W cieniu rozkwitających dziewcząt - Marcel Proust - ebook + książka

W cieniu rozkwitających dziewcząt ebook

Proust Marcel

4,4

Opis

Arcydzieło, nie bardzo daje się definiować. Arcydziełem jest to, co do czego zgadzamy się, że jest arcydziełem. Musi zatem zyskać odpowiednią liczbę entuzjastów, a niekiedy trwa to długo. Musi przejść próbę czasu, a bywa przecież, że popada na pewien okres w zapomnienie. A przede wszystkim musi mieć w sobie to nieuchwytne coś, co pozwala mu spełnić powyższe warunki. Nie musi przy tym wcale zostać dokończone i ostatecznie wycyzelowane przez autora, by wspomnieć, obok Prousta, choćby Kafkę i Musila – ba! może być w połowie przerwane jak "Tristram Shandy".

Jednym z jego atrybutów jest to, że umyka gatunkowej klasyfikacji, a do tego nabiera z czasem nowych walorów. W poszukiwaniu utraconego czasu stało się dla nas, poza wszystkim innym, arcyciekawą powieścią historyczną – jednym z najdoskonalszych literackich świadectw epoki, przede wszystkim zaś tego, co ukrywała uwodzicielska fizjonomia fin de siècle’u.

Myślę, że o prawdziwej wielkości dzieła przekonujemy się, kiedy pozwalając mu się – nierzadko z trudem – porwać, spostrzegamy nagle, że nie tyle my czytamy, ile to ono podstępnie nami czyta, a najdziwniejsze nawet przypadki bohaterów w najbardziej nawet osobliwych dekoracjach ("Guliwer" Swifta na przykład) opowiadają o nas samych – i potem nigdy już nie potrafimy pozbyć się ich z pamięci.

Jestem najgłębiej przekonany, że W poszukiwaniu utraconego czasu spełnia z naddatkiem wszystkie te  kryteria.

Wawrzyniec Brzozowski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 933

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (7 ocen)
3
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Część pierwszaWokół pani Swann

Kiedy pojawiła się kwestia zaproszenia po raz pierwszy na obiad pana de Norpois i matka wyraziła żal, że profesor Cottard jest w podróży, a ona zupełnie przestała odwiedzać Swanna, jeden i drugi mogliby bowiem niewątpliwie zainteresować byłego ambasadora, ojciec odrzekł jej, że obecność gościa tak sławnego jak Cottard, znakomity uczony, nigdy nie zaszkodziłaby przy stole, ale Swann ze swym pozerstwem i manierą przechwalania się byle znajomościami to pospolity bufon, którego bez wątpienia markiz de Norpois znalazłby, posłużywszy się jego własnym określeniem, „cuchnącym”. Otóż słowa ojca wymagają kilku słów objaśnienia, niektórzy mogli bowiem zapamiętać Cottarda jako postać nader nieciekawą, pełnego zaś skromności i dyskrecji Swanna jako światowca, który posuwać zwykł swą delikatność i towarzyską ogładę do ostatecznych granic. Jednakże gdy idzie o tego ostatniego, dawny przyjaciel rodziców dodał tymczasem do „Swanna syna” i Swanna z Jockey Clubu kolejną osobowość (jak miało się okazać, nie ostatnią), a mianowicie małżonka Odetty. Przystosowując do właściwych owej kobiecie mizernych ambicji instynkt, pasję i spryt, jakie zawsze posiadał, starał się usilnie wyrobić sobie nową pozycję, zdecydowanie niższą od dotychczasowej, odpowiednią za to dla towarzyszki życia, z którą miałby je teraz dzielić. I tak oto objawił się jako całkiem inny człowiek. Ponieważ dawnych osobistych przyjaciół odwiedzał w pojedynkę, nie chcąc narzucać im towarzystwa Odetty, skoro nie objawiali chęci, by ją poznać, zaczął prowadzić z żoną drugie życie w kręgu nowych znajomości; i można by jeszcze zrozumieć, że pragnąc podnieść ich rangę (a tym samym, zaspokajając miłość własną, czerpać przyjemność z faktu przyjmowania ich u siebie), nie porównywał ich z najświetniejszymi z ludzi, w których kręgu obracał się przed ślubem, lecz z dawnym towarzystwem Odetty. Ale nawet wiedząc, iż łaknie stosunków z nieokrzesanymi urzędnikami i ich niezbyt rozgarniętymi żonami – ozdobą ministerialnych balów – dziwiono się, słysząc jak ten sam Swann, który przedtem (a nawet jeszcze teraz) ukrywał z takim wdziękiem zaproszenia do Twickenham[1] czy też Buckingham Palace, ogłasza teraz chełpliwie wszem wobec i każdemu z osobna, że małżonka jakiegoś zastępcy szefa gabinetu złożyła wizytę jego żonie. Ktoś może powie, że miniona bezpretensjonalność tamtego eleganckiego Swanna była jedynie nader wyrafinowaną formą próżności i, jak zdarza się to czasem w wypadku Izraelitów, dawny przyjaciel moich rodziców uosabiał jeden po drugim kolejne etapy, przez które przeszli ludzie jego nacji, począwszy od skrajnie prostodusznego i grubiańskiego zarazem snobizmu po najbardziej wyrafinowaną uprzejmość. Najistotniejszym powodem jego przemiany (dotyczy to skądinąd całej ludzkości) było jednak to, iż nasze walory same w sobie nie są czymś swobodnym i płynnym, z czego w każdej chwili możemy dowolnie skorzystać; z czasem kojarzą się one w naszym umyśle tak ściśle z okolicznościami, w jakich zwykliśmy po nie sięgać, że kiedy przyjdzie nam zmierzyć się z odmienną, zupełnie nową dla nas sytuacją, zbija nas to z tropu tak bardzo, iż nie myślimy nawet, aby się nimi podeprzeć. Swann, tak gorliwie zabiegając o nowe stosunki i chełpiąc się nimi, przypominał owych wielkich, a przy tym skromnych artystów, którzy u schyłku życia oddawszy się gotowaniu czy ogrodnictwu, z prostoduszną satysfakcją wysłuchują pochwał pod adresem swych potraw albo i ogródków, nie dopuszczają jednak najmniejszej krytyki, jaką kiedyś tak chętnie przyjmowali wobec własnych arcydzieł, i mimo że potrafią ofiarować komuś za darmo swoje płótno, popadają w zły humor, przegrawszy czterdzieści sous w domino.

