Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
27 osób interesuje się tą książką
Nadkomisarz Tomasz Rędzia popełnił błąd, za który będzie musiał zapłacić. Jego bliskim grozi poważne niebezpieczeństwo. Rędzia wraz z prokurator Agnieszką Rybarczyk mają zamieść pod dywan sprawę zabójstwa pewnego człowieka. Ktoś chce, żeby sprawa pozostała nierozwiązana. Rędzia i Agnieszka są rozdarci między zawodowym poczuciem sprawiedliwości, a obawą o życie własne i bliskich. I nagle sprawy przybierają nieoczekiwany obrót, kiedy oboje trafiają na coś, co bezpośrednio wiąże się z przeszłością zabitego.
Komisarz z łowcy zmienia się w zwierzynę. Stawia wszystko na jedną kartę, musi dopaść mordercę za wszelką cenę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
styczeń 2021
Kiedy Rędzia otworzył oczy, wciąż był jedenastoletnim chłopcem ze swojego snu. A może nie snu, tylko majaku, którego rozmazane obrazy podsuwał mu udręczony gorączką mózg. Znów nie miał pojęcia, gdzie jest, co robi w tym więzieniu, w którym znalazł się na własne życzenie, i dlaczego nie może się ruszyć. Wytłumaczeniem był ból. Każdy, nawet najmniejszy ruch okupiony był bólem. Nie był ogromny, ale męczący, bo dotyczył każdej części ciała, nawet skóry. Kaszel nie pomagał. Było tak źle, że Rędzia brał pod uwagę najgorsze: liczył się nawet ze śmiercią. I był sam, bez możliwości zwrócenia się o pomoc do kogokolwiek.
Mózg znów wiruje. Jest jak wehikuł czasu, przenosi Rędzię ponad trzydzieści lat w przeszłość. Tomek siedzi w szkolnej toalecie. Jest przerwa, na korytarzach panuje chaos. Słyszy przez drzwi, jak do łazienki wchodzi kilku chłopaków. Zachowują się głośno, śmieją się i przekrzykują. Poznaje głos jednego z nich. To Trawiński, „przerośnięty” z ósmej klasy: wielki, rudy chłopak o rumianych policzkach i sińcach pod oczami, który lubi wywijać sobie powieki i straszyć dziewczyny na szkolnym korytarzu. Kiedyś uciekł z domu i podobno kilka dni ukrywał się w ogromnej stercie desek koło warsztatu stolarskiego na tyłach ulicy Reymonta.
Zatrzaskują się drzwi w kabinie obok.
– Dawaj – słyszy głos Trawińskiego.
– Co takie pogniecione? – pyta inny głos.
– Źle ci? To nie pal!
Trzask zapałki potartej o draskę na pudełku. Drażniący swąd palonej siarki, a po chwili dymu tytoniowego.
– Dmuchaj w stronę tej kratki, debilu – mówi Trawiński.
Tomek czuje, jak przyśpiesza mu puls. Nie spuszcza wody, tylko cicho odsuwa zasuwkę i wychodzi z kabiny jak najciszej. Zza drzwi obok słychać chichot i ciche pokasływanie.
Wychodzi na korytarz i kilka metrów dalej natyka się na nauczyciela ZPT. Nazywa się Kwiatkowski, jest wysokim, barczystym mężczyzną z budzącymi respekt czarnymi wąsiskami.
– Proszę pana – zaczepia go nieśmiało i kiedy Kwiatkowski pochyla się nad nim, mówi: – Bo w łazience palą papierosy…
– Taak? – Nauczyciel prostuje się i spogląda w stronę toalety. – No dobra, to trzeba coś z tym zrobić…
Rusza zdecydowanym krokiem w jej stronę, a Tomek, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, idzie do swojej klasy.
Po południu idą z mamą na pocztę, bo tata ma dzwonić z morza. Czekają półtorej godziny, a kiedy pani z okienka krzyczy, że w kabinie numer jeden oczekuje połączenie, rzuca się do telefonu. Tysiące kilometrów stąd trawler taty zszedł z łowiska i zawinął do jednego z afrykańskich portów. Gadają z ojcem, czasem jego głos znika w szumie, czasem jakiś inny głos wcina się w rozmowę zabawnym pytaniem „mówi się?”. Mówi się. Mówi się jak najszybciej i jak najwięcej. Co w szkole, co w domu, co u mamy, choć ona zaraz i tak sama mu to powie. Tomek opowiada ojcu o sytuacji w szkolnej toalecie. Jest z siebie dumny i spodziewa się pochwały, jednak w słuchawce panuje dziwna cisza.
– Tato? – Boi się, że znów zerwało połączenie.
– Jestem, jestem – odpowiada ojciec i Tomek oddycha z ulgą. – Zostałeś skarżypytą, synu?
Czuje, jak oblewa go fala gorąca.
– Jak… Jak to? Przecież oni zrobili źle! Przecież nie wolno palić?
– Tak, Tomek, masz rację, ale… Czasem nie trzeba wtrącać się w nie swoje sprawy, kiedy nikt nie cierpi.
– Tato, zło to zło.
– Zgadza się, ale trzeba umieć znaleźć granicę, rozumiesz? To dotyczyło tylko ich, nikomu nie robili krzywdy. Nie zawsze trzeba reagować. Czasami jest to po prostu niepotrzebne. Co zrobił ten nauczyciel?
– Nie wiem… Poszedł do nich.
– A ty?
– Ja poszedłem do klasy. Nie chciałem, żeby wiedzieli, że to ja…
– Czyli czułeś, że nie do końca dobrze zrobiłeś?
– Zrobiłem dobrze. Ale oni mogliby się mścić, gdyby się dowiedzieli.
– Zgadza się. I zobacz: naraziłbyś się na zemstę szkolnych chuliganów, mimo że teoretycznie zrobiłeś dobrze.
– Praktycznie też…
– Tak, praktycznie też. Ale to ryzyko było niepotrzebne. Nie wtrącaj się w takie sprawy, nawet dla zasady. Zasady są ważne, ale własne zdrowie również. Następnym razem odpowiedz sobie najpierw na pytanie: czy w danej sytuacji ktoś niewinny ucierpi. Jeśli tak, reagujesz. Jeśli nie, odpuszczasz. To nigdy nie będzie proste i musisz się z tym liczyć. To nie jest matematyka, synu, gdzie dwa plus dwa to zawsze będzie cztery. I pamiętaj o tym. Trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić…
– Zło to zło – upiera się Tomek, trochę wkurzony na tatę, a potem oddaje słuchawkę zniecierpliwionej mamie.
„Zło to zło”. Wehikuł czasu w głowie ruszył i czterdziestopięcioletni Rędzia parsknął śmiechem, a potem skulił się, kiedy mięśnie odpowiedziały bólem. Gdyby na świecie istniało tylko takie zło, jakiego był świadkiem w szkolnym kiblu… Gdyby tak faktycznie było, nie miałby pracy, a przynajmniej nie taką. I nie siedziałby tu sam, chory i skończony. Tak, skończony. Ciemny tunel, w którym mógłby wypatrywać światełka, nie był tunelem, tylko jaskinią bez wyjścia.
Nie myślał za dużo o ojcu, w końcu od jego śmierci minęło wiele lat. Teraz jego obraz podsunął mu zmącony wysoką temperaturą umysł, a kilka dni temu przypomniało mu o nim coś innego: pozbawione szkła resztki stalowych ram szklarni wyglądające jak wrak przewróconego do góry dnem i odartego z poszycia statku, które ujrzał w świetle księżyca, kiedy na samym początku pobytu tutaj wyszedł pogrzebać zwłoki pewnej kobiety.
