na dzień w jeziorze jest mniej wody, i chciałam sprawdzić, co jeszcze może się spod niej wynurzyć. Nie spodziewałam się ciała. Wyglądało na to, że unosiło się tuż pod powierzchnią. Było bardzo białe. Prawie nie jak człowiek. W ogóle nie przypominało człowieka.

Zadrżała i podciągnęła sobie kolana do piersi, a potem objęła je ramionami.

– Widziała pani kotwicę?

– Wtedy nie. Była pokryta mułem. Opuściłam wiosło, żeby zatrzymać kajak, i ruch wody oczyścił ją na tyle, żebym mogła zobaczyć kształt. Wtedy wróciłam. Nie mogłam dłużej na to patrzeć. Dan zadzwonił po policję. Dwóch mężczyzn wypłynęło na naszych jolkach. Może mi nie wierzyli. Może myśleli, że to sobie wyobraziłam. Wolała­bym, żeby tak było.

– Musieli sprawdzić – wyjaśnił łagodnie.

– Co się teraz stanie?

– Czekamy na zespół medycyny śledczej.

– Nie będę musiała tego znowu oglądać, prawda?

– Oczywiście, że nie.

– Nie mogę znieść myśli, że on tam cały czas był i nikt z nas nie zdawał sobie z tego sprawy. Tak jakby nikt nie zauważył jego braku. Jakby nikogo nie obchodził.

O ile to był on, pomyślał Porteous. Gdy mówiła, patrzył nie na nią, lecz za nią, na widok z wysokiego okna na zewnątrz. Na podjeździe parkował range rover Carvera. Patolog zostawił go elegancko obok minibusa należącego do ośrodka i wysiadł. Z tylnego siedzenia wyjął parę gumowych woderów. Były nieskazitelne i lśniące, czarne jak jego włosy.

Porteous zasłonił dłonią lekki uśmieszek.

– O której wrócą dzieciaki?

Nie chciał mieć widowni z rozchichotanych i wytykających ich palcami nastolatków.

– Dopiero późnym popołudniem. Zabrali ze sobą jedzenie na piknik. – Powiodła oczami za jego wzrokiem. – Jest pan zajęty. Proszę się o mnie nie martwić. Wszystko jest w porządku.

 

 

Później on, Stout i Carver wsiedli do range rovera, żeby porównać swoje notatki. Patolog miał ze sobą srebrną butelkę termiczną z kawą, którą im podawał, za każdym razem wycierając kubek papierową chusteczką, jak ksiądz podczas komunii.

– Doprawdy – powiedział tym nadętym tonem, który sprawiał, że niektórzy ze współpracowników Porteousa chcieli mu przyłożyć. – To niezwykle interesujące. Oczywiście o tym czytałem, ale widzę to po raz pierwszy.

– Co takiego?

Peter poznał Carvera, kiedy pracował jeszcze w mieście, i wiedział, że należy wykazać wobec niego cierpliwość. Ten człowiek był dobrym patologiem i zwykle dawało się go namówić, żeby przykładał się do pracy. W zamian za to Porteous był w stanie wiele znieść.

– Tłuszczowosk, tak to się nazywa. Powstaje w wyniku zmydlenia. Dosłownie wytworzenia mydła. Tak woda działa na tłuszcz zgromadzony w ciele. Jeden z pierwszych patologów opisujących ten proces powiedział, że wygląda to tak, jakby ciało było pokryte baranim łojem. Wyjątkowo trafne, na pewno się tu ze mną zgodzicie. Czasami tłuszczowosk konserwuje organy wewnętrzne. Oczywiście nie mogę tego stwierdzić przed wykonaniem sekcji. Przeprowadzę ją jak najszybciej, jeśli się da, to jeszcze dziś po południu. Nie zdziwiłbym się, gdyby moi współpracownicy chcieli mi towarzyszyć. – Wziął mały łyczek swojej kawy. – Naprawdę nie mogę się doczekać.

 

 

 

 

Rozdział drugi

 

 

 

 

 

 

 

Porteous mieszkał w stodole rozmiarów kościoła, która została przerobiona na trzy lokale. Miał dla siebie całe najwyższe piętro. Odsłonięte krokwie podpierały skośny dach. Były tam dwa wysokie okna wychodzące na pola. Od czasu do czasu, kiedy było dobre światło, widział w oddali błysk jeziora, tak jak dzieci wyobrażają sobie mignięcie morza. Na jednej ścianie odsłonięto kamienie, pozostałe otynkowano i pomalowano wapnem. Na tych ścianach wisiały zbierane przez niego obrazy. Zawsze chodził na końcoworoczne wystawy studentów sztuk pięknych na uniwersytecie w mieście. Zwykle znajdował tam coś, co mu się podobało.

Był wczesny wieczór. Porteous nie wierzył w niepotrzebne nadgodziny. Robiło mu to zamieszanie w budżecie, a zadania, które normalnie zmieściłyby się w ciągu ośmiu godzin, nagle się komplikowały i wydłużały, by wypełnić dozwolony czas nadgodzin. Dziś wieczorem, mimo znalezionego w jeziorze ciała, wysłał swój zespół do domu o zwyczajnej porze. I tak nie mogli niczego zdziałać, dopóki zwłoki nie zostaną zidentyfikowane. Poza tym chciał, żeby rano jego ludzie byli spokojni i rozsądni. Nie cierpiał nerwowej, gorączkowej atmosfery, jaka często towarzyszyła sprawom morderstw. Sprzyjała utracie racjonalnej oceny sytuacji. Tak jakby było coś heroicznego w obsesji na punkcie jednej ofiary, jednego napastnika, w braku snu, w gorliwości podsycanej alkoholem. On sam jednak zabrał pracę do domu. Wniósł po schodach sześć wielkich pudeł z dokumentami. Były w nich liche kopie raportów o zaginięciach zgłoszonych pomiędzy sześćdziesiątym ósmym a osiemdziesiątym piątym rokiem. Ostatnie pięć interesujących go lat, między osiemdziesiątym szóstym a dziewięćdziesiątym, zostało zdigitalizowane i zamierzał zajrzeć do nich rano.

Wcześniej uczestniczył w sekcji wykonywanej przez Car­vera. Rzeczywiście, zgodnie z przewidywaniami patologa, zebrała się spora widownia. Niski mężczyzna grał przed nimi, stroszył piórka, rzucał naukowe żarty, które dla Porteousa znaczyły niewiele, ale wywoływały chichot wśród jego współpracowników.