Jeśli idzie o profesora Cottarda, spotkamy go na dłużej o wiele później, u „szefowej” na zamku de la Raspelière. Tymczasem zadowólmy się względem niego poniższą obserwacją: otóż przemianę Swanna można było w ostateczności uznać za zaskakującą, tym bardziej że dokonała się ona poza moją wiedzą, w czasach kiedy ojca Gilberty widywałem tylko na Polach Elizejskich, gdzie zresztą nigdy nie odezwał się do mnie słowem, a zatem siłą rzeczy nie mógł popisywać się przede mną stosunkami w świecie polityków (prawdą jest skądinąd, że nawet jeśliby to robił, zapewne nie od razu zdałbym sobie sprawę z jego próżności, albowiem opinia, jaką żywimy o kimś przez czas dłuższy, zasłania nam oczy i zatyka uszy; moja matka przez trzy lata nie spostrzegła, że jedna z jej siostrzenic maluje sobie usta, tak jakby szminka stała się doskonale niewidoczna, rozpłynęła się w jakimś fluidzie; trwało to do dnia, gdy za sprawą jej nadmiaru, a może z innej jakiejś przyczyny, wystąpiło zjawisko zwane przesyceniem i niewidzialna dotychczas szminka się skrystalizowała, matka zaś wobec tej nagłej rozpusty barw oświadczyła siostrzenicy, bardzo w stylu Combray, że jest to hańba i zerwała z nią niemal wszystkie stosunki). Z Cottardem rzecz miała się odwrotnie; po pierwsze, dawno minęły czasy, kiedy można go było oglądać jako świadka pierwszych kroków Swanna u państwa Verdurin, a z wiekiem pojawiają się zaszczyty i oficjalne tytuły; po drugie, można być niewykształconym literackim ignorantem i autorem głupkowatych kalamburów, posiadając przy tym szczególny dar, jakiego nie zastąpi żadna kulturalna ogłada – dar wielkiego wodza albo klinicysty. W istocie, koledzy Cottarda widzieli w nim nie tylko nieoświeconego praktyka, co z czasem zyskał europejską sławę. Najinteligentniejsi z młodych medyków deklarowali – przynajmniej przez lat kilka, mody się bowiem zmieniają, a rodzą się z potrzeby zmian – że jeśliby kiedyś mieli zachorować, Cottard jest jedynym z ich mistrzów, któremu powierzyliby własną skórę. Ale też bez wątpienia woleli towarzystwo innych swoich szefów, bardziej obytych literacko i artystycznie, z którymi mogli porozmawiać o Nietzschem czy Wagnerze. Kiedy muzykowano w wieczory, podczas których pani Cottard przyjmowała kolegów i uczniów męża w nadziei, że zostanie on w końcu dziekanem fakultetu, on sam wolał grać w karty w przyległym salonie. Niemniej wychwalano szybkość i przenikliwość jego oka podczas stawiania diagnozy. Po trzecie zaś, gdy idzie o obraz profesora Cottarda w oczach kogoś w rodzaju mego ojca, zauważmy, iż natura, jaką objawiamy w drugiej części życia, nie zawsze jest tożsama, choć często tak bywa, z pierwotną naszą naturą, rozkwitłą czy przywiędłą, wzmocnioną czy nadwątloną, niekiedy zaś staje się wręcz jej odwrotnością niczym przenicowane ubranie. W czasach młodości Cottarda jego nieśmiała mina, skromne zachowanie i nadmierna uprzejmość wzbudzały, z wyjątkiem ślepo weń wpatrzonych Verdurinów, powszechnie docinki i kpiny. Któryż to litościwy przyjaciel doradził mu w końcu lodowaty wyraz twarzy? Powaga stanowiska dodatkowo ułatwiała mu przybranie obecnej postawy. Wszędzie poza salonem pani Verdurin, gdzie bezwiednie był na powrót sobą, stawał się oziębły i z rozmysłem milczał, a jeśli już musiał zabrać głos, wypowiadał się apodyktycznie, nie omieszkując przy tym mówić innym rzeczy nieprzyjemnych. Miał sposobność wypróbować swe nowe oblicze na pacjentach, którzy, nie znając go wcześniej, a zatem nie mogąc czynić porównań, byliby niezmiernie zdziwieni, gdyby im objaśniono, że nie jest on wcale tak szorstkim z natury. Dbał zwłaszcza o niewzruszony wyraz twarzy i nawet wówczas, gdy w trakcie spełniania szpitalnych obowiązków rzucał jeden ze swych kalamburów, z których śmiali się wszyscy, od pierwszego asystenta po najmłodszego stażem eksterna, ani jeden mięsień nie drgnął na jego obliczu, trudno skądinąd rozpoznawalnym, od czasu gdy zgolił brodę i wąsy.

Na koniec powiedzmy jeszcze, kim był markiz de Norpois. Był on otóż przed wojną[2] ministrem pełnomocnym[3], a w chwili kryzysu 16 maja ambasadorem, lecz mimo to, ku wielkiemu zdziwieniu licznych osób, powierzano mu potem kilkukrotnie w imieniu Francji specjalne misje (był nawet kontrolerem egipskiego długu, oddając ojczyźnie, dzięki swym finansowym talentom, istotne usługi), jakich zwykły mieszczański reakcjonista nie przyjąłby od rządu radykałów, w których pan de Norpois, zważywszy na jego przeszłość, powiązania i przekonania polityczne, musiał przecież wzbudzać podejrzliwość. Ale, jak widać, ówcześni postępowi ministrowie zdawali się rozumieć, że nominacja taka dowodzi otwartości ich postawy, kiedy w grę wchodzą nadrzędne interesy kraju, co stawia ich tym samym poza konkurencją pośród reszty polityków, dzięki czemu zasługują na to, by nawet „Journal de Débats” zwał ich mężami stanu, a w dodatku skorzystają z prestiżu arystokratycznego nazwiska i sensacji, jaką wzbudzić musi tak zaskakujący wybór. Wiedzieli też, iż zleciwszy mu wspomniane misje, sięgnąć mogą po wszystkie te awantaże, nie obawiając się ze strony markiza de Norpois braku politycznej lojalności, albowiem jego pochodzenie nie tylko nie wzbudzało w nich w tym względzie niepokoju, ale wręcz stanowiło jej rękojmię. I rząd Republiki bynajmniej się nie mylił w owej kwestii. Przede wszystkim dlatego, że prawdziwy arystokrata, wychowany od dzieciństwa w przekonaniu, iż nazwisko jest jego naturalnym przywilejem, którego nic nie może go pozbawić i z którego wartości równi mu albo wyżej jeszcze urodzeni dobrze zdają sobie sprawę, wie doskonale, że może sobie oszczędzić daremnych wysiłków, jakie bez większego powodzenia tak chętnie podejmuje burżuazja, głosząc wyłącznie „właściwe” opinie i składając wizyty jedynie ludziom „prawomyślnym”. Jest przy tym w pełni świadom, że jeśli pragnie zyskać w oczach najprzedniejszych książęcych rodów, pod którymi w arystokratycznej hierarchii bezpośrednio się lokuje, i wyróżnić się spośród tych, co są mu równi, dodać musi do swego nazwiska coś, co wcale nie jest mu przyrodzone: polityczne wpływy, literacką czy artystyczną sławę albo i wielką fortunę. A zatem, miast marnować siły na tak pożądane przez burżuazję stosunki z pomniejszymi hreczkosiejami i jałowe przyjaźnie, które zgoła nie przyniosłyby mu chwały w oczach książąt, inwestuje je w znajomości pośród polityków, niechby i masonów, mogących go wesprzeć w pozyskaniu ambasady lub wspomóc w wyborach, a także pośród artystów i uczonych, których wpływy pomogłyby mu się „przebić” w sferach, w jakich sprawują władzę, i wreszcie we wszelakie koneksje, które przydałyby mu nowego blasku albo i ułatwiły bogaty ożenek.

Gdy idzie o pana de Norpois, przede wszystkim miał on za sobą długą dyplomatyczną praktykę i w jej trakcie zdążył nasiąknąć owym improduktywnym, rutyniarskim, konserwatywnym klimatem, zwanym „duchem rządowym”, który w istocie swej dotyczy każdej władzy, niezależnie od jej natury, a nade wszystko podlegającej jej biurokracji. W czasie swej kariery zdołał nabrać odrazy, lęku i pogardy do wszystkich mniej czy bardziej rewolucyjnych, a co najmniej niewłaściwych metod, jakimi zwykła posługiwać się opozycja. Z wyjątkiem prostaków z ludu albo i z „towarzystwa”, dla których różnice pomiędzy osobowościami pozostają martwą literą, ludzi zbliżają do siebie nie tyle wspólne przekonania, ile duchowe pokrewieństwo. Akademik w typie Ernesta Legouvé chętniej przyklasnąłby mowie pochwalnej na cześć Victora Hugo, wygłoszonej przez Maxime’a Du Campa lub Mézières’a, aniżeli apologii Boileau w ustach Claudela. Tenże sam nacjonalizm, jaki wystarcza, aby Barrès pozyskał wyborców (choć zapewne nie widzą oni wielkiej różnicy pomiędzy nim a panem Georges’em Berrym), nie wystarczy, aby zbliżyć go z tymi spośród kolegów z Akademii, którzy podzielają co prawda jego przekonania polityczne, ale obdarzeni odmienną osobowością przedkładają ponad niego swych adwersarzy, panów Ribota czy Deschanela, z którymi z kolei nieprzejednani monarchiści czują się o wiele bliżej niż z Maurrasem czy Léonem Daudetem, mimo iż ci ostatni także pragnęliby powrotu króla. Pan de Norpois – oszczędny w słowach nie tylko za sprawą zawodowego nawyku ostrożności i dyplomatycznej rezerwy, ale też dlatego że słowa nabierają wagi i zyskują na odcieniach w oczach ludzi, których dziesięcioletnie wysiłki, zmierzające do zbliżenia z sobą dwóch krajów, sprowadzają się, przekładają w oficjalnej mowie czy protokole do najprostszego, banalnego na pozór przymiotnika, który jednak dla nich mieści w sobie całe światy – otóż pan de Norpois miał opinię nader oziębłego w komisji, gdzie zasiadał obok ojca, któremu z kolei wszyscy tam gratulowali przyjaźni okazywanej mu przez byłego ambasadora. Najbardziej zaś zaskoczony jego względami był sam ojciec, który z natury swej niezbyt towarzyski i lubiany, przywykł do tego, że nie cieszy się wzięciem poza kręgiem najbliższych znajomych, do czego zresztą przyznawał się z prostotą. Był przy tym świadom, iż o życzliwości dyplomaty decyduje jego osobista perspektywa, jaką każdy zwykł kierować się w swoich sympatiach, a najcenniejsze nawet przymioty czyjegoś umysłu lub serca, jeżeli dana osoba nudzi nas albo drażni, nie stanowią równie dobrej rekomendacji jak czyjaś pogoda ducha i kordialność, uchodzące w oczach wielu za frywolną i czczą pustotę. „Norpois znowu zaprosił mnie na obiad; coś niesłychanego! W komisji wszyscy są zdumieni, bo z nikim tam nie utrzymuje osobistych stosunków. Na pewno znów będzie mi opowiadał wstrząsające rzeczy o wojnie w 1870”. Ojciec wiedział, że pan de Norpois, być może jako jedyny, ostrzegał wówczas cesarza przed wzrastającą potęgą i wojennymi zapędami Prus i że Bismarck darzył jego inteligencję szczególną estymą. Ostatnio, podczas gali w Operze na cześć króla Teodozjusza, gazety odnotowały przedłużającą się rozmowę, jaką monarcha ten go zaszczycił. „Muszę się dowiedzieć, czy królewska wizyta rzeczywiście ma tak wielką wagę – rzekł ojciec, bardzo zainteresowany polityką zagraniczną. – Wiem, że papa Norpois nie jest skłonny do wynurzeń, ale przy mnie z takim wdziękiem się otwiera”.