Z trudem uniósł głowę i rozejrzał się zamglonym wzrokiem po pomieszczeniu bez okien. Rozciągnięte sprężyny pod cienkim, zaplamionym materacem brzęknęły, jak zwykle przy najmniejszym ruchu, a potem głowa Rędzi opadła na poduszkę.
Komisarz wciąż nie wiedział, kiedy dokładnie zaczął się ciąg zdarzeń, który przywiódł go do tego miejsca. I czy to, gdzie i kiedy ten początek nastąpił, miało w ogóle znaczenie. A im więcej się nad tym zastanawiał, a miał na to naprawdę bardzo dużo czasu, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że już nic nie miało znaczenia. I tak się składało, że gwizd pociągów przejeżdżających nieopodal kilka razy dziennie sprawiał, że krótka wycieczka w jedną stronę, na tory, stawała się coraz bardziej kuszącą perspektywą. Tak pomyślał, a potem znów roześmiał się gorzko i skulił na materacu. Nie był w stanie doczołgać się nawet do toalety, a co dopiero na tory…
2
październik 2020
Rędzia posłuchał lekarza i zgodził się zostać w szpitalu na obserwacji. W uszach dalej mu szumiało i miał zawroty głowy. Z Załomia zdołał wrócić jakoś do miasta, choć jechał jak pijany, aż dziw, że żaden z kierowców go nie zatrzymał i nie wyciągnął kluczyków ze stacyjki, albo chociaż zadzwonił po policję, żeby to zrobiła. On za to zadzwonił po drodze do Bożeny i powiedział jej, że upadł i uderzył się mocno w głowę, a potem zgłosił się na SOR do szpitala na Unii Lubelskiej, gdzie kilka tygodni, a właściwie miesięcy wcześniej zaczęła się cała historia, którą on zakończył teraz w dawnym domu sekty Gajdamowicza.
Musiał wszystko zostawić tak, jak skończyło się na torach w Załomiu. Nie mógł i nie chciał podkładać się na własne życzenie i tym samym udowodnić, jaki dał popis niekompetencji, i że tylko szczęściu i opanowaniu zawdzięcza to, że w ogóle żyje. Śmierć sprawcy morderstw dawnych członków Kościoła Jedynie Prawdziwego Objawienia Syna Bożego kończyła sprawę. Musiał poczekać, aż system mozolnie przemieli dane, a potem wypluje wyniki, dopasowując profil DNA nieznanych zwłok z wypadku do śladów, jakie morderca zostawił na ciałach swoich ofiar.
I tyle.
Rędzia nie był szczęśliwy z powodu hospitalizacji, ale dolegliwości spowodowane ciosem w głowę i późniejszym wysiłkiem, który tylko je pogłębił, były na tyle poważne, że nie miał innego wyjścia. Mógł za to na spokojnie przemyśleć kilka spraw. Poza tym czekał na telefon. O osiemnastej miał dzwonić jego prześladowca; człowiek, który szantażował jego i prokurator Agnieszkę Rybarczyk. Z opowieści Agnieszki wiedział już, czego będzie dotyczyć rozmowa, choć nie spodziewał się wyjaśnienia wszystkiego. Na to było chyba za wcześnie.
Zadzwonił punktualnie. Rędzia był na korytarzu, czekał z komórką przy sobie, jakimś cudem wiedział, że telefon zawibruje mu w dłoni dokładnie o umówionej godzinie.
Odebrał.
– Rędzia – rzucił cicho przez zaciśnięte zęby.
– Rozumiem, że wczorajsze ustalenia są aktualne, nie przeszkadzam panu i możemy spokojnie rozmawiać? – Zmieniony elektronicznie głos był opanowany.
– Słucham. – Głos komisarza również był spokojny, ale tylko pozornie.
Obrazy w jego głowie kompletnie do niego nie przystawały.
– Wie pan, w jakiej sprawie dzwonię.
– Mniej więcej. Ale raczej mniej niż więcej.
– Nie dowie się pan dziś zbyt wiele. Dzwonię po to, żeby pana przygotować do współpracy, a w zasadzie przyzwyczaić do myśli, że będziemy pana potrzebować. Pana i pani prokurator Rybarczyk.
– Jacy my?
– Rozumiem pana ciekawość, ale tego akurat nie dowie się pan nigdy. Środki, jakimi się posługujemy, mają na celu uświadomienie wam, że współpraca z waszej strony ma być pełna i bezkrytyczna, cokolwiek sobie pomyślicie. Ja wiem, że kocha pan swoją rodzinę, panie komisarzu. Nie będę wnikał w pana relacje z małżonką w świetle zdarzeń, które mamy uwiecznione na zdjęciach, ale za swoich chłopaków to byłby pan w stanie oddać życie, prawda? Nie chce pan ich krzywdy, co?
Rędzia zagryzł wargi. Cisnęły mu się na nie najgorsze słowa, ale musiał nad sobą panować. Skurwiel miał rację. I miał go też w garści.
– Widzę, że próbuje pan zrzucić winę na mnie – powiedział w miarę spokojnie. – Spowodować wyrzuty sumienia, żeby łatwiej mnie potem urobić. Totalitarne metody. Słabe to jest. I nie działa na mnie.
– Trzeba było nie skakać w bok. Albo się myśli o dzieciach, albo się myśli drugą głową. Nie da się zjeść ciastka i mieć ciastko.
– Takie to proste? – żachnął się Rędzia. – Dobra, dajmy sobie spokój z tymi dyrdymałami, człowieku bez skazy. To psychologia w kapciach…
– Nie jestem potworem. To pan im wyrządzi krzywdę, jeśli nie będzie pan współpracował, panie komisarzu. Kiedy pana żona dostanie te zdjęcia, które wysłałem panu kilka tygodni temu, skończy się jak zwykle w takich sytuacjach. Rozwód z winy pozwanego, dzieci przyznane matce, wizyta co drugi weekend na godzinę albo dwie, alimenty, na które pana nie stać… Brzmi znajomo? Na pewno zna pan takie historie, prawda? Nawet jeśli pańska żona nie zażąda rozwodu, to i tak nie da się już tego posklejać sensownie do kupy, a to będzie miało wpływ na synów. Ogromny i negatywny wpływ. I pan to wie. Nie raz pan to widział w swojej pracy. Ale pan tego nie chce, prawda? Zrobi pan dla nich wszystko, a ja nie żądam od pana wszystkiego. Chcę tylko jednej, małej rzeczy.
– Skończ już pieprzyć i gadaj, czego chcesz.
– Wkrótce ktoś zginie. I nic pan z tym nie zrobi: nie może pan temu zapobiec. Ja też nie, i nawet nie zamierzam próbować, to bezcelowe. Na pocieszenie dodam, że ofiara ma sporo na sumieniu, gdyby pan miał z tym jakiś problem.
– Problem? – zdziwił się Rędzia. – Nie, skąd, dlaczego miałbym mieć z tym jakiś problem?
Zmieniony modulatorem głosu śmiech zabrzęczał w telefonie.
– Chyba źle się wyraziłem…
– Chyba nie. Wyraził pan dokładnie to, co miał na myśli.
– No, możliwe… W każdym razie ten człowiek zginie. Zginie w Szczecinie. A pan ma zrobić wszystko, żeby dostać sprawę tego zabójstwa.
– Mam niezłe statystyki, jeśli chodzi o wykrywalność zabójstw. Pan na pewno wie, co robi?
