Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
52 osoby interesują się tą książką
NIE BĘDZIE PRZEBACZONE TEMU, KTO NIE OKAŻE SKRUCHY. NIE MA SKRUCHY W TYM, W KTÓRYM NIE MA CZŁOWIEKA.
Wiosna dwa tysiące osiemnastego roku. Aspirant Dominik Przeworski, „kryminalny” ze szczecińskiej Komendy Miejskiej Policji trafia do niewielkiej miejscowości na samym końcu Polski. Od tej pory ma zaprowadzać porządek jako dzielnicowy w Nowym Warpnie.
Tymczasem w ogrodzie przy domu w jednej z urokliwych dzielnic miasteczka odkryte zostają ludzkie szczątki. Czy zwłoki mogą mieć coś wspólnego z tragedią sprzed ćwierćwiecza, kiedy na zalewie utonęło pięciu wychowanków Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego?
CZY JEDNAK PRAWDY NALEŻY SZUKAĆ GDZIE INDZIEJ?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 383
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
Krzyk był przejmujący i upiorny. Wezbrał i wyrwał się z czyjejś piersi niepowstrzymaną falą, rozedrganą i głośną, spłoszył ptaki i drobną zwierzynę, wzniósł się ponad korony drzew i rozlał po bezkresnej przestrzeni. Szybował nad wodą, łąkami i lasem, docierał wszędzie, gdzie tylko mógł, i opadał, wdzierając się przez uszy w dusze kilkunastu przebywających w okolicy osób, którym natychmiast cierpła skóra, a włosy na karku podnosiły się, jak na widok czegoś koszmarnego. Ci, którzy go usłyszeli, przerywali to, co akurat robili, zadzierali głowy i wpatrywali się w niebo, usiłując zgadnąć, skąd dotarł i kto go wydał. Stali tak przez jakiś czas, a potem wracali do swoich zajęć, czując, jak ten wrzask wciąż odbija się echem w ich głowach. Było popołudnie dwudziestego czwartego kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku, jednego z najtragiczniejszych dni w historii tego miejsca.
* * *
Siedział zgarbiony na łóżku w sali chorych kliniki hematologii szpitala przy Unii Lubelskiej i zastanawiał się, co będzie dalej. Diagnoza była jak wyrok, choć lekarze uspokajali go, że jeszcze za wcześnie na żegnanie się z życiem. Wierzył im. Białaczka miała dość ostry przebieg i konieczny był przeszczep szpiku, ale dawano mu spore szanse. Zdawał sobie sprawę, że czeka go długa i ciężka walka z chorobą: walka umysłu z własnym organizmem, z niepożądanymi efektami ubocznymi leczenia i przeszczepu, ale miał głęboką nadzieję, że wyjdzie z niej jednak zwycięsko. Pech chciał, że z pewnych względów przeszczep autologiczny był wykluczony. Pozostawała opcja allogeniczna, ale w rejestrze krajowym brakowało odpowiedniego dawcy, więc z konieczności musiał nim zostać osoba spokrewniona, czyli jego brat. Byli w podobnym wieku, jeszcze młodzi i silni. Rozwiązanie nie należało do idealnych, ale nie było innego wyjścia i musiał brać to, co dawał los, ciesząc się, że jednak jest jakaś szansa.
Pozytywne nastawienie to połowa sukcesu, mawiał profesor Kuźniar.
Klątwa, mawiał ojciec. Powtarzał to dużo częściej, odkąd zachorował, a za nim, jak mantrę, powtarzał to słowo brat. A on sam zaczął się zastanawiać, czy obaj nie mają racji.
Matkę pochowali, kiedy z Andrzejem byli jeszcze dziećmi, nawet jej nie pamiętał, wiedział tylko, że coś porobiło się jej z głową, a potem powiesiła się w lesie na tyłach domu. Ojciec nigdy nie wspominał, co się stało z tą jej głową, a poza nim nikt tego nie wiedział, podejrzewali z Andrzejem, że tak naprawdę on też nie ma o tym pojęcia. Twierdził jednak z uporem, że to klątwa. Był prostym człowiekiem i może takie myślenie pozwalało mu jakoś to wszystko znieść, jednak wychował ich obu z bratem, dając im wszystko, co mógł, i to sam, bez kobiety i jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz, czasem tylko, kiedy byli jeszcze szczawikami, pomagał mu sąsiad.
Miał za chwilę iść do gabinetu profesora. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że jeśli pójdzie tam powoli, to przynajmniej nie będzie musiał tu siedzieć w niepewności, za to dotrze tam akurat na czas. Wstał, wsunął stopy w klapki i ruszył w stronę korytarza prowadzącego do pomieszczeń personelu. Na szczęście nie musiał mijać sal oddziału transplantacji szpiku, gdzie pewnie i tak wkrótce wyląduje. Widok był wstrząsający: wycieńczeni ludzie egzystujący w pomieszczeniach odciętych od świata, wyposażonych w specjalne filtry i laminarny obieg powietrza. Bezbronni chorzy po przeszczepie czekali tam, aż ich osłabiony organizm dojdzie do siebie, a ryzyko śmierci od byle zakażenia, które nie zrobiłoby wrażenia na przeciętnym dziecku, zmaleje do akceptowalnego stopnia i ich układ odpornościowy udźwignie taki ciężar.
Kiedy dotarł do gabinetu kierownika kliniki, zapukał delikatnie i usłyszawszy ciche „proszę”, nacisnął klamkę i wszedł do środka.
– Niech pan siada, panie Adamie. – Kuźniar wskazał krzesło, nie unosząc głowy znad papierów, i to go zaniepokoiło, bo profesor był człowiekiem jowialnym, serdecznym i zawsze patrzył rozmówcy w oczy, nawet gdy temat był trudny.
Usiadł więc i czekał z bijącym sercem, z dłońmi zwiniętymi w pięści i wciśniętymi między uda. Ręce zaczęły mu się pocić, więc rozluźnił palce i odruchowo wytarł je w szary dres.
– Pojawił się pewien problem – powiedział powoli Kuźniar i wreszcie na niego spojrzał, ale w jego oczach nie było tego, co zwykle: przyjaznej serdeczności, tylko śmiertelna powaga.