Jeśli idzie o matkę, ambasador posiadał ów typ inteligencji, który chyba nieszczególnie ją pociągał. Winienem tu objaśnić, że w rozmowie pan de Norpois prezentował tak kompletny repertuar archaicznych form, właściwych swojej profesji, klasie i epoce (epoce, która dla tej profesji i klasy nie była może zupełnie miniona), iż czasem żałuję, że nie zdołałem zapamiętać dosłownie zdań, jakie miałem okazję usłyszeć z jego ust. Mógłbym dzięki temu łatwo osiągnąć efekt zamierzchłej mody równie niskim kosztem jak ów aktor z Palais-Royal[4], który, zapytany o to, gdzie wyszukuje tak zadziwiające kapelusze, odparł: „Ja ich nie znajduję. Ja ich nie wyrzucam”. Jednym słowem, sądzę, że dla matki pan de Norpois był nieco „przestarzały”, co nie raziło jej bynajmniej, jeśli chodzi o maniery, ale już mniej ją zachwycało nie tyle może w odniesieniu do jego przekonań (te bowiem pan de Norpois miał bardzo nowoczesne), ile do sposobu, w jaki zwykł się wysławiać. Czuła przy tym, że wyrażając się z podziwem o dyplomacie, mile łechce próżność męża, zaszczycanego przezeń tak rzadkim wyróżnieniem. Wiedziała, że umacnianie w ojcu dobrej opinii, jaką żywił o ambasadorze, dzięki czemu nabierał też lepszego mniemania o sobie samym, należy, podobnie jak czuwanie nad tym, aby kuchnia była wyśmienita, a służba dyskretna, do obowiązków małżonki, której zadaniem jest umilanie małżonkowi życia. A jako że niezdolna była okłamywać ojca, sama jęła ćwiczyć się w admiracji dla ambasadora, co pozwalało jej wychwalać go z całkowitą szczerością. Gustowała jednocześnie, co oczywiste, w jego dobrodusznym wyglądzie i nieco staroświeckiej uprzejmości (tak wyszukanej, że kiedy kroczył, prostując swą wysoką postać, na widok przejeżdżającej powozem matki odrzucał ledwie napoczęte cygaro, zanim jeszcze uchylił przed nią kapelusza), a także w jego powściągliwości w rozmowie, o sobie bowiem mówił jak najmniej, zawsze pamiętając o tym, co mogłoby być miłe dla rozmówcy, i wreszcie – w jego niesłychanej akuratności w odpowiadaniu na listy: kiedy ojciec, ledwie co wysławszy do niego wiadomość, rozpoznawał pismo pana de Norpois na kopercie, jego pierwszym odruchem była myśl, że skutkiem niefortunnego przypadku ich listy musiały się minąć; sądzić by można, iż poczta specjalnie dla ambasadora odbiera jego korespondencję w dodatkowych godzinach. Matka nie mogła wyjść z podziwu, że mimo rozlicznych zajęć jest tak punktualny i sumienny, a przy tym tak uprzejmy i miły przy swej pozycji i stosunkach; nie pomyślała, że za każdym „mimo” kryje się zawsze „dlatego właśnie” i to te same nawyki – jak bywa w wypadku zadziwiających znakomitą formą starców, pełnych prostoty władców czy też doskonale zorientowanych we wszystkim prowincjuszy – pozwalają panu de Norpois pozostawać tak niezwykle akuratnym pośród niezliczonych zajęć i okazywać nam tak wielką uprzejmość, ciesząc się zarazem wzięciem w wielkim świecie. Błąd matki brał się również stąd, że wzorem ludzi nadmiernie skromnych, stawiała to, co jej dotyczyło, poniżej wszystkich innych spraw, a tym samym poza nimi. Natychmiastową odpowiedź markiza, którą, przypisując ją przyjaźni z ojcem, poczytywała mu za wielką zasługę, jako że miał on co dzień całe multum listów do napisania, traktowała na innych prawach, choć była ona tylko jedną z wielu; nie zastanawiała się też nad tym, iż obiad u nas jest dla pana de Norpois jednym z niezliczonych obrzędów jego towarzyskiego życia, i nie przyszło jej na myśl, że ambasador z dawna przywykł w dyplomacji uważać proszone obiady za część obowiązków, wskrzeszając przy ich okazji swe zaprzeszłe wdzięki, zaprawdę więc byłoby przesadą żądać, aby wyzbył się nawyków z okazji wizyty u nas.

Tamten pierwszy obiad pana de Norpois w naszym domu, w roku, kiedy jeszcze bawiłem się na Polach Elizejskich, wrył mi się w pamięć, miał bowiem miejsce w tym samym dniu, kiedy wreszcie, na popołudniowym przedstawieniu, zobaczyłem Bermę w Fedrze, a prócz tego właśnie wtedy, podczas rozmowy z markizem, zdałem sobie nagle sprawę, ujrzawszy rzecz w zupełnie nowym świetle, jak dalece moje uczucia względem wszystkiego, co tyczyło Gilberty Swann i jej rodziców, różnią się od tych, jakie rodzina ta budzić może w kimkolwiek innym.

Z pewnością to na widok przygnębienia, w jakim pogrążyły mnie ferie noworoczne, podczas których ani razu nie miałem spotkać się z Gilbertą, co zresztą oświadczyła mi osobiście, matka, pragnąc mnie pocieszyć, powiedziała: „Jeśli dalej tak bardzo chcesz obejrzeć Bermę, myślę, że ojciec może ci pozwoli; babka mogłaby cię zabrać do teatru”.

Ale o tym, że ojciec – tak dotychczas wrogi temu, abym tracił czas, narażając na szwank zdrowie w imię czegoś, co ku wielkiemu zgorszeniu babki uważał za zawracanie głowy – bliski był wyrażenia zgody, zadecydowało zdanie pana de Norpois, który stwierdził, że powinienem zobaczyć Bermę, dla młodzieńca będzie to bowiem nader wartościowe wspomnienie; za sprawą takiej rekomendacji ojciec skłonny był uznać wizytę w teatrze za nieokreśloną bliżej część drogocennej recepty na błyskotliwą karierę. Babka, która rezygnując z korzyści, jakie wedle niej miałoby dla mnie obejrzenie Bermy na scenie, czyniła dotąd wielką ofiarę na rzecz mego zdrowia, wyraziła teraz zdziwienie, że stało się ono nagle mało ważne wyłącznie z powodu kilku słów markiza. Będąc racjonalistką, pokładała niezłomną wiarę w zalecone mi przebywanie na świeżym powietrzu i chodzenie spać o wczesnej porze, ubolewała więc nad czekającym mnie zgubnym wyłomem w uporządkowanym życiu, powtarzając ojcu tonem pełnym zmartwienia: „Jakież to lekkomyślne!”, na co odpowiadał jej wściekły: „Jak to, więc teraz to mama nie chce, żeby poszedł do teatru?! Tego już trochę za wiele! A przedtem mama powtarzała bez przerwy, że byłoby to dla niego z pożytkiem!”.