Peter robił staranne, stenograficzne notatki, uważnie słuchając narracji Carvera. Patolog zachowywał się jak magik na scenie i w jego sugestiach, przypuszczeniach oraz zaskakujących odkryciach było prawdopodobnie równie wiele informacji co w ukończonym oficjalnym raporcie. Porteous położył swoje notatki na malowanym stole pod jednym z okien i poszedł do maleńkiej kuchni zrobić herbatę. Lubił pić słabą earl grey z plasterkiem cytryny. Nalał kilka kropel z dzbanka, ucieszył się, że już się zaparzyła, po czym napełnił sobie kubek. Następnie wrócił do notatek i przetłumaczył je sobie w głowie.

Carver potwierdził, że ciało leżało pod wodą przynajmniej od pięciu lat. Ofiarą był młody chłopak pomiędzy szesnastym a dwudziestym piątym rokiem życia. Miał metr siedemdziesiąt siedem wzrostu i pomimo tłuszczowosku, który zwykle pojawiał się, gdy ofiara miała sporo tkanki tłuszczowej, był szczupłej budowy. Carver był tym faktem bardzo przejęty, uważał, że to może zasłużyć na wzmiankę w czasopiśmie naukowym. Pod twardą, białą warstwą tłuszczowosku zachowało się dość organów, by Carver mógł określić przyczynę śmierci. Denat został ugodzony ostrym narzędziem. Nożem z krótkim, ale nietypowo szerokim ostrzem, jakimś sztyletem. Zadano mu cios w plecy. Krótki ruch w górę, prosto w serce. Albo sprawca dobrze wiedział, co robi, albo miał dużo szczęścia.

Po stwierdzeniu tego Carver spojrzał na kolegów i się uśmiechnął. „Moi drodzy, pewnie się ze mną zgodzicie, że to bardzo egzotyczne, bardzo teatralne jak na naszą małą mieścinę wśród wzgórz”.

Ciało zostało przywiązane do kotwicy kawałkiem nylonowej liny, która obejmowała je w pasie. Chłopak był ubrany, jednak większość jego odzieży zgniła, zostały z niej tylko strzępki. Zachowano te fragmenty i zajęli się nimi detektywi śledczy. Miał na sobie buty z cienkiej skóry lub zamszu. Na nadgarstku znaleziono plecioną skórzaną bransoletkę, która wyglądała na zrobioną własnoręcznie. Może ze sznurówki.

W tym momencie Porteous przerwał na chwilę rozważania i wziął łyk herbaty. Sam był dzieckiem w latach siedemdziesiątych. Jego jedyny brat był dziesięć lat starszy i teraz Peter przypomniał sobie, jak zwykle przygotowywał się do wieczornego wyjścia. Widział go dość wyraźnie, stojącego przed lustrem w pokoju ich rodziców, jedynym wysokim w całym domu. Brat miał szerokie spodnie, zamszowe trzewiki i zamszową kurtkę z frędzlami. Na szyi nosił rzemyk z drewnianymi koralikami. Bransoletka ofiary sugerowała Porteousowi modę lat siedemdziesiątych. Końcówka epoki dzieci kwiatów. Nie punk ani nie new romantic.

Zanotował to sobie i czytał dalej.

Ofiara miała jakieś ubytki w uzębieniu – Carver obwieścił to, jakby zebrani powinni być mu za to wdzięczni. Porteous zdecydowanie był. Po tych wszystkich latach oferowało to największą szansę na poprawną identyfikację zwłok. Brakowało śladów poważnych zabiegów dentystycznych – jeden usunięty ząb i dwie małe plomby – ale na pewno powstał jakiś zapis, może nawet robiono chłopakowi rentgen. Nie mieli gwarancji, że ten dentysta nadal pracuje ani że zachowano te materiały, ale przynajmniej był to jakiś trop. Porteous pomyślał, że przynajmniej jego zespół będzie miał coś do roboty następnego dnia. Lubił dawać im zajęcie.

Oparł się i nalał resztę herbaty z dzbanka do swojej dużej niebieskiej filiżanki – części kompletu herbacianego, który sam sobie sprezentował, gdy sprowadził się do tej stodoły. Przeciągnął się zadowolony. Dlatego właśnie poszedł do pracy w policji. Nie żeby ocalić świat. Nie żeby ścigać się po wiejskich drogach szybkimi autami ani dumnie kroczyć w mundurze ulicami miasta. Tylko po to, żeby zaprowadzić porządek, rozwiązywać problemy, zrozumieć.

Odłożył notatki z sekcji na bok i przysunął sobie pierwsze pudło z dokumentami, smakując ten moment wyczekiwania przed jego otwarciem. To właśnie uwielbiał, takie precyzyjne i staranne układanie faktów. Nigdy nie rozumiał, dlaczego jego współpracownicy uznawali tego typu pracę za nużącą.

Każdy z raportów był małą ludzką tragedią, opowiedzianą wprost, z godnością, bez ozdobników. Peter podzielił je najpierw ze względu na płeć i wiek zaginionego, odrzucając kobiety z depresją w menopauzie, starszych uciekinierów z domów opieki, pojedynczych, rozdzierających serce dziesięciolatków, którzy poszli się bawić do kolegi i nigdy nie wrócili. Mimo wszystko została mu jeszcze cała góra papierzysk. Większość raportów o osobach zaginionych dotyczyła młodych mężczyzn. Opuszczali domy przez problemy w szkole, kłótnie z rodzinami albo w poszukiwaniu ciekawszego życia. Porteous wiedział, że większość z nich wracała lub nawiązywała kontakt. Krewni czuli po prostu ulgę, że mogą przestać panikować, i nie myśleli o tym, by informować policję o powrocie zaginionego.

Peter wciągnął się w to zadanie i nie potrafił odpuścić. Planował tylko posegregować dokumenty, ale zaczął dzwonić pod numery kontaktowe krewnych. Jak można było przewidzieć, niektóre osoby przeprowadziły się lub zmarły, ale Cranford należało do takich miasteczek, w których wszyscy się znali. Podawano mu inne numery telefonów, proponowano kolejne nazwiska. Ludzie chcieli rozmawiać. Porteous cierpliwie słuchał opowieści o chłopakach, którzy w młodości łobuzowali, ale wyszli na ludzi, pokończyli studia, ustatkowali się, pozakładali rodziny. Najgorsze były telefony do rodzin, których chłopców nadal nie odnaleziono i nie nawiązali oni dotąd żadnego kontaktu. Porteous słyszał w starszych głosach nerwową nadzieję.

– Czy to znaczy, że są jakieś wieści?