– Owszem. Ja zawsze bardzo dobrze wiem, co robię, panie komisarzu. Ludzie, dla których pracuję, płacą mi za to, żebym wszystko dobrze wiedział, i nie tolerują pomyłek. Dlatego właśnie zwróciłem się do pana, przygotowawszy sobie grunt pod naszą współpracę. Chcę tylko, żeby pan nie przykładał się za bardzo do swojej roboty, kiedy już pan dostanie tę sprawę, rozumiemy się?
– Jak mam to niby zrobić?
– To już pana zmartwienie.
– To bardzo trudne do zrobienia, może nawet być tak, że…
– W ogóle mnie to nie interesuje. – Głos stwardniał. – Ma pan tak to załatwić, żeby się dało. Jeśli jednak faktycznie się nie da i sprawę dostanie ktoś inny, będzie pan się starał, żeby niewiele w niej zrobił, czy to jasne? Czy to dużo za święty spokój i rodzinną sielankę? Człowiek, o którym mówię, w zasadzie nie zasługuje na to, żeby żyć. Wytwarza tylko smród i jest sprawcą ludzkiej krzywdy. Niech pan jednak doceni to, że nie każę panu nikogo zabić.
– Gdyby tak było, kazałbym wam spierdalać i sam pokazał te brudne zdjęcia swojej żonie.
– Tak też podejrzewałem. Na szczęście nie musimy uciekać się do ostateczności. Czyli jest wola współpracy? Przynajmniej w tym zakresie? Świetnie. Naprawdę, nie chcę się uciekać do metod, jakimi posłużyli się moi mocodawcy w stosunku do pani Rybarczyk. Mówię to szczerze.
– Nie brnij w to dalej, człowieku – warknął Rędzia. – Uderzenie w nią poprzez Artura było uderzeniem również we mnie.
– Oczywiście, choć zakładamy, że z racji okoliczności nie ma pan żadnego związku emocjonalnego z waszym synem. Zdaje się, że pańska relacja z panią prokurator również jest już przeszłością. Dlatego poszliśmy inną ścieżką…
Rędzia zamknął oczy. To było jak skok w przepaść, ale za sobą miał taką samą przepaść i nie wiadomo, jak znalazł się takim miejscu.
– Zrobię, co chcecie, i spieprzajcie z mojego życia – powiedział powoli.
– Myślę, że cena nie jest wygórowana. Kiedy dowie się pan w odpowiednim czasie, o kogo chodzi, mówię o ofierze, sam pan uzna, że łatwo się pan wywinął.
– I oczywiście mam uwierzyć, że te zdjęcia nie wypłyną przy jakiejś następnej okazji, albo znów nie zechcecie ich wykorzystać jako narzędzie szantażu, kiedy będziecie mnie potrzebować następnym razem? Pan mnie ma za debila?
– Nie wypłyną, i nie będzie następnej okazji, panie komisarzu. Kiedy ta sprawa się skończy, nie będzie po prostu sensu, żeby tych okazji szukać, proszę mi wierzyć. Najmniejszego sensu. Damy wam spokój. Nigdy więcej pan o nas nie usłyszy. Ani pan, ani pani Agnieszka. Zadzwonię niedługo. Dobrego wieczoru, mimo wszystko.
Rędzia nie odpowiedział, tylko opuścił spoconą dłoń zaciśniętą na telefonie. Miał sucho w ustach.
– W porządku? – zapytała przechodząca korytarzem pielęgniarka.
Spojrzał na nią nieprzytomnie.
– T-tak… – wydukał. – Mniej więcej…
Patrzył za nią, kiedy szła do siebie, ale myślami był daleko stąd. Bardzo daleko.
Przez kilka ostatnich miesięcy w jego życiu wydarzyło się więcej niż przez dwadzieścia lat. Dowiedział się, że ma syna z koleżanką z klasy, z którą sypiał w liceum. Potem okazało się, że choć nieinformowanie go o ciąży i urodzeniu dziecka było decyzją wyłącznie Agnieszki, a ich ponowne spotkanie częściowo przypadkiem, to decyzję o zacieśnieniu kontaktu, a w zasadzie udokumentowanie tego, ktoś podjął za nią. Ci sami ludzie, którzy najpierw grozili jej, a potem przysłali mu zdjęcia z wydarzeń będących owocem owego spotkania. I mimo że komisarz sam uciął tę pozamałżeńską relację, pozostały jej trwałe ślady, którymi teraz był szantażowany. Wił się jak piskorz, usiłując odnaleźć w tym wszystkim sens i poukładać bądź naprawić to jakoś bez strat. Tylko że sposób na to nie istniał i Rędzia miał tego świadomość. Straty były nieuniknione, czy tego chciał, czy nie. I jedyne, co mógł zrobić, to tylko ograniczyć je do minimum.
Co niniejszym czynił…
3
Następnego dnia wyszedł ze szpitala i poszedł na kilkudniowe zwolnienie. Po południu pojechał do Agnieszki do domu. Wpuściła go do środka bez słowa, widząc jego ponurą minę.
– Dzwonili do mnie – powiedział, odmówiwszy czegokolwiek do picia.
Usiadł na kanapie. Patrzyli sobie przez jakiś czas w oczy i milczeli.
– Czego chcieli? – zapytała wreszcie Agnieszka.
Miała w oczach coś niepokojącego.
– Chcesz mi coś powiedzieć? – zapytał ją.
– N-n-nie – odpowiedziała niepewnie, uciekając spojrzeniem. – Więc czego chcieli?
– Jeszcze niczego konkretnego. – Rędzia westchnął. – Zaanonsowali się tylko. Bałem się, że będą mi kazali złożyć wniosek o przeniesienie gdzieś, tak jak tobie kazali przenieść się do Szczecina, ale nie. Wiem tylko, że chcą kogoś zabić, a ja mam prowadzić śledztwo. Tak mam je prowadzić, żeby skończyło się niczym. Więc wszystko rozegra się tutaj, u nas.
– Policja nie prowadzi śledztwa, tylko prokuratura. – Zmarszczyła brwi. – Nie wiedzą tego?
– Z pewnością to wiedzą. Dlatego najpierw porwali twojego… – komisarz urwał i poprawił się – …naszego syna. Zaczęli od prokuratora, przypominam ci. Od ciebie.
– Myślisz, że to morderstwo zostanie popełnione na obszarze właściwym dla mojej jednostki?
– Najprawdopodobniej. Inaczej to nie miałoby sensu. W końcu z jakiegoś powodu wciągnęli w to nas oboje, tak?
– I co?
– Co: co?
– Co zamierzasz zrobić?
– A jak myślisz?
– Nie wiem.
– A co mogę zrobić, Agnieszka? – Oblizał usta. – Słuchaj, mógłbym cię jednak poprosić o wodę?
Wstała, poszła do kuchni i po chwili wróciła z wysoką szklanką pełną po brzegi. Rędzia wypił połowę jednym łykiem, ale nie odstawił szklanki na stolik, tylko objął dłońmi i trzymał jak coś cennego.
– Długo to trwało. Mam na myśli czas, który minął od ich pierwszych ruchów. Musieli zacząć ponad rok temu, kiedy zmusili cię do przejścia tutaj.
– I przez ten czas nic się nie działo.
– Tego nie wiemy. Wątpię, żeby cała rzecz opierała się tylko na nas. Organizowali pewnie wszystko inne, cokolwiek to jest.
– Sprawdzałaś numer, z którego do ciebie dzwonili?
– Po co? Pewnie karta prepaidowa z kraju, w którym nie obowiązują regulacje, jak te polskie, wynikające z ustawy antyterrorystycznej, albo nasza, na fałszywy dowód… To profesjonaliści, sądzisz, że przegapiliby coś takiego?