Pan de Norpois zdołał również odmienić zamiary ojca w kwestii znacznie dla mnie ważniejszej. Ojciec mój zawsze pragnął, bym obrał karierę dyplomatyczną, a ja nie potrafiłem znieść myśli, że nawet jeśli czas jakiś przepracuję w ministerstwie, nieustannie będę narażony na to, iż pewnego dnia wyślą mnie jako ambasadora do krajów, gdzie nie będzie Gilberty. Wolałem już powrócić do literackich projektów, jakie niegdyś snułem, by je potem porzucić, podczas spacerów w stronę Guermantes. Ojciec jednak wciąż sprzeciwiał się mojej karierze pisarza, uważał ją bowiem za nieporównanie gorszą aniżeli służba w dyplomacji, odmawiając wręcz tej pierwszej miana kariery. Trwał w tym aż do chwili, gdy pan de Norpois, który nie przepadał za dyplomatami wywodzącymi się z nowych warstw społecznych, zapewnił go, że będąc pisarzem, można zdobyć równie wielkie uznanie i działać tak samo skutecznie jak ambasador, a przy tym cieszyć się większą niezależnością.

„No cóż, nigdy bym nie przypuścił, że Norpois wcale nie jest przeciwny, abyś zajął się literaturą” – powiedział mi wówczas ojciec, a ponieważ osobiście również był dosyć ustosunkowany i wierzył, że wszystko da się załatwić pomyślnie dzięki rozmowom z ludźmi wpływowymi, dodał: „Przyprowadzę go do nas któregoś dnia po obradach komisji na obiad. Porozmawiasz z nim trochę, żeby mógł cię ocenić. Napisz coś dobrego, co mógłbyś mu pokazać; jest bardzo blisko z naczelnym redaktorem »Revue des Deux-Mondes«; wprowadzi cię tam, załatwi co trzeba. To stary, szczwany lis i naprawdę zdaje się uważać, że cała ta dzisiejsza dyplomacja!…”.

Szczęście, jakiego doznałbym, gdybym nie musiał rozstawać się z Gilbertą, wzbudziło we mnie pragnienie (ale niestety nie umiejętności), żeby napisać coś pięknego, co mógłbym pokazać panu de Norpois. Po kilku pierwszych stronicach zniechęcenie wytrącało mi pióro z ręki; płakałem z wściekłości na myśl, że nigdy nie wykażę się talentem, że brak mi zdolności i nie zdołam nawet skorzystać z szansy, by dzięki zbliżającej się wizycie pana de Norpois pozostać na zawsze w Paryżu. Jedynie myśl o tym, że będę miał okazję zobaczyć Bermę, pozwalała mi zapomnieć o moich zgryzotach. Tak jak burze chciałbym móc oglądać jedynie na wybrzeżu, gdzie przebiegają najgwałtowniej, tak ową wielką aktorkę pragnąłem podziwiać wyłącznie w jednej z jej klasycznych ról, w których, jak mówił mi Swann, ocierała się o boskość. Kiedy bowiem pełni nadziei na cenne odkrycia łakniemy określonych wrażeń ze strony natury lub sztuki, niezbyt chętnie godzimy się na to, aby nasz duch zadowalał się w ich miejsce pomniejszymi doznaniami, te bowiem zmylić by nas mogły co do wartości prawdziwego piękna. Berma w Andromasze, w Kaprysach Marianny, w Fedrze, oto jej słynne role, których tak bardzo pożądała moja wyobraźnia. Słysząc, jak recytuje: „Mówią, że nas opuszczasz w najbliższej godzinie, książę…”[5] i następne wersy, zaznałbym podobnego uniesienia jak w dniu, w którym, dopłynąwszy tam gondolą, stanąć mógłbym u stóp Tycjana we Frari[6] czy też Carpaccia w San Giorgio dei Schiavoni[7]. Dzieła te znałem jedynie z prostych, czarno-białych reprodukcji, ale serce zaczynało mi bić mocniej, kiedy tylko pomyślałem, że kiedyś, stanąwszy u celu podróży, zobaczę je wreszcie naprawdę, skąpane w słonecznej aurze złotych głosów. Carpaccio w Wenecji i Berma w Fedrze, arcydzieła sztuki malarskiej i dramatycznej, z powodu swej sławy jawiły mi się tak złączone z miejscem, że jeślibym mógł zobaczyć tamte obrazy Carpaccia w Luwrze, a Bermę w jakiejś sztuce, o której nigdy nie słyszałem, nie doświadczyłbym owego rozkosznego zadziwienia, iż wreszcie danym jest mi zobaczyć na własne oczy niepojęty, niezrównany przedmiot wielu tysięcy moich snów na jawie. Poza tym, oczekując po grze Bermy objawień w kwestii pewnych aspektów szlachetności i cierpienia, sądziłem, że to, co wielkie i prawdziwe w jej grze, musi być jeszcze większe i prawdziwsze, kiedy aktorka łączy własny talent z zaiste wartościowym dziełem, zamiast wyszywać prawdę i piękno na marnej i banalnej kanwie.

I wreszcie, jeślibym obejrzał Bermę w jakiejś nowej sztuce, niełatwo byłoby mi ocenić jej kunszt i dykcję, nie potrafiłbym bowiem oddzielić od nieznanego mi tekstu tego, czym wzbogaciły go intonacje i gesty, które w moich oczach zlałyby się z nim w jedno; za to dzieła klasyczne, znane mi na pamięć, postrzegałem jako ogromne, izolowane i w pełni urządzone przestrzenie, w których mógłbym z łatwością docenić odkrywczość Bermy, zdobiącej je nieprzerwanie, niczym freskiem, owocami własnego natchnienia. Na nieszczęście, od czasu gdy opuściła wielkie sceny i zaczęła napełniać kasę bulwarowego teatru, stając się jego gwiazdą, nie grywała już klasyki, na próżno więc śledziłem afisze, które niezmiennie zapowiadały sztuki całkiem nowe, fabrykowane specjalnie dla niej przez wziętych autorów; jednakże pewnego dnia w gazecie, pośród anonsów teatralnych popołudniówek, wystawianych w ostatnim tygodniu roku, ujrzałem nagle po raz pierwszy, że na koniec przedstawienia – po jakiejś błahej zapewne sztuczce, której tytuł, odnoszący się do nieznanej mi akcji, nic mi zgoła nie mówił – odegrane zostaną dwa akty Fedry z panią Bermą, a w następnych dniach Półświatek i Kaprysy Marianny, które to hasła były dla mnie, podobnie jak Fedra, oczywiste i absolutnie jasne, znałem bowiem gruntownie oba te dzieła, rozświetlone do głębi uśmiechem sztuki. Kiedy zaś przeczytałem obok programu w gazecie, że pani Berma postanowiła osobiście przypomnieć się publiczności w kilku dawnych kreacjach, urosła ona jeszcze bardziej w moich oczach. A zatem artystka wiedziała, iż wartość niektórych ról bynajmniej nie ogranicza się do ich nowości, kiedy po raz pierwszy pojawią się scenie, ani też sukcesu, jaki odnieść mogą po wznowieniu, lecz uznawała je w swym wykonaniu za muzealne arcydzieła, a ich ponowne ukazanie oczom podziwiającego je niegdyś pokolenia oraz wszystkim tym, którzy nie mieli takiej okazji, za rzecz pouczającą. Umieszczając Fedrę na afiszu pośród sztuk, których zadaniem było wyłącznie zabicie czasu przed nadejściem wieczoru, i nie wyróżniając spośród nich owego tytułu ani wielkością, ani krojem czcionki, Berma stosowała podobne niedopowiedzenie jak pani domu, która przedstawiając was gościom w chwili zasiadania do stołu, pośród kolejnych nazwisk mówi nagle niezmienionym tonem: „pan Anatole France”.