Zaschło mu w ustach. W ułamku sekundy. Po prostu poczuł nagle, że nie może przełknąć śliny, bo jej nie ma, a śluzówka wewnętrznej strony policzków i dziąseł skleja się boleśnie i nic nie można z tym zrobić. Ogarnął go taki sam strach jak wtedy, gdy dowiedział się, że jest chory. Kuźniar zobaczył chyba, co się z nim dzieje, bo podniósł rękę i uśmiechnął się lekko, ale na pewno uspokajająco.
– Nie, nie chodzi mi o przeszczep, to znaczy też, ale… Musimy poczekać jeszcze chwilę, panie Adamie, aż znajdzie się jednak dawca niespokrewniony.
– Dlaczego? – zdumiał się. – Coś nie tak z Andrzejem?
Ledwo zdołał odkleić język od podniebienia.
– Na pewno będziemy musieli powtórzyć badanie genetyczne, bo co prawda nic nie wskazuje na pomyłkę laboratorium, ale wynik jest… nieoczekiwany – stwierdził Kuźniar. – Musi pan wiedzieć, że takie rzeczy się zdarzają: rzadko, ale jednak.
– Mówi pan o pomyłkach?
– Pomyłki też się zdarzają, to prawda, ale chodzi mi teraz o coś innego. Ja… Wie pan, znakomita większość lekarzy w sytuacji braku zgodności tkankowej u osób wskazanych jako bliscy krewni zachowuje to dla siebie, przekazując wyłącznie informację o braku możliwości przeszczepu, bo tak nakazuje im etyka. Ja uważam, że nieetyczne jest właśnie zachowanie tego dla siebie. Może jestem wyjątkiem, ale podjąłem decyzję, że poinformuję pana o tym. Wygląda na to, że pan i pański brat… Nie jesteście braćmi, nie w sensie biologicznym. To jest wykluczone.
Poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Tysiące myśli zaczęło przelatywać przez jego głowę. Kuźniar patrzył mu w oczy, jakby chciał w nich te myśli odczytać.
– Trzeba będzie zrobić testy pańskim rodzicom… – Głos profesora był już mocniejszy. – A na pewno szczerze z nimi porozmawiać. Bardzo szczerze.
– Mama nie żyje – wyszeptał. – Więc jeśli Andrzej i ja mamy różnych ojców, to już jej o to nie zapytamy…
– Panie Adamie, pan mnie nie zrozumiał, bo to jeszcze nie tak. Powiem inaczej: między panami nie ma żadnej zgodności genetycznej, rozumie pan? Absolutnie żadnej. A to oznacza, że przynajmniej jeden z was nie jest synem osób, które uważacie za swoich rodziców. Nie wiem który, a być może nawet obaj. Wykażą to właśnie testy.
– Jak to możliwe? Chryste Panie, jak to w ogóle możliwe? – Poczuł, że zaraz się rozpłacze.
Kuźniar spuścił wzrok.
– Widzę dwie możliwości – powiedział cicho. – Adopcja we wczesnym wieku, o której nie wiecie, albo przypadkowa zamiana noworodków w szpitalu. Przykro mi, panie Adamie… Naprawdę mi przykro… Niech pan mimo wszystko będzie dobrej myśli, bo teraz musi się pan skupić na najważniejszym: na walce z chorobą. To jest kluczowa sprawa. Sprawy rodzinne na dalszym miejscu, dobrze? Niech pan mi to obieca, bo walczę o pańskie życie razem z panem. Możemy się tak umówić? – Kuźniar spojrzał na niego uważnie, a on w tym momencie był mu tak bardzo wdzięczny, jak nikomu innemu nigdy wcześniej.
Nigdy wcześniej nie był też w takiej sytuacji.
Wrócił do swojej sali, człapiąc przez pusty korytarz jak zombie, wziął z szafki telefon i znów wyszedł na korytarz. Stanął przy oknie i podrzucił komórkę w dłoni, nie mogąc się zdecydować, żeby wybrać w końcu numer brata.
Na telefon do ojca na pewno nie był gotowy.
1
2018
Aspirant Dominik Przeworski, funkcjonariusz pionu kryminalnego Komendy Miejskiej Policji w Szczecinie, żył w swoim idealnie poukładanym świecie, dzieląc każdy dzień między pracę i świeżo założoną rodzinę, ale często wypadnięcie jednej cegiełki sprawia, że wali się wszystko, i to z hukiem. Zależy to głównie od tego, jak istotna była ta cegiełka w całej misternej konstrukcji składającej się na ten świat.
Przeworski był trzydziestoletnim szczupłym i wysokim brunetem. Wiele kobiet uważało go za wyjątkowo przystojnego, choć części z nich nie podobała się jego blada skóra, która kontrastując z czarnymi jak smoła włosami, wydawała się jeszcze bielsza i przez to cera stwarzała wrażenie niezdrowej. Zdecydowanie rekompensowała to sylwetka, wyrzeźbiona latami ćwiczeń karate, a od paru lat krav magi, którą uprawiał z entuzjazmem, bo była jego wentylem bezpieczeństwa. Przez te kilka godzin w tygodniu wyżywał się na macie, by po wyjściu z sali treningowej znów stać się spokojnym, zrównoważonym, wręcz nudnym i do bólu przewidywalnym człowiekiem. Powszechnie uważany był za wyjątkowo opanowanego, dlatego nikomu nie przyszłoby do głowy, że mógłby przyłożyć gotową do strzału broń służbową do pleców kolegi z komendy. Konkretnie przy kręgosłupie, tuż nad lędźwiami, w okolicach lewej nerki, w małym zagłębieniu w dolnej części pleców widocznym tylko dlatego, że kolega był akurat bez ubrania. A już najmniej przyszłoby to na myśl samemu Przeworskiemu, nawet tego dnia, pięknego majowego popołudnia, jeszcze minutę przed tym, zanim to się stało, gdy wchodził do mieszkania z małym, ślicznym bukiecikiem kwiatów dla Kariny, swojej żony. Dopiero po wszystkim, kiedy siedział już sam z lufą glocka przyłożoną do swojego czoła, przyszła ta zaskakująca i porażająca równocześnie myśl: jak bardzo nie znał samego siebie.
Mogłoby się wydawać, że każdy wie o sobie wszystko, nawet jeśli nikomu się do pewnych rzeczy nie przyzna. Przeworski sądził do tej pory, że zna samego siebie na wylot: wie, na co go stać, a na co absolutnie nie. Mylił się. Boże, jak bardzo się pomylił.
Już od wejścia usłyszał dziwne odgłosy, które, jak sądził, od kilku lat słyszeć było dane wyłącznie jemu. Rytmiczne, miękkie uderzenia i ciche jęki. Nie uwierzył w to w pierwszej chwili. Nie docierało do niego, tak jak nie dociera do człowieka coś kompletnie abstrakcyjnego; coś, co nie mieści się w głowie i czego nie można przyporządkować do żadnej znanej sobie kategorii, a proces percepcji zostaje zaburzony. Kiedy stanął w drzwiach pokoju, wszystko jednak do niego dotarło, i to z przerażającą jasnością.
– Pobraliśmy się trzy tygodnie temu, Karina, trzy tygodnie temu… – W jego łamiącym się głosie był smutek i niedowierzanie.
– Słoniu…?
Przeworski nazywany był przez kolegów z komendy „Słoniem”, oczywiście nie z powodu budowy ciała, której nie można było niczego zarzucić, tylko z powodu fenomenalnej pamięci do twarzy, miejsc i szczegółów, które dla innych były zupełnie nieistotne. Tak już miał od dziecka.
Człowiek, który go teraz tak nazwał, zsunął się z jego nagiej żony. Przez chwilę widać było ich rozdzielające się genitalia i ten obrzydliwy z powodu kontekstu obraz miał na długo zostać w pamięci Przeworskiego. Wyraz kompletnego zaskoczenia, jaki wykwitł na twarzy kochanka jego żony, zmienił się nagle w przerażenie, kiedy Przeworski bez zastanowienia sięgnął pod kurtkę do kabury i z miną niewyrażającą kompletnie żadnych emocji podszedł do łóżka i przystawił mu broń do pleców, powstrzymując go przed odwróceniem się. Chudecki został na Karinie, leżąc głową na jej brzuchu, usiłując w tej niewygodnej pozycji spojrzeć Przeworskiemu w oczy.
– Słoniu, nie wygłupiaj się, odłóż to, odłóż, odłóż, proszę, odłóż… – jęczał. – Już okej, tak? Kurwa, sorry, ale nie rób sobie kłopotów…
Słowa wypływały z wykrzywionych ust nieprzerwanym potokiem, w oczach podkomisarza Rafała Chudeckiego wciąż było przerażenie, ale to nie broń je budziła, tylko człowiek, który ją trzymał w dłoni. Odwrócił się już i leżał obok Kariny z podkurczonymi nogami i uniesionymi rękami, a biała skóra jego brzucha przywodziła na myśl podbrzusze martwej ryby. Przeworski dalej był chłodny i opanowany i to chyba było nawet gorsze, niż gdyby kipiał wściekłością. Karina schowała się pod kołdrę, ze strachu nakryła się nią aż po czubek głowy, oddychając spazmatycznie i popiskując jak mysz. Spod kołdry wystawały jej opalone stopy, a czerwień lakieru na paznokciach aż biła w oczy. Jeszcze kilka minut temu, widząc żonę w takim stanie, objąłby ją i pocieszał, szepcząc do ucha słowa otuchy, ale to była czysta teoria, bo doprowadziła się do tego stanu na własne życzenie. A może inaczej: był konsekwencją tego, co zrobiła. Pewnie nie znała go od tej strony, tak jak on siebie nie znał, ale jak się okazało, on nie znał również swojej żony.
Można by rzec: remis…
I teraz patrzył na rozmazaną twarz Chudeckiego widoczną za muszką glocka, na której skupił wzrok i która była dokładnie między jego oczami, choć przecież wcale tam nie mierzył. Chudecki sam wszedł na linię wytyczoną przez oko aspiranta i występ nad wylotem lufy, kiedy Przeworski pozwolił koledze, a raczej byłemu koledze, usiąść. Siedział zgarbiony na krawędzi łóżka, usiłując zakryć przyrodzenie skrajem kołdry, jakby chciał schować narzędzie zbrodni, i kiedy tak Przeworski patrzył na jego poznaczoną czerwonymi plamami skórę, ten biały, zwisający brzuch, wątłe ramiona i patykowate nogi, zastanawiał się, co Karina w nim widziała. Co miał w sobie ten typ, czego nie miał on? Jaki był klucz? Analizował to chłodno, choć czuł, że zaraz wyda z siebie jakiś żałosny skowyt, ale ta poukładana część jego natury wzięła chwilowo górę.
Jak zawsze.
– Głupio wyszło, stary, naprawdę cię przepraszam… – Chudecki oblizał usta, nie spuszczając wzroku z pistoletu, który celował już w dywan.
– Jak długo to trwa? – zapytał zimno Przeworski.
– To był pierwszy raz, przysięgam, jakoś tak samo wyszło! – Im bardziej Chudecki starał się przekonać go mimiką, spojrzeniem, emfazą w głosie i całą swoją gorliwością, tym mniej Przeworski mu wierzył.
– Zapytam jeszcze raz, tym razem swojej byłej żony. – Popatrzył na Karinę, która wyjrzała spod kołdry. – Jak długo?
– Pół roku. – Zaczęła płakać.
Łzy toczyły się powoli po jej policzkach, zostawiając błyszczące ślady; ich początek pod rzęsami dolnych powiek był szary od tuszu. Chudecki oklapł i spuścił głowę, a Przeworski patrzył na to w milczeniu. Tak wyglądali ludzie siedzący przed nimi w pomieszczeniu przesłuchań komendy, kiedy w ogniu pytań, na które nie potrafili odpowiedzieć, przestawali w końcu się bronić i za chwilę mieli przyznać się do winy. Ten moment poprzedzała kompletna rezygnacja widoczna w oczach, na twarzy i w mowie ciała.
– Wypieprzajcie, oboje – szepnął Przeworski, odsuwając się na bok, jakby robił im miejsce. – Ubierajcie się i spieprzajcie stąd…
– Ale to moje mieszkanie – zaprotestowała słabo Karina.
Fakt. Dostali je od teściów z okazji ślubu, ale formalnie właścicielem była Karina. Nie miał nic przeciwko temu, przecież realnie miało być wspólne, tak jak wspólne miało być życie, które mieli w nim szczęśliwie wieść.
– Dwie minuty. – Miał zmęczony głos.
Kiedy dłoń z pistoletem drgnęła lekko, oboje rzucili się na swoje ciuchy porozrzucane po podłodze. Przeworski patrzył na wspaniałe ciało żony, groteskowo wyginające się jak w grze w Twistera, tylko kolorowe koła zastąpione były elementami garderoby, po które sięgała zachłannie, walcząc o nie z kochankiem robiącym to samo. W panice mylili je, a kiedy któreś sięgnęło po nie swój, to zamiast podać go drugiemu, odrzucało na bok, nie skupiając się na nim więcej. Ubierali się, nie patrząc ani na siebie, ani na Przeworskiego, w pokoju panowała pełna napięcia cisza. Przeworski zastanawiał się, czy schować już pistolet, który ciążył mu w dłoni, ale uznał, że jakikolwiek ruch znów wzbudzi w nich panikę, a tego nie chciał. Chciał już tylko, żeby zniknęli, oboje. Natychmiast.
Kiedy skończyli, stanęli obok siebie. Chudecki chciał coś powiedzieć, nabrał powietrza, ale żadne słowo nie padło z jego ust. Za to Karina jakby się ogarnęła i spojrzała na niego hardziej. To go ubodło. To było jak oznaka tego, jaka jest naprawdę. A to, że mimo swojego doświadczenia w pracy kryminalnej nie dostrzegł tego wcześniej, bolało jeszcze bardziej.
– Co teraz? – zapytała.
– Zejdź mi z oczu – szepnął, nie patrząc na nią, i rzucił po chwili w kierunku Chudeckiego: – Ty też, won.
Kiedy trzasnęły drzwi, Przeworski usiadł na skraju materaca. Brzydził się skotłowanej pościeli przesiąkniętej ich potem. Przyłożył do czoła pistolet, ale nie wylot lufy, tylko pokrywę zamka, by ochłodziła jego rozpalone czoło. Aspirant Dominik Przeworski był osobą na wskroś racjonalną, rzadko poddawał się emocjom, choć te buzowały w nim jak w każdym innym człowieku. Całe życie uczył się trudnej sztuki panowania nad nimi, a sporty walki, które ćwiczył od dziecka, wydatnie mu w tym pomogły. Dlatego właśnie zastanawiał się teraz, co w niego wstąpiło, choć równocześnie czuł się jak najbardziej usprawiedliwiony. Mógł złamać Chudeckiemu kilka kości, mógł obić mu ryj, mógł zrobić wszystko, ale wypuścił i jego, i Karinę, pozwalając im nawet się ubrać. Nie chciał myśleć, co mógłby zrobić swojej żonie…
Jego poukładany świat właśnie legł w gruzach. Kobieta, z którą planował spędzić życie, zdradzała go na długo przed ślubem. Czuł się oszukany podwójnie.
Wytargał z szafy walizkę, w którą mieli się spakować na podróż poślubną do Indonezji. Wycieczkę też fundnęli teściowie. Powyciągał z komody, szafy i pawlacza swoje ubrania oraz części munduru i poukładał je starannie i metodycznie, bo tak robił w życiu wszystko. Na koniec do sportowej torby, z którą chodził na treningi, zapakował pancerną skrytkę na broń. Zamek walizki ledwo się dopiął, a kiedy chciał postawić ją w pionie, przekonał się, jaka jest ciężka.
Pojechał prosto do rodziców, gdzie wciąż miał do dyspozycji swój pokój. Kiedy matka spytała, co się stało, powiedział „rozwodzę się, pogadamy później” i zamknął się w nim na pół dnia. Spędził ten czas na gapieniu się w okno i albo rozmyślał nad tym, co się stało, albo nie myślał o niczym, tylko wpatrywał się w liście i plątaninę gałęzi drzew. Nie chciał obiadu. Nie chciał niczego.
Wieczorem zadzwoniła teściowa. Byli po imieniu, Iwona była sympatyczną i otwartą kobietą, razem z mężem prowadzili firmę sprzedającą pokrycia dachowe, byli dobrze sytuowani i dla córki zrobiliby wszystko. Bardzo polubili przyszłego zięcia.
Odebrał.
– Dominik… – Usłyszał, a potem zapadła cisza.
Zastanawiał się, co Iwona mu powie, bo to, że dzwoniła w sprawie dzisiejszego zajścia, było w zasadzie pewne. Nagle stwierdził jednak, że ta rozmowa nie ma sensu. Zacznie go przepraszać? Po co, przecież to nie jej wina. Będzie tłumaczyć córkę? Co tu tłumaczyć?
– Przykro mi, ale nie mamy o czym rozmawiać, Iwona – rzucił do telefonu gorzko. – Mieszkanie jest już puste, zabrałem tylko swoje ubrania, klucze wrzuciłem do skrzynki. Możesz to przekazać Karinie. Mój prawnik skontaktuje się z jej prawnikiem i tak dalej, załatwimy to jak najszybciej, bo po co się męczyć…
– Nie dasz jej szansy? – przerwała mu. – Nie zależy ci, żeby to naprawić?
Zadziwiła go tym pytaniem. A najbardziej był zdziwiony tym, że zadała je, będąc kobietą. Widać płeć nie miała jednak nic do rzeczy, a liczyły się wyłącznie więzy krwi.
– Nie – odparł spokojnie, ale twardo. – Nie ma czego naprawiać. Jak mam z tym żyć? Udawać, że nic się nie stało? Wybaczyć, że mnie oszukiwała od pół roku? Liczyć, że to się nie powtórzy? Czy zrobić jej to samo, żeby był remis i czysty start? Tak to widzisz?
– Od… Od kiedy? – Teraz ona była zdziwiona, słyszał to w jej głosie.
– Porozmawiajcie sobie, co? – poradził jej. – Jak matka z córką. Beze mnie. Mnie już w tym nie ma. Do widzenia. Przykro mi. Przykro mi, że to uderzy w ciebie i Krzyśka, ale to nie moja wina. Do widzenia…
Odsunął telefon od ucha i nacisnął symbol czerwonej słuchawki. Karina chyba nie powiedziała matce o pistolecie i zastanawiał się, czy to wyjdzie, kiedy sobie faktycznie porozmawiają. Miał to gdzieś. Nie chciał się zadręczać, chociaż paliło go to żywym ogniem. Niczego nie mógł już zmienić, stało się.
Trzeba było żyć dalej.
2
Przeworski siedział w gabinecie naczelnika swojego wydziału. Byli tam sami: on i naczelnik. Komisarz Danielak krążył jak sęp nad dogorywającą ofiarą.
– Zrobiłeś to? – Krótkie pytanie zabrzmiało jak wystrzał w panującej od jakiegoś czasu ciszy.
– Wie pan…
– Zrobiłeś to!?
Przeworski oblizał wyschnięte nagle usta. Pojawiły się pierwsze konsekwencje tego, co zrobił wczoraj, i o ile z rozwodem się liczył, o tyle z tym, że Chudecki jak ostatnia łajza przyleci do starego na skargę, już nie.
A powinien…
– Mógłbym twierdzić, że kiedy wszedłem do domu, wyciągnąłem jak zwykle broń, żeby włożyć ją do skrytki… – zaczął. – …I wtedy usłyszałem dochodzące z wnętrza odgłosy walki i jęk swojej żony, a potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Ale powiem uczciwie jak było, bo nie wiem, jak to przedstawił panu Chudecki…
I Przeworski opowiedział wszystko Danielakowi.
– Ale w żadnym, podkreślam, żadnym momencie nie straciłem opanowania, szefie – powiedział na zakończenie. – Ja po prostu w tej jednej chwili zrozumiałem, że straciłem swoje dotychczasowe życie, i przyszłe też. Dlatego chciałem chociaż przez chwilę zobaczyć, jak ten skurwiel żałuje tego, co mi zrobił. Choć przez jedną chwilę…
Danielak patrzył na swojego podwładnego i nic nie mówił. Taksował go tylko wzrokiem.
– Zostaniesz delegowany do powiatowej w Policach, od następnego tygodnia – powiedział w końcu.
– S-s-słucham? Dlaczego ja?
– Jak to, kurwa, dlaczego ty? – W głosie Danielaka pobrzmiewało zdumienie. – Co to w ogóle za pytanie? A kto wyciągnął broń? Chudecki? – Spojrzał na Przeworskiego łagodniej. – Ciesz się, że to tylko tak się skończyło, bo przyleciał się poskarżyć do mnie, a nie na przykład do szefa. Powinienem wysłać cię do psychologa, albo nawet do psychiatry, zdajesz sobie z tego sprawę? Za coś takiego jest natychmiastowy wylot, przecież wiesz o tym, prawda? Kto mi zagwarantuje, że to więcej się nie powtórzy, tylko następnym razem jednak naciśniesz spust? Co?
– Nie powtórzy się, mogę to panu obiecać. Ona jest moją żoną tylko formalnie, jeszcze tylko przez jakiś czas.
– To nie jest zabawne – warknął Danielak.
Przeworski chciał odpowiedzieć, że wie o tym najlepiej, ale nie chciał przeginać: zamiast tego spróbował jeszcze nędznej obrony przed skutkami swojego wybuchu z wczoraj.
– To jest słowo przeciwko słowu – stwierdził nie bez racji. – Mógłbym się jakoś wybronić, na przykład tak, jak panu powiedziałem na początku: usłyszałem odgłosy…
– O, właśnie. – Danielak podniósł palec wskazujący. – Słowo przeciwko słowu… I to cię ratuje, chłopie. Oraz kilka innych rzeczy: to, że jesteś dobry w robocie, że okoliczności były powiedzmy, podkreślam: powiedzmy, zrozumiałe, choć nie dla wszystkich. Ale dla mnie tak. Oczywiście to tak między nami. Dlatego ta historia zostaje również między nami. Bo jesteś w błędzie: nie mógłbyś się z tego wybronić. Kiedy włączyłby się w to komendant i psychologowie oraz Chudecki, to byłoby nie do zatrzymania. Jeśli chodzi o tego ostatniego: będzie siedział cicho, przekonałem go jakoś. Posuwanie żony kolegi z pracy nie jest czynem chwalebnym, a już to, że dał się przyłapać i prawie pozwolił sobie wsadzić lufę w dupsko, z całą pewnością nie jest czymś, czym można się chwalić, prawda?
– Nie miałem zamiaru mu niczego nigdzie wsadzać – zaoponował Przeworski. – Wystarczy, że on to zrobił.
– To był skrót myślowy – warknął naczelnik. – Na razie więc wie o tym tylko nasza trójka, przepraszam, czwórka, i tak niech pozostanie, dobrze? Dlatego pogadaj jeszcze ze swoją żoną, żeby tak zostało. I postaraj się, mocno się postaraj ją przekonać, jeśli dalej chcesz służyć.
– Z moją wkrótce byłą żoną – mruknął Przeworski.
Ta myśl dodawała mu jakiejś otuchy. Brzydził się Kariną. Brzydził się kobietą, którą jeszcze niedawno kochał miłością romantyczną i szaloną, mimo swojego całego poukładania. Była jedynym szaleństwem, na które sobie pozwalał. Pożądał jej; zarówno jej ciała, jak i umysłu, choć nie była tytanem intelektu, ale on też nie, czego był świadomy i co absolutnie mu nie przeszkadzało. Wzbudzała w nim prawdziwy zachwyt. A teraz czuł do niej wstręt jak do starej, brudnej wiedźmy. Chudecki ją zbrukał. Nie, nie tak: to ona mu na to pozwoliła… Zdawał sobie sprawę, że to mechanizm obronny, ale trzymał się tego kurczowo. Niemal jej nienawidził, ale to i tak było lepsze niż katowanie się nadzieją, że wszystko wróci do normy i będzie jak dawniej. Nic z tego. W końcu pieprzyli się z Chudeckim jeszcze przed ich ślubem i jeśli to było normą, to z pewnością nie było do czego wracać… Miłość to chemia, a instynkt i popęd to biologia i rzadko kiedy chemia wygrywa z biologią: może czasem w terapii nowotworowej, ale nigdy w uczuciach. Ale pozostaje jeszcze coś takiego jak elementarna uczciwość, a człowiek jest człowiekiem między innymi dlatego, że w przeciwieństwie do innych zwierząt potrafi popędy kontrolować. Chyba że Karina i Chudecki się kochali, w co jednak nie wierzył. Po prostu nie mieściło mu się to w głowie.
– To twoja sprawa – zauważył Danielak. – I powiem bez ogródek, jak facet facetowi: opcje są dwie. Albo zależy jej na tobie, albo na nim. Zapewne jednak na nim, ale nigdy nic nie wiadomo, to nie jest takie proste. Może utrzymasz jakoś ten związek, może jej jednak wybaczysz, a może nie, nieistotne, powtarzam: to twoja sprawa…
Przeworski był lekko zdziwiony, że Danielak nieświadomie wtórował jego myślom, lecz tylko milczał i słuchał.
– …Ale konsekwencje wyciągnięcia broni już nie są tylko twoją sprawą. Więc albo ty, albo Chudecki porozmawiacie z twoją żoną lub byłą żoną w waszym dobrze zrozumianym interesie. Ma trzymać gębę na kłódkę. Ja też ryzykuję, i to bardzo, i sam się zastanawiam dlaczego. Bo może cię lubię? – Danielak cofnął się lekko i pokiwał smętnie głową. – Wiesz, co w tobie cenię najbardziej? Oprócz tej twojej komputerowej pamięci? Bo jesteś poukładany i dzięki temu przewidywalny, ale w tym dobrym znaczeniu. Byłem zawsze pewien, że nie odwalisz żadnego numeru. Chłopakom różnie się wiedzie: jeden ma takie problemy, inny śmakie, a ty zawsze miałeś wszystko perfekcyjnie ułożone i zaplanowane, i tylko ten plan konsekwentnie realizowałeś. Nie byłeś kogutem jak niektórzy. Byłeś solidnym gościem, na którego można było liczyć. Miałem nadzieję, że za parę lat będziesz siedział w tym gabinecie, wiesz? A tu nagle wszystko walnęło. Nie powiem, że jestem tobą zawiedziony, bo jak wspomniałem, trochę cię rozumiem. Ale to nie oznacza, że wszystko jest w porządku, bo nie jest. Nie mogę tego tak zostawić i nie zostawię, a zawsze starałem się być sprawiedliwy. Może surowy, ale sprawiedliwy, dlatego to ty pauzujesz. Tyle miałem do powiedzenia, Dominik. I znów dwie opcje: jeśli będziesz dyskutował, to wszystko wyjdzie na jaw, a ja załatwię ci wizytę u dziewczyn z zespołu psychologów i twoja kariera w policji zakończy się w gwałtowny sposób. A jak nie będziesz dyskutował, to posiedzisz trochę w Policach, wrócisz tu może za rok, a może szybciej, zobaczymy. Tyle mogę ci zaoferować. Przyjmujesz?
Przeworski milczał wpatrzony w okno. Wiedział, że nie ma wyjścia, kalkulacja była prosta, podana na talerzu, nic tu nie podlegało negocjacjom.
– Przyjmuję. – Opuścił głowę.
– Cieszę się. – Twarz Danielaka rozjaśnił na chwilę nikły uśmiech. – Lubię, jak zwycięża rozsądek. Szczerze mówiąc, nie zakładałem, że się nie zgodzisz, ale zawsze mogłem się mylić. Omijajcie się z Chudeckim szerokim łukiem, pokończ swoje sprawy, te, które się da, a pozostałe przekażesz kolegom. Inspektor Furda, policki powiatowy, jest dość ogarnięty, a na pewno konkretny. Jeśli będziesz tam pracował jak tutaj, to ten czas minie ci szybko. I jeszcze jedna rada, powiedzmy od starszego, bardziej doświadczonego kolegi. – Rysy Danielaka stężały, zmieniając się na moment w nieruchomą maskę. – Trzeba żyć dalej i mieć świadomość, że czasem lepiej jest, kiedy takie rzeczy przydarzają się bardzo wcześnie, kiedy jest jeszcze szansa na coś nowego, rozumiesz? Bo kiedy są już dzieci, kredyty, nawet pies czy kot… Dużo trudniej poukładać sobie po czymś takim życie, wiesz, co mam na myśli?
Przeworski pokiwał głową. Nie miał zamiaru pytać naczelnika, czy rada wynika z doświadczeń osobistych, czy cudzych. Z jednej strony facet miał trochę racji, z drugiej; w jego, Przeworskiego sytuacji, tak na świeżo, brzmiało to mimo wszystko mało pocieszająco. W końcu bądź co bądź zawalił mu się świat.
Kiedy wyszedł z gabinetu szefa, natknął się na korytarzu na Chudeckiego. Chudecki miał na tyle zdrowego rozsądku, a może wstydu, bo na pewno nie przyzwoitości, że ominął go nie tylko szerokim łukiem, ale i wzrokiem. On zaś miał za dużą klasę, żeby się do czegoś zniżać, choć noga go świerzbiła. Poszedł do siebie i zrobił to, o co prosił naczelnik.
Wyczyścił, co się dało.
3
Przeworski weekend spędził u rodziców. Przebąkiwał coś o delegacji, wspomniał, że rzucono go na trudny odcinek i będzie teraz przez jakiś czas mieszkał poza Szczecinem. Matka z ojcem przyjęli to do wiadomości, na szczęście nie wnikali w szczegóły. Nawet gdy był jeszcze dzieckiem, darzyli go zaufaniem i wierzyli, że jest samodzielny, praktycznie nigdy nie ingerowali w jego życiowe wybory. No, raz się zdarzyło, ale ich nie posłuchał. Twierdzili, że dziewczyna z bogatego domu, która nie zakosztowała nigdy ciężkiej pracy, nie jest dobrą partią, ale on wiedział swoje. A ponieważ chodziło o Karinę, teraz przyznawał im w duchu rację, chociaż zdawał sobie sprawę, że wychowanie w dobrobycie niekoniecznie mogło mieć związek z tym, co mu zrobiła. Żmija. Tak nazywał ją ojciec, kiedy rozmawiał o Karinie z matką, i Przeworski wiedział o tym. A teraz powoli dochodził do wniosku, że starzy to jednak są doświadczeni życiowo.
Szkoda, że młodzi ich nie słuchają, dopóki nie jest za późno…
W poniedziałek z samego rana aspirant Przeworski stawił się wbity w ubiór służbowy w komendzie powiatowej policji w Policach. Przywdziewanie takiego stroju zdarzało mu się niezmiernie rzadko, w końcu pracował w kryminalnym. Kiedy wysiadał z auta, w całej tej sytuacji dopatrzył się jednej pozytywnej rzeczy: nikt tu nie będzie nazywał go „Słoniem”, czego serdecznie nie znosił i z czym przestał walczyć już dawno temu wobec oporu materii. Był u siebie raczej lubiany, lub chociaż neutralny, a ksywa nie miała żadnych negatywnych konotacji, jednak nie cierpiał, kiedy tak się do niego zwracano.
Budynek, w którym mieściła się policka komenda, był tak prosty, jak to tylko możliwe, a jedyną próbą przełamania monotonii prostopadłościennej bryły było zróżnicowanie kolorystyczne polegające na pomalowaniu elewacji w pionowe pasy. Kolory były dwa: przypominający biały i przypominający czarny, a z budynkiem było trochę jak z zebrą albo więziennym drelichem: nijak nie dało się określić, czy jest właśnie biały w czarne pasy, czy na odwrót. Wysoka na kilkanaście metrów instalacja antenowa na jego dachu bezlitośnie dźgała bezchmurne niebo.
Dyżurny przy wejściu był wyraźnie rozbawiony i Przeworski nie dziwił się temu. Zapewne sierżant wiedział niewiele, a już na pewno nie znał powodu, z którego go tu przydzielono, ale te kilka faktów, które znali wszyscy, dało się połączyć w całość: oto kryminalny ze Szczecina ląduje w powiecie. Resztę można było dopowiedzieć sobie samemu. Tarcia były nieuniknione, w końcu w tutejszym wydziale kryminalnym hierarchia była dawno ustalona, a tu pojawia się chłoptaś z wielkiego miasta i pewnie sądzi, że z tego powodu coś się zmieni. Obawiał się trochę tego, ale był elastyczny, nie zżerała go ambicja i każdą rzecz w życiu starał się robić najlepiej jak umiał, nawet jeśli to było tylko zamiatanie podłogi. Ale oni nie musieli tego wiedzieć, więc należało być przygotowanym na wszystko. Siedzący w dyżurce drugi funkcjonariusz, aspirant, zaprowadził Przeworskiego do gabinetu szefa, a następnie zostawił przy drzwiach i oddalił się w pośpiechu, mniej więcej tak samo jak nastolatki odprowadzające do domu kolegę, który przesadził z alkoholem.
Przeworski odchrząknął i zapukał.
– Taaak? – zza drzwi doszło go donośne wołanie, więc nacisnął klamkę i po prostu wszedł do środka.
Komendant stał przy oknie i gapił się w telefon z okularami zsuniętymi na czubek nosa. Kiedy Przeworski zamknął drzwi, inspektor obejrzał się, schował telefon do kieszeni na piersi, zdjął okulary i uniósł brwi.
– Czołem, panie komendancie, aspirant Dominik Przeworski, komenda miejska policji Szczecin, czasowo delegowany do KPP Police, melduję się – wyrecytował Przeworski, nie siląc się absolutnie na nic.
Nie próbował robić dobrego wrażenia, złego też nie. Po prostu powiedział, co trzeba było powiedzieć, i tyle. Komendant Furda mierzył go spojrzeniem, w którym Przeworski mógł odczytać wszystko i nic. Stał więc wyprostowany i czekał na reakcję nowego przełożonego.
– Zapraszam, zapraszam. – Furda usiadł za swoim biurkiem, położył na nim okulary i gestem wskazał Przeworskiemu, żeby zrobił to samo po drugiej stronie, co aspirant uczynił. – Trochę niespodziewane to przejście, ale cieszę się, bo na pokładzie zawsze mało rąk do pracy. Z robotą u nas nie ma problemu, jest jej w bród, więc wyznaczyłem już panu aspirantowi nową funkcję. – Furda urwał i patrzył wyczekująco na Przeworskiego, więc ten uznał, że wypada coś powiedzieć.
– Oddaję się do dyspozycji pana komendanta – bąknął.
– Cieszę się. Lubi pan wodę, panie aspirancie… Eee… Przeworski?
– Nie, dziękuję.
– Nie chodzi mi o coś do picia. Pytam, czy lubi pan wodę?
– Nie rozumiem? Pan komendant pyta, czy żegluję?
– Duuużo wody. – Furda się roześmiał. – Tak się składa, że wkrótce będzie wakat na stanowisku dzielnicowego rejonu numer dziewięć.
Przeworski zamknął oczy i szept „tylko nie to” prawie wyrwał mu się z ust, a pod powiekami znów ujrzał ten obraz: białe plecy Chudeckiego, rytmiczne ruchy jego pośladków, jęki Kariny i to cholerne klaskanie ciał, jak dwa uderzające o siebie połcie mokrego mięsa.
Na stanowisko dzielnicowego akurat nie był przygotowany. Na wszystko był, tylko nie na to.
– Rejon służbowy numer dziewięć to Nowe Warpno, panie aspirancie – wyjaśnił komendant z zadowoleniem i jeśli Przeworski, wchodząc do gabinetu, jeszcze kilkanaście sekund temu myślał, że nie może być gorzej, to właśnie okazało się, że owszem, może. – Pierdolony koniec świata, takie wygwizdowo, że aż strach, ale zakocha się pan w tym miejscu, zapewniam pana. Jest tam pięknie, wprost bajecznie. Sam tam lubię czasem pojechać na rowerze, wie pan? Niezła trasa, spokojna, ładny asfalt, na koniec ruskie pierogi u Magdy i powrót do domu. No i duuuużo wody. – Znów zawył, jakby to wydłużanie „u” sprawiało mu przyjemność. – To się nazywa: bezmiar, tak? – Zawiesił głos i ponownie zaczął wpatrywać się w Przeworskiego, aż ten z kolei zaczął zastanawiać się, czy komendant oczekuje od niego potwierdzenia kwestii bezmiaru wody.
Pokiwał więc lekko głową, kiedy cisza się przedłużała.
– Komisarz Zajdel, który za tydzień przechodzi na emeryturę, nigdy nie narzekał – kontynuował po chwili Furda. – Ani na robotę, ani na pierogi. I tego panu również życzę, panie aspirancie: jak najmniej powodów do narzekania. Bo nie lubię, jak ktoś narzeka, rozumiemy się?
– Oczywiście, ale szczerze mówiąc, panie komendancie, myślałem, że zasilę zespół wydziału kry…
– Ja wiem, co pan myślał, ale to nieistotne, bo nasz wydział kryminalny nie potrzebuje zasilenia, za to rewir dzielnicowych owszem. To służba, a nie cukiernia, żeby pan sobie wybierał, co pan chce. Jest pan policjantem i teoretycznie umie pan wszystko, co potrzeba, tak? Chyba mi pan nie powie, że pan nie wie, jak to się robi? Zajdel zapozna pana ze specyfiką pracy, przekaże niezbędne informacje i tak dalej. A ponieważ słabo teraz z ludźmi, będzie panu podlegał również rejon dziesięć, czyli teren całej gminy. Od razu pana uspokoję: to tylko kilka wiosek i osad. A ponieważ zaczął pan już dzisiaj, proponuję, a w zasadzie jest to polecenie, udać się na miejsce pełnienia służby celem zapoznania się z zakresem obowiązków. Któryś z patroli tam pana podrzuci. Jakieś pytania?
– Żadnych – odparł Przeworski.
I tak na żadne nie dostałby odpowiedzi, a nawet jeśli, to z pewnością by go nie przekonały. Chociaż korciło go, żeby zadać to najważniejsze: dlaczego ja?
– Coraz bardziej mi się pan podoba. – Brwi Furdy podjechały do góry. – Zajdel kończy w środę, od czwartku pan tam rządzi. Przez te trzy dni przekaże panu sprawy, służbowy sprzęt łączności i środki transportu, udzieli niezbędnych informacji, a pan go wypyta, o co będzie chciał. Powodzenia. Widzimy się na odprawie w czwartek.
– Mam jednak jedno pytanie, panie komendancie – bąknął Przeworski.
– Słucham.
– Czy mogę pojechać własnym samochodem?
Furda spojrzał na niego jak na wariata.
– A pewnie!
Przeworski zszedł na dół, minął dyżurkę, nie zaszczycając siedzących w niej policjantów nawet krótkim spojrzeniem, i wyszedł przed komendę. Wsiadł do swojego wysłużonego, ale zadbanego audi i ruszył w kierunku starych Polic. Na rynku skręcił w drogę prowadzącą do Trzebieży i dalej do Nowego Warpna i gdy mijał kolejne wsie, myślał, co dalej. Jak długo miało trwać wygnanie, jak miał poukładać sprawy z Kariną; sprawy, których nie dało się poukładać. Z kolei świadomość, że codziennie mijałby się na korytarzu z Chudeckim, nie była przyjemna, nie wiadomo też, ilu chłopaków wiedziało o jego romansie z Kariną.
Kiedy Przeworski wjeżdżał do Nowego Warpna, zwolnił znacznie, bo coś nagle przykuło jego uwagę. Wąską dróżką dochodzącą do łuku drogi i prowadzącą do domów w głębi zbliżał się ku niemu koń. Wielki, ciemnogniady, ze zmierzwioną sierścią. Miał na sobie tylko kantar. Szedł majestatycznie stępem, z pochyloną głową i szyją wygiętą w łuk, a krótkie, sterczące włosie grzywy chwiało się w takt uderzeń kopyt. Przeworski obserwował go w milczeniu z zachwytem. Kiedy zwierzę weszło na ulicę, niemal od razu skręciło na pastwisko, gdzie zaczęło spokojnie skubać trawę. Przeworski rozejrzał się jeszcze raz, ale w zasięgu wzroku nie było żywej duszy. Totalna abstrakcja. W życiu nie był na wsi, ale nie sądził, żeby to był zwyczajny widok, jak na przykład pies czy kot w mieście. Pokręcił zdumiony głową i przyspieszył, kierując się w stronę centrum.
Wiedział już, że w tym miasteczku nic nie jest normalne, nawet centrum, które tu leżało na samym jego końcu. W normalnym centrum, kiedy chcesz dokądś pójść, ruszasz w którymkolwiek kierunku i zawsze gdzieś dojdziesz. W Nowym Warpnie, kiedy już się w tym centrum znajdziesz, żeby trafić gdzie indziej, musisz iść tam, skąd przyszedłeś, inaczej po przejściu kilkudziesięciu metrów staniesz nad brzegiem jeziora albo będącej częścią zalewu zatoki.
Dużo wody…
Furda miał rację, ale tylko w tej kwestii: kwestii wody. Oblewała miasto z trzech stron, cypel wrzynał się w nią jak wygięty pazur, rozdzielając ją na Jezioro Nowowarpieńskie i zatokę stanowiącą część Zalewu Szczecińskiego, choć po obu stronach była taka sama woda. Komendant Furda mylił się natomiast w innej kwestii: kiedy twierdził, że Przeworski zakocha się w tym zakątku świata. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, to wiedział z całą pewnością. Zaczął od niechęci, a co będzie dalej? Miał poważne wątpliwości co do tego, że w jego sercu akcje Nowego Warpna poszybują w górę. Bał się, że znienawidzi to miejsce. To nawet powoli zaczynało się dziać…
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Marek Stelar, 2021
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek
formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także
fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem
nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2022
Projekt okładki: © Mariusz Banachowicz
Zdjęcia na okładce: © Tony Detroit/Unsplash
Redakcja: Jacek Ring
Korekta: Dorota Wojciechowska
Skład i łamanie: Jacek Antoniuk
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8195-915-5
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.