Znów zapadło milczenie. Myśli Rędzi krążyły wokół tej sytuacji. Miał tylko nadzieję, że wszystko zakończy się szczęśliwie. Jak na razie, tylko ta nadzieja go ratowała. Kiedy podniósł głowę, zorientował się, że Agnieszka uważnie mu się przygląda.
Patrzyła na niego tak, że poczuł lekkie mrowienie w podbrzuszu. Nie mylił się ani niczego nie nadinterpretowywał, był tego pewien. Wtedy, w marcu, kiedy podczas nieobecności Bożeny i chłopaków wpadła do jego mieszkania na ser i winogrona, też w pewnym momencie spojrzała na niego takim samym wzrokiem, a chwilę później tarzali się po dywanie, zdzierając z siebie ubrania.
– Możemy pogadać o czymś innym? – zapytała cicho i miękko.
– O czym?
Zmrużyła oczy i zmarszczyła lekko nos, a jej usta rozchyliły się w uśmiechu. Nie był wesoły, raczej melancholijny i trochę wymuszony.
– Nie miałbyś czasem ochoty na… powtórkę? – Przekrzywiła głowę i obrzuciła go powłóczystym spojrzeniem. – Ot tak, bez żadnych zobowiązań…
Jakoś nad sobą zapanował. Musiał.
– Dlaczego sobie kogoś nie znajdziesz? – zapytał wprost. – Jesteś bardzo atrakcyjna, kontaktowa, mądra…
– Związki są przereklamowane. – Skrzywiła się, odwracając głowę. – Dlatego.
– A jaki jest prawdziwy powód?
Wróciła wzrokiem do jego twarzy.
– Nie będę się z nikim wiązać w sytuacji, w której jestem, Tomek – odparła. – Nie zrobię tego temu komuś. Ani sobie. Nie wiem, jak to się skończy. Ktoś grozi śmiercią mojemu synowi. Ktoś najprawdopodobniej każe mi popełnić przestępstwo i ja to zrobię, bo chcę ochronić syna i nie zgłoszę tego, komu trzeba, bo nie wierzę, że zdołają nas ochronić, a nie chcę żyć jak ścigane zwierzę.
– I zrobisz wszystko, żeby go chronić? Naprawdę wszystko?
– Nie, wszystkiego nie. Są granice. Kiedy każą mi je przekroczyć, nie pozostanie mi nic innego, jak jednak oddać się pod ochronę państwa. W każdym razie nie jest to komfortowa sytuacja do tego, żeby budować z kimś poważną relację, prawda? Bardzo cię lubię i ufam ci. Przyjaźnimy się. Mam potrzeby, jak każdy, ty je zaspokajałeś nie tylko w wymiarze seksualnym…
– Dziękuję. – Uśmiechnął się lekko, ale zaraz spoważniał. To nie była łatwa rozmowa.
– Podjąłeś jednak decyzję i ją szanuję. Nie rozumiem jej do końca, ale…
– Czego nie rozumiesz? – przerwał jej zdziwiony. – Że nie widzę możliwości życia w dwóch związkach jednocześnie?
– To było tylko przyjacielskie bzykanie.
– Słuchałaś mnie wtedy, kiedy mówiłem ci, że między nami koniec? Zrozumiałaś, co miałem na myśli, mówiąc o zaangażowaniu z mojej strony? Dla mnie to przestało być przyjacielskie bzykanie, Aga, i miałem do wyboru: albo to uciąć odpowiednio wcześnie, albo przepaść. A gdybym wybrał tę drugą opcję, skończyłoby się to tak, jak zwykle kończy się w przypadku żonatych facetów w średnim wieku, którym jakaś babka zawróciła w głowie. Smutno. Zwłaszcza że nie planowałaś się ze mną wiązać. Pomijam fakt, że wszystko zmierza powoli w stronę tego smutnego zakończenia, i nie obwiniam o to ciebie, żeby było jasne. To o czym my rozmawiamy?
Spuściła głowę.
– Przepraszam. Czasem czuję się po prostu samotna. A czasem kopnęłabym w dupę każdego faceta, który mi się nawinie. Gdyby nie ja, miałbyś teraz spokój, co? Nie musiałbyś drżeć o swoje małżeństwo.
– Nie chodzi o to, co ty zrobiłaś, tylko co zrobili oni, Agnieszka. To oni są winni tej całej sytuacji. Nie ulegaj temu mechanizmowi brania winy na siebie, bo tego właśnie chcą, wtedy łatwiej tobą sterować, rozumiesz? I nie chodzi też o moje małżeństwo. To znaczy też, to bardzo ważne, ale… Chodzi również, a może jednak przede wszystkim, o Artura. O jego życie.
Wzięła głęboki oddech.
– Nie widziałam go od tamtej pory, wiesz? Tylko przez komunikatory. Nie chcę, żeby tu przyjeżdżał, nie chcę pojechać do niego. Mam takie poczucie, że jeśli będziemy daleko od siebie, to mu pomoże. W jakiś sposób będę go trzymać od tego z daleka. I będzie bezpieczny.
– Gdzie mieszka?
– Wynajmuje mieszkanie z dwoma kolegami. Na Ożarowskiej, na Kole.
– Hmm, może to i dobrze, że nie mieszka sam. Nie ma dziewczyny?
– O ile wiem, to nie. Albo nie mówi, że ma.
– O ile wiem? – zdziwił się. – Myślałem, że matki wiedzą takie rzeczy.
– Ty powiedziałeś swojej o nas w czwartej klasie?
– To co innego…
– Naprawdę?
– Uważam, że tak. I przypominam, że nie byłaś formalnie moją dziewczyną.
– No nie – przyznała po chwili.
– Jest dorosły, na swoim, podobno jesteście ze sobą blisko, a nie wiesz, czy ma dziewczynę. Może jest gejem?
– Nawet jeśli, to co z tego? – Wzruszyła ramionami. – Ma być szczęśliwy, homo czy hetero.
– Zgoda, ale chodzi o sam fakt. – Upił łyk wody. – Dla mnie to trochę dziwne. Po prostu.
– O co ci chodzi, Tomek? – Pochyliła się lekko, przyglądając mu się z uwagą.
– O nic. – Wzruszył ramionami. – W końcu to też mój syn, choć obcy. To chyba naturalne, że chciałbym się czegoś o nim dowiedzieć?
– Sprawa dziewczyny jest najważniejsza?
– Wiesz, faceci podchodzą chyba do tego nieco inaczej. Mnie też zawsze pytali wujkowie: jak tam, masz już dziewczynę?
– Otóż to. – Pokiwała głową. – I to znaczy, że masz te idiotyzmy powielać? Masz być jak ci głupawi wujkowie? A nie przyjdzie ci do głowy zapytać, czym się interesuje, czy jest wrażliwy i mądry, czy chorował na coś poważnego w dzieciństwie?
– A chorował?
– Tak. Miał chłoniaka w wieku piętnastu lat… Ale teraz wszystko w porządku.
Rędzia milczał przez chwilę, kręcąc szklanką i obserwując, jak wirująca woda omywa jej ścianki.
– Musiało was to sporo kosztować? Nerwów, bólu…
– Owszem.
– Tym bardziej mam wyrzuty sumienia, że mnie z wami nie było – mruknął.
– Powiedziałam ci już, to była moja decyzja. Niczemu nie jesteś winien. Absolutnie niczemu, Tomek. Artur jest fantastycznym gościem, jest też wysoko wrażliwy, czasem potrzebuje resetu, jest też pracowity i zaangażowany na sto procent w to, co robi. Skończył informatykę i ekonomię, ma także zdolności plastyczne i połączył to: pracuje w branży gamingowej. Nieźle zarabia i świetnie się przy tym bawi.
– Nieźle zarabia i wynajmuje mieszkanie z kumplami?
– To Warszawa, Tomek. A on dopiero zaczyna. Witaj w realnym świecie.
– Dobra, dobra… – Znów zagapił się we wnętrze szklanki. – Dziwi mnie tylko, że nie ma dziewczyny, co ci poradzę… Mam udawać, że mnie to nie interesuje?
Westchnęła.
– Nie pytam go o pewne rzeczy, uznając, że skoro mi o nich nie mówi, to nie chce. Ja mu też nie mówię o swoich przygodnych znajomościach. Po co?
– A miewasz takie?
– A jak myślisz?
– W sumie nie moja sprawa… – Wzruszył ramionami, choć poczuł ukłucie zazdrości.
Zdał sobie sprawę, że jest kompletnie nieuzasadnione i delikatne jak twardy, skręcony włos drażniący skórę: nie boleśnie, ale upierdliwie.
– No nic, będę leciał. – Westchnął. – Dam ci znać, jak coś się w tej sprawie zmieni.
Zanim odstawił szklankę na stół, zdążyła wyciągnąć rękę i wziąć ją od niego. Przez moment poczuł na swoich palcach dotyk jej palców. Spojrzał jej przelotnie w oczy, walcząc przez chwilę z pokusą objęcia jej. To nie był dobry moment. A może był, lecz w tej sytuacji wolał unikać takich gestów.
Wyszedł bez słowa i pojechał do domu.
4
styczeń 2021
Rędzia poczuł mrowienie skóry na karku, kiedy zerknął na wyświetlacz telefonu i zobaczył znajomy numer. Mimowolnie zapamiętał te kilka cyfr, bo były jak zapowiedź nieszczęścia; jak wiadomość z piekła. Był wieczór. Nie sądził, żeby ten człowiek dzwonił po to, by się na przykład przypomnieć, tak jak trzy miesiące temu. Zaczęło się. Cokolwiek to miało być, zacznie się, w momencie gdy Rędzia naciśnie symbol zielonej słuchawki i przyłoży komórkę do ucha. Korciło go, żeby tego nie robić. Nie odbierać, albo nawet odrzucić połączenie. A może właśnie odebrać i powiedzieć mu kilka niewybrednych słów. Ale wiedział, że tak nie zrobi. Wszystko zabrnęło już za daleko, stawka była zbyt wysoka, żeby kończyć to w tak nieodpowiedzialny sposób.
Dlatego odebrał, nie pozwalając, by myśli zmieniły się w słowa, wpełzły do telefonu i wybrzmiały tamtemu w ucho inwektywami.
– Halo – powiedział matowym głosem.
– Dzień dobry, panie komisarzu. – Metaliczny, beznamiętny głos wwiercił mu się w mózg. – Ryszard Sekulski, Panie nie świeć nad jego duszą. Ktoś niedługo powinien się natknąć na jego ciało. Czy to nazwisko jest panu znane?
– Owszem.
– I co, lepiej panu? – Mimo elektronicznego zniekształcenia w głosie dało się wyczuć lekkie rozbawienie.
Komisarz milczał.
– Wie pan, co robić, prawda? – padło kolejne pytanie, już bez cienia wesołości.
Rędzia tylko bezsilnie zacisnął zęby.
– Proszę o potwierdzenie. – To nie była prośba, tylko żądanie. – Czy wszystko jest jasne?
– Tak – odpowiedział, kiedy już zdołał odrobinę rozluźnić szczęki.
– Cieszę się. – W telefonie coś kliknęło i zapadła cisza.
Rozmowa była skończona. Rędzia schował komórkę do kieszeni i bezwiednie zacisnął pięści. Przez głowę przeszła mu myśl, żeby zadzwonić do Agnieszki, ale nie zrobił tego. Chciał ochłonąć, dzwonienie do niej w tej chwili nie było konieczne. Faktycznie słyszał o tym człowieku, widział go nawet kiedyś w czasach, gdy pracował w wojewódzkiej, choć nigdy się nie spotkali. Ale to, co słyszał o nim od chłopaków, faktycznie stawiało wszystko w nieco innym świetle. Rędzia zdawał sobie sprawę, że gdyby chodziło o przysłowiowego Kowalskiego, czułby się teraz źle, bardzo źle. Ale Sekulski nie był przysłowiowym Kowalskim i Rędzia złapał się na myśli, że jego tajemniczy prześladowca miał trochę racji, twierdząc, że nie będzie kogo żałować. Tylko że komisarz nie mógł myśleć w taki sposób, nie on.
Czy mógł teraz coś zrobić? Cokolwiek? Klasyczny dylemat wagonika, choć Rędzia wiedział, w jakiej pozycji zostanie wajcha zwrotnicy. Wiedział, którym torem pojedzie wagonik i kogo zabije, a kogo oszczędzi.
Kiedy godzinę później szykował się do snu, po umyciu zębów patrzył w lustrze na swoją twarz i zastanawiał się, co teraz.
Nieraz bywał w czarnym dupsku, ale jeszcze nigdy tak głęboko.
5
Granatowe bmw serii 7 stało przy krawężniku na ulicy Niemierzyńskiej, nieopodal Muzeum Techniki. Zaparkowane po stronie Ogrodu Dendrologicznego było jednym z niewielu samochodów, przynajmniej dopóki nie otoczyły go radiowozy i cywilne samochody policji oraz niebiesko-biała taśma z oznaczeniami POLICJA. Od strony ulicy zasłaniał bmw parawan, również granatowy, za którym uwijał się technik i policyjny fotograf. Z ruchu wyłączono całą jezdnię prowadzącą w stronę centrum, funkcjonariusze drogówki kierowali nim wahadłowo, po torowisku tramwajowym, bo zwyczajowo skrajny pas po drugiej stronie zajęty był przez zaparkowane na nim samochody. Reakcje kierowców mijających miejsce oględzin samochodów, którzy rzucali ciekawskie spojrzenia w stronę parawanu, spowalniały ruch jeszcze bardziej, generując coraz większy korek. Co jakiś czas rozlegało się trąbienie jakiegoś nerwusa.
Rędzia był już na miejscu, specjalista medycyny sądowej Knapik też. Jarek Berdak miał dziś wolne, co komisarza cieszyło, bo mogło być tak, że naczelnik zdecyduje o wysłaniu ich razem, a to nie było Rędzi na rękę. Był przekonany, że dostanie to śledztwo; jakby co, zamierzał nawet włazić w tyłek naczelnikowi Kurylakowi, żeby osiągnąć swój cel, a obecność Berdaka pomieszałaby mu szyki. Razem z nim wysłano co prawda Darka Gertha z dochodzeniówki, ale to i tak było lepsze niż obecność Berdaka. Ucieszył się też, że dziś dyżur w prokuraturze pełniła Agnieszka i to ona przyjechała do trupa. On, jadąc tu, miał nadzieję, że prokurator, który pojawi się na miejscu, będzie z tych, co to lubią wyręczać się policją, a tu taka niespodzianka. Kiedy jednak zobaczył jej minę, ta radość przeszła mu jak ręką odjął, bo natychmiast zdał sobie sprawę, że ona też nie była tu przypadkiem. I już nie musiał do niej dzwonić; musieli za to pogadać na osobności.
Pobrudzony krwią denat siedział za kierownicą. Nie było jej dużo, ale na szyi, białym jak śnieg materiale koszuli widocznym między połami szarej, casualowej marynarki i na jasnych dżinsach wyglądała, jakby ktoś nią go oblał. Na twarzy o niebieskim odcieniu skóry zastygł grymas cierpienia, wysunięty z sinych ust spuchnięty i siny język wyglądał jak kawałek zepsutego mięsa. Białka wytrzeszczonych oczu upstrzone były wybroczynami: siateczką czerwonych żyłek i plamek, górną wargę tuż pod nosem znaczyła zaschnięta strużka krwi. Ciało nie opadło na bok, bo stalowa linka owinięta wokół szyi tak ciasno, że niemal znikała w fałdzie skóry, przytrzymywała je w pozycji siedzącej. Jedno ramię zwisało wzdłuż ciała, drugie, zgięte w łokciu, przyciśnięte było do boku. Tuż przed zadzierzgnięciem linki mężczyzna zdążył wsunąć za nią jeden palec. Niewiele mu to pomogło, a wręcz nawet zaszkodziło, bo tą ręką mógł chociaż spróbować sięgnąć twarzy swojego oprawcy, siedzącego z tyłu. Instynkt wziął górę. Kiedy Rędzia zajrzał do tyłu, stwierdził, że ofiara miałaby chyba jednak marne szanse na dosięgnięcie mordercy.
– Patrzcie. – Pokazał przymocowany za zagłówkiem kierowcy chromowany wieszak, wokół którego owinięto końce linki. – Typ mógł sobie siedzieć oparty jak w kinie i czekać, aż ofiara się udusi.
– Taka fura i wieszak na marynarkę jak w służbowej skodzie przedstawiciela handlowego psiej karmy. – Darek Gerth z dochodzeniowo-śledczego, który też był na miejscu, z dezaprobatą pokręcił głową. – No i nie pomogło mu to, faktycznie… Zadziałało jak garota.
Miał zapewne na myśli nie ręczne narzędzie skrytobójców, tylko urządzenie używane do lat siedemdziesiątych do wykonywania egzekucji w krajach iberyjskich i ich niektórych dawnych koloniach, gdzie skazany siedział na krześle lub stał przy słupie, a kat powoli zaciskał na jego szyi gruby sznur, zakręcając go z tyłu kijem.
– Tak, tylko nie miażdżąca, a klasyczna. Linka nie przecięła naczyń ani nawet skóry szyi – wyjaśnił Knapik. – Ta krew jest z palca, z pękniętej opuszki. Gdyby użyto garoty tnącej, auto nadawałoby się do kasacji, bo krew byłaby wszędzie, również tam skąd nie dałoby się jej usunąć. Po jakimś czasie smród odstraszyłby nawet szczury. Sprawca też byłby cały zakrwawiony, nawet gdyby siedział daleko z tyłu. A tak mamy zadzierzgnięcie, ucisk na narządy szyi i blokadę naczyń żylnych. Jednym słowem krew jest tłoczona głębiej położonymi tętnicami do głowy, ale nie ma odpływu zaciśniętymi żyłami. Stąd wylewy i kolor twarzy. Śmierć następuje mniej więcej po czterech minutach i sprawca chyba o tym wiedział.
– Bo?
– Sami to zauważyliście: zamiast się siłować, po prostu obwiązał linkę wokół wieszaka na marynarkę i czekał.
– A… ofiara walczyła – zauważył Rędzia, wskazując jedną nogę denata, która znajdowała się w przestrzeni pasażera.
W ostatniej chwili powstrzymał się przed wypowiedzeniem nazwiska trupa. Chryste, musiał się skupić.
– Kto by nie walczył? – zapytał filozoficznie Gerth, kiedy komisarz obrzucał wnętrze samochodu uważnym spojrzeniem.
Rędzia wyprostował się po chwili, podszedł do technika i zapytał:
– Tożsamość?
Ten podniósł dowód osobisty.
– Miał portfel w wewnętrznej kieszeni marynarki. Z plikiem setek i dokumentami. Tylko portfel, nie ma telefonu. Dziwne, że komórkę zabrał, a portfel zostawił, przecież jest w nim tyle forsy… Nazywał się Ryszard Sekulski.
– Bejca? – W głosie Rędzi było zdziwienie pomieszane z czymś w rodzaju dziwnej radości, starał się też, żeby brzmiało to autentycznie. – Ktoś załatwił Bejcę?
– Znasz go? – zapytał Gerth.
– Znać to nie, ale wiem, kim jest… był – odparł. – Taki lokalny gangus o nieco wyższym od przeciętnego dla tego gatunku ilorazie inteligencji…
Znów pochylił się, zajrzał do wnętrza samochodu, zachowując niezbędny dystans, i przyjrzał się dokładniej trupowi, w ostatniej chwili powstrzymał się przed odsunięciem ręką kabelka od kamerki smętnie zwisającego spod lusterka wstecznego.
– No, Bejca – mruknął, oglądając się na prokurator Rybarczyk, i oboje wymienili szybkie spojrzenia. – Ledwo go można rozpoznać, ale to on.
– Panie doktorze, proszę jeszcze skrupulatnie obejrzeć denata, zanim go odetniemy, panów proszę o dokładne sfotografowanie węzłów linki, dobrze? – poleciła Agnieszka.
Nikt nie dyskutował, choć Knapik obrzucił ją lekko zdziwionym spojrzeniem, ale zgodnie z poleceniem kucnął przy otwartych drzwiach i zaczął oglądać szyję Sekulskiego.
Rędzia odszedł na bok, wzrokiem zachęcając Agnieszkę do tego samego, choć podejrzewał, że również chciała to zrobić i dlatego znalazła medykowi zajęcie. Gerthowi na szczęście nie przyszło do głowy iść za nimi. Poszli w głąb parku i przystanęli obok pnia jednego z okazałych drzew, skąd przyglądali się Knapikowi i technikom, którzy znów zajęli się robotą.
– To nie przypadek, że jesteś tu akurat ty? – zapytał.
– Nie.
Rędzia wypuścił powietrze nosem i spojrzał na swoje buty. Stopniały szron osiadł na noskach.
– Kiedy do ciebie zadzwonili? – zapytał, nie odrywając od nich oczu. – Wczoraj?
– Nikt wczoraj nie dzwonił.
Zaskoczony, przeniósł szybko wzrok na Agnieszkę, w samą porę, by zobaczyć, jak wzrusza ramionami.
– To skąd wiesz, że to nie przypadek?
– Bo ty tu jesteś…
Nie wiedział do końca, co ma na myśli.
– Do mnie zadzwonił wczoraj wieczorem – bąknął.
– Czemu mi nie powiedziałeś?
– Chciałem to zrobić dzisiaj – odparł trochę skrępowany.
Powinien był zrobić to od razu. Wczoraj wieczorem zastanawiał się, dlaczego ona tego nie zrobiła, ale teraz wiedział, że nie miała powodu. Dziwne…
– O tej porze, o której dzwonił do mnie, Bejca jeszcze żył, chociaż mówił o nim tak, jakby było już po wszystkim. Pewny siebie skurwysyn…
– Myślisz, że mógłbyś coś zrobić? Jakoś go ocalić? – zapytała zaskoczona.
Spojrzał na nią.
– Nie – rzucił twardo. – Zresztą on mi powiedział poprzednim razem, że nie będę w stanie niczego zrobić i żebym nawet nie próbował. Co mogłem zrobić, skoro wczoraj dostałem tylko nazwisko? Miałem zadzwonić do Bejcy i powiedzieć, żeby zabierał dupę w troki i spieprzał? Wysłać patrol do jego mieszkania? – Podniósł głos i machnął ręką w stronę bmw.
Był wkurzony. Pytanie Agnieszki w niezamierzony sposób wzbudziło w nim jakieś poczucie winy. Mógł nic nie mówić, przecież sam zwrócił jej na to uwagę, choć zapewne i bez jego pomocy powiązałaby te fakty – czas zgonu i porę telefonu. Było niemal pewne, że Sekulski zginął w nocy, bo skoro zbrodnia była zaplanowana, morderca raczej nie ryzykowałby, wybierając wieczorną porę, kiedy mimo wszystko kręciło się tu trochę ludzi.