Opiekujący się mną lekarz – ten sam, który zabronił mi wszelkich podróży – odradzał rodzicom zezwolenie mi na wizytę w teatrze; utrzymywał, że wrócę stamtąd chory, może nawet na długo, i w sumie przyniesie mi to więcej cierpienia aniżeli radości. Jego obawy mogłyby mnie powstrzymać, jeśliby owa popołudniówka miała mi dać tylko przyjemność, którą późniejsze męczarnie obróciłyby wniwecz. Ale moje oczekiwania wobec tamtego przedstawienia – podobnie jak wszystko to, czego spodziewałem się po upragnionych podróżach do Balbec i Wenecji – były przecież czymś zupełnie innym: chodziło o prawdy świata bardziej rzeczywistego aniżeli ten, w jakim żyłem; o prawdy, których, kiedy już raz je posiądę, nie zdołają mi wydrzeć nieistotne, choćby nawet bolesne dla ciała, przypadki mojej czczej egzystencji. Przyjemność, jakiej doznać mógłbym podczas spektaklu, uważałem co najwyżej za – być może nieodzowny – środek ich zakosztowania; zależało mi jedynie na tym, aby prorokowane cierpienie nadeszło dopiero po przedstawieniu, nie zakłócając go i nie fałszując odbioru. Nadal błagałem rodziców, mimo iż od czasu wizyty lekarza zdecydowanie już nie pozwalali mi wybrać się do teatru. Powtarzałem sobie raz za razem słowa Fedry: „Mówią, że nas opuszczasz w najbliższej godzinie”, we wszelkich możliwych intonacjach, chcąc tym lepiej ocenić niespodzianą ich interpretację, jaką niechybnie zdołała odnaleźć Berma. Boskiemu Pięknu, ukrytemu za zasłoną niczym Sancta sanctorum[8], użyczałem wciąż nowej postaci, w zgodzie z powracającymi nieustannie w mych myślach słowami Bergotte’a z odnalezionej przez Gilbertę tabliczki: „Plastyczna szlachetność, chrześcijańska włosiennica, bladość jansenisty, księżniczka Trezinu i księżna de Clèves, mykeński dramat, delficki symbol, mit solarny”, które gra Bermy miała mi rozjaśnić; królowało ono dniem i nocą na rozświetlonym bez przerwy ołtarzu, ukrytym w głębi mej duszy w oczekiwaniu, aż surowi (a może lekkomyślni) rodzice zdecydują wreszcie, czy przybierze ono i zachowa na zawsze doskonałą formę bogini, która objawi mi się w tym samym miejscu, gdzie na razie majaczy tylko jego niedopowiedziany kształt. Tak oto, z oczyma wlepionymi w ów nieuchwytny obraz, walczyłem całymi dniami przeciwko stawianym przez rodzinę przeszkodom. Kiedy jednak runęły zapory, kiedy matka – mimo że właśnie tamtego dnia odbywało się posiedzenie komisji, po którym ojciec przyprowadzić miał na obiad pana de Norpois – powiedziała mi wreszcie: „No cóż, nie chcemy cię dręczyć; jeśli myślisz, że sprawi ci to tak wielką przyjemność, powinieneś iść”, kiedy wzbraniana mi dotychczas wyprawa do teatru zależała już tylko ode mnie i nie musiałem dłużej walczyć, by niemożliwe stało się możliwym, po raz pierwszy zadałem sobie pytanie, czy naprawdę jest to tak bardzo godne pożądania, czy może przyczyny inne aniżeli sprzeciw rodziców nie powinny mnie od tego odwieść. Po pierwsze, tak jak przedtem nienawidziłem ich okrucieństwa, tak teraz ich zgoda zrodziła we mnie ogromną dla nich czułość, a myśl, że mógłbym im zadać ból, stała się dla mnie udręką, i w konsekwencji już nie prawda, ale właśnie czułość zdała mi się właściwym celem życia, którego wartość zacząłem mierzyć szczęściem, czy też nieszczęściem, rodziców. „Wolałbym nie iść, jeśliby miało ci to sprawić przykrość” – powiedziałem matce, która, przeciwnie, usilnie starała się oddalić ode mnie podobne przypuszczenia, czyniąc uwagę, że takie myśli psują mi tylko przyjemność z Fedry, dla której przecież ona i ojciec cofnęli zakaz. Niemniej ów szczególny obowiązek zaznania przyjemności wydawał mi się wówczas nadto ciężki. A poza tym, jeślibym wrócił chory, czy zdołam wyzdrowieć wystarczająco szybko, żeby udać się na Pola Elizejskie, gdy tylko skończą się ferie i zacznie się tam pojawiać Gilberta? Pragnąc podjąć właściwą decyzję, przeciwstawiałem owym myślom skrytą za swoją zasłoną ideę doskonałości wielkiej Bermy. Na jednej szali kładłem poczucie, że zasmucam matkę, wraz z ryzykiem, że nie zdołam pójść na Pola Elizejskie, na drugiej zaś „bladość jansenisty” i „mit solarny”, przy czym słowa te, zderzając się z moim umysłem, traciły jasność oraz całą swą wagę i nie mówiły mi już nic zgoła; moje wahania stały się w końcu tak bolesne, że jeślibym zdecydował się pójść do teatru, to wyłącznie z tej przyczyny, by wreszcie się skończyły, żeby uwolnić się od nich raz na zawsze. Uczyniłbym tak wyłącznie po to, by ulżyć sobie w cierpieniu, a nie w nadziei intelektualnych korzyści; ulegając sile przyciągania, jaką posiada doskonałość, pozwoliłbym wieść się nie ku Bogini Mądrości, lecz ku nieprzejednanemu bóstwu bez twarzy i imienia, które podstępnie i potajemnie wstawiono w jej miejsce. Aż nagle wszystko się odmieniło: pragnienie ujrzenia Bermy, pobudzone nagłym ukłuciem ostrogi, pojawiło się na powrót i znów mogłem oczekiwać w radosnej niecierpliwości na owo wydarzenie; otóż wybrawszy się na codzienną pielgrzymkę słupnika pod słup z programem teatrów, do niedawna tak dla mnie okrutną, zobaczyłem dopiero co przyklejony, wilgotny jeszcze kompletny afisz Fedry (prawdę mówiąc, cała reszta widniejącej na nim obsady w najmniejszym stopniu nie wywarła na mnie wrażenia, co mogłoby mi pomóc podjąć decyzję). Niemniej zdołał on nadać jednemu z biegunów, pomiędzy którymi się wahałem, postać bardziej konkretną, choć bowiem nie dotyczył dnia, kiedy go czytałem, lecz tego, w którym miało się odbyć przedstawienie (podawał nawet dokładnie godzinę, gdy kurtyna pójdzie w górę), zdawał się mówić o czymś niemalże nieuniknionym, o czymś, co właściwie już zaczęło się dziać, podskoczyłem więc z radości przed słupem na myśl, że owego dnia, dokładnie o tej godzinie, zasiadłszy w fotelu, będę gotów oglądać Bermę; i w obawie, że rodzice nie zdążą dostać dobrych miejsc dla babki i dla mnie, zawróciłem czym prędzej do domu, poganiany magicznymi słowami, które zastąpiły w moich myślach „bladość jansenisty” i „mit solarny”, a brzmiały one: „Panie w kapeluszach nie mogą zajmować miejsc na widowni parteru. Drzwi zostaną zamknięte punktualnie o godzinie drugiej”.

