Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
333 osoby interesują się tą książką
Heinrich Vogel stracił niemal wszystko, prócz wolności.
W Polsce nie trzyma go już nic, więc postanawia wrócić do swoich korzeni. Wyjeżdża do Budziszyna, serca Łużyc, skąd pochodziła jego matka i tam próbuje
dowiedzieć się, dlaczego czterdzieści pięć lat wcześniej zdecydowała się na małżeństwo z jego znienawidzonym ojcem i opuściła swój kraj. Przyjęty ciepło przez rodzinę zaczyna czuć się powoli jak u siebie, jednak w jego otoczeniu zaczyna dziać się coś złego. Komisarz Kurtz
z budziszyńskiej policji kryminalnej łączy przyjazd Vogla z tajemniczą śmiercią robotnika budowlanego oraz zabójstwami dokonanymi przez sprawcę określanego mianem Silvesterkiller trzydzieści lat wcześniej.
Gdy celem mordercy staje się Vogel, razem z Kurtzem i Iwoną Banach dochodzą do wniosku, że wszystko to wiąże się w jakiś sposób z losami jego rodziny.
To, czego się dowiadują, wywraca świat Vogla do góry nogami.
A nad wszystkim unosi się duch Krabata, adepta czarnej magii z siedemnastowiecznej łużyckiej legendy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 346
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SYLWESTER
Miasto czekało na nadejście północy. Tej jedynej w roku, wyjątkowej. Co pewien czas na niebie pojawiał się błysk fajerwerku wypuszczonego przez jakiegoś niecierpliwego dzieciaka i rozlegał się krótki, zwielokrotniony odbitym od budynków echem huk.
Samotny człowiek stał na ulicy pod skalną ścianą opadającą ku rzece, nieopodal Baszty Młyńskiej. Na nocnym niebie majaczył zarys zamku. Było zimno, ale mężczyzna nie miał czapki. Zaciśnięte w pięści ręce wbite były w kieszenie płaszcza. Czekał, przestępując z nogi na nogę i rozglądając się co jakiś czas wokół siebie, ale dookoła było pusto. Fragment ulicy rozświetlał blask latarni, oblekając stojącego pod nią człowieka pomarańczową poświatą, a mocny, czarny cień podrygiwał na bruku w rytm ruchów jego nóg i ramion. Usta mężczyzny obejmowały ustnik papierosa, z nosa co chwilę ulatywały kłęby dymu, porywane natychmiast przez targający nimi wiatr. Dym wirował wokół męskiej głowy i znikał, rozszarpany podmuchami zimnego powietrza. Sprewa leniwie toczyła swoje wody, z oddali dochodził szum rzeki przelewającej się przez stopień.
Przybysz zaskoczył mężczyznę. Kiedy ten zorientował się, że ktoś stoi za jego plecami, odwrócił się gwałtownie i sapnął przez nos, zły na siebie, że wystawił się staniem pod tą cholerną lampą jak jeleń na strzał. Minęło tylko parę lat, odkąd zmienił robotę, a w poprzedniej takie rzeczy były niedopuszczalne. Tamten ukryty był w mroku, na głowę zarzucony miał kaptur, widać było tylko, że jest raczej drobnej budowy.
– To ty napisałeś te bzdury? – zapytał mężczyzna przez zaciśnięte na papierosie zęby, sięgając za pazuchę i wyciągając z wewnętrznej kieszeni kartkę papieru zapisaną kilkoma linijkami tekstu. – Myślisz, dupku jeden, że nie mam dziś nic lepszego do roboty niż wałęsanie się po mieście o takiej porze? Jeśli chcesz mnie szantażować, to…
– Bzdury? A jednak przyszedłeś, prawda? – odpowiedział przybysz cicho.
Kiedy mężczyzna usłyszał złowrogi głos, jego oczy rozszerzyły się lekko. Zrozumiał, że popełnił błąd, przychodząc tu. Cofnął się o krok, wyszarpnął ręce z kieszeni i odchylił mocno do tyłu, a papieros wypadł z ust i stoczył się po klatce piersiowej na ziemię, uderzając o nią żarem. Na boki prysnęły pomarańczowe drobiny, zmiecione od razu przez wiatr.
– Co ty…
Nie dokończył. Ostrze młotka z głośnym chrupnięciem wbiło się w jego oczodół i czaszkę, docierając do mózgu. Drugie oko uciekło do góry i w głąb czaszki, jakby mężczyzna chciał ostatnim spojrzeniem obrzucić narzędzie, którym zadano mu śmierć, a ze ściśniętego szokiem gardła przez szeroko otwarte usta wydobyło się stęknięcie. Nogi ofiary zwiotczały i ciało osunęło się bezwładnie na ziemię, okręcając się wokół własnej osi i upadając z głuchym plaśnięciem na bruk. Szeroko rozrzucone ramiona zadrgały w ostatnim spazmie, zostając w tej pozycji niczym skrzydła konającego ptaka, a sterczący z oczodołu młotek pogłębiał to karykaturalne wrażenie, przypominając monstrualny dziób. Morderca schylił się, chwycił mocno za trzonek i wyszarpnął narzędzie, zostawiając ogromną, ziejącą ranę. Było niewiele krwi. Stał przez chwilę nad ciałem, przyglądając się swemu dziełu, i oddychał szybko, a z jego ust ulatywały kłęby pary. Nie wypuszczając młotka z ręki, drugą szybko wyciągnął zza pazuchy jakąś paczkę, odwinął papier, a potem rzucił na ciało. Czarny, bezkształtny i miękki przedmiot upadł z plaśnięciem na klatkę trupa, przetoczył się po niej, jak przed chwilą papieros, i zsunął pod prawą pachę, zostając tam.
Morderca schylił się i pełnym wściekłości szarpnięciem wyrwał kartkę z zaciśniętych w agonii palców trupa, a potem schował ją tam, skąd przed chwilą wyjął pakunek. Drgnął nagle, kiedy gdzieś niedaleko wybuchła petarda, a sekundę później zaczęła się kanonada. Donośny huk sztucznych ogni rozbłyskujących nad miastem zagłuszał jego pośpieszne kroki. Odpalona blisko raca syknęła głośno, szybując ku niebu, i rozbłysła nagle nad ciałem, nadając blednącej skórze twarzy seledynowy odcień. Pióra martwego kruka wciśniętego pod pachę trupa błyszczały przez chwilę opalizującą zielenią, a kiedy raca zgasła, wszystko spowił mrok, którego nie mogły rozproszyć nawet uliczne latarnie.
Budziszyn witał nowy, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty czwarty rok.
HORNJA ŁUŽICA / OBERLAUSITZ / GÓRNE ŁUŻYCE
– Mój božo, Hajnak… – powiedziała starsza kobieta, zasłaniając dłonią usta i cofając się lekko w drzwiach.
W szeroko otwartych oczach mignęło wszystko. Zdziwienie, zaskoczenie, może radość. Upłynęło kilka sekund, zanim go poznała, ale Vogel nie dziwił się temu. Ponad dziesięć lat temu widzieli się po raz ostatni, na pogrzebie matki. Może nie zmienił się zbytnio, ale jego wizyta musiała być zaskoczeniem, zważywszy na to, że od tamtej pory nie utrzymywali kontaktu. A on zdążył nawet zapomnieć, że ciotka Hilža tak go nazywała. Łużycką formę imienia i wiele innych wspomnień z dzieciństwa wyparły z pamięci te nowe, a on oddałby wszystko, żeby to te ostatnie zniknęły, a wróciły tamte.
Jadąc do Bautzen, Heinrich Vogel bez przerwy zastanawiał się, po co właściwie tam jedzie. Zmienić klimat? Odciąć się od ostatnich wydarzeń, które znów zburzyły jego w miarę poukładane życie? Wrócić do miejsc i spotkać ludzi, którzy kojarzyli mu się z beztroską dzieciństwa, bezpieczeństwem i tym wszystkim, co stracił dwadzieścia lat wcześniej i czego nigdy potem nie miał? I czy to mogło sprawić, że w szufladkach jego pamięci zrobi się nagle porządek? Hilža Witkojc, de domo Noack, starsza siostra jego matki, była jedną z osób, z którymi łączyły go dobre wspomnienia. Widząc ją teraz, Vogel zdał sobie sprawę, że decyzja, którą podjął spontanicznie, była dobra.
– Morgen, Tante Hilža… – mruknął, patrząc ciotce w twarz i widząc w niej rysy swojej matki.
Nie były bliźniaczkami, ale podobieństwo było uderzające, nawet pomimo tego, że starość zmieniła ją nieco. Ostatnia dekada nie była dla ciotki łaskawa, czas pokazał bezlitosną moc swojego upływu. Przez chwilę Vogel zastanawiał się, jak wyglądałaby matka, gdyby dane jej było dożyć wieku starszej siostry.
– Wejdź, Henryk, wejdź, proszę – powiedziała ciotka po niemiecku, świadoma, że nie będzie jej rozumiał, jeśli powie to po łużycku.
Z wyjątkiem praktycznie kilku słów nie pamiętał już niczego.
Bywał tu rzadko; z matką jeździł głównie do Chociebuża, gdzie pracował dziadek Petr. Noackowie pochodzili z Górnych Łużyc, z okolic Budziszyna, ale dziadek dostał nakaz pracy właśnie w Cottbus i to u niego przeważnie zatrzymywali się na dwa tygodnie i stamtąd robili wypady do Szwajcarii Saksońskiej. Czasem przyjeżdżali i do Budziszyna, ale zwykle matka bywała tu bez niego, zwłaszcza kiedy zaczęła jeździć sama, a dziadek Petr przeszedł na emeryturę, a potem zmarł, o ile Vogel pamiętał, w dziewięćdziesiątym siódmym roku. Czasem miał wrażenie, że matka nie chciała go przywozić do domu rodzinnego.
Dom Witkojców znajdował się przy Nadelwitzer Strasse, we wschodniej części Budziszyna, niedaleko wylotówki na Görlitz, ale równocześnie w cichej, spokojnej okolicy, do której nie dochodziły odgłosy miasta. Na tabliczce z nazwą ulicy, jak na wszystkich innych kolejny napis, nieco mniejszymi literami podawał również łużycką nazwę: Nadźanska droha. Budynek był nieduży, ale bardzo oryginalny. Dwukondygnacyjną elewację z żółtego piaskowca starannie odnowiono, w narożnikach widać było wstawki z szarego granitu. Otwory okienne i drzwiowe obramowane były ościeżami kontrastującymi prostotą z nieregularnymi kształtami głazów użytych do budowy ścian, a część piętra wykonana została w konstrukcji szachulcowej: siatka z brązowych belek wypełniona była białymi polami tynku. Całość wieńczył dwuspadowy dach pokryty szarym gontem z łupka. Dom stał tuż przy wąskiej brukowanej uliczce, do wejścia prowadziły trzy kamienne stopnie: Vogel stał teraz jedną nogą na najniższym z nich, druga została na bruku.
Ciotka Hilža cofnęła się jeszcze bardziej w głąb domu, a on wszedł do środka, czując, jak pochłania go ciemność. Kiedy zamknął za sobą drzwi, odcinając pomieszczenie od dostępu słonecznego światła, mrok się pogłębił. Ciotka zaprowadziła go do kuchni na tyłach domu. Widok za oknem napawał optymizmem, bo ogród pysznił się soczystą zielenią trawnika i kilku niewielkich drzew. Od sąsiedniej posesji oddzielał go parkan z drewnianych paneli obrośniętych bluszczem. Vogel wpatrywał się przez chwilę w okno i widząc zieleń, zatęsknił za przystanią i swoją łodzią, na której spędził ostatnich kilka lat. Pomyślał też o Iwonie, zastanawiając się, co teraz robi.
– Przykro mi z powodu Woršy. – Głos ciotki, a zwłaszcza ostatnie słowo: łużyckie imię jego matki, wyrwał go z zamyślenia. – To już tyle lat…
– Nie ma chyba dnia, żebym jej nie wspominał – odparł cicho. – To była jedyna osoba, która dała mi wszystko, czego potrzebowałem. I robiła to przez cały czas, aż do śmierci.
– Nie odzywałeś się tak długo… – Ciotka popatrzyła na niego smutno. – Od jej pogrzebu. Wcześniej też nie.
Pokiwał głową, jakby ten fakt wymagał potwierdzenia.
– Przepraszam – powiedział po dłuższej chwili. – Musiałem zmienić swoje życie, dojść do siebie. Zabrało mi to trochę czasu.
– Ale teraz jest już w porządku?
Znów milczenie. Nie zamierzał opowiadać ciotce ani o tym, jak ojciec zniszczył go kiedyś i teraz, ani o Miszy, ani o niczym, co wydarzyło się ostatnio i sprawiło, że jego poskładane od biedy do kupy życie runęło jak domek z kart.
– Tak, teraz jest już w porządku. Mniej więcej. – Uśmiechnął się z lekkim przymusem.
Ciotka poweselała nieco.
– Co cię tu sprowadza? – zapytała.
– Sam nie wiem. To znaczy… – Zreflektował się poniewczasie i sapnął przez nos z lekkim zakłopotaniem. – Jesteście moją jedyną rodziną, Tante. Przyjechałem tu spontanicznie i… – Wzruszył ramionami.
– Witaj w domu, Hajnak – szepnęła ciepło, potem objęła dłońmi jego głowę, przyciągnęła ją do siebie, stanęła na palcach i pocałowała go w czoło.
Spojrzał jej w oczy.
– Myślisz, że tu jest mój dom? – zapytał.
– Oczywiście. Ty jesteś nasz.
– W połowie – doprecyzował z uśmiechem.
– W twoich żyłach płynie łużycka krew, a ile jej jest, nie ma znaczenia. – Ciotka Hilža machnęła ręką. – Zostań, ile chcesz.
– Chcę wynająć hotel gdzieś w centrum albo pod miastem…
– Żartujesz sobie, młody człowieku? – zawołała z oburzeniem. – Mam cię zaraz kopnąć tam, gdzie kończą się plecy?
Roześmiał się.
– Nie chcę się narzucać, Tante, zdaję sobie sprawę, że…
– Nawet nie kończ, bo zaraz naprawdę każę ci się odwrócić i wypiąć kuper. Siadaj do stołu. Zjesz coś? Robię właśnie kolację.
– Nie jestem głodny, dziękuję.
– Ale napijesz się herbaty?
– Dobrze, herbata może być – skapitulował. – Najlepiej czarna, ale wypiję każdą.
– Wieczór już, a tu wciąż gorąco jak w piekle. Zrobię ci mrożonej – zaproponowała ciotka.