– Musiał mi powiedzieć, kto to będzie, bo zawsze jest ryzyko, że w półmilionowym mieście zdarzy się nawet kilka zabójstw w jednym czasie – wycedził. – Bywało i tak. Musiał mieć pewność, że wezmę właściwe śledztwo. A równocześnie była to próba, rozumiesz? Sprawdzał, jak się zachowam. Gdybym zareagował nie po jego myśli, sama wiesz, co by się stało, prawda? Więc nie pytaj mnie, czy mógłbym Sekulskiego ocalić, bo mógłbym, kurwa, spróbować, ale wtedy zapłaciłby za to Artur, tak?
Pokiwała w milczeniu głową.
– Wciąż nie mam pojęcia, skąd wiedziałaś, że to nie przypadek, skoro do ciebie nie dzwonili? – zapytał.
– Bo ty tu jesteś.
– Nie do końca rozumiem. A ty? Najpierw myślałem, że masz po prostu dyżur, ale tak na mnie spojrzałaś…
– Mają mój plan dyżurów na ten miesiąc – wyszeptała. – Więc skoro spotkaliśmy się na miejscu zbrodni, stwierdziłam, że tym razem to nie kwestia przypadku, jak wtedy z Adolfem…
– Skąd go mają?
– Dałam im go. Dzwonili trzy tygodnie temu, nie wczoraj.
– Chryste… – Rędzia bezwiednie zacisnął dłonie, czując, że zaraz opieprzy ją jak niesforne dziecko, bo tak się zachowywała. Wiedział już, skąd to częste uciekanie spojrzeniem, gdy rozmawiali o tamtych. – Czemu mi nie powiedziałaś?
– Po co? Chciałam zrobić, co trzeba, i już. Miałam nadzieję, że ciebie jednak w to nie włączą. Nie wiedziałam, że to będzie zabójstwo…
– To teraz już wiesz – prychnął. – Przecież wiadomo, że mieli nas wykorzystać razem, a nie osobno!
Pochyliła głowę jak do natarcia.
– Niczego nie wiadomo, Tomek, nie rozumiesz? – powiedziała zduszonym głosem. – Tu niczego, do cholery, nie wiadomo. Ja… Ja już nie wiem… – Podbródek zaczął jej niebezpiecznie drżeć, a oczy zaszły łzami. – Ile można tak żyć?
Rędzia mało jej nie przytulił, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Zamiast tego upewnił się, że nikt z ulicy tego nie zauważy, i pogłaskał ją po przedramieniu, a potem delikatnie zacisnął na nim palce.
– Musi się pani ogarnąć, pani prokurator – powiedział poważnie. – Od tej pory żadnych tajemnic. Teraz pełna współpraca, zresztą tego chcą. Spieprzmy to śledztwo jak należy, dobrze? Zleć nam jak najwięcej czynności, wezmę to na siebie.
– A on? – Skinęła głową w kierunku Gertha, który stał nieopodal bmw i kryjąc w ramionach gołą szyję przed podmuchami lodowatego wietrzyku, palił papierosa. – Też w tym siedzi?
– Nie sądzę. – Rędzia wzruszył ramionami. – Chyba najważniejszymi ogniwami jesteśmy my: kryminalny i prokurator.
– Jaki kierunek? Porachunki gangów?
– Być może, chociaż nikt w to chyba nie uwierzy. On w zasadzie nie był powiązany z żadną grupą. Pogadam jeszcze z naszymi chłopakami, którzy siedzą w zorganizowanej bandyterce, ale z tego, co wiem… – Przerwał nagle, kiedy zobaczył, jak technik przyzywa ich machaniem ręki.
Zeszli na ulicę i zbliżyli się do samochodu.
– Panie komisarzu, mamy coś w tej lince – obwieścił nagle jeden z techników, jego oczy uśmiechały się znad krawędzi maseczki.
– Co? – Rędzia poczuł lekkie ukłucie niepokoju.
Niedobrze: im więcej śladów, tym gorzej. Taki paradoks gliniarza, który ma coś za uszami.
– W sploty linki wbity jest mały kawałek paznokcia. Co prawda ofiara, broniąc się tą wolną ręką, uszkodziła płytki swoich paznokci, ale nie sądzę, żeby sięgnęła aż tak daleko.
– Zgadzam się. – Knapik pokiwał głową. – W pozycji, w której ten twój bandzior się znajdował po unieruchomieniu za pomocą linki, nie mógł tam sięgnąć bez względu na to, jakby się rzucał. Anatomia na to nie pozwoli.
– To nie jest „mój” bandzior – zaprotestował z niesmakiem Rędzia.
Wiedział, co Knapik ma na myśli, nie było też możliwości, żeby wiedział, w jakiej komisarz jest sytuacji, ale był już chyba przewrażliwiony na tym punkcie.
W tej samej chwili podszedł do niego jeden z policjantów.
– Auto zarejestrowane na firmę leasingową, użytkownikiem jest Sekulski Ryszard.
– Okej – mruknął.
To w zasadzie niewiele zmieniało. Przynajmniej dla Sekulskiego, bo trupem był bez żadnych wątpliwości on, w czyimkolwiek samochodzie by siedział.
– Tomek? – zwrócił się do Knapika. – Jak tam?
– Widzicie sami, jak zginął. Wszystko sprawdzę na stole i to się zapewne potwierdzi, a tak na szybko: nie ma obrażeń obronnych. Tę linkę sprawca zarzucił mu niespodziewanie, musiał siedzieć wcześniej z tyłu i pewnie rozmawiali. Gdyby wsiadł znienacka, ofiara by się odwróciła, pewnie zasłoniła rękami, a na twarzy, przedramionach i nadgarstkach widniałyby ślady otarć. A tu nic, zdążył tylko włożyć ten palec, choć równie dobrze niczego nieświadomy mógł chcieć się podrapać w szyję albo głowę i sprawca zaskoczył go w pół tego ruchu. Jeśli chodzi o ruch, to nie miał dużo możliwości, bo nogi blokowała kierownica. Jedną, wolną ręką niewiele mógł zdziałać. I tyle.
– Czas zgonu?
– W nocy było zimno – powiedział, jakby teraz nie było. – Myślę, że kilka godzin. Jest trochę przed dziewiątą, czyli zginął gdzieś tak między dwudziestą drugą a północą.
– Okej… – mruknął Rędzia.
Knapik zapiął puchową kurtkę pod samą szyję. Miał czerwony nos i policzki.
– Pojadę sobie już, co? – poprosił.
Agnieszka skinęła w milczeniu głową, więc Knapik włożył czapkę, przybił żółwika z Rędzią i poszedł sobie. Odprowadzili go kawałek wzrokiem.
– Trzeba zabezpieczyć nagrania kamer z Technoparku i Muzeum Techniki – powiedziała cicho Agnieszka.
– Wątpię, żeby coś wyłapały. – Rędzia pociągnął nosem. – Technopark i muzeum są od siebie sporo oddalone, a auto stoi prawie dokładnie między nimi, to raz. Dwa: po tej samej stronie co one są te ogródki działkowe, a po drugiej jest park. Facet wiedział, co robi. Pewnie umówili się wieczorem lub w nocy, on przyszedł od strony Słowackiego, gdzie zostawił swoje auto, zrobił, co trzeba, wrócił przez park i pojechał do domciu.
– Będziemy wiedzieli przynajmniej, kiedy Sekulski tu przyjechał.
– Może. Jeśli w ogóle obejmują ten obszar. Zobaczymy, co znajdą, kiedy przewiozą auto do laboratorium.
– Oby jak najmniej.
– Morderca nie był chyba głupi?
– A paznokieć?
– Też mnie to zastanawia. Pan „płacą mi, żebym myślał o wszystkim” był chyba zbyt pewny siebie, nawet jeśli to nie on był mordercą. Zawsze jednak może się zdarzyć coś nieprzewidzianego. Nie da się wszystkiego zaplanować w stu procentach. Zabrał mu telefon i kamerkę samochodową, ale zostawił paznokieć? Zaciągał tę linkę gołymi rękami? Pociąłby sobie przecież palce o wystające druty…
– Tak powiedział? „Płacą mi, żebym myślał o wszystkim”?
– Mniej więcej taki był sens. No nic, postaram się być przy trzepaniu auta, ty bądź przy sekcji. Nie odpuszczaj sobie tego, dobra? – Zerknął na nią.
Obowiązkiem prokuratora jest uczestniczenie w oględzinach sądowo-lekarskich, jednak równocześnie przyjął się dość powszechny, nieoficjalny zwyczaj, że w przypadkach niebudzących większych wątpliwości co do braku udziału osób trzecich w skutkującym zgonem zdarzeniu urzędnicy odpuszczali sobie wizyty w zakładzie medycyny sądowej. Tu co prawda udział osób trzecich był bezsporny, ale różnie to bywało i oboje o tym wiedzieli.
– I tak nic nie zrobię, kiedy coś znajdą. – Agnieszka poprawiła wełniany szal i spojrzała na Rędzię.
– Tak, ale chodzi o to, żeby dowiedzieć się o tym jak najszybciej, a nie z raportu. Musimy mieć jak najwięcej czasu na ewentualne reakcje.
– Jasne…
Kilkanaście minut później zaczął się ruch. Ostrożnie przecięto linkę przytrzymującą szyję denata. Górna część bezwładnego ciała przytrzymywana delikatnie przez pracowników zakładu pogrzebowego opadła sztywno na bok, na zewnątrz. Zablokowało się w tej pozycji, więc trzeba było odsunąć siedzenie, co tylko potwierdzało teorię Knapika, że Sekulski nie miał praktycznie żadnej możliwości obrony przed napastnikiem. Ciało ułożono następnie na wymoszczonych otwartym workiem na zwłoki noszach, potem zaciągnięto suwak zamka i chwilę później makabryczny pakunek zniknął we wnętrzu srebrnego vana. Później do pracy wziął się człowiek z pomocy drogowej. Tymczasem ustalono właścicieli dwóch samochodów zaparkowanych przed autem Bejcy. Obaj pracowali w Technoparku „Pomerania” i dość szybko zjawili się na miejscu. Byli jednakowo zdenerwowani, żaden z nich podczas parkowania nie zauważył trupa za kierownicą bmw, a ich odpowiedzi były niemal identyczne: śpieszyłem się, było jeszcze ciemno. Kiedy już usunęli swoje samochody, mógł się w ich miejsce zmieścić wóz pomocy drogowej. Jego kierowca pilnowany przez techników podczepił bmw do haka i uruchomił wciągarkę. Wszyscy w milczeniu patrzyli, jak puste już auto wjeżdża na platformę w ciszy przerywanej tylko co jakiś czas zgrzytem metalu ocierającego się o metal.
Pół godziny później już nic nie świadczyło o tym, że na urokliwym odcinku ulicy Niemierzyńskiej zamordowano człowieka. Zwinięto taśmę i ekrany, przywrócono ruch, zniknęli technicy, policjanci i gapie, a puste miejsce po odholowanym bmw zajęły inne samochody.
Życie nie znosi pustki.
Rędzia wracał do komendy razem z Gerthem, Darek prowadził i na szczęście siedział cicho, więc komisarz mógł się skupić. Gapiąc się na miasto, przez które się przedzierali, myślał nieustannie o swojej sytuacji. Czy miał pozwolić, żeby komuś uszło bezkarnie zabójstwo, tylko dlatego, że ów ktoś groził mu zniszczeniem jego małżeństwa? Nawet zrobieniem krzywdy jego nieślubnemu synowi? Grożono mu nie pierwszy raz, ale nigdy wcześniej, z wyjątkiem „Nietykalnego”, sprawa nie była aż tak poważna. Ci ludzie przygotowali się solidnie do wykonania swojego planu. Czytali w Rędzi, i nie tylko w Rędzi, bo w Agnieszce też, jak w książce i nie było w tym nic trudnego, bo najlepiej grać na najważniejszych emocjach człowieka. Prawie każdy rodzic jest w stanie dla dziecka poświęcić wszystko, nawet własne życie. Nie trzeba być wybitnym psychologiem czy znawcą życia, żeby o tym wiedzieć. I oni doskonale dobierali środki perswazji. Agnieszce zagrozili w najgorszy możliwy sposób tylko dlatego, że nie była w związku ani nie miała niczego innego do stracenia. Jego wystarczyło zaszantażować dowodami zdrady, którą zresztą samemu się zaaranżowało. Nie musieli grozić mu krzywdą synów, choć Rędzia nie miał wątpliwości, że posunęliby się i do tego. I dlatego, mimo że zrobił coś, co robiło z osiemdziesiąt procent mężczyzn i kto wie ile procent kobiet, dał się zaszantażować. Mógł się przyznać Bożenie, prosić o wybaczenie, w końcu nawet to, że sam uciął romans, świadczyło jakoś na jego korzyść, ale nie zrobił tego. Nie ze strachu. Nie przyznał się, bo tamten miał rację. Miał cholerną rację, przejrzeli Rędzię na wylot i komisarz zastanawiał się, skąd oni to wiedzieli. Znali go? Słyszeli o nim? Kochał swoich synów i w tym całym bajzlu myślał wyłącznie o chłopakach. O Bożenie też, zresztą kochał ją i nie miał żadnych wątpliwości, że nie chce niczego zmieniać, ale chłopcy byli najważniejsi. I już.
Ale było inne pytanie, które trzeba było sobie zadać, a brzmiało ono: w kim jeszcze ci ludzie czytają jak w książce oprócz niego i Agnieszki? Komu jeszcze grozili? Na kogo mają haki i jakie? Kogo jeszcze postawili przed takim wyborem?
Rędzia znał przykład takiego wyboru z własnego życia. I z życia własnego ojca. Właśnie teraz po niego sięgnął, jak po plik zapisany na twardym dysku. Obrazy tamtych wydarzeń, mimo że nieprzywoływane od lat, były tak świeże, jakby zdarzyły się nie dalej niż miesiąc, dwa wcześniej, mimo że Rędzia był wtedy chłopakiem. To był przykład, który pokazywał, że wybór nie zawsze jest jednoznaczny, nie zawsze łatwy, ale trzeba dokonywać go z pewną świadomością: po pierwsze istnienia rzeczy fundamentalnych, a po drugie… Po drugie tego, że czasem jest się bezsilnym. Rzecz zdarzyła się ponad trzydzieści lat temu i była dobrą lekcją życia, a Rędzia wyciągnął z niej wnioski. Wiedzę, którą z tej lekcji wyniósł, stosował teraz w praktyce…
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Marek Stelar, 2021
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2021
Projekt okładki: © Mariusz Banachowicz
Zdjęcia na okładce: © stormseeker/Unsplash
© Will Porada/Unsplash
Redakcja: Jacek Ring
Korekta: Dorota Wojciechowska
Skład i łamanie: Jacek Antoniuk
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8195-695-6
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
kontakt@ wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.