Ale niestety! – tamto pierwsze przedstawienie okazać się miało wielkim rozczarowaniem. Ojciec zaproponował, że udając się na obrady komisji, podwiezie babkę i mnie do teatru. Przed wyjściem powiedział jeszcze do matki: „Postaraj się, żeby obiad był jak trzeba; nie zapomniałaś, że przyprowadzę Norpois?”. Matka pamiętała. Już od wczoraj Franciszka, szczęśliwa, iż oddać się może sztuce gotowania, do której przejawiała niewątpliwy talent, a do tego zdopingowana zapowiedzią nowego gościa, wiedząc, że przygotować ma wołowinę w auszpiku wedle sobie tylko znanych przepisów, żyła w twórczej gorączce, a jako iż przywiązywała najwyższą wagę do jakości produktów mających posłużyć jej do stworzenia tego dzieła, osobiście udała się do Hal, aby wypatrzyć tam najpiękniejsze kawałki rumsztyku, nogi wołowe i nóżki cielęce, w czym podobna była do Michała Anioła, który spędził osiem miesięcy w górach Carrary, wybierając najdoskonalsze bloki marmuru na pomnik Juliusza II. Franciszka wkładała w owe wyprawy tak wiele żaru, iż matka, widząc jej rozpłomienione oblicze, obawiała się, że nasza stara służąca rozchoruje się z przemęczenia, co przytrafiło się twórcy grobowca Medyceuszów w kamieniołomach Pietrasanty. Już dzień wcześniej posłała do piekarza przypominającą różowy marmur szynkę, aby upiekli ją tam obtoczoną chlebowym miękiszem. Nazywała ją „nefjorską”, najwidoczniej bowiem, przekonana, że język jest mniej bogaty aniżeli w rzeczywistości, nie bardzo przy tym ufając własnym uszom, usłyszawszy po raz pierwszy o szynce z Yorku, uznała za rzecz nieprawdopodobną, aby w słowniku pomieścić się mogły zarazem York z New Yorkiem, musiała się zatem przesłyszeć i na pewno chodzi o tę drugą nazwę, którą poznała już wcześniej. Tak więc od tamtej chwili York poprzedzało zawsze w jej uszach (lub oczach, jeśli czytała ogłoszenie) słówko „New”, wymawiane przez nią jako nef. W najlepszej zatem wierze wydawała polecenie pomocy kuchennej: „Idź do Olidy po szynkę. Pani mówiła, że ma być nefjorska”. Tamtego dnia, podczas gdy Franciszkę przepełniał żar pewności będącej udziałem wielkim twórców, mnie pozostała jedynie okrutna niepewność właściwa odkrywcom. I niewątpliwie, zanim usłyszałem Bermę, sprawiało mi to radość. Odczuwałem ją na skwerze przed teatrem, gdzie dwie godziny później opadłe z liści kasztanowce zalśnić miały metalicznym blaskiem w świetle płomyków gazowych latarni, wydobywających szczegóły gałęzi z mroku; odczuwałem ją także na widok bileterów, których los i awanse zależały od wielkiej artystki, sprawującej rzeczywistą władzę w kierownictwie teatru, podczas gdy na jego czele zmieniali się po cichu kolejni, nominalni tylko, dyrektorzy. Sprawdzili bilety, nawet na nas nie spojrzawszy, zaprzątnięci myślą, czy wszystkie życzenia ich pani przekazano wiernie nowemu personelowi; czy dobrze zrozumiano, że klakierzy nigdy nie powinni oklaskiwać jej samej, że zanim pojawi się na scenie, okna mają pozostać otwarte, a potem najmniejsze nawet drzwi należy pozamykać, że w jej pobliżu stać ma w ukryciu naczynie z gorącą wodą, by opadał unoszący się nad sceną kurz; i w istocie, za chwilę już zatrzyma się przed teatrem powóz zaprzężony w dwa długogrzywe konie i wysiądzie z niego okutana w futra Berma, odpowiadając melancholijnym gestem na powitania, po czym wyśle którąś z towarzyszących jej służek, żeby upewniła się, czy zarezerwowano pierwszy rząd dla jej przyjaciół, sprawdziła temperaturę na sali, towarzystwo zasiadające w lożach i prezencję panienek zawiadujących widzami na sali; cały teatr wraz z publicznością był dla niej tylko kolejnym, bardziej zewnętrznym kostiumem, w który wstępowała, środowisko to przewodziło bowiem lepiej lub gorzej emitowane przez nią promienie jej talentu. I byłem nadal szczęśliwy, kiedy znaleźliśmy się na sali; odkąd dowiedziałem się, że – w przeciwieństwie do tego, co przez długi czas podpowiadała mi dziecięca wyobraźnia – scena jest jedna dla wszystkich, niepokoiło mnie, iż głowy widzów, jak wtedy, gdy stoi się w tłumie, przeszkadzać muszą w oglądaniu tego, co się na niej dzieje, i oto teraz zdałem sobie sprawę, że dzięki rozkładowi foteli, który uznać można za symbol wszelkiej percepcji, każdy czuje się tam, jakby znajdował się w samym środku widowni; nareszcie zrozumiałem, dlaczego Franciszka, kiedy wysłano ją na jakiś melodramat, obejrzawszy go z galerii trzeciego piętra, zapewniała po powrocie, że miała najlepsze miejsce ze wszystkich, i nie tylko nie uważała, że siedziała zbyt daleko, ale czuła się zaniepokojona bliskością tajemniczej i ożywionej kurtyny. A potem poczułem się jeszcze szczęśliwszy, kiedy zacząłem rozróżniać dochodzące zza opuszczonej kurtyny niejasne odgłosy, podobne do tych, które słychać spod skorupki jajka tuż przed tym, jak wykluje się pisklę; niebawem hałasy stały się głośniejsze i nagle z tamtego niedostępnego naszym oczom świata, który wszakże mógł się nam przypatrywać, dobyły się, skierowane niechybnie do nas, trzy władcze uderzenia, równie emocjonujące jak sygnały z Marsa. Kiedy kurtyna poszła wreszcie w górę, odsłaniając scenę, na której znajdował się kominek i biurko (oba zresztą dosyć pospolite), co było znakiem, że aktorzy, którzy zaraz pojawią się na scenie, nie ograniczą się do deklamacji, jak tamci, oglądani przeze mnie już kiedyś na wieczornym przedstawieniu, ale przemienią się w ludzi spędzających we własnym domu dzień z życia, a ja będę mógł w nie wtargnąć, pozostając dla nich niewidzialnym – nadal trwałem w poczuciu błogiej przyjemności; zakłócił ją na krótko atak niepokoju, kiedy bowiem w oczekiwaniu na początek sztuki pilnie nadstawiałem uszu, na scenę wkroczyło dwóch mężczyzn, najwyraźniej mocno rozgniewanych, skoro mówili tak głośno, że na sali mieszczącej ponad tysiąc osób usłyszeć można było każde ich słowo, podczas gdy w małej kawiarence, chcąc się dowiedzieć, o co pokłócili się goście przy niedalekim stoliku, trzeba wypytać kelnera; jednakże niemal natychmiast, zdumiony, iż pogrążona w ciszy publiczność słucha tego bez protestu, a tu i ówdzie zaczęły nawet rozlegać się śmiechy, pojąłem, że owi bezczelni kłótnicy są aktorami i że właśnie rozpoczęła się jednoaktówka, tak zwana lever de rideau[9]. Potem nastąpił antrakt; przeciągał się tak bardzo, że zniecierpliwieni widzowie, powróciwszy na miejsca, zaczęli tupać. Byłem przerażony tak samo jak wtedy, gdy czytałem sprawozdanie z pewnej rozprawy sądowej, podczas której jakiś człowiek o szlachetnym sercu złożył zeznanie na korzyść oskarżonego, szkodząc tym samym własnym interesom; drżałem wówczas ze strachu, iż potraktują go nie dość przychylnie, nie okażą mu należytego uznania, niedostatecznie go za to wynagrodzą, a skutkiem tego, urażony, stanie po stronie niesprawiedliwości; na tejże samej zasadzie, łącząc geniusz z cnotą, obawiałem się teraz, iż Berma, zrażona niesfornym zachowaniem niewychowanej publiki (pragnąłem przecież, aby wręcz przeciwnie, rozpoznała z satysfakcją siedzące na sali znakomitości, do których zdania przywiązywała wagę), zechce marną grą wyrazić swe niezadowolenie i wzgardę. Patrzyłem błagalnie na tupiących nieokrzesańców, którzy w swojej złości zabierali się do skruszenia subtelnych i cennych wrażeń, po jakie tam przybyłem. Pierwsze sceny Fedry okazać się niestety miały ostatnimi chwilami mojego szczęścia. Choć Fedra nie występuje na początku drugiego aktu, kiedy kurtyna się podniosła, a za nią rozsunęła się druga, z czerwonego aksamitu, służąca w każdej sztuce, w jakiej grała gwiazda, do podwojenia sceny, w głębi ukazała się aktorka o takich samych warunkach i głosie, jakimi, wedle tego, co mi mówiono, dysponowała Berma. Najwidoczniej zmieniono obsadę i wszelkie wysiłki, które włożyłem w zgłębienie roli żony Tezeusza, poszły na marne. Ale na jej słowa odpowiedziała inna, bardziej jeszcze do Bermy podobna, a do tego wysławiała się z właściwą jej dykcją, musiałem się zatem pomylić, biorąc za Bermę tę pierwszą. Obie zresztą dopełniały swoje kwestie pełną dostojeństwa gestykulacją, którą łatwo potrafiłem odczytać, pojmując jej związek z tekstem, podczas gdy unosiły piękne fałdziste peplosy[10], stosując kunsztowne intonacje, przesycone już to namiętnością, już to ironią, co pozwoliło mi wreszcie zrozumieć wymowę pewnego wersu, któremu poświęciłem zbyt mało uwagi, czytając sztukę w domu. I nagle pomiędzy czerwonymi oponami sanktuarium pojawiła się niczym w ramie kolejna kobieta, a mnie ogarnął lęk o wiele dotkliwszy, niż mogła odczuwać Berma, na myśl, że jej przeszkodzą, otwierając nie w porę okno, że ktoś, szeleszcząc programem, zakłóci brzmienie jej słów, że publiczność urazi ją, oklaskując partnerki, jej samej szczędząc aplauzu; w tamtej chwili teatralna sala, publiczność, aktorzy, sztuka oraz moje własne ciało stały się dla mnie, w stopniu większym jeszcze niżeli dla Bermy, wyłącznie akustyczną przestrzenią, na tyle jedynie ważną, na ile wspomagać potrafi modulacje jej głosu; pojąłem także, iż podziwiane przeze mnie od kilku minut aktorki nie są wcale podobne do tej, którą właśnie usłyszałem. Był to jednak zarazem koniec mojej przyjemności, daremnie bowiem wytężałem wzrok i słuch, na próżno nasilałem myśli, starając się nie uronić ani cząstki z tego, co danym mi będzie podziwiać w Bermie – nie zdołałem uchwycić ani okruszka. Nie potrafiłem nawet, jak w wypadku tamtych, odnaleźć w brzmieniu jej głosu i w grze przemyślnych intonacji ani piękna gestów. Słuchałem jej, jakbym czytał Fedrę albo jak gdyby sama Fedra wygłaszała to, co słyszałem w najmniejszym stopniu niewzbogacone talentem Bermy. Chcąc zgłębić, spróbować odnaleźć kryjące się w jej grze piękno, pragnąłem zatrzymać na długo w bezruchu każdą z modulacji jej głosu, każdą zmianę wyrazu jej twarzy; usiłowałem bodaj, czyniąc umysłowe wysiłki, zmobilizować i ukierunkować odpowiednio uwagę przed każdą wygłaszaną przez nią kwestią, nie chcąc stracić ani ułamka sekundy z czasu, w jakim wybrzmiewało słowo i zamykał się gest, i wniknąć dzięki temu w nie tak głęboko, jakbym miał na to długie godziny. Ale ów czas był tak krótki! Ledwie jakiś dźwięk dotarł do mojego ucha, a już zastępował go kolejny. W scenie, w której Berma, stojąc na tle przedstawiających morze dekoracji, nieruchomieje na chwilę z ręką wzniesioną na wysokość twarzy, skąpana za sprawą sztuczki reflektorów w zielonkawym świetle, sala wybuchła oklaskami, aktorka jednak już zmieniła miejsce, a obraz, który tak bardzo chciałem przestudiować, zniknął. Powiedziałem babce, że nie za dobrze widzę, przekazała mi więc lornetkę. Ale kiedy wierzy się realność rzeczy, sięganie po sztuczne środki, żeby obejrzeć je sobie szczegółowo, nie wystarcza wcale, by móc poczuć ich bliskość. Miałem wrażenie, jakbym widział już nie Bermę, lecz jedynie jej obraz w powiększającym szkle. Odłożyłem lornetkę; ale może jej pomniejszony dystansem wizerunek, rysujący się w moim oku nie był wcale bliższy prawdy? Która z obu tych Berm była prawdziwa? Bardzo liczyłem na ową chwilę, kiedy Fedra oświadcza się Hipolitowi; sądząc po odkrywczych interpretacjach, jakie odsłaniały wciąż przede mną obie partnerki Bermy w scenach niedorównujących tamtej, byłem pewien, że rozłoży akcenty w sposób niecodzienny, różny od wszystkiego, co próbowałem sobie przedtem wyobrazić podczas czytania tekstu; nie osiągnęła jednak nawet tego, co udawało się wcześniej Enonie i Arycji: całą tyradę przemieniła w szablonową i monotonną melopeję, a przecież pełna jest ona emocji tak wyraźnie skrajnych, że w miarę inteligentna tragiczka (nie wspominając już o uczennicy liceum) nie omieszkałaby tego wykorzystać; wygłosiła zresztą całą tę kwestię tak szybko, że dopiero gdy dotarła do ostatniego wersu, uświadomiłem sobie rozmyślną monotonię, jaką narzuciła jej od samego początku.

I w tejże chwili po raz pierwszy wypełniło mnie uczucie podziwu, a wyzwolił je frenetyczny aplauz publiczności. Dołączyłem do niego moje oklaski, próbując przedłużyć owację, aby wdzięczna za nią Berma przeszła samą siebie, dzięki czemu mógłbym zyskać pewność, że oglądałem ją w jednym z najwspanialszych jej występów. O dziwo, jak się potem dowiedziałem, fragment, który wyzwolił cały ów entuzjazm, należał do najsłynniejszych popisów Wielkiej Bermy. Wydaje się, iż niekiedy rzeczywistość wyższego rzędu potrafi emitować wokół promieniowanie, na które wrażliwy jest tłum. Na przykład, kiedy coś się wydarza, kiedy broniąca granic armia znajduje się w niebezpieczeństwie lub w rozsypce albo też zwycięża, wystarczą mętne jakieś nowiny, z których człowiek wykształcony nie wyciąga zbyt daleko idących wniosków, by dostrzec z zaskoczeniem, iż budzą one w masach wielkie emocje, po czym, zaznajomiwszy się dzięki ludziom dobrze poinformowanym z sytuacją na froncie, zmuszeni jesteśmy uznać, że lud potrafi ulec otaczającej wielkie wydarzenia „aurze” z odległości kilkuset kilometrów. O zwycięstwie dowiadujemy się albo po wszystkim, kiedy już skończy się wojna, albo znacznie wcześniej – z radosnego nastroju dozorcy. Podobnie rys geniuszu w aktorstwie Bermy odkryć można albo dzięki krytyce osiem dni po tym, jak się ją oglądało, albo natychmiast, za sprawą owacji widzów z parteru. Jednakże tamta spontaniczna reakcja tłumu była tylko jedną z setki innych, w całkiem niewłaściwych miejscach, kiedy oklaski brzmiały najczęściej fałszywie, pomijając już to, że wzbudzała je niejako mechanicznie siła poprzednich braw, podobnie jak wzburzone podczas sztormu morskie fale, które rosną nadal, mimo iż wiatr przestał się wzmagać. Ale mniejsza z tym; w miarę jak klaskałem, zdawało mi się, że Berma gra coraz lepiej. „Przynajmniej – stwierdziła siedząca obok mnie pospolita raczej kobieta – ta to się nie oszczędza; wali się w piersi, aż dudni, biega po scenie; to rozumiem, to się nazywa gra!”. Szczęśliwy, że znalazłem przyczyny wyższości Bermy – mimo podejrzeń, iż tłumaczą ją one nie lepiej aniżeli w wypadku Mony Lizy czy Perseusza Benvenuta okrzyk wiejskiego kmiotka: „A to ci pięknie odrobione! Jakby ze złota było!… I ile roboty!” – w upojeniu dzieliłem z publiką cienkie wino plebejskiego entuzjazmu. Mimo to, gdy opadła kurtyna, czułem rozczarowanie, że tak bardzo pożądana przeze mnie przyjemność nie okazała się większa; równocześnie jednak ogarnęło mnie pragnienie, aby ją przedłużyć; by, opuściwszy salę, nie żegnać się na zawsze z życiem teatru, które na kilka godzin stało się moim własnym – i czułbym się niczym wyrwany z własnego świata wygnaniec, jeślibym nie miał nadziei, że powróciwszy za chwilę do domu, dowiem się sporo o Bermie od jej wielbiciela, pana de Norpois, dzięki któremu pozwolono mi obejrzeć Fedrę. Ojciec przedstawił mnie ambasadorowi jeszcze przed obiadem, wezwawszy mnie w tym celu do gabinetu. Kiedy tam wszedłem, nasz gość wstał i uścisnąwszy mi rękę, pochylił swą wysoką postać, wbijając we mnie spojrzenie błękitnych oczu. Jako że będący przejazdem cudzoziemcy, których mu przedstawiano, w czasach gdy reprezentował Francję, były to osoby mniej lub bardziej znaczące – w tym także słynni śpiewacy – pan de Norpois, wiedząc, iż w przyszłości, kiedy ktoś wymieni ich nazwisko w Paryżu lub w Petersburgu, będzie miał okazję wspomnieć, że znakomicie pamięta wieczór spędzony z nimi w Monachium lub w Sofii, nabrał zwyczaju okazywać im swoją uprzejmością, jak bardzo cieszy się z tego, że miał zaszczyt ich poznać; ponadto – przekonany, że dzięki przebywaniu w stolicach, kontaktom z ciekawymi ludźmi, którzy je odwiedzają, i zaznajomieniu się z życiem zwykłych mieszkańców nabywa się głębokiej, niemożliwej do odnalezienia w książkach, znajomości historii, geografii i obyczajów poszczególnych nacji oraz panujących w Europie prądów umysłowych – zwykł ćwiczyć na każdym nowo poznanym swe wyostrzone zdolności obserwacyjne, pragnąc od razu ocenić, z jakiego rodzaju człowiekiem ma do czynienia. Od dawna już rząd nie wysyłał go na zagraniczne placówki, ale kiedy tylko kogoś mu przedstawiano, oczy pana de Norpois, nieprzyjmujące, jak się zdaje, do wiadomości, iż pozostają w stanie spoczynku, natychmiast zaczynały skuteczną inwigilację, on zaś starał się pokazać całym swym zachowaniem, że nazwisko owej osoby nie jest mu obce. Tak zatem, zwracając się do mnie życzliwie z poczuciem ważności człowieka, co świadom jest swego rozległego doświadczenia, nie przestawał badać mnie z przenikliwą uwagą pod kątem własnych korzyści, jakbym był jakimś egzotycznym obyczajem, pouczającym zabytkiem albo i gwiazdą sceny w trakcie tournée. W ten oto sposób dawał mi dowody pełnej majestatu przychylności mądrego Mentora, przejawiając jednocześnie nieposkromioną ciekawość młodego Anacharsisa.

Nie zaoferował mi absolutnie niczego w sprawie „Revue des Deux-Mondes”, zadał jednakże kilka pytań tyczących mojego życia i nauki oraz upodobań, o których po raz pierwszy w mojej obecności mówiono jak o czymś, co warto, być może, kontynuować; aż do tamtej chwili pozostawałem w przekonaniu, że wszyscy uważają sprzeciwianie się im za swój obowiązek. Ponieważ skłonności wiodły mnie ku literaturze, bynajmniej mnie do niej nie zniechęcał; przeciwnie, wyrażał się o niej z szacunkiem, niby o czcigodnej i pełnej uroku osobie z najlepszego towarzystwa, o której zachowało się jak najlepsze wspomnienia z Rzymu czy też Drezna, ubolewając, że koleje losu sprawiły, iż tak rzadko ma się okazję ją spotykać. Z frywolnym niemalże uśmiechem zdawał się zazdrościć mi radosnych chwil, jakie, mając więcej od niego szczęścia i swobody, będę mógł dzięki niej spędzić w życiu. Ale wyrażenia, którymi się przy tej okazji posługiwał, ukazały mi literaturę w zupełnie odmiennym świetle, niż wyobrażałem ją sobie niegdyś w Combray, i pojąłem, że wyrzekłszy się jej, miałem w dwójnasób rację. Do tej chwili zdawałem sobie sprawę tylko z tego, że brak mi pisarskiego talentu – teraz pan de Norpois odebrał mi całą ochotę na pisanie. Pragnąłem się z nim podzielić moimi rojeniami, lecz wówczas, drżąc cały z emocji, wyrzucałbym sobie, iż moje słowa nie wyrażają dostatecznie szczerze tego, co czułem, a czego nigdy przedtem nie usiłowałem na własny użytek sformułować, a dowodziłoby to, że zupełnie brak im precyzji. Może z zawodowego nawyku, a może za sprawą spokoju, jakiego nabiera każdy ważny człowiek, który, gdy poproszą go o radę, świadom, że to on kieruje rozmową, pozwala interlokutorowi podniecać się do woli, miotać się i męczyć (może też pragnąc wyeksponować kształty swojej głowy, wedle niego, pomimo wielkich bokobrodów, w typie greckim), pan de Norpois, kiedy przedstawiało mu się jakiś problem, zachowywał oblicze tak doskonale nieruchome, że zdawać się mogło, iż człowiek przemawia do stojącego przed nim w gliptotece antycznego – i głuchego – popiersia. A kiedy potem znienacka, niczym młotek licytatora lub delficka wyrocznia, rozlegał się w odpowiedzi jego głos, wzbudzało to w rozmówcy tym większe emocje, że nie sposób było z twarzy ambasadora wyczytać wrażenia, jakie się na nim wywarło, ani też przewidzieć, jaką zechce wyrazić opinię.

– Znam akurat – rzekł do mnie nagle pan de Norpois, jakby sprawa została ostatecznie przesądzona, pozwoliwszy mi przedtem bredzić pod swym nieruchomym spojrzeniem, ani na chwilę nie spuszczając ze mnie oka – syna jednego z przyjaciół, który, mutatis mutandis[11], jest w podobnym do pana położeniu. – Mówiąc o mych wspólnych z tamtym młodym człowiekiem skłonnościach, Norpois użył owego pocieszającego tonu, jakby tyczyły one nie literatury, ale reumatyzmu, on zaś chciał mnie zapewnić, że od tego się nie umiera. – Toteż wolał opuścić Quai d’Orsay[12], gdzie, było nie było, miał już utorowaną przez ojca drogę, i nie troszcząc się o ludzkie języki, zabrał się do pisania. Z pewnością nie ma powodu, by żałować. Dwa lata temu (jest oczywiście o wiele starszy od pana) opublikował dzieło traktujące o poczuciu nieskończoności, jakie ogarnia człowieka na zachodnich brzegach Jeziora Wiktorii, w tym roku zaś dziełko mniej ważkie, skreślone jednak stylem żwawym, niekiedy nawet ciętym, o stosowanym w bułgarskiej armii karabinie powtarzalnym, i obie te prace zapewniły mu wyjątkową wręcz pozycję. Przebył już ładny szmat drogi, a nie jest to człowiek, który zatrzymałby się w połowie, i wiem skądinąd, że choć jego ewentualna kandydatura nie wchodziła w grę, nazwisko to padło dwa lub trzy razy w rozmowach w Akademi Nauk Moralnych i Politycznych, i to bynajmniej nie w jakimś nieprzychylnym kontekście. W sumie, choć nie można jeszcze powiedzieć, aby znalazł się na szczycie cokołu, zdołał już zdobyć sobie wstępnym bojem niezgorszą pozycję, a sukces, który nie zawsze jednak staje się udziałem obłąkanych i niezrównoważonych awanturników, mącicieli, co z reguły są intrygantami, sukces, który zdołał osiągnąć, wynagrodził mu trudy.

Ojciec, widząc mnie już za kilka lat akademikiem, napawał się satysfakcją, a pan de Norpois spotęgował ją jeszcze, gdy po chwili wahania, kiedy to zdawało się, że kalkuluje konsekwencje swego czynu, wręczył mi kartę wizytową, mówiąc: „Niech pan się z nim spotka i powoła na mnie; będzie mógł panu udzielić cennych rad”, a jego słowa przyprawiły mnie o wstrząs równie gwałtowny, jakby oznajmiono mi, że od jutra będę służył jako majtek na pokładzie żaglowca.

Ciotka Leonia uczyniła mnie spadkobiercą nie tylko wielu nader kłopotliwych przedmiotów i mebli, ale też całej swej gotówki, zdradzając wobec mnie pośmiertnie uczucia, jakich za jej życia wcale się po niej nie spodziewałem. Ojciec, który zawiadywać miał tą fortuną do czasu mojej pełnoletności, poradził się pana de Norpois w kwestii kilku lokat. Ów zasugerował mu nisko oprocentowane papiery, jego zdaniem szczególnie pewne, a zwłaszcza konsolidy angielskie i czteroprocentową pożyczkę rosyjską. „Przy tych najwyższej próby obligacjach – rzekł pan de Norpois – jeśli nawet nie przynoszą zbyt dużo, ma się przynajmniej pewność, że nigdy nie pomniejszą kapitału”. Co do reszty, ojciec poinformował go ogólnie, co już zdołał nabyć. Pan de Norpois pogratulował mu nieuchwytnym nieomal uśmieszkiem, jak każdy bowiem kapitalista uważał, że fortuna zawsze godna jest pozazdroszczenia, ale w jego mniemaniu najtaktowniej było wyrazić uznanie dla stanu czyjegoś posiadania ledwie dostrzegalnym porozumiewawczym znakiem; a poza tym, będąc osobiście monstrualnie bogaty, sądził, że w dobrym jest guście okazywać uznanie dla czyichś choćby nawet skromnych zysków, doceniając jednocześnie w duchu z przyjemnością i poczuciem komfortu własną w owym względzie wyższość. Nie wahał się też powinszować ojcu „kompozycji” portfela akcji „o smaku bardzo solidnym, bardzo delikatnym, bardzo finezyjnym”. Można by rzec, iż przypisuje gustownie zestawionym – a także traktowanym z osobna – papierom wartościowym niejakie walory estetyczne. Kiedy ojciec wspomniał o pewnych, dosyć nowych i mało znanych akcjach, pan de Norpois, wzorem ludzi znających książkę, którą w swym mniemaniu jedynie ty przeczytałeś, rzekł mu: „Tak, oczywiście, śledziłem dla zabawy przez jakiś czas ich notowania; całkