Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
124 osoby interesują się tą książką
GDYBY MISIEK WIEDZIAŁ, CO GO CZEKA W NADCHODZĄCE ŚWIĘTA, NAJPRAWDOPODOBNIEJ WŁAŚNIE WYJEŻDŻAŁBY ZE ŚWIERADOWA W DOWOLNIE OBRANYM KIERUNKU, BYLE NIE W STRONĘ WILLI SWOJEJ TEŚCIOWEJ...
Do starej, klimatycznej willi, u stóp Gór Izerskich zjeżdża pewna rodzina. Tegoroczne święta Bożego Narodzenia wszyscy spędzą goszcząc u seniorki rodu. Przy strojony stół, pachnąca choinka i góra prezentów mają już czekać na gości. A przynajmniej tak wszyscy sobie to wyobrażają.
Zapowiada się cudowny czas w rodzinnej atmosferze.
Co więc może pójść nie tak?
Może to, że seniorki rodu nie zastają w domu, a choinka, zamiast stać, leży na wigilijnym stole. W żadnym razie nie przystrojonym. Do tego ciągle pada: oprócz choinki i śniegu pada również elektryczność i internet, a napięcie wciąż wzrasta za sprawą zaskakujących i niezbyt logicznych działań szwagra, zakały rodziny. Punktem kulminacyjnym staje się nagłe zniknięcie tajemniczego gościa, który również zjawił się w willi, choć nie wiadomo dokładnie, kto i po co go zaprosił.
Tymczasem padający śnieg odcina pensjonat od świata…
Świąteczna komedia prawie kryminalna!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 280
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
21 grudnia, godzina 17.00
– Pięknie tu, co? – Bożena westchnęła, rozglądając się na boki.
Wilkońscy wjeżdżali właśnie do centrum Świeradowa-Zdroju. Porośnięte drzewami zbocza górskich pasm otaczających dolinę pokryte były białym pyłem, a w stronę przepływającej dołem Kwisy, po stokach bezleśnych połaci, spływały białe jęzory śniegu. Było późne popołudnie dwudziestego pierwszego grudnia i wszyscy, no dobra, prawie wszyscy żyli już tylko Bożym Narodzeniem. Te kilka dni spowolnienia po szale, jaki ogarniał wszystkich w okresie poprzedzającym święta było jak obiecane dziecku przed pójściem do dentysty lody. Wynagradzały strach, ból, cierpienie i sprawiały, że zapominało się o tym, co przeżyło się przed wizytą w poczekalni.
Niestety, w tym przypadku tylko do grudnia następnego roku.
– Lepszych okoliczności świąt chyba nie mogliśmy sobie wymarzyć – dodała Bożena.
– Mogliśmy – powiedzieli równocześnie Misiek i Młody.
Obaj byli zaskoczeni zgodnością i zgraniem w czasie. Ich wzrok spotkał się na chwilę w lusterku wstecznym. Bożena popatrzyła na nich: najpierw na męża za kierownicą, potem do tyłu, na syna zatopionego w komórce. Twarz Miśka rozświetlały zegary tablicy rozdzielczej, a twarz Jacka blask wyświetlacza telefonu. Wyglądali jak zombie, zwłaszcza Młody, wpatrzony bezmyślnym wzrokiem w ekran. Ale reagował na bodźce z otoczenia, czyli nie było jeszcze tak źle. Czasem miała wrażenie, że jego umysł jest już w środku iPhone’a i to stamtąd steruje ciałem, dlatego jej syn musi ciągle trzymać go w dłoniach.
– Co mam przez to rozumieć? – zapytała podejrzliwie.
– Że może niekoniecznie wszyscy marzą o spędzeniu świąt z… – urwał Misiek.
– Moją rodziną? – Pochyliła głowę jak lekko wkurzony przez pikadora byk. – To miałeś na myśli?
– Wiesz, że nie mam nic do twojej matki. – Misiek puścił na chwilę kierownicę i machnął rękami. – Ani do ciotki Pelagii i jej pociesznej zgrai. Chodzi tylko o…
– Przepraszam cię bardzo, mama miała go oddać do schroniska, żeby ci ulżyć?
– Do schroniska nie, ale może chociaż do jakiegoś hotelu. Najlepiej aż do Nowego Roku. Myślisz, że to dla niego jakaś różnica, gdzie spędzi święta? Zwłaszcza że tu hoteli jak mrówek, a on nie ma dużych potrzeb. Wystarczy, że będzie jedzenie. Mogłybyście mu nawet machać przez okno.
– Taki jesteś zabawny, Wilkoński? – Robiło się groźnie, bo Bożena zaczęła rzucać nazwiskami, a jej ciemne brwi zeszły się nad nasadą nosa. – Nie pomyślałeś, że sprawiasz mi przykrość, mówiąc tak o moim rodzonym bracie?
Misiek powoli odwrócił głowę w jej stronę.
– Słucham? – zapytał i zamarł z tak otwartymi ze zdziwienia ustami.
– Co tak japę rozdziawiasz? Głuchy jesteś?
Misiek pominął te przykrości pod swoim adresem, milcząc.
– Bożena, powiedz mi, ile lat jesteśmy małżeństwem? – poprosił wreszcie, zamiast się obrażać albo denerwować.
Musiał oszczędzać nerwy z powodu Szwagra. Opcja oddania go do hotelu była kusząca, ale wyjątkowo mało prawdopodobna, choć nie obraziłby się za taki prezent pod choinkę. Swoją drogą, mógł spróbować chociaż napisać do grubego w czerwonym list z taką prośbą, w końcu święta Bożego Narodzenia to czas cudów. A nuż?
– Co to ma do rzeczy, ile lat jesteśmy małżeństwem? – Jego żona się obruszyła.
– Ma. Chyba po osiemnastu latach nie chcesz mi nagle wmówić, że żal ci twojego brata, co?
– Owszem, żal. To nie jego wina, że jest… – urwała i z jej piersi wyrwało się westchnięcie.
Misiek nie dokończył. Nie było takiej potrzeby. Za to chyba pojawiła się inna, na przykład taka, by przedstawić wreszcie naszych bohaterów. Tak by przynajmniej wypadało. A więc poznajcie rodzinę Wilkońskich, zmierzających do celu swej podróży u podnóża Sępiej Góry.
Głowa rodu, a w zasadzie tej jego gałęzi ściśniętej razem z bagażami i prezentami w skodzie fabii, to Michał Wilkoński, czyli Misiek. Tak nazywa go żona, to znaczy wtedy, gdy nie mówi do niego po nazwisku. Czterdziestoletni inżynier budowlany w firmie projektującej i dostarczającej szalunki na wielkie budowy, przeciętny facet z przeciętnymi problemami, funkcjonujący w niczym niewyróżniającej się podstawowej komórce społecznej tworzonej wspólnie z małżonką Bożeną i synem Jackiem. Takich ludzi jak on są miliony, co nie zmienia faktu, że nie każdy w najbliższym czasie przeżyje coś takiego jak Misiek i jego rodzina. Oczywiście Misiek nie ma o tym pojęcia. Gdyby jakimś cudem dowiedział się, co go czeka w nadchodzące święta, najprawdopodobniej właśnie wyjeżdżałby ze Świeradowa-Zdroju w dowolnie obranym kierunku, byle nie w stronę willi swojej teściowej.
Bożena Wilkońska też ma czterdzieści lat, ale na tyle nie wygląda, z czego cieszy się i ona, i Misiek w zasadzie też. Ma ładną, sympatyczną twarz, ciemne włosy i oczy, niezłą figurę i matematyczny umysł. Z zawodu jest księgową, pracuje w urzędzie wojewódzkim, świetnie gotuje, lubi wycieczki rowerowe, na które wyciąga swoich chłopaków, i czasem w nocy, po kryjomu ogląda komedie romantyczne i melodramaty, płacząc przy tym jak bóbr.
Syn Wilkońskich Jacek, to siedemnastoletni licealista, uczeń klasy mundurowej o profilu ratowniczym, bardzo rozgarnięty i trzeźwo patrzący na świat, choć lubiący również spojrzeć na niego nieco mniej trzeźwo. Albo może raczej z innej perspektywy, bo alkohol, jak na nastolatka, tyka niezmiernie rzadko. On również jest raczej przeciętny, nieśmiały i jeszcze nie wie, że koleżanki z klasy zaczynają na niego patrzeć nieco inaczej, w miarę jak niepostrzeżenie staje się mężczyzną. Zdradzę wam też, że nie tylko one. Misiek w związku z wydarzeniami w willi babci Malwiny również przestanie widzieć w swoim synu dziecko. Zdziwi się facet, tyle wam powiem.
To może jeszcze słowo o Szwagrze i mamie Bożeny, skoro już o nich wspomniano. Wzmianka o Szwagrze rzadko się Miśkowi zdarza, bo Misiek woli unikać tego tematu. Bożena zresztą też, ale czasem nie może, w końcu to jej brat, a rodziny się nie wybiera. Podobno z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciach, ale o ile z resztą jej członków ani Bożena, ani Misiek nie mają większego problemu, o tyle ze Szwagrem owszem. Bo ze Szwagrem nikt nigdy nie wyszedł dobrze, nawet na zdjęciu. Szwagier po prostu taki jest. To ewenement na skalę… Hm, nie ma chyba nawet takiej skali, do której Szwagra można by odnieść.
Szwagier. Zakała rodu. Jak mawia czasem Misiek: uschnięta gałąź w drzewie genealogicznym swojej rodziny, ewentualnie spadł z tego drzewa prosto na swój zakuty łeb. Szwagier naprawdę nazywa się Zdzisław Pałasz, ale to w zasadzie bez znaczenia, bo praktycznie nikt, może z wyjątkiem Miśka, nie zwracał się do niego inaczej niż właśnie „Szwagier”. Niektórzy członkowie dalszej rodziny nie pamiętali nawet, „jak ten, no, wiesz, Szwagier” ma na imię. Szwagier wyglądał absolutnie przeciętnie, nie wyróżniał się niczym, może poza brzuchem przywodzącym na myśl start zawodów balonowych. Facet wygląda zwodniczo. Pospolicie, ale zwodniczo, bo jego jaśniejąca beztroskim uśmiechem człowieka bez zmartwień twarz skrywa mroczną tajemnicę, znaną jedynie najbliższej rodzinie. Otóż Szwagier jest tępy jak noworoczny ból głowy i nieskomplikowany jak łazienkowa waga, i to ta analogowa, a równocześnie roztacza wokół siebie aurę człowieka, który wie wszystko i może wszystko załatwić. Tymczasem nie wie nic, a jedyne, co może załatwić, to sprawę w tak zwanej potrzebnicy. Szwagier jest dumnym posiadaczem pojazdu mechanicznego marki BMW, którego daty produkcji nawet nie pamięta. Jest to pojazd czterośladowy, z bezpośrednim wtryskiem oleju na asfalt, o napędzie hybrydowym: spalinowym i ręcznym, gdyż często zdarzało się, że trzeba było zepchnąć go na pobocze. Pozbawiony jest elementarnych środków bezpieczeństwa zarówno dla kierowcy, jak i dla pasażerów, i tak naprawdę nikt nie wie ani tego, jakim cudem auto przechodziło badania techniczne, ani tego, czemu jeszcze w ogóle poruszało się po drogach publicznych. Tajemnicą było również, jak Szwagier zdał egzamin na prawo jazdy. Wyjaśnienie było proste: pojazd ów nie przechodził badań technicznych, ponieważ się na nich w ogóle nie pojawiał, a jeśli chodzi o obecność auta na drogach, ilustruje to znakomicie znane powiedzenie: „głupi ma zawsze szczęście”. Dotyczyło to również kwestii prawa jazdy, bo Szwagier go po prostu nie miał, i Misiek podejrzewał nawet, że on nie zdaje sobie sprawy z istnienia takiego dokumentu. Niewątpliwie Szwagier szczęście ma i to w ilości hurtowej, choć nie jest nawet tego świadomy. Trwa w przeświadczeniu, że jest geniuszem i nikomu, może z wyjątkiem Miśka, nie chciało się wyprowadzać go z błędu. W każdym razie wspominam o bmw Szwagra, ponieważ ten pojazd znakomicie oddaje stan ducha i umysłu jego właściciela. Oficjalnie przyczyną ułomności intelektualnej Szwagra jest jego przeszłość w wojskach specjalnych, w których doznał ciężkiego uszczerbku na zwojach mózgu w wyniku niedotlenienia spowodowanego owinięciem się linki od spadochronu wokół szyi. Jednym słowem, Szwagra odcięło na kilka minut od tlenu, co zaważyło na całym jego dalszym życiu. W tej historii jest kilka nieścisłości, chociaż jak to zwykle ze Szwagrem bywa, ona cała jest jedną wielką nieścisłością, o czym wie tak naprawdę niewiele osób, konkretnie babcia Malwina i… Jacek.
Jeśli chodzi o babcię Malwinę, jest nie tylko babcią i nie tylko Malwiną. Wbrew pozorom ma to sens i już go wyjaśniam. Jest także mamą Bożeny oraz teściową Miśka, jednak podobnie jak w przypadku Szwagra, bardzo często w rozmowach, tak jak w wielu rodzinach, określa się ją po prostu babcią, w tym przypadku akurat babcią Jacka. Malwiną jest częściowo, ponieważ naprawdę ma na imię Jadwiga, jednak jej drugie imię, niewątpliwie bardzo malownicze, podobało się wszystkim o wiele bardziej, a zwłaszcza świętej pamięci mężowi. Jak się również łatwo domyślić, to właśnie od drugiego imienia pensjonat wziął swoją nazwę. Babcia Malwina ma siedemdziesiąt lat i jest pełna życia oraz energii, może z wyjątkiem okresu sprzed pół roku, kiedy lekko podupadła na zdrowiu w wyniku komplikacji po operacji biodra. Dziś z jej zdrowiem wszystko jest już w porządku, choć trójkę naszych głównych bohaterów spotka związana z nim pewna niespodzianka.
No dobrze, skoro już wszystko wiadomo, wracamy do samochodu, który właśnie minął budynek Urzędu Miasta Świeradów-Zdrój.
– Święta to przeżytek – stwierdził Młody, wywołując zgorszenie u swojej matki. – Jesteście niewolnikami przebrzmiałej tradycji, pędzonymi przez życie na łańcuchu obowiązku wobec tych, o których powinniście dbać przez cały rok, a nie tylko od święta.
– Przepraszam, ty teraz czytasz to, co masz tam na telefonie, czy tak z głowy? – zapytał zachwycony Misiek.
– Ile razy zadbałeś o swoją babcię w ciągu tego roku? – fuknęła Bożena.
– Eee… Przeczytałem z telefonu – powiedział Młody, a Misiek poczuł lekki zawód.
– Nie grzeszcie. – W głosie Bożeny była lekka rezygnacja. – Święta w górach, ze śniegiem, w rodzinnej atmosferze… Wiecie, ilu ludzi spędza je samotnie, widząc z okna zachlapane błotem szare ulice?
– Dlaczego od razu idziesz w skrajności? – Misiek zmarszczył brwi, dochodząc do wniosku, że chyba zgodziłby się na spędzenie świąt samotnie i w mieście, byle bez Szwagra.
Ale Michał kochał Bożenę, bo w zasadzie jej brat był chyba jedyną poważną wadą, jaką posiadała. I był w stanie wiele poświęcić, żeby była szczęśliwa. Na przykład spędzić święta pod jednym dachem ze Szwagrem.
– Dobrze. – Wzruszyła ramionami. – Obaj macie prawo mieć swoje zdanie. Tylko jestem ciekawa, co powiesz, kiedy w przyszłym roku pojedziemy do twoich rodziców.
– Dobra, zostawmy ten temat. – Westchnął Misiek. – Przyjechaliśmy tu świetnie się bawić. Ma sypać śnieg…
– Mają być śnieżyce – doprecyzował Młody.
– To góry, tu każde opady śniegu są śnieżycą. Miejscowi są przyzwyczajeni i zabezpieczeni na takie okoliczności.
Bożena spojrzała krzywo na męża.
– Skąd ta niezachwiana pewność w twoim głosie?
– No mówiłaś kiedyś…
– O pięciu dniach odcięcia od świata też mówiłam?
– No tak, ale skoro przeżyliście, to znaczy, że byliście przygotowani.
– Nie wiem, czy byliśmy przygotowani, miałam pięć lat i płakałam, że nie ma bajek w telewizji. Inne rzeczy w zasadzie mnie nie interesowały. Pamiętam tylko, jak przyjechał transporter wojskowy, żeby nas odkopać.
– Ale przeżyliście – upierał się Misiek.
– No skoro takie masz kryteria zabezpieczenia, to tak – zgodziła się Bożena, ale wyłącznie dla świętego spokoju.
– Dobra, koniec podróży – zameldował Misiek, zwalniając.
Ich oczom ukazała się Willa Malwa – dom rodzinny Bożeny. Malowniczy budynek w stylu łużyckim wybudowany został na początku XX wieku nieopodal wejścia na szlak prowadzącego na szczyt Sępiej Góry. Osadzony na lekkim wzniesieniu, przeradzającym się wyżej w górskie zbocze, od początku funkcjonował jako dom wypoczynkowy. Ojciec Bożeny najpierw wydzierżawił go na niezbyt jasnych warunkach, a potem, kiedy po upadku komuny pojawiła się taka możliwość, kupił go w jeszcze mniej jasnych okolicznościach za gotówkę, której pochodzenie było owiane mgłą tajemnicy. Jej rąbka w miarę posuwania się w latach uchylała babcia Malwina, ale informacje były wciąż skąpe: na razie wiadomo było, że w dawnych czasach Wiesiek był zdolnym złodziejem, który pod wpływem swojej przyszłej żony nawrócił się, zostając uczciwym człowiekiem. Podobno z miłości ludzie robią różne rzeczy, na przykład takie, których absolutnie nie zrobiliby w normalnych okolicznościach, i potem często tego żałują. Ale wyglądało na to, że Wiesiek nie żałował, czego dowodem mogło być zgodne pożycie z Malwiną przez następnych kilka dekad, nie przerywane pobytami w miejscach odosobnienia. Misiek sądził, że Wiesiek nie żałował, dlatego że w dawnym życiu zdążył się nieźle nachapać, czego dowodem mogła być właśnie Willa Malwa, ale to wciąż pozostawało w sferze domysłów. Sarkał czasem, że to sprawa jak z akt KGB czy CIA, które odtajniano po pięćdziesięciu latach albo wcale, a jego korciło, żeby poznać wszystkie okoliczności. Bożenę korciło odrobinę mniej i Misiek dziwił się, że nie naciska na matkę, i nie chce poznać prawdy o swoim ojcu.
Jedynym pewnikiem w tym wszystkim, naocznym i namacalnym, była rzeczona willa, stanowiąca bez wątpienia oficjalną własność babci Malwiny tudzież, powiedzmy sobie szczerze i wprost, masę spadkową. Nikt nie życzył babci śmierci, ale fakt pozostawał faktem: kiedy odejdzie tam, gdzie odchodzą w końcu wszyscy, willa zostanie na miejscu i cała rodzina była tego mniej lub bardziej świadoma. Raczej bardziej, ale pamiętajmy, że jest jeszcze Szwagier. „To mniej” to właśnie on, albowiem jego plany rzadko wybiegały w przyszłość dalej niż poza poobiednią drzemkę.
Willa, mimo że jest zadbana, nieco się zestarzała, jednak wszyscy, może oprócz Szwagra, zdają sobie sprawę, że poważny remont pochłonąłby niewyobrażalne sumy i dlatego odbywają się w niej jedynie doraźne naprawy. Zwykle uczestniczy w nich niestety właśnie Szwagier, co rodzi określone konsekwencje, którymi są kolejne naprawy, mające zniwelować skutki poprzednich. Pomijając te drobne niedogodności, willa funkcjonuje z powodzeniem w zasobie turystycznym gminy Świeradów-Zdrój. Może nie jako perła, ale radzi sobie dobrze. A raczej radziła, bo z racji wieku i związanych z nim ograniczeń babcia Malwina podjęła decyzję o stopniowym wygaszaniu działalności. Chciała dożyć w tym budynku w spokoju resztę swoich dni, a potem mogło dziać się z nią, co chciało, czy też to, co zdecydują spadkobiercy.
I dlatego właśnie w samym środku sezonu świątecznego tego roku dom był praktycznie pusty, czekający na zaproszonych członków bliższej i dalszej rodziny. A teraz kilka słów o willi, gdyż jej rozplanowanie ma znaczenie dla wydarzeń, które się w niej rozegrają.
Z racji usytuowania na zboczu można powiedzieć, że ma dwa partery. Na niższym mieszka babcia Malwina z panią Janeczką (o której za chwilę) oraz Szwagier, zaś dwie wyższe kondygnacje i poddasze praktycznie są przez cały rok wynajmowane, czy też były, gościom: albo pojedyncze pokoje, albo całe piętro. Z jednej strony okna wychodzą na zieleń lasu porastającego stok Sępiej Góry, z drugiej strony roztacza się zaś pyszny widok na Świeradów-Zdrój i Stóg Izerski. Na niskim parterze dostępnym z ulicy znajduje się również spora kuchnia mogąca obsłużyć kilkanaście osób, zwykle za pomocą pani Janeczki, a w szczycie sezonu dodatkowo dochodzącej pani, mieszkającej po drugiej stronie Kwisy. Sala jadalna, w której za kilka dni miała odbyć się rodzinna kolacja wigilijna, znajdowała się na wysokim parterze, w samym jego środku. Była wysoka na dwie kondygnacje, a nad nią znajdował się wielki świetlik. Otoczony był witrażami, z których spoglądały na gości Duch Gór: Liczyrzepa, wodne panny i inne baśniowe stwory, nadające temu miejscu wyjątkowy charakter. Z racji wysokości, na jakiej się znajdował, był jedną z niewielu rzeczy w tym domu, nietkniętą ręką Szwagra. Pomieszczenia na piętrze otaczało obejście, z którego roztaczał się widok na salę. Jej wysokość miała dodatkowy plus: choinka, stawiana ku uciesze gości i domowników, mogła być naprawdę wysoka, z czego skrzętnie korzystano co roku, od wielu lat.
Misiek zaparkował na ulicy i po chwili cała trójka Wilkońskich, objuczona walizkami, wkraczała do willi. Tuż po wejściu przywitała ich pani Janeczka, przyjaciółka babci od dziesięcioleci, mieszkająca tu razem z nią. Pani Janeczka jest osobą niewielkiego wzrostu, ale za to energii i żywotności ma za dwie. Był podobno nawet taki moment, w którym Szwagier sądził, że one naprawdę są dwie, bo zamyślił się, wchodząc po schodach na piętro i nie zauważył, że pani Janeczka go mija, a w zasadzie wyprzedza. Spotykając ją ponownie na górze, ukłonił się grzecznie i powiedział, że miło ją poznać i że siostra jest na dole.
– Dzień dobry, dzień dobry – szczebiotała, przyglądając się po kolei wchodzącym. – Bożenko, ty jak zwykle kwitnąca, czas się ciebie nie ima. Jacek, ty już mężczyzna jesteś, pewnie dziewczyny się o ciebie biją, co? Wchodźcie, wchodźcie…
Miśka korciło, żeby zapytać panią Janeczkę: „a ja?”, ale on mężczyzną był od ponad ćwierćwiecza i nikt się o niego nie bił, a na pewno nie kobiety. Tylko on się bił z kimś, raz, i to też trochę inaczej było, bo właściwie był bity. Przez kierowcę bmw, któremu zajechał drogę, a przynajmniej tamten tak uważał, w związku z czym wysiadł, żeby wymierzyć sprawiedliwość. Misiek jako osobnik o raczej pokojowym nastawieniu do ludzi próbował jeszcze żartów o uzupełnieniu zbiorniczka na płyn do kierunkowskazów, ale żart nie spotkał się z uznaniem i kierowca bmw dał temu wyraz, który nos Miśka odczuł dość boleśnie. Historia zakończyła się ucieczką napastnika z miejsca zdarzenia, a ponieważ nie było świadków, a Misiek oprócz odrobiny krwi i godności stracił kilka minut pamięci i za chińskiego boga nie był w stanie opisać sprawcy, było to zakończenie ostateczne. Od tamtej pory widok rumaków z bawarskiej stajni wzbudzał w Miśku nieomal wściekłość. Wyjątkiem był Szwagier, ale on wzbudzał w Miśku wściekłość ze wszystkich innych powodów z wyjątkiem tego, że miał bmw.
Po wyściskaniu przez panią Janeczkę Bożena rozejrzała się po holu i zapytała:
– Mama u siebie?
Pani Janeczka zamilkła i spuściła głowę.
– Niestety, Malwinka jest w szpitalu w Lubaniu.
– Jak to w szpitalu?
– Proszę się nie martwić, wszystko wyjaśnię na powitalnym spotkaniu. Reszta już przyjechała, o osiemnastej widzimy się w jadalni, dobrze, Bożenko? Malwina zostawiła list.
– Jezu…
– Nie, nie, spokojnie, nic się nie dzieje! – Pani Janeczka roześmiała się nagle. – Wiedziała, że tak zareagujesz. To trochę przykra sprawa, ale wszystko jest pod kontrolą. Wszystkiego się dowiecie, kiedy odczytam list. Zdzich ogarnie to, czego ja nie będę w stanie zrobić, mamy podzielone zadania.
– I tego się obawiam. – Westchnął Misiek.
– A czego? – Janeczka spojrzała na niego ze szczerym zdziwieniem w oczach, jakby naprawdę nie wiedziała, o czym mówi.
– Tej jego części, którą ma ogarniać. Mam nadzieję, że chodzi tylko o wyrzucanie śmieci.
– Michał… – Głos Bożeny był niski z napięcia, ale przynajmniej nie zwróciła się do niego po nazwisku.
– Pan się nie martwi, panie Michale. Może Zdzisiek nie jest tytanem intelektu, ale jest łatwo sterowalny i przy odpowiednim podejściu nadaje się do wielu zadań. Dobrze, kochani, idźcie się rozpakować. Dałam wam pokój „zielony”, na poddaszu, z widokiem na Stóg Izerski. Proszę, tu są wasze klucze.
– Ekstra!
Ta wiadomość sprawiła, że Misiek na chwilę zapomniał o Szwagrze. Wchodząc na górę, zorientował się, że Młody gdzieś wsiąkł, więc wziął jego torbę i rozpoczął wspinaczkę po trzeszczących schodach. Bożena była tuż za nim, a kiedy dotarli na swoje piętro, otworzył drzwi i wpuścił Bożenę przodem. Wjechał walizkami do środka i ustawił je pod ścianą, na mniejsze postawił torbę Jacka, a potem spojrzał w okno, stęskniony trochę za widokiem, który bardzo lubił, a który widywał zdecydowanie zbyt rzadko. Ale Stogu Izerskiego za oknem nie było, nie było też Świeradowa-Zdroju, nie było niczego, z wyjątkiem śnieżnej zadymki. Zasłona śniegu falowała targana wiatrem, płatki, które przylepiły się do szyby, topniały, stawały się kroplami, łączyły ze sobą i spływały w dół jak wielkie łzy.
Misiek rzucił się na łóżko, aż zaskrzypiało, wyciągnął się na nim i włożył ręce pod głowę.
– Pani Janeczka jest urodzoną optymistką – stwierdził, wpatrując się w sufit. – Albo ma to, co rybka Dory. Resetuje jej się każdy dzień i nie pamięta, co wywija Szwagier od co najmniej trzydziestu lat. Bo Szwagier jest mniej więcej tak sterowalny jak przenośna betoniarka. I to samo ma w głowie. Beton. Z przyspieszaczami.
– Daj już spokój, co innego mnie martwi. – Bożena otworzyła walizkę i zaczęła ją rozpakowywać.
– Co? – Misiek obrócił głowę i ze zdziwieniem obserwował żonę.
Wciąż nie był w stanie pojąć sensu tej czynności. Przecież wystarczyło sukcesywnie wyjmować rzeczy z walizki w miarę potrzeby, a nie przenosić wszystko do szafy, z której za kilka dni znów trzeba będzie wkładać do walizki to, co zostało niewykorzystane.
– Martwią mnie słowa Janeczki. Bo kiedy ludzie mówią, że wszystko jest pod kontrolą, zwykle nic nie jest pod kontrolą.
– Ale to tylko w przypadku twojego brata. On nie zna znaczenia pojęcia „kontrola”.
– Nie tylko w jego przypadku.
– Dobrze, poczekajmy. Teraz się rozpakujemy i odświeżymy. Wszystkiego dowiemy się na spotkaniu.
– „My” się rozpakujemy? – Brwi Bożeny podjechały do góry.
– Tak mi się powiedziało, znasz moje zdanie na temat sensowności wypakowywania zawartości walizek. Zresztą będę przenosił w nocy prezenty z samochodu, więc nie rób ze mnie potwora.
– Tak, dzwonili już z kancelarii prezydenta, że decyzja w sprawie przyznania ci za to orderu jest w podpisie. Nie, nie wstawaj nawet, po prostu wypnij pierś. Ja ci go przypnę w jego imieniu, aż ci tchu zabraknie, piękny kawalerze. – Pochyliła się nagle nad łóżkiem, wzięła zamach i klepnęła go otwartą dłonią w klatę, aż zadudniło.
Misiek niechętnie zwlókł się z łóżka, rozcierając piekącą skórę.
– Powieś sobie chociaż garnitur. – Bożena podała mu wieszak z zapakowanym w pokrowiec strojem. – Gdyby nie ja, wyglądałby jak wyciągnięty psu z gardła.
Powiesił garniak w szafie i zerknął na zegarek.
– Gdzie ten Młody?
– Nie wiem, pewnie lata po domu i wita się z rodziną.
– Taak, jasne. Pewnie zaszył się w piwnicy z telefonem. Zaraz się zbieramy na to spotkanie. Gotowa jesteś?
– Chciałabym jeszcze wziąć szybki prysznic po podróży.
– Co ty, węgiel nosiłaś?
– Wil…
– Dobra! – Misiek uniósł ręce. – Idę poszukać Jacka.
– Przecież też chciałeś się odświeżyć?
Przystanął w otwartych już drzwiach i zastanowił się przez chwilę.
– Odświeżyłem się zalegnięciem na łóżku – stwierdził z zadowoleniem. – O osiemnastej na dole. Pa.
21 grudnia, godzina 18.00
Kiedy Wilkońscy weszli do sali, wszyscy byli już na miejscu. Zgromadzeni wokół wielkiego owalnego stołu stojącego pośrodku sali cicho rozmawiali ze sobą, wymieniając się rodzinnymi nowościami, dyskutując o polityce, albo dłubiąc w zębach. To ostatnie dotyczyło oczywiście wyłącznie Szwagra. Prym wśród zebranych wiodła ciotka Pelagia siedząca u szczytu stołu: wyróżniała się wyraźnie na tle zebranych ubiorem, ruchliwością i energią.
Pelagia Serocka, de domo Rymut, primo voto Czuczwar, rodzona siostra babci Malwiny, czyli druga seniorka rodu, była dość wysoką kobietą w słusznym wieku, choć związany z tym przykurcz sprawiał, że nie wydawała się aż tak wysoka, jak w rzeczywistości. Apodyktyczny sposób bycia przełożył się na wyraz jej twarzy, ściągniętej zawsze grymasem lekkiego niezadowolenia albo pobłażania, kiedy miała lepszy humor. Na jego poprawę też coś miała w swojej podręcznej, aczkolwiek przepastnej apteczce, o której Misiek mawiał, że potrafiłby się do niej zapakować na tygodniowy wyjazd, i to z rodziną. Błyszczące żywotnością oczy skanowały rozmówcę jak bramka bezpieczeństwa na lotnisku, długie, chude i kościste palce lekko się ruszały, jakby ich właścicielka zaraz miała wbić je w ofiarę i wygrzebać najsmaczniejsze kąski. Czarne jak heban i pachnące piwem włosy, zebrane z tyłu w niewielki, luźny kok, przylegały ściśle do głowy. Spiczaste ramiona podkreślone były watowanym, wzorzystym żakietem, a wszystko to: i głowa, i ramiona, i nawet kok ruszały się ciągle razem z ustami, z których wciąż wylewał się potok słów.
W porównaniu do swojej siostry, Pelagii nie można było uznać za majętną, gdyż jej dawno zmarły, a najpierw zaginiony w tajemniczych okolicznościach pierwszy mąż zostawił po sobie wyłącznie długi zamiast majątku. Małżonek numer dwa, już uczciwy, ale również nieżyjący, zakończył żywot z bilansem finansowym równym zero. Mimo to Pelagia zachowywała się, jakby nie przyjmowała tego faktu do wiadomości, panosząc się podczas wizyt w Willi Malwie jak udzielna księżna po swoim pałacu.
Z ważniejszych rzeczy, o których należałoby jeszcze wspomnieć: ciotka Pelagia umiera na serce. Umiera od około trzydziestu lat, kilkanaście razy dziennie wzdychając, jak niewiele życia jej zostało, a każdemu westchnięciu towarzyszy trzask blistrów, z których wyłuskuje pigułki przedłużające jej żywot aż do kolejnej dawki. Organizm Pelagii potrafił przyjąć taką ich ilość bez szkody dla jego funkcjonowania, którą naukowo można by uznać za śmiertelną, jaką na podobnej zasadzie służący raczył Napoleona, podając mu arszenik w celu zabezpieczenia go przed otruciem tym związkiem. O ile służący w końcu przesadził i przypadkiem zrobił to, przed czym chronił swego pryncypała, o tyle Pelagia jakby w ogóle nie dopuszczała do siebie myśli, że mogłaby kiedyś przedawkować. Wręcz przeciwnie, strachem napawała ją wyłącznie możliwość ominięcia dawki z powodu lekkiej sklerozy. Na nią też oczywiście brała leki.
Reszta rodziny, związana z Pelagią zarówno więzami krwi, jak i poprzez węzeł małżeński z jedną z jej córek, siedziała wokół stołu, czekając aż Wilkońscy zajmą miejsca, a pani Janeczka rozpocznie oficjalnie rodzinne spotkanie, pierwsze od wielu lat w tym gronie. Przedstawienie owej reszty zaczniemy może wbrew dobrym obyczajom od mężczyzn, bo pomijając Miśka i Szwagra, których już znacie, został tylko jeden.
Janusz Walisz, zięć Pelagii, jest instruktorem oraz właścicielem szkoły tańca latynoamerykańskiego. To opalony systemem natryskowym na pomarańczowo, wyżelowany i żylasty trzydziestoośmiolatek, poruszający się posuwistym krokiem na lekko ugiętych nogach. Misiek od dawna miał podejrzenia, że facet ma zamontowane w karku coś w rodzaju stabilizatora działa czołgowego, ponieważ po jakim terenie by się nie poruszał, jego głowa była wciąż w tej samej płaszczyźnie, poruszając się idealnie w linii chodu. Ewentualnie nauczył się tego od kur. Wyraźnie nadużywał lakieru do włosów, który zasechł chyba jeszcze podczas zaczesywania ich do tyłu, przez co brwi Janusza zostały w górnym położeniu, sprawiając wrażenie, że ich właściciel dziwi się każdej rzeczy, na jaką spojrzy. Zęby miał bielsze niż śnieg za oknem i gdyby otworzył usta w ciemności, zapewne buchnąłby z nich snop światła. Całości obrazu dopełniał pozłacany łańcuch, wypożyczony chyba ze stoczni, tylko bez kotwicy. Janusza słychać było na kilometr niczym Białą Damę na murach zamczyska i Misiek podejrzewał, że silna opalenizna miała również za zadanie maskować powstałe od jego uderzeń sińce na klacie. Poza tym Janusz był cichym, wręcz potulnym facetem, sprawiającym wrażenie, jakby ciągle był gdzieś indziej. Świadczyło o tym często nieobecne spojrzenie albo lekko opóźniona reakcja na bodźce.
Justyna Walisz, siedząca po prawej stronie męża córka Pelagii z drugiego małżeństwa, to czterdziestoletnia brunetka o lekkiej tuszy, całkiem ładna i sympatyczna. Z zawodu była pielęgniarką anestezjologiczną i nadrabiała za męża energią, którą kipiała wręcz na każdym kroku, na tym polu dzielnie dotrzymując go swojej matce. Była dokładnym przeciwieństwem męża, zarówno wizualnym (i nie chodzi o oczywiste międzypłciowe różnice anatomiczne), jak i pod względem charakteru. To, w jaki sposób się dogadywali, było dla Miśka tajemnicą, być może łącznikiem były dzieci płci obojga. Drobne usta Justyny zakrywały duże zęby i tu widać było wyjątek, jeśli chodzi o różnice: jasnym było, że dbanie o nie jest rodzinnym hobby. Być może nawet graniczącym z obsesją. Wielkie brązowe oczy, roześmiane przez cały czas, promieniowały pozytywną energią i widać było, że Justyna jest po prostu fajną i sympatyczną babką.
Sprawę potomstwa Waliszowie załatwili raz, a dobrze dwanaście lat temu. Robuś i Paulinka byli bliźniętami jednojajowymi, łotrzykami kędzierzawymi i pucułowatymi jak mama. Nienawidzili się tak samo mocno, jak się kochali. Jedno za drugie oddałoby życie albo utopiło w łyżce wody, w zależności od pory dnia lub nocy. Mieli zwykle te same zainteresowania, które zmieniały się mniej więcej raz na miesiąc, a obecnie byli na etapie jazdy konnej. Do każdego hobby rodzice kupowali im ekwipunek, zwykle najlepszych, a co za tym idzie najdroższych marek, który sprzedawali miesiąc później z lekką stratą, i tak ciesząc się, że dzieciaki przejawiają jakiekolwiek zainteresowania poza telefonami. Niewątpliwą zaletą było to, że próbowały już w życiu praktycznie wszystkiego poza spadochroniarstwem i nurkowaniem głębinowym, w dodatku te zainteresowania zawsze były wspólne, więc przy zakupie sprzętu Waliszowie zwykle dostawali zniżki. A teraz bliźniaki siedziały pomiędzy swoimi rodzicami i grały w grę polegającą na tym, które kopnie to drugie mocniej pod stołem. Jednym słowem klasyka. Kiedy przypadkiem kopnęły któregoś ze swoich rodziców, to kopnięte odwracało się i ze stoickim spokojem rzucało ciche: „Robuś” albo „Paulinka”, które oczywiście pozostawało bez echa. Dodatkowym elementem, który odegra w tej historii pewną rolę, jest pułkownik Zoober, figurka superbohatera z jakiejś japońskiej, szerzej nieznanej kreskówki, która emituje wzrokiem różnokolorowe promieniowanie i wydaje denerwujące dźwięki w najmniej spodziewanych momentach.
Za Waliszami siedziała Alicja Serocka, młodsza siostra Justyny. Stara panna, jak sama o sobie mawiała, choć miała dopiero trzydzieści sześć lat. Ilustratorka i graficzka, freelancerka pracująca dla magazynów kobiecych, wyemancypowana, świadoma siły kobiet, chodząca na tęczowe marsze, wpłacająca datki na schroniska dla zwierząt i niejedząca niczego, co za życia miało oczy. Misiek zawsze świetnie się z nią dogadywał, choć widywali się chyba najrzadziej z całej rodziny Bożeny. Alicja była szczupłą dziewczyną z krótkimi, potarganymi włosami zwykle w kolorze którejś z barw tęczy. Nosiła okulary w dizajnerskich oprawkach, które ją trochę postarzały, i dlatego zapewne Szwagier zapytał ją kiedyś, skąd wyszperała okulary dziadka. W związku z samotnością, jak twierdziła z wyboru, Misiek podejrzewał dwie rzeczy: albo jest lesbijką i nie ma ochoty przyznawać się do tego rodzinie, albo żaden facet nie spełnia jej wymagań i jest jej dobrze samej ze sobą. Żadna z tych opcji mu nie przeszkadzała, ale próby zaspokojenia zwykłej ludzkiej ciekawości u Bożeny spełzły na niczym, bo jego żona też tego nie wiedziała. Kuzynki nie były nigdy zbyt blisko ze sobą, mimo że różnica wieku między nimi wynosiła raptem cztery lata.
Ostatnim bohaterem naszej historii jest mieszkaniec domu: kot o imieniu Krakers. Rudy dachowiec z białym pyszczkiem i o pogardliwym spojrzeniu bursztynowych oczu został onegdaj pozbawiony pewnych kluczowych dla kocurów części ciała, co miało zapobiec ucieczkom z domu w celach wiadomych. Miało to również oczywisty wpływ na jego usposobienie, choć nie do końca taki, jak wyobrażała sobie babcia Malwina. Krakers jest wybitnym indywidualistą. Głaskanie jest ostatnią rzeczą, na którą zwykle ma ochotę, myszy ani pająka nie ruszy, choćby mu nawet wsadzić je do pyska, ponadto ma zwyczaj zalegania w najmniej spodziewanych miejscach domu, zazwyczaj między ubraniami, na których zostawia sporo siebie. Jednym słowem jest bezużyteczny, jeśli chodzi o funkcje kocie, takie jak bycie miłym towarzyszem czy myśliwym. Ponadto zwierzę to ma niezwykłą zdolność zmiany parametrów swojego kociego cielska. Latem jest szczupłym, wręcz wychudzonym kotem, nad którym litują się turyści zmierzający na szczyt Sępiej Góry. Zimą zaś, obżerając się do nieprzytomności w swym zwierzęcym przewidywaniu ciężkiej pory roku, puchnie straszliwie, przybierając postać futrzastej kuli z pyzatą mordką. Miśkowi kojarzy się wtedy z Garfieldem po wizycie w ulu. Krakers oczywiście nie zdaje sobie sprawy z tych zmian i w okresie zimowym często potrafi utknąć między szczebelkami barierki na schodach, co nigdy nie zdarza się latem.
Kiedy Wilkońscy usiedli na wolnych miejscach, na szczęście daleko od Szwagra, Janeczka wstała, zerknęła na stojący w kącie wielki zegar, chrząknęła i potoczyła zadowolonym wzrokiem po zebranych.
– Witam serdecznie wszystkich raz jeszcze w imieniu Malwiny, która jak już wiecie, z przyczyn niezależnych nie może być tu teraz z nami. Ale jak Pan Bóg pozwoli, dołączy do nas na Wigilię. Odczytam teraz list, który dała mi na tę okazję i który powinien wszystko wyjaśnić.
Wyjęła z kieszeni fartucha kartkę, rozłożyła ją, poprawiła okulary i nabrała powietrza, jakby chciała przeczytać całość jednym tchem.
Kochani!
Cieszę się ogromnie, że jesteście i przepraszam, że nie ma mnie z Wami. Choroba nie wybiera i w związku z niezbyt przyjemną przypadłością zostałam niezwłocznie skierowana do szpitala. Nie martwcie się, mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Rozgośćcie się, bawcie się świetnie i pomóżcie Janeczce oraz Zdzichowi przygotować wszystko. Mimo mojej choroby spędźmy te święta we wspaniałej, rodzinnej atmosferze: przecież nigdy nie wiemy, co przyniesie życie, więc cieszmy się nim, póki możemy! Do zobaczenia w Wigilię, moi drodzy!
Wasza Malwina
– Czyli wszystko jasne, tak? – Janeczka uśmiechnęła się szeroko i schowała list do kiszeni.
– Nic nie jest jasne! – zaprotestowała Bożena.
– Właśnie! – zawtórowała Pelagia.
Janeczka pokiwała głową.
– Kochani, niczego więcej nie mogę powiedzieć. Sytuacja jest, jaka jest, pozostaje nam spełnić wolę Malwiny i dobrze się bawić. Na pewno dołączy do nas w Wigilię i wszystko wyjaśni sama. A teraz kilka spraw organizacyjnych, moi drodzy. Przede wszystkim proszę o nieużywanie łazienki na dole. Na tym dolnym dole. Ma osobny odpływ, który zatkał się na amen, nic nie pomaga…
– Ja też. – Szwagier podniósł rękę i pokiwał smutno głową.
– A czym się zatkałeś? – zapytał lekko zaskoczony Misiek.
– W sensie, że nawet ja nie pomogłem. Nawet ja, rozumiesz?
– Rozumiem. – Twarz Miśka była jak nieprzenikniona maska.
– Jutro i pojutrze posiłki normalnie – kontynuowała Janeczka. – Śniadanie o ósmej, obiad o trzynastej, a kolacja o osiemnastej. W Wigilię tylko śniadanie o dziesiątej. Wieczerza odbędzie się oczywiście w salonie, choinka niedługo zostanie przywieziona i będziemy ją wspólnie przystrajać w dzień Wigilii. – Rozejrzała się z uśmiechem po młodzieży. – Jestem pewna, że byliście grzeczni i święty mikołaj zostawi pod nią naprawdę sporo prezentów.
– Dwanaście. – Bliźniak płci męskiej podniósł rękę.
– Słucham? – To wyraźnie zbiło panią Janeczkę z pantałyku.
– Mamy po dwanaście lat. W świętego mikołaja nie wierzymy od jakichś pięciu. I nie wydaje mi się, żebyśmy byli grzeczni, przynajmniej tak twierdzą rodzice. Tak tylko mówię, żeby nie było nieporozumień, no nie? Że nam nagle ktoś prezenty odbierze czy coś. Na przykład tego Hogwarta z zestawu lego.
Janusz z Justyną spojrzeli po sobie.
– Grzebaliście w piwnicy – wycedziła Justyna, mrużąc oczy.
– My? – Paulinka i Robuś zapałali świętym oburzeniem. – Nigdy w życiu!
– To skąd wiecie?
Bliźniaki spojrzały na Szwagra, a zaraz po nich zrobiła to reszta.
– No co? – Szwagier obsunął się na krześle i zrobił się malutki, prawie niknąc za stołem. – Nie moja wina, że papier się rozdarł, kiedy znosiłem prezenty do tej łazienki na dole.
Zapadła krępująca cisza.
– To dalej nie wyjaśnia, skąd wiedzą, że to lego – zauważył Misiek. – Chyba że nosiłeś paczki przy nich, co by mnie nie zdziwiło.
– Nosiłem potajemnie.
– To skąd wiedzą?
– Powiedział nam – oznajmił bezlitośnie Robuś sztucznie zmienionym głosem, udając, że mówi to pułkownik Zoober, którego postawił na stole.
– Za dwie dychy – dobiła Szwagra Paulinka.
– A skąd w ogóle wiecie, że to dla was? – Bożena próbowała ratować sytuację i mimo że rzadko to się jej zdarzało, tym razem powiedziała coś szybciej, niż pomyślała. – Może to dla…
Niestety, nie było innych możliwości. Chociaż jak się okazało, był ktoś, kto jedną widział.
– Dla mnie? – Szwagrowi zaświeciły się oczy.
– Przecież on by nie złożył nawet zestawu Duplo dla trzylatków – mruknął Misiek do Młodego.
– Nie chcę znowu dostać krawata z reniferem ze świecącym nosem, ani wełnianych skarpetek, ani puzzli z kotkami – poskarżył się Szwagier.
Justyna, Alicja i Bożena lekko poczerwieniały, wymieniając się spłoszonymi spojrzeniami.
– Dobrze! – Pani Janeczka klasnęła, jakby się nic nie stało, i może to w tej sytuacji było najlepszym rozwiązaniem. – Jest kwadrans po osiemnastej. Na dziewiętnastą zapraszam na kolację. Wtedy sobie porozmawiamy, tak?
Rozległo się szuranie krzeseł i po chwili wszyscy opuścili salę, udając się do swoich pokoi. Wilkońscy dotarli do swojego, gdzie Młody natychmiast pogrążył się w odmętach internetu.
– Martwi mnie ten list – mruknęła Bożena do Miśka.
– Czemu? Przecież mama wyraźnie pisze, żeby się nie martwić.
– Ale ty czasem jesteś nieczuły – wyrzuciła mu. – Typowy facet. Gdzie się podział ten wrażliwiec, którego poznałam dwadzieścia lat temu?
– Stoi przed tobą.
– Patrz mi na usta: wraż-li-wiec.
– No, ale przecież napisała…
– Co z tego, że napisała? Chciała nas uspokoić! Nic nie mówiła, że musi iść do szpitala, chociaż rozmawiałam z nią przecież trzy dni temu. Co się stało, że trafiła tam tak nagle, tuż przed świętami? To może być coś poważnego! Może znów coś z tym biodrem? Pamiętasz, jak cierpiała po tym zakażeniu?
– Zadzwoń do niej.
– Dzwoniłam, nie odbiera.
– Napisz SMS-a.
– Napisałam. Czekam na odpowiedź, ale wygląda to tak, jakby nie doszedł. Może jej się komórka rozładowała?
– To możliwe. Więc na razie się nie denerwuj.
– A ten znowu…
– Chodzi o to, że jeszcze nie masz podstaw.
– Dobra, pogadam z dziewczynami po kolacji. – Machnęła ręką.
– Zobaczcie, jak sypie! – zawołał zachwycony Młody, który dla własnego komfortu psychicznego nie uczestniczył w rozmowie rodziców, a tylko słuchał jej jednym uchem.
– Napatrz się, w domu tego nie masz – poradził mu Misiek, zadowolony, że coś oderwało ich wszystkich od bezprzedmiotowej jego zdaniem dyskusji.
– To ja idę na dwór! – stwierdził Jacek.
– Idę z tobą – zdecydował Misiek.
– Tak?
– No tak. – Spojrzał na syna z zaskoczeniem. – A co, nie mogę?
– Możesz, czemu miałbyś nie móc…
– To co tak nagle zmarkotniałeś?
– Wcale nie! – Młody wzruszył ramionami. – Chcesz, to chodź…
Ubrali się w milczeniu i zeszli na dół, a w drzwiach wejściowych spotkali bliźniaki. Wyglądały, jakby właśnie ktoś natarł je śniegiem, i to bezlitośnie, łącznie z twarzami. Misiek podejrzewał wręcz, że zrobiły to sobie nawzajem.
– Do de z takim śniegiem – stwierdził Robuś, z obrzydzeniem zdejmując czapkę, z której zleciało na podłogę ładnych kilka deka substancji, którą tak wyklinał.
– A co ci się w śniegu nie podoba? – Misiek był niepomiernie zdziwiony.
Śnieg w okolicach, w których się wychowywał był towarem deficytowym i nawet jego półtoracentymetrowa warstwa skłaniała dzieciaki do wyciągania sanek.
– Ilość – sapnęła Paulinka. – Jest już powyżej pasa i ciągle sypie. Nic nie widać.
– Trzeba by odśnieżyć może?
– Wujek już odśnieża.
– Który wujek?
Paulinka spojrzała na niego krytycznie.
– Skoro ty, wujku, stoisz tu, to pozostaje tylko jedna opcja, prawda?
– Prawda – chrząknął Misiek.
– Wujek Szwagier – uzupełniła wypowiedź Paulinka, gdyby były jednak jakieś wątpliwości.
Misiek westchnął i spojrzał na zegarek.
– Dobra, nie ma sensu, i tak zaraz kolacja. Młody, idź najwyżej zerknij, czy Szwagier czegoś nie spiep… Nie zepsuł.
– I tak znamy dobrze to słowo. – Robuś wzruszył ramionami z miną światowca.
– Taak? A znacie słowo „dywersyfikacja”?
– Nie, a co to znaczy? – Paulinka się zapaliła.
Misiek uśmiechnął się z satysfakcją.
– Sprawdźcie sobie w necie. W każdym razie wolałbym, żebyście się chwalili, że znacie takie słowa, a nie to, które mi się przed chwilą prawie wymsknęło. Idź, Młody, ja idę na górę. Widzimy się na kolacji.
Młody pokiwał głową i wyszedł na dwór, a Misiek wrócił do ich pokoju. Bożena właśnie wychodziła z łazienki, wycierając ręcznikiem mokre włosy.
– Nie jesteście na dworze? – zdziwiła się.
– Jakoś mi się odechciało. Szwagier już tam jest…
– Aha. A gdzie Jacek?
– On poszedł. Ma na niego większą tolerancję.
Położył się na łóżku i kiedy Bożena zaczęła w łazience suszyć włosy, prawie zasnął. Zrobiło mu się błogo i sennie, w pewnej chwili pomyślał nawet, że może nie będzie tak źle, ale to miłe uczucie minęło tak samo szybko, jak nadeszło. Ocknął się z letargu, kiedy jego żona, już ubrana, usiadła na łóżku, żeby założyć rajstopy. Patrzył przez chwilę na jej zgrabne nogi, a kiedy zorientowała się, że ją obserwuje, odwróciła głowę w jego stronę.
– Schodzimy, jest za pięć siódma. – Popędziła Miśka i nagle przyjrzała mu się krytycznie. – Co masz taką minę?
– Bo mam złe przeczucia. – Podniósł się z materaca.
– Dotyczące czego? – Bożena wstała i ściągnęła skraj obcisłej sukienki.
– Świąt. – Misiek zmarszczył nos, jakby dotarł do niego jakiś niemiły zapach. – Te święta nie nadchodzą, Bożena. One nadciągają jak kłopoty albo burza. Mam jakieś dziwne przeczucie, że będą inne. I to w ten niefajny sposób.
– Od kiedy ty wierzysz w przeczucia?
Misiek obejrzał się na łóżko, a potem spojrzał na żonę ciężkim wzrokiem.
– Od paru chwil…
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Marek Stelar, 2022
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2022
Projekt okładki: © PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Zdjęcia na okładce:
© Dzianis Rakhuba | Dreamstime.com
© Oksana Shumytska | Dreamstime.com
Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-428-7
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.