– Nie, nie – odpowiadał łagodnie. – Sprawdzam tylko stare dokumenty.

Niektórzy słyszeli już w lokalnym radiu o odnalezieniu ciała w jeziorze i połączyli fakty.

– Ale to nie mógł być nasz Alan – powiedział ktoś. – On świetnie pływał.

Peter przerwał, kiedy słońce zaszło i zrobiło się za ciemno, żeby odczytywać nagryzmolone nazwiska i numery na papierze ksero. Doszedł do osiemdziesiątego roku. Gdyby nic nie wynikło z nazwisk, które odłożył sobie na bok, zamierzał sprawdzić dokumenty dotyczące zaginięć pomiędzy osiemdziesiątym a dziewięćdziesiątym, ale uznał że zaszedł już dość daleko. Miał w głowie obraz tej ofiary. Chłopaka będącego nastolatkiem w latach siedemdziesiątych, niedługo po tym, jak jezioro zostało utworzone, który nosił zamszowe trzewiki i skórzaną bransoletkę ze sznurówki, ugodzonego w plecy.

Wstał i wcisnął włącznik światła. Pokój oświetliły punktowe lampy zamontowane na belkach dachowych. Spomiędzy krokwi rzucały cienie na gołą, drewnianą podłogę.

Peter był głodny. Uwielbiał gotować; proces obierania i siekania go relaksował. Jednak tego dnia miał ochotę na coś szybkiego i zwyczajnego. Napełnił garnek ze stali nierdzewnej wodą na spaghetti, następnie podsmażył czosnek i papryczki chilli na oliwie i posypał to wszystko świeżo startym parmezanem. Jadł, jakby nie widział jedzenia od kilku dni, pakował je do ust łyżką i widelcem. Siedział przy tym samym stole, przy którym wcześniej pracował, i wyglądał przez niezasłonięte okno na światła, jedyne, co pozostało po widoku na drogi i zabudowania. Potem nalał sobie kieliszek wina.

Lubił kłaść się spać wcześnie, ale tego wieczoru nie mógł przestać myśleć o śledztwie. Uznał, że jest równie okropny co ci jego macho koledzy, którzy chwalili się nieprzespanymi nocami spędzanymi na uganianiu się za poszukiwanymi. Wciąż z kieliszkiem w dłoni przeczytał swoją skróconą listę kandydatów, z nadzieją, że wychwyci jakieś drobne szczegóły, które pokierują go do poszukiwanego mężczyzny.

Oceniał ich jak facet robiący zakłady, który typuje konia z listy, kierując się faktami, doświadczeniem i podejrzeniami. Miał trzech. Potem wybrał jeszcze kilkunastu, na wypadek gdyby nie poszczęściło mu się z tą pierwszą grupą. Ułożył przed sobą trzy kartki w kolejności alfabetycznej i odczytał je ponownie.

Pierwszym typem był Alan Browsncombe, ten, co potrafił świetnie pływać. Jego rodzice nadal mieszkali w Cranford. Pochodzili z West Country i planowali tam wrócić na stare lata, ale nawet po przejściu na emeryturę zostali – „bo w przeciwnym wypadku skąd Alan miałby wiedzieć, gdzie nas szukać?”.

Porteous rozmawiał z matką. Pracowała wcześniej w stołówce szkoły podstawowej w Cranwell Village. Ojciec był zatrudniony w British Gas i przyjął odprawę po prywatyzacji firmy. Pani Brownscombe dokładnie pamiętała, co się stało, kiedy zniknął Alan. Klepała tę historię z pamięci, słowo po słowie, jak ulubioną bajkę na dobranoc powtarzaną w kółko dziecku. Był najstarszym z trójki rodzeństwa, bystrym chłopakiem i pojechał na uniwersytet w Leeds uczyć się elektromechaniki. Nigdy wcześniej nie opuszczał domu. Może za nim tęsknił. Może te studia były bardziej wymagające, niż się spodziewał. W każdym razie kiedy udało jej się do niego dodzwonić, wyczuła, że był nieszczęśliwy. Zaginął w Wielkanoc. Miał dziewiętnaście lat. Doszło do tego w siedemdziesiątym ósmym roku, co trochę wychodziło poza ramy czasowe określone przez Porteousa, ale niedużo. Alan wrócił do domu na święta i dostał pracę na polu kamperowym nad jeziorem, sprzątał przyczepy przed rozpoczęciem sezonu, wykonywał drobne naprawy. Jednego dnia wyszedł do pracy i nigdy się w niej nie pojawił. Nie zabrał ze sobą niczego poza kanapkami z serem i ogórkiem, które matka przygotowała mu na lunch. Z tego, co wiedzieli, nie miał żadnych pieniędzy. Nie wrócił na uczelnię i już nigdy go nie zobaczyli.

– Mówi pani, że był nieszczęśliwy – zagadnął Porteous, rozmawiając z jego matką.

Jej akcent z West Country przetrwał te wszystkie lata nienaruszony. Gdyby mógł jej powiedzieć, co się stało z jej synem, nawet gdyby on nie żył, poczułaby, że może wrócić do domu. Chciał jej pomóc.

– Czy to możliwe, żeby chorował na depresję?

– Nie wiem. Wtedy się nie myślało o takich rzeczach. Nie w odniesieniu do dziewiętnastoletnich chłopaków. I był z nami w domu. Nie odesłalibyśmy go z powrotem, gdyby nie chciał jechać, niezależnie od tego, co tam wygadywał jego ojciec.

Wzrost i budowa pasowały do ciała znalezionego w jeziorze. Kobieta podała Porteousowi nazwisko dentysty Alana, nie pytając nawet, po co mu ta informacja.

Zaginięcie Michaela Greya zgłoszono dopiero po tym, jak zmarli jego rodzice zastępczy i próbowali się z nim skontaktować wykonawcy ich testamentów. Zostawili mu mały domek, w którym mieszkali. Miałby wtedy dwadzieścia dwa lata, ale kiedy pracownicy kancelarii próbowali go namierzyć, odkryli, że nikt go nie widział, odkąd skończył osiemnaście lat; to byłoby w siedemdziesiątym drugim roku. Dziwna sprawa, ale Porteous starał się jej zbyt głęboko nie interpretować. Opieka społeczna nie brała za bardzo odpowiedzialności za dzieciaki w rodzinach zastępczych, kiedy już skończyły szesnaście lat. Przenosiły się do półświatka niechętnie wynajmowanych mieszkań, hosteli i na podłogi w sypialniach kumpli. Gdyby wykonawcą testamentu miał być najbliższy krewny, to pewnie nikt by nawet nie próbował szukać tego chłopaka. Może pod jego nieobecność czerpali zyski z tego domu. Opis był niejasny. Porteous odniósł wrażenie, że osoba zgłaszająca zaginięcie Michaela nigdy go nawet nie widziała. Nie wykluczało to faktu, że mógł on być tym martwym chłopakiem w jeziorze, ale nic na to nie wskazywało. W jego teczce nie było niczego przydatnego, nawet zdjęcia.

Carl Jackson mieszkał trzydzieści kilometrów od Cranford z rodzicami, którzy hodowali owce po drugiej stronie jeziora. Uśmiechał się szczerbatym uśmiechem ze szkolnego zdjęcia załączonego do dokumentów. Miał szesnaście lat i niepełnosprawność intelektualną, a funkcjonariusz przyjmujący pierwsze zgłoszenie o zaginięciu opisał go jako „niedorozwiniętego umysłowo”. Ze względu na to zarządzono wielkie poszukiwania, w które zaangażowano nie tylko policję, ale też ratowników górskich i cywili. Chodził do Centrum Kształcenia Dorosłych i codziennie z końca wiejskiej drogi odbierał go autobus zwożący wszystkich podopiecznych z okolicy. Jego rodzice nie byli już najmłodsi, a pracownicy centrum określali ich jako nadopiekuńczych. Zwykle jedno z nich czekało razem z synem na autobus rano, a następnie odbierało go po południu. By zachęcić Carla do niezależności, zasugerowano, by sam przechodził te pół kilometra drogą. Co się mogło stać? Droga prowadziła wyłącznie do gospodarstwa, niemożliwe, żeby się zgubił. A jednak trzeciego dnia tej próby niezależności nie wrócił do domu. Jego rodzice nie czekali nawet trzydziestu minut, nim wyszli go szukać. Dwie godziny później zawiadomili policję. Wydawało się, że chłopak rozpłynął się w powietrzu.

Porteous zadzwonił pod numer kontaktowy bez wielkiej nadziei. Jacksonowie byli po pięćdziesiątce, gdy Carl zaginął w sześćdziesiątym dziewiątym. Telefon odebrała auto­matyczna sekretarka. „Witamy w Balk Farm Computing. Niestety w tej chwili nikt nie może odebrać telefonu…” Gospodarstwo zostało sprzedane młodym inwestorom, ziemię podzielono. Działo się tak z wieloma podgórskimi gospodarstwami na północy Anglii. Tak samo było z miejscem, w którym mieszkał Porteous.

Spojrzał jeszcze raz na zdjęcie. Carl był ubrany w kraciastą koszulę, sztruksowe spodnie i ręcznie dziergany sweter z dekoltem w serek. To strój starego człowieka. Trudno sobie wyobrazić, żeby nosił do tego hippisowską skórzaną bransoletkę.

Wolnostojący zegar w domu wybił pół do pełnej godziny. Pół godziny po północy. Porteous wypłukał kieliszek, zatkał butelkę korkiem i wstawił ją do lodówki. W łóżku poświęcił dziesięć minut na ćwiczenie oddechowe, które zwykle pomagało mu się odprężyć, ale spał niespokojnie, nawiedzały go ziarniste zdjęcia Carla Jacksona i Alana Brownscombe’a, a także obrazy zatłuszczonego, białego ciała w kostnicy oraz uśmiechu Carvera.

 

 

 

 

Rozdział trzeci

 

 

 

 

 

 

 

Usiedli w biurze Porteousa, tak małym, że prawie dotykali się kolanami, i usiłowali się jakoś dogadać.

Eddie Stout widział, jak przełożony wynosił poprzedniego wieczoru pudła z dokumentami, i zastanawiał się, co jest grane. Czy ten facet miał jakąś manię kontroli? To nie były jego zadania. Nie ufał reszcie zespołu? Ale Eddie był chrześcijaninem, pełnił świecką posługę w kręgu metodystów i co niedziela wygłaszał dla grupki starszych pań kazania w smaganych wiatrem kapliczkach w górach, musiał więc wybaczyć Porteousowi, że został awansowany zamiast niego, i starał się być wyrozumiały. Peter widział, że nie było to dla niego łatwe. Teraz panowała między nimi niezręczna cisza.

Porteous lubił Stouta. Może byłoby łatwiej, gdyby ten mężczyzna był mniej serdeczny i szczodry. Dlaczego Eddie tak bardzo się starał? Zaraz po przyjeździe Porteousa zaprosił go do siebie na obiad – był to gest przyjaźni, którego Peter nie mógł odrzucić. Tamto popołudnie okazało się nieoczekiwanie przyjemne, ale Porteous czuł, że rozczarował gospodarza, bo za mało się starał. Przyniósł w podarunku kwiaty i czekoladki zamiast wina. Metodyści chyba nie piją? Okazało się jednak, że w dzisiejszych czasach piją i po kilku szklankach domowego piwa Stout się odprężył – wyglądał niemal jak wyjęty z powieści Dickensa, kiedy tak siedział w wielkim fotelu, pykając fajkę, otoczony rodzinnymi pamiątkami. Porteous wypił niewiele i cały czas trzymał dystans.

Żona Stouta, Bet, była pulchna i zachowywała się po matczynemu. Mieli dwójkę dorosłych dzieci, które same już założyły rodziny i dorobiły się potomstwa, a ich zdjęcia stały na kominku oraz parapetach. W domu mieszkała też Ruthie, najmłodsza latorośl Stoutów, młodsza o co najmniej dziesięć lat od rodzeństwa, szalona nastolatka z krótkimi włosami, która zjadła razem z nimi i opowiadała im historie ze szkoły. Później wyszła na imprezę z chłopakiem, ale najpierw mocno przytuliła ojca na pożegnanie.

– Nie ma pan rodziny? – spytała Bet, jakby to był jakiś brak w życiu Petera, powód do litowania się nad nim i wynagradzania mu tego pocieszającymi zapiekankami i gęstymi budyniami.

Pokręcił głową.

– Nigdy się nie ożeniłem.

Widział, że popatrzyli po sobie, i rozpoznał ich myśli. Najpierw zastanawiali się, czy może nie jest jednym z nich – chrześcijaninem. Może takim bardzo entuzjastycznie religijnym, odrodzonym, czekającym na właściwą dziewczynę. To mogłoby wyjaśniać jego opory przed pójściem do pubu po pracy, niechęć do przeklinania i żartów na temat kobiet. Ale nie – on nie używał właściwych zdań, rozpoznawczych gestów, takich jak masoński uścisk dłoni. Nie ujawnił się z niczym takim.

Potem więc zastanawiali się, czy może nie jest gejem. Do tego też był już przyzwyczajony. W taki sposób jego koledzy z pracy tłumaczyli sobie rzekomy celibat, uwielbienie dla sztuki i teatru. Słyszał te docinki i żarty, ale nigdy na nie nie odpowiadał. Eddie i Bet mu nie docinali – byli na to zbyt uprzejmi i tolerancyjni. Ale czuli się oszukani, bo się przed nimi nie otworzył, a byli tacy ciekawi. Potem na pewno spytali Ruthie, co o tym wszystkim myśli. Porteous zastanawiał się, co im odpowiedziała.

Teraz w biurze, siedząc tak blisko Eddiego, że czuł zapach tytoniu, nagle poczuł chęć, żeby się wytłumaczyć. Tak jakby rozmawiał z księdzem albo psychiatrą: „Dziesięć lat temu miałem załamanie nerwowe. Stres. Teraz tego unikam. Wiesz, lepiej zapobiegać niż leczyć. I przyjmuję leki. Lubię w życiu porządek, przewidywalność. Dlatego jestem sam. Dzięki temu mam kontrolę nad tym, co się dzieje. Choroby psychiczne są częste w mojej rodzinie. Mój ojciec był stuknięty, rzucił się z mostu pod pociąg pospieszny. To jak cukrzyca. Genetyczne”.

Ale to nie przypominało wcale cukrzycy. Cukrzyca to nie byłoby nic wielkiego. Jego awans nie wprawił jego przełożonych w przesadną radość. „To znak, że poważnie traktujemy kwestię równych szans, Peter. Twoja sytuacja to precedens. Ale lepiej, żebyś nie robił z tego powodu wielkiego zamieszania. Potrzebujesz mieć autorytet, zaufanie ze strony swojego zespołu. Twoja dawna choroba jest wyłącznie twoją sprawą, nikogo to nie powinno obchodzić, jasne?”

Nagle zauważył, że Stout go obserwuje; czekał, aż się odezwie. Boże, pomyślał, szybko się zorientuje, że ma do czynienia z czubkiem, jeśli będę tu siedział z otwartymi ustami i gapił się w przestrzeń.

Wyjął z aktówki trzy teczki i rozłożył je na biurku.

– Czy pamiętasz którąś z tych spraw, Eddie?

Stout przejrzał je szybko, od czasu do czasu zerkając na twarz szefa.

– Carl Jackson. Tego pamiętam. Byłem w górach razem z całą resztą poszukujących, nawet po mojej zmianie. To był marzec, paskudna pogoda. Nisko zawieszona mgła. Deszcz. Pomyślałem, że to szaleństwo przeprowadzić się tu z wybrzeża.

– Czy to może być ten z jeziora?

– Nie wiem, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem.

Wydawał się zły na siebie.

– Więc to mógł być on?

– Carl został zamordowany, jeśli o to ci chodzi. Niemożliwe, żeby po prostu zboczył z drogi i się zgubił.

– Ale tu nie ma słowa o dochodzeniu w sprawie morderstwa.

– Bo żadnego nie było. Wszyscy byli zadowoleni, kiedy zakwalifikowano to jako wypadek. Prasa chciała obarczyć winą pracownicę społeczną, która zasugerowała, by wracał samodzielnie do domu. Ale rozmawiałem z nią w centrum dziennym i byłem pod wrażeniem. Powiedziała, że Carl był głuchy. Nikt nie wychwycił, jak skomplikowana była jego niepełnosprawność, a jej zdaniem było go stać na więcej, niż pozwalali mu rodzice. W ciągu kilku miesięcy, odkąd go poznała, zaczął dość płynnie czytać. Sądziła, że mógłby nadrobić tyle, by pójść do technikum, może dostać prawdziwą pracę. Jednak Jacksonów te plany przerażały. Nie chcieli nawet o tym myśleć.

– To pewnie trudne, przestać go chronić po tych wszystkich latach.

– Nie chodziło tylko o to. To była dziwna rodzina.

Tym razem Stout zapatrzył się w przestrzeń, żeby wydobyć wspomnienia, obraz po obrazie.

– Myślisz, że któreś z rodziców było odpowiedzialne za jego śmierć?

– Nie bezpośrednio. Ta matka, Sarah, miała młodszego brata. Nie wierzę, że nie mogę sobie przypomnieć jego imienia. On wtedy przysporzył mi wielu bezsennych nocy. Nie mieszkał w tym gospodarstwie, ale nigdy się nie ożenił i spędzał tam dużo czasu. Był asystentem dyrektora w sklepie z narzędziami w mieście, od lat już zamkniętym, ale kiedyś to był duży biznes, zajmowali się zaopatrzeniem dla rolników, a także maszynami. – Odwrócił głowę, tak że nie patrzył wprost na Porteousa. – Zdaniem Sarah to był święty człowiek. Prowadził skautów w Cranford i klub dla młodzieży w naszym kościele, dopóki nie przekonałem komitetu, że to nie najlepszy pomysł.

– Wykorzystywał dzieci?

– Niczego nie udowodniono. O nic go nie oskarżono. – Stout urwał. – Pamiętaj, że to było, jeszcze zanim ustanowiono wszystkie te prawa chroniące dzieci. Przed wprowadzeniem Childline. Niektórzy nawet uważali to za żarty. Co z tego, że jakiś obleśny stary facet dotykał tyłków młodych chłopców, kiedy się wygłupiali? Przynajmniej dzieciaki nie szwendały się po ulicach. A nikt inny nie chciał się podjąć organizacji tej grupy.

– Co wzbudziło twoją podejrzliwość?

– Plotki. Rzeczy opowiadane przez niektóre dzieciaki. To, że zawsze trzymał się na uboczu. Nie lubił pracować z innymi dorosłymi. Jeśli miał jakiegoś pomocnika, to zawsze był to któryś starszy chłopak z tamtej grupy. Wystarczyło, by przekonać mój Kościół do wyrzucenia go. Oczywiście z taktem, listem z podziękowaniami i dziesięciofuntowym bonem na książki. Ale mieliśmy za mało, żeby zrobić coś więcej.

– Dopóki nie zaginął Carl Jackson.

– Nawet wtedy nie był to główny wątek dochodzenia. Byłem młodym detektywem. Nowym w tym rejonie. Nie miałem żadnych kontaktów. Przekazałem zasłyszane plotki i przeprowadzono kilka przesłuchań, ale wyglądało na to, że gość miał alibi na czas zniknięcia Carla.

Porteous odczekał, aż Stout dokończy, ale on marszczył brwi, zamyślony.

– Przypomniałem sobie właśnie jego nazwisko. Reeves. Alec Reeves.

– Nie przekonuje cię jego alibi?

– Tego dnia akurat wcześniej zamykano sklep, więc jego szef nie mógł za niego poręczyć. Reeves twierdził, że był w domu, trenował z jednym ze swoich podopiecznych do zdobycia odznaki Skauta Królowej.

– I chłopak to potwierdził?

– Za bardzo się bał albo był zbyt mocno w to zamieszany, żeby zaprzeczyć. O ile wiem, nie sprawdzano w inny sposób, gdzie obaj byli tamtego popołudnia.

– Byłbyś w stanie wygrzebać nazwisko tamtego świadka?

– No. Specjalnie zachowałem wszystkie notatki z tamtej sprawy. Wiedziałem, że wróci, żeby mnie prześladować.

– Wiesz, co się stało z rodzicami Carla? – drążył Peter. – Wczoraj wieczorem próbowałem się dodzwonić do tamtego gospodarstwa. Numer się nie zmienił, ale wygląda na to, że jest tam teraz jakieś biuro. Coś z komputerami.

– Ojciec, Alf, zmarł. Nie sądziliśmy, żeby miał jaki­kolwiek związek ze zniknięciem Carla. Ciężko pracował, ale nie był najostrzejszą strzałą w kołczanie. A z ostatnich wieści, jakie miałem o Sarah, wynikało, że mieszka w jednym z tych państwowych domów spokojnej starości w budynkach nad rzeką. Pewnie jeszcze żyje. To jedna z tych kobiet, które wydają się nieśmiertelne. Musi być teraz naprawdę sędziwa.

– A Reeves?

– Co zabawne, opuścił miasteczko zaraz po zakończeniu śledztwa. – Ton Stouta, pełen sarkazmu, zmienił się w cichą rozpacz. – Żeby pracować jako opiekun w domu dziecka. Powinienem był kogoś poinformować. Powiedzieć coś. Ale on nie został w żaden sposób oskarżony i miał wielu ważnych znajomych. Naprawdę nie sądziłem, że ktokolwiek wziąłby to pod uwagę.

– Pamiętasz, dokąd wyjechał?

– Chyba nigdy tego nie wiedziałem. Słuchaj, nie mogę ci powiedzieć, że to ciało w jeziorze należało do Carla, ale jeśli tak, to mogę wskazać, kto go zabił, i ucieszę się, jak pójdzie siedzieć.

– Nie możemy zrobić niczego, dopóki nie sprawdzimy dokumentacji dentystycznej. To będzie dziś.

– Chciałbym porozmawiać z Sarah. Teraz. Dopóki jeszcze element zaskoczenia działa na naszą korzyść.

Porteous dotąd nie widział Eddiego Stouta w takim stanie. Zwykle był tym członkiem zespołu, który nawoływał do bezstronności. „Nie płacą nam za ferowanie wyroków” – mawiał. „O tym decyduje Bóg i ci goście w kudłatych perukach”.

– Na pewno usłyszała już o ciele znalezionym w jeziorze.

– Ale nie zna szczegółów. Nie wie, że prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa.

Porteous nie chciał się zgodzić. Gdyby nie miał poczucia, że jest Eddiemu coś winien, odmówiłby mu od razu.

Stout wyczuł jego wahanie.

– Jeśli to Carl, będziemy już do przodu. Sprawdzę, co ona ma do powiedzenia na ten temat. Masz rację, na pewno słyszała o ciele w jeziorze. Może coś jej się wymsknie. I muszę zbadać, co się stało z Alekiem Reevesem. Jeżeli on nadal pracuje z dziećmi, chcę o tym wiedzieć. Teraz są inne czasy.

Boże, pomyślał Porteous, czując nagle ogromne zmęczenie, już od lat nie byłem tak zaangażowany w żadną sprawę. Wyczuł, że Stout nie odpuści, i nie chciał się z nim konfrontować. Wzruszył ramionami.

– Czemu nie? – powiedział. – Ale pojadę z tobą.

Stout prowadził. W aucie nie było klimatyzacji i nawet mimo otwartych okien Porteous cały się lepił, było mu trochę słabo z gorąca. Domki stały wokół kwadratowego trawnika, który zbrązowiał z braku wody. Dwóch starszych mężczyzn w białych kapeluszach stało i rozmawiało. Przerwali pogawędkę, kiedy Stout zapukał do drzwi.

Porteous obliczył, że Sarah Jackson musiała mieć przynajmniej osiemdziesiąt lat, ale otworzyła im drzwi sama i natychmiast rozpoznała Stouta.

– Ach, to pan.

Miała przodozgryz, a do tego wysuwała szczękę, jeszcze to podkreślając. Była chuda i niska, a ta maniera nadawała jej wygląd agresywnego dziecka. Bawełniana sukienka w kwiatki tylko potęgowała ten efekt.

– Równie dobrze możecie wejść do środka.

Poprowadziła ich do małego pokoju pełnego zniszczonych mebli, które musiały pochodzić z jej domu.

– Słyszałem, że sprzedała pani gospodarstwo po śmierci Alfa – zaczął Stout.

– Nie byłam w stanie utrzymać go sama.

– To był dobry moment, akurat przed kryzysem w rolnictwie podgórskim. Miała pani szczęście.

Popatrzyła na niego.

– Każdy jest odpowiedzialny za swoje szczęście na tym świecie.

Porteous miał wrażenie, że ogląda dalszy ciąg sprzeczki trwającej od dwudziestu lat. Usiadł przy kominku w fotelu obitym różowym, rozciągliwym nylonem i obserwował.

– Podobno w starym domu jest teraz jakaś firma komputerowa – ciągnął Stout.

Wciąż stał i wyglądał przez okno.

– To o to im chodziło? – Nie wydawała się zbytnio zainteresowana. – W takim razie mają sporo miejsca.

– Nie tęskni pani za domem? – naciskał Stout.

– Po odejściu Carla to już nie było to samo.

– Nie – odezwał się Porteous.

Wyczuł złość Stouta z drugiego końca pokoju.

– Na pewno nie było tak samo – dodał.

– Czego chcecie?

– Słyszała pani, że znaleźliśmy ciało w jeziorze Cranford?

– To nie ma żadnego związku ze mną.

– Dlaczego jest pani taka pewna, że to nie Carl był w jeziorze?

– Bo on po prostu sobie poszedł. Często robił takie rzeczy. Mówiłam pracownikom socjalnym, że on nie rozumiał, co się do niego mówiło. Nawet z aparatem słuchowym chodził z głową w chmurach. I nie mógł zajść tak daleko, żeby nikt go nie zauważył. Gdzie znaleźliście to ciało? Obok Adventure Centre. To jest po drugiej stronie jeziora. Trzydzieści kilometrów na piechotę. Co najmniej. Szukaliście go wszyscy, jeszcze zanim zdołałby tam dotrzeć. I, zanim spytacie, nie potrafił pływać. Ani wiosłować.

Mówiła bardzo pewnie. Była to dobrze przygotowana przemowa.

– Ktoś mógł go przecież podwieźć autem – zauważył cicho Stout.

– O kim teraz mówimy?

– Alec miał samochód, prawda? Morris tysiąc sto. Granatowy. Był jego oczkiem w głowie, z tego, co pamiętam.

– Zastanawiałam się, ile wam zajmie, żeby zacząć mówić o Alecu – oświadczyła ze wzgardą, odwróciła się plecami do Stouta i dalszy ciąg wypowiedzi skierowała do Porteousa. – Mój młodszy brat został zaszczuty i wypędzony z miasta przez tego człowieka właśnie wtedy, kiedy najbardziej potrzebował wsparcia. Najpierw to były pogłos­ki. Plotki. Docinki. „Nie powierzaj swoich dzieci Alecowi Reevesowi”. A potem poszedł do swojego szefa i oskarżył Aleca o to, że zabrał naszego Carla. Nigdy w życiu. Był dobry dla chłopca, miał do niego więcej cierpliwości niż Alf czy ja. Zabierał go na różne atrakcje, na które my nie mieliśmy nigdy czasu ani pieniędzy. Do kina w sobotę po południu, na pikniki w górach…

Przetarła kącik oka haftowaną chusteczką. Porteous, który przyglądał się jej bacznie, nie dostrzegł żadnych łez.

– Proszę się nie niepokoić – odparł. – Pomyśleliśmy, że lepiej, jeśli powiemy pani osobiście o tym, co się dzieje. Moi ludzie sprawdzają teraz kartoteki dentystyczne, wiemy, że Carl chodził do dentysty w ośrodku. Te dokumenty nadal są dostępne. Nie będzie pani musiała długo czekać. Do popołudnia powinniśmy mieć wyniki identyfikacji.

Sarah Jackson była tak wściekła, że chyba jej to nie obeszło.

– No i bardzo dobrze! – krzyknęła. – Ale nie powinien pan tu przyprowadzać tego człowieka. To nietaktowne. Niewłaściwe.

Wstała, jakby oczekiwała, że wyjdą, ale Porteous nie ruszył się z miejsca.

– Co się stało z Alekiem, kiedy wyjechał z Cranford, pani Jackson?

– Dobrze mu się ułożyło. Lepiej, niż gdyby został tutaj.

– Tak?

– Dostał pracę w domu dla dzieciaków. Wysłali go na studia.

Była taka dumna, jakby mówiła o własnym synu.

– Nadal tam pracuje?

– Przeszedł na emeryturę. Myślałam, że może wróci wtedy do domu. Byliśmy sobie tacy bliscy, on i ja. Nasi rodzice umarli, kiedy on jeszcze chodził do szkoły. Praktycznie go wychowałam. Ale on nie mógł po tym, co się wcześniej stało. Kupił sobie domek w Górach Pennińskich, niedaleko szkoły. Odwiedzam go, kiedy mogę. Pojadę tam jeszcze, jak nie będzie tak gorąco.

– Gdzie w Górach Pennińskich?

– A co to pana obchodzi? Nie chcę, żebyście go dręczyli. – Podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież. – Mam swoje lata. Potrzebuję spokoju. Nie mam wam nic więcej do powiedzenia.

Wyszli na palące słońce.

– Odezwę się dziś po południu – oznajmił Porteous. – Kiedy będziemy mieli jakieś wiadomości od dentysty.

Ale ona już zatrzasnęła za nimi drzwi.

Wkrótce potem wchodzili w komisariacie po schodach do biura Porteousa, kiedy usłyszeli za sobą szybkie kroki. To była Clarice Wright, młoda detektywka, zarumieniona, przejęta, ledwo mogła mówić.

– Zidentyfikowaliśmy go.

Zgięła się wpół, zdyszana.

– Wyglądasz, jakbyś właśnie wygrała górski maraton. – Porteous zmusił się do zachowania spokoju i lekkiego tonu.

– Kto to? – zapytał Stout. – Czy to Carl Jackson? – dodał, gdy nie odpowiedziała natychmiast.

Wtedy już złapała oddech.

– Nie, nic w tym stylu. Chłopak nazywał się Michael Grey.

– Ach.

Peter wszedł po schodach na górę, otworzył drzwi i włączył czajnik. Czekał, aż Stout przyjdzie za nim.

 

 

 

 

Rozdział czwarty

 

 

 

 

 

 

 

Stout stanął w drzwiach biura Porteousa.

– Nie wyglądasz na zaskoczonego.

– Nie, nie jestem zbytnio zaskoczony. Miałeś rację co do Sarah Jackson. Ona wie, co się stało z jej synem. Kiedy rozmawialiśmy o tym ciele w jeziorze, prawie w ogóle jej to nie zainteresowało. Wiedziała, że to nie on.

Zaparzył Eddiemu kubek herbaty, mocnej, bo wiedział, że taką lubi, i wskazał w jej kierunku, żeby zaprosić go do środka.

– Będziemy musieli odłożyć sprawę Carla na inny dzień. – Te słowa zabrzmiały niewiarygodnie wyświechtanie. – Przykro mi, Eddie, mówię szczerze. Najpierw musimy się skupić na Michaelu Greyu, dowiedzieć się o nim wszystkiego, co trzeba.

Porteous widział, że Stout jeszcze do tego nie doszedł. Wciąż był myślami przy głuchym chłopcu, którego wszyscy uznali za tępego. Kiedy skończy się to dochodzenie, Peter pozwoli mu trochę poszperać.

Wkrótce stało się jasne, że na temat Michaela Greya znajdą niewiele. A przynajmniej nie od razu. Początkowo Porteous spodziewał się, że to będzie łatwe. Małe piwo, pomyślał, ale nie powiedział tak Eddiemu, który nie pochwalał takiego języka. Michael Grey został oddany parze o nazwisku Brice. Życie w rodzinie zastępczej oznaczało udział opieki społecznej oraz całe mnóstwo dokumentów – sprawozdania i zeznania sądowe oraz osobiste notatki, które miały kryć pracownika zajmującego się jego sprawą. Gdzieś powinny też być szczegóły dotyczące jego rodziny pochodzenia, a przynajmniej wszelkich kontaktów między nimi a chłopcem. Michael nie został adoptowany, więc oficjalnie nadal znajdował się pod opieką rodziny zastępczej, gdy zniknął. Na pewno poczyniono jakieś starania, żeby go odnaleźć.

Peter wysłał Eddiego, by porozmawiał z prawnikiem, który po śmierci rodziców zastępczych wystosował pierwsze zgłoszenie o zaginięciu.

– Dowiedz się, kto skorzystał na testamencie pod nieobecność tego chłopaka. Był ktoś taki? Czy pieniądze nadal są zapisane na jego nazwisko? Co się z nimi teraz dzieje?

Stout powlókł się jak nadąsany nastolatek. Zaraz po jego wyjściu Porteous umówił się ze starszym stażem pracownikiem opieki społecznej dyżurującym w ratuszu. Mężczyzna był gotów spotkać się z nim od razu.

Ratusz znajdował się przy tej samej ulicy i tak jak komisariat został wzniesiony z wiktoriańskiej czerwonej cegły, choć na tyłach miał przygnębiającą betonowo-szklaną dobudowę, w której mieścił się wydział opieki społecznej. Niski mężczyzna w średnim wieku o nazwisku Jones spotkał się z Porteousem przy recepcji i poprowadził go na górę schodami. Za sobą zostawili krzyczącą starszą kobietę domagającą się spotkania ze swoim opiekunem, a także coraz bardziej poirytowaną recepcjonistkę wyjaśniającą jej, że będzie musiała zaczekać.

Usiedli w odgrodzonym kącie z widokiem na ruchliwe otwarte biuro, w którym zdawało się, że nieustannie dzwoni jakiś telefon. Jones był schludny, miał kilka kosmyków włosów zaczesanych na łysinę. Mówił przepraszającym tonem.

– Po pańskim telefonie sprawdziłem naszą dokumentację. Lubię myśleć, że w tym względzie jesteśmy dobrze zorganizowani. Ale nie mamy żadnych danych dotyczących pary o nazwisku Brice zarejestrowanej jako rodzina zastępcza. Zupełnie nic. Ani wniosku, ani notatek ze szkolenia.

– Czy po tych wszystkich latach nadal powinniście mieć ich teczkę?

– Och, tak. Archiwizujemy wszystko przez trzydzieści lat. Nawet dłużej. Rozumie pan, chodzi o ochronę dzieci. To ważne, żebyśmy wiedzieli, kto się zajmuje naszymi podopiecznymi.

– Czy to możliwe, żeby państwo Brice pracowali dla kogoś innego? Na przykład dla jakiejś fundacji? W innej organizacji?

– Tak właśnie pomyślałem! – Jones wydawał się pod wrażeniem, że Porteous rozumuje podobnie. – Ale podzwoniłem trochę i nie mogę znaleźć nikogo innego z tej branży, kto by o nich słyszał. Nie twierdzę, że to niemożliwe, żeby byli zarejestrowani w innej agencji, ale… nie chcę tu zabrzmieć zbyt zarozumiale. Mam naprawdę dobre kontakty. Powiedziałbym, że to mało prawdopodobne.

– Ale macie dokumenty dotyczące Michaela Greya?

– Nie.

Mężczyzna zacisnął usta, nie pozwalając na kolejne pytania. Oparł się na krześle i położył złożone ręce na niedużym, wystającym brzuchu. Wydawał się zachwycony tą tajemnicą oraz zakłopotaniem Porteousa.

– Ale podałem panu jego datę urodzenia. Znaleźliśmy ją w dokumentacji dentystycznej. – Porteous czuł, że jego ton pobrzmiewa desperacją. Mam nauczkę, pomyślał. Małe piwo.

– Obawiam się, że to nie pomoże. Dzwoniłem do sądu. Oni mają własne księgi. Nigdzie w tym hrabstwie nie zasądzono nadzoru nad nikim o nazwisku Michael Grey. – Mężczyzna urwał, rozkoszując się tą chwilą. – Opieka społeczna także nie miała z nim do czynienia.

– Ależ musiała mieć.

– Niekoniecznie.

Jones się nachylił, ale niczego nie wyjaśnił.

– Nie rozumiem – mruknął Peter.

– Ile miał lat?

Przemawiał z wyższością, jak nauczyciel przedszkolny rozmawiający z wyjątkowo mało lotnym sześciolatkiem. Zasłużyłem na to, pomyślał Porteous.

– Kiedy naszym zdaniem zaginął? Osiemnaście.

– No właśnie. – Jones znów oparł się w krześle i uśmiechnął się znacząco. – Powyżej szesnastego roku życia już ich nie nadzorujemy. A mógł być nawet młodszy, gdy zaczął mieszkać z rodzicami zastępczymi, jeśli była to nieformalna umowa.

– Może mógłby to pan wyjaśnić? – Porteous nigdy nie miał nic przeciwko lekcji pokory. To zaskakujące, jak ludzie uwielbiają, kiedy ktoś się przed nimi płaszczy.

Ten pracownik opieki był zachwycony.

– Weźmy taką hipotetyczną sytuację. Ciągle się dzieją takie rzeczy. Powiedzmy, że jest sobie samotna mama z nastoletnim chłopakiem. On zaczyna trochę rozrabiać. Może nie robi niczego, co przysporzyłoby mu kłopotów z policją, ale wraca późno do domu, wagaruje. Ona zaczyna czuć, że traci nad nim kontrolę. I teraz powiedzmy, że chłopak ma dobrą relację z jej rodzicami, a oni proponują, że może u nich przez jakiś czas mieszkać. Żeby ją trochę odciążyć, póki sytuacja się nie ustabilizuje. To byłaby w pewnym sensie piecza zastępcza. Nic oficjalnego. Nie trzeba angażować w to opieki społecznej, nawet gdyby chłopak miał mniej niż szesnaście lat. Właściwie to zwykle ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje rodzina z trudnościami. Żeby zapukała do ich drzwi jakaś wścibska krowa z opieki.

Porteous się uśmiechnął.

– Czyli twierdzi pan, że państwo Brice byli prawdo­podobnie krewnymi?