Nie oponował. Usiadł przy drewnianym stole, który zrobił chyba stolarz amator. Blat był wyślizgany przy krawędziach, w miejscach, gdzie zwykle trzyma się łokcie. Jego środek znaczyły kółka po kubkach z gorącą zawartością, miejscami drewno było wgniecione, jakby na stół upadło coś ciężkiego. Ślady użytkowania świadczyły o jednym: przy tym stole spędzano dużo czasu, i to w sporym gronie. Mebel był jak certyfikat rodzinnych stosunków panujących w tym domu, i to certyfikat najwyższej klasy. Vogel poczuł lekki smutek i coś w rodzaju zazdrości. Czekając, aż ciotka przygotuje herbatę, powoli przejechał dłonią po blacie, czując na skórze każdą nierówność i chropowatość.
– Jak droga?
Drgnął, wciąż wpatrzony w blat.
– Słucham? – Jego powieki zatrzepotały lekko.
– Pytam, jak minęła ci droga? – Ciotka odwróciła się od kredensu i brzęknęła szklanym dzbankiem, z którego przelewała do szklanki mrożoną herbatę.
– W porządku. To tylko niecałe cztery godziny. – Uświadomił sobie, jak niedaleko miał do miejsca, z którym łączyło go tyle i nic jednocześnie.
Ciotka postawiła przed nim szklankę z napojem. Vogel dotknął zimnego szkła, a potem starł opuszką skroploną na jego powierzchni wodę.
– Kiedy widzieliśmy się ostatnio na pogrzebie mamy, nie powiedziałem ci wszystkiego. – Chwycił szklankę i pociągnął spory łyk, czując, jak lodowaty płyn rozlewa się po śluzówce wysuszonego gardła.
– W ogóle mało mówiłeś, ale to zrozumiałe. – Ciotka zmarszczyła brwi, śledząc wzrokiem ruch szklanki, którą jej siostrzeniec odstawił od ust na stół z cichym stuknięciem.
Vogel bawił się nią przez chwilę, wodząc palcem po obrzeżu.
– Wiedziałem, że mama wam o wszystkim mówiła, nie powinienem był się tak zachowywać – powiedział w końcu. – Nie wobec ciebie i wuja Měrćina. A właśnie: gdzie on jest?
– W pracy. Gdzie on może być? – Ciotka wzruszyła ramionami. – Posiedziałby w domu, jak normalny człowiek, ale nie: praca przecież ważniejsza.
Powiedziała to bez cienia goryczy, ciepłym tonem, i po tym Vogel zorientował się, że ciotkę i wuja wciąż łączy to, co chyba nigdy nie łączyło jego matki i ojca. A przynajmniej on tych czasów nie pamiętał. Tak jak jedne małżeństwa są sobie pisane, tak inne nie powinny się nigdy zdarzyć. Związek ciotki i wuja był przykładem tego pierwszego, drugie dotyczyło jego rodziców.
– Dalej działa w…? – Urwał, pocierając z zakłopotaniem nos.
– Domowinie – dopowiedziała ciotka. – Tak, pracuje w Haus der Sorben, jest już wicedyrektorem, choć dawno powinien przejść na emeryturę. I siedzieć w domu na swoim pomarszczonym dupsku, przy mnie.
Pokiwał głową, usiłując pokryć zmieszanie spowodowane tym, że nie pamiętał tej nazwy. Domowina, czyli Ojczyzna, była stowarzyszeniem reprezentującym interesy Serbów łużyckich w Niemczech. Istniała od ponad stu lat, a wuj działał w jej strukturach, praktycznie odkąd przestał być dzieckiem. Stanowisko w Domu Łużyckim, o którym wspomniała przed chwilą ciotka, było zapewne szczytem kariery, a na pewno spełnieniem jego marzeń.
– Mawia, że następnego dnia po odejściu z pracy znajdę go martwego w łóżku, bo życie straci dla niego sens. Jakbym ja nie była sensem życia tego starego dziada, wyobrażasz sobie? – Uniosła brwi w udawanym oburzeniu.
Vogel znów się roześmiał, ale uśmiech zszedł mu nagle z twarzy jak zdmuchnięty przeciągiem. Ciotka wyglądała, jakby zbierała się w sobie. Jak gdyby wahała się albo wręcz walczyła, czy podzielić się z nim czymś, czy jednak nie. Zwyciężyła pierwsza opcja.
– Wiesz, że Siegfried nie żyje? – powiedziała w końcu. – Został zastrze…
– Nie chcę o nim rozmawiać, Tante – przerwał jej, zbyt gwałtownie, ale to było silniejsze od niego.
Zobaczył, jak w oczach ciotki miga nagle coś nieokreślonego.
– To brat twojej matki – szepnęła.
– Niestety – burknął. – I twój też.
– Mama… Worša opowiadała ci o nim? – zapytała zduszonym głosem.
– Nie. – Spojrzał na nią z zaskoczeniem. – Nigdy nie wspomniała o nim słowem. Ale i tak nie chcę poruszać jego tematu. Po prostu nie, dobrze?
– Dobrze… – W jej głosie była jakaś ulga.
Splecione, zaciśnięte na sobie palce rozluźniły się, a łokcie oderwały od blatu. Ciotka przeczesała włosy obiema rękami, a potem poprawiła kok.
– To opowiadaj, co tam u ciebie – zaproponowała z udawaną wesołością w głosie.
Uśmiechnął się, trochę smutno.
– Cóż… O tym, co się stało dwadzieścia lat temu, wiesz. A potem? Hmm… Nazywam się teraz Heinrich Vogel. Zmieniłem rodowe nazwisko, bo z człowiekiem, który mi je dał, nie chciałem mieć nic wspólnego. Mam niemieckie obywatelstwo, po wyjściu z więzienia żyłem przez jakiś czas w Niemczech, a kiedy mama umarła, okazało się, że odziedziczyłem po niej niezły majątek. Po rozwodzie mój ojciec zostawił jej oprócz złych wspomnień z małżeństwa całkiem sporo gotówki i parę nieruchomości, a ona inwestowała i obracała nimi. Z sukcesami, choć nie miałem o tym pojęcia. Kupiłem łódź, zamieszkałem na niej i od tamtej pory nie robiłem nic. A niedawno zginął też on… – Słowo „ojciec” nie chciało mu ponownie przejść przez usta.
– O nim też nie chcesz rozmawiać? – Teraz ciotka przerwała jemu.
Vogel był trochę zły, że mimowolnie w swojej opowieści zszedł na temat Zenona Ptasznika.
– Wszystko wiesz, Tante – mruknął. – Mama pewnie ci opowiadała, co?
– Trochę – przyznała ciotka. – Kiedy jeszcze żyła. I to wystarczyło.
Vogel przez chwilę bił się z myślami. Tak jak przed chwilą ciotka, on też nie był pewien, czy chce jej coś powiedzieć, ale ciśnienie było zbyt duże, żeby szambo nie wybiło. Mógł tylko pilnować, by ten upust był kontrolowany. Nie mógł zdradzić zbyt wiele, ale coś musiał. Inaczej to ciśnienie rozsadziłoby zbiornik. Rozsadziłoby jego.
– Powiem ci tylko jeszcze, że ostatnimi czasy mój ojciec i wujek Frido nawiązali biznesową współpracę. Z oczywistych względów zakończyła się.
– Czy…
Vogel wiedział, o co chce zapytać ciotka.
– Tak, ich śmierć była konsekwencją tej współpracy. Zasiali wiatr i zebrali burzę, która zmiotła ich z tego świata niemal jednocześnie. I na tym faktycznie zakończmy temat.
– O zmarłych albo dobrze, albo wcale?
– O nich wyłącznie wcale, Tante. – Wywarczał te słowa, więc żeby zatrzeć nieprzyjemne wrażenie, postarał się, żeby następne zabrzmiały miękko i przyjaźnie. – Może ty opowiesz mi teraz o was?
Twarz ciotki wypogodziła się, a jemu zrobiło się trochę lepiej. Ciśnienie zelżało. Człowiek ma w sobie jakąś naturalną potrzebę wyrzucania z siebie rzeczy, które go uwierają, a on nie był wyjątkiem. Postanowił jednak, wręcz przyrzekł to sobie, że pokrywa akurat tego zbiornika pozostanie już na zawsze szczelnie zamknięta.
– To słucham, Tante. – Upił kolejny łyk. – Niech ciocia opowie, co u was.
Ciotka rozpromieniła się, machając ręką, ale po wyrazie jej twarzy Vogel wiedział, że ten gest jest wyłącznie kokieterią. Była dumna ze swojej rodziny i ta duma od niej biła, a on mimowolnie poczuł lekkie ukłucie zazdrości.
– O Měrćinie już wiesz. Handrij i Lejna robią kariery w Dreźnie…
Jego kuzynostwo, bliźnięta, było ponad dziesięć lat starsze od niego, pamiętał ich słabo, bo widywali się raz w roku, w wakacje, i to tylko wtedy, kiedy nie jechali na obóz pionierów FDJ, socjalistycznej młodzieżówki, będącej przybudówką SED. Komunistyczna Partia Niemiec wychowywała młodzież w duchu socjalizmu już od dziecka. Stracili ze sobą kontakt, kiedy Handrij i Lejna wyjechali do Drezna na studia: on miał wtedy osiem lat i uważał kuzynów za równie starych, co wujostwo i rodziców. Pamiętał jak przez mgłę, kiedy Handrij pojawił się w domu w mundurze, bo przed studiami musiał odbyć obowiązkową służbę wojskową w Armii Ludowej, a potem robotniczą praktykę w jakiejś fabryce. Patrzył wtedy na niego z podziwem i całą tą pełną żalu, że to nie on, zazdrością: taką, na jaką tylko stać chłopaka zaczynającego latać z kolegami po podwórkach, udając policjantów i złodziei, bez świadomości, że gdyby jego kuzyn urodził się choć dwa lata później, wątpliwa przyjemność służenia ojczyźnie ludowej ominęłaby go. Nikt wtedy nie był świadomy, że żelazna kurtyna niedługo opadnie, zmieciona wiatrem historii, zmieniając wszystko; naprawdę wszystko.
– Handrij pracuje w jakiejś firmie medycznej, jest analitykiem na dość wysokim stanowisku. Ma żonę, drugą, bo z pierwszą mu nie wyszło. To była zdzira, dobrze się stało, że się rozeszli, zanim dorobili się dzieci, bo nie wiem, co by było. A Heike jest świetną dziewczyną. To Niemka. Mają dwójkę dzieciaków i… – Ciotka przerwała na chwilę, jakby straciła wątek. – Mieszkają w Dreźnie, Lukas i Lara nie mówią niestety po łużycku. Znają może parę słów, które zapamiętały z pobytów u nas.
– To tak jak ja.
– Mama nie uczyła cię serbšćiny? – W głosie ciotki słychać było lekki zawód, a z intonacji wynikało, że to nie było do końca pytanie.
– Nie, tylko niemieckiego. Kiedy się urodziłem, mama znała już dość dobrze polski, ale i tak rozmawiała ze mną po niemiecku, kiedy ojciec nie słyszał. To dzięki temu jestem dwujęzyczny.
– Dobre i to…
– A Lejna? – zapytał Vogel, nie chcąc kontynuować tego wątku.
Nie miał ochoty do rozmowy na żaden temat, który choćby ocierał się o jego ojca.
– Lejna także mieszka i pracuje w Dreźnie. Jest graficzką i ilustratorką książek, maluje też obrazy.
– Mąż, dzieci?
– Wiesz, ona jakoś nigdy do mężczyzn szczęścia nie miała. Same przelotne związki, za jednego wyszła, ale potem się rozwiodła. Cóż, Lejna zawsze chodziła swoimi ścieżkami. – Przez jej twarz przemknął cień smutku, a Vogel pomyślał, że chciałby mieć tylko takie problemy.
Chwilę później doszedł do wniosku, że wszyscy na tym popieprzonym świecie niosą swoje własne krzyże. I że z tymi krzyżami jest podobnie jak z bólem: jego odczuwanie jest subiektywne, bo każdy ma na niego inną tolerancję. Jeden zniesie go więcej, inny mniej, więc nie ma nic głupszego niż licytowanie się na nieszczęścia.
– A ty, Tante? – zapytał.
– Ja? – Na usta ciotki wrócił uśmiech. – Ja od kilku lat jestem na emeryturze, zajmuję się domem i babcią.
– No właśnie, jak się czuje Oma? – Wszedł jej w słowo, udając, że nie mógł się wręcz doczekać, aż o nią zapyta.
Ciotka zaskoczyła go potężnie, bo był pewien, że babka zmarła dawno temu. Bogumiła Noack była w rzeczywistości babką jego, a nie ciotki, ale ciotka, podobnie jak wiele starszych osób posiadających potomstwo, po prostu określała matkę tak, jak zwracały się do niej jej własne dzieci.
Oma już trzydzieści pięć lat temu wydawała się Voglowi wiekowa. Pamiętał, jak podczas którejś z wizyt w tym domu zszedł kiedyś rano na dół i zobaczył, jak z saszetki z lekami babka wyciąga kilka blistrów tabletek i wyłuskuje po jednej z każdego. „Ech, Hajnak, ja już długo nie pożyję, dziecko, taka jestem chora” – powiedziała, kiedy zapytał, po co bierze tyle lekarstw, a on się tym strasznie przejął, jak to dzieciak.
– W maju stuknęło jej dziewięćdziesiąt pięć lat. – Ciotka podkreśliła te słowa odpowiednią miną, stanowiącą pomieszanie podziwu i zdziwienia. – Od półtora roku nie chodzi, ma niegojące się rany od żylaków na nogach, więc leży w łóżku, w swoim pokoiku, który urządziliśmy jej na poddaszu. – Odruchowo spojrzała na sufit. – Poza tym trochę niedosłyszy, ale najgorsze, że umysł siada. Wszystko jej się miesza, pamięta, jaka była pogoda na Wielkanoc pięćdziesiąt lat temu, a często nie kojarzy, kim jestem, kiedy przynoszę jej obiad. No i ciągle śpi, może to i dobrze. Zaprowadzę cię do niej przy okazji, kiedy będzie miała lepszy dzień, chcesz? – Vogel skinął głową. – Starość się Panu Bogu zdecydowanie nie udała, oj, nie. – Ciotka westchnęła, cytując oklepany, ale cholernie prawdziwy frazes.
Vogel nie potrafił znaleźć żadnych słów: ani pocieszenia, ani jakichkolwiek innych, które mogłyby zmienić stan rzeczy. Słowa zawsze zostaną tylko słowami, zwłaszcza jeśli nie mogą pójść za nimi żadne czyny. A tu po prostu nie mogły.
Przez następne kilkanaście minut rozmawiali z ciotką praktycznie o wszystkim, wyłączając temat rodziny. Ciotka wspomniała, że marzy o remoncie góry domu: odświeżeniu sypialni i zrobieniu łazienki całkiem na nowo, i zaczęła narzekać na brak wolnych fachowców i ceny materiałów budowlanych. A potem wrócił z pracy wuj Měrćin. Kiedy zobaczył siostrzeńca swojej żony, zrobił dokładnie taką samą minę jak ona godzinę wcześniej. Vogel wstał i podszedł do niego, a wuj uściskał go w milczeniu, po czym puścił i zwrócił się do ciotki, jakby jego siostrzeniec wrócił z góra dwudniowej podróży, a nie pojawił się po kilku dekadach.
– Ależ jestem głodny, Mutter. – Pokręcił głową, jak gdyby dziwił się sam sobie, że do tego dopuścił. – Jest coś do jedzenia?
Ciotka popatrzyła na niego kpiąco i postawiła przed nim talerz z chłodnikiem. Vogel patrzył, jak wuj je łapczywie, przyglądając mu się równocześnie.
Gęsta czupryna mlecznobiałych włosów spływała na czoło, mocno kontrastując z ogorzałą twarzą. Mimo wieku trzymał się prosto, choć zmarszczki i plamy na lekko obwisłej skórze przedramion zdradzały, że ma już swoje lata. Widać było po zachowaniu i ruchach, że jest człowiekiem energicznym, i Vogel pomyślał, że ciotka jednak się myli. Kiedy wuj odejdzie z pracy, wcale nie umrze, tylko znajdzie sobie jakąś nową robotę. Pokonać go mogła tylko choroba, a nie nuda. Wuj nie wyglądała na kogoś, kto z doświadczenia zna pojęcie nudy.
Gdy wuj skończył jeść, pogadali jeszcze trochę, a kiedy w pewnej chwili Vogel dyskretnie ziewnął, odwracając głowę i zasłaniając usta dłonią, ciotka stwierdziła, że miał męczący dzień i najwyższa pora iść spać. Zgodził się z nią bez zbędnych dyskusji.
IWONA
Ciotka przygotowała mu posłanie w dawnym pokoju Handrija, który stał się pokojem gościnnym. Wieczorem, leżąc już w łóżku, Vogel myślał o wszystkim, co usłyszał dziś od ciotki.
Nigdy nie zastanawiał się nad kwestią swojej tożsamości i pochodzenia. To nie było ważne. Żył w określonych warunkach, w jakie wrzuciło go życie. Bycie raz „tu”, a raz „tam” do pewnego czasu było naturalne, przy czym nie potrafił ocenić, w którym miejscu leży to „tu”, a w którym „tam”. A potem przyszedł ten wieczór na Piłsudskiego, odsiadka i śmierć matki, i wszystko to przestało mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Czuł się dobrze wszędzie, byle na otwartej przestrzeni. Biegła znajomość niemieckiego sprawiała, że gdy pracował i żył za Odrą, nigdy nie dano mu odczuć jego obcego pochodzenia. A teraz nagle zaczął się nad tym zastanawiać. Czy to w ogóle miało znaczenie? Czy tożsamość i przynależność do określonej grupy sprawiała, że czuł się w jakiś sposób wyjątkowo albo chociaż bezpieczniej? Czy będąc gdziekolwiek, był obcy, czy swój?
Nagle, wiedziony jakimś impulsem, zadzwonił do Iwony. Odebrała po pierwszym sygnale, a jemu przez głowę przemknęła myśl, czy czekała na telefon od niego.
– Cześć – mruknęła. – Co porabiasz?
Miała rozespany głos.
– Odwiedzam rodzinę – odparł.
– Rodzinę? – zdziwiła się wyraźnie.
– Łużycką – wyjaśnił. – Tę część od strony matki. Jestem w Budziszynie, u wujostwa.
– Co z łodzią?
– Czekam do jesieni. – Uśmiechnął się. – Facet chce jednak jeszcze popływać do końca sezonu.
Ostatnio, kiedy rozmawiał z Iwoną, powiedział jej o planach kupna nowej łodzi, w miejsce tej spalonej przez Miszę. Kiedy sobie o nim przypomniał, poczuł, jak mięśnie jego twarzy tężeją.
– Wypłynął gdzieś? – zapytał cicho.
– Kto? – Iwona nie zrozumiała, o czym, a właściwie o kim mówi.
– Ten skurwiel. Czy się pojawił?
Zapadło milczenie.
– Nie – odparła po chwili.
– Mam dziwne przeczucie, że jeszcze narobi smrodu.
– Czemu tak myślisz?
– Bo go znam. Choć mam nadzieję, że tam, na łodzi, trafiłem go skutecznie i zdechł w jakimś kanale jak szczur.
– Wcale tak nie myślisz – mruknęła.
– Owszem, myślę – powiedział z przekonaniem. – Nie miałbym żadnych wyrzutów sumienia, uwierz mi. Żadnych.
– Dobrze, zostawmy to. Porozmawiajmy o czymś miłym.
Milczał przez chwilę, znów zastanawiając się nad rodzajem relacji, która go z nią łączyła. Spędzili ze sobą trochę czasu, opowiedzieli drugiemu o sobie, choć miał wrażenie, że nie wie o Iwonie jeszcze wielu rzeczy. Dramatyczne zdarzenia ostatnich tygodni połączyły ich tak samo jak przeszłość: każde miało swoją, ale byli w tym podobni do siebie. No i łóżko: dojrzały, satysfakcjonujący seks i przytulanie po wszystkim, co sprawiało, że ich relacja była czymś więcej niż początkiem przyjaźni. Ale związkiem też jeszcze nie była. A może wcale nie „jeszcze”. Więc, do cholery, o czym mieli rozmawiać?
– Jak żyjesz? – zapytał.
Śmiech zagrzechotał Iwonie w gardle.
– Miało być o czymś miłym.
– Aż tak źle?
– Źle nie jest, ale cudownie też nie. Praca, praca, praca. Jakoś nie pałam codziennie chęcią powrotu do domu, więc siedzę w robocie, ile się da. I tyle.
– Przydałby ci się urlop – stwierdził.
– I co bym na nim robiła?
– Wyjedź gdzieś może?
W telefonie zapadło milczenie.
– Mam chatę pod Tatrami… – powiedziała cicho. – Ale nie jestem w stanie tam pojechać. Zbyt dużo wspomnień. Także tych złych. A nad morze nie pojadę, jeszcze nie zwariowałam. Nie stać mnie na polskie morze; ani finansowo, ani psychicznie. Mam ludziowstręt.
Roześmiał się, a potem coś przyszło mu do głowy, ale zanim zdążył się odezwać, Iwona powiedziała:
– Nie chciałabym, żeby to zabrzmiało melodramatycznie i w ogóle, czyli to nie tak, że się za tobą strasznie stęskniłam, ale pomyślałam sobie dziś, że fajnie by było, gdybyśmy mogli niedługo pójść razem coś zjeść.
Uśmiechnął się do siebie.
– Nie uwierzysz, ale właśnie pomyślałem przed chwilą, że jak załatwię tu swoje sprawy, to może dojedziesz do mnie i powłóczymy się parę dni po okolicy? Weź buty do trekkingu.
– Masz rację, nie wierzę.
– Serio. Pokażę ci miejsca mojego dzieciństwa. Odetchniesz trochę od roboty i od miasta.
– Jesteś pewien, że chcesz wracać do miejsc swojego dzieciństwa? – zapytała.
Zastanowił się przez chwilę.
– Tak – stwierdził. – Tam mogę wrócić. Tam nigdy nie było ojca, tylko ludzie, którzy są dobrzy. Moja prawdziwa rodzina. To jak? Przyjedziesz?
– Przemyślę to, okej?
Starał się w jej głosie odczytać, czy go zbywa, czy naprawdę chce przemyśleć jego propozycję. Postanowił nie naciskać.
– Trzymaj się – powiedział ciepło.
– Też się nie puszczaj – rzuciła sucharem.
– Dobrej nocy. Zadzwoń, jak będzie ci bardzo źle.
– Zadzwonię – obiecała i czuł, że Iwona mówi to szczerze.
Rozłączył się, odłożył telefon na szafkę nocną i poprawił poduszkę, ubijając ją pięściami. Była puszysta, jakby ktoś napełnił ją powietrzem: nie poddała się łatwo, od razu wracając do poprzedniej objętości. Złożył ją wpół i podłożył pod głową. Zasypiał bez leków nasennych, co uświadomił sobie dopiero w chwili, w której przekroczył granicę między jawą i snem, i nie był już w stanie otworzyć oczu, a tym bardziej wstać i sięgnąć do kosmetyczki. Zapadł w ciemność.
Śni mu się matka. Patrzy na niego ze szpitalnego łóżka, rusza ustami, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. „Nie słyszę cię, mamo”, mówi, pochylając się nad nią, nad jej bladą twarzą i zbliżając ucho do jej ust. Czuje na policzku jej oddech: jego ciepło, wilgoć i drażniący, kwaśnawy zapach, ale dalej niczego nie słyszy. Matka chwyta go kurczowo za nadgarstek, wypręża się i szerzej otwiera oczy. Jest w nich strach. Tak bardzo chce mu coś powiedzieć i tak bardzo nie może. „Spokojnie, mamo, nie spiesz się”, mówi cicho. Nagle matka wiotczeje na łóżku i zamyka oczy. Chwyt słabnie, oddech staje się cichszy. On odsuwa się i patrzy w jej wychudzoną twarz. Matka nie budzi się więcej, odchodzi kilka godzin później, przez cały ten czas chwytając łapczywie powietrze. Agonalny, rytmiczny spazm podrzuca jej ciało na łóżku. Charczący oddech i bulgot płynu w płucach ustają nagle, w chwili kiedy on ze ściśniętym sercem błaga w myślach nie wiadomo kogo, żeby jej męczarnia się już skończyła.
Nieznośna cisza huczy w uszach.
Kiedy Vogel budzi się zlany potem w skotłowanej pościeli, wie, że to nie był sen.
To było wspomnienie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Marek Stelar, 2024
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: © Mariusz Banachowicz
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Agnieszka Czapczyk, Kinga Jóźwiak
Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-825-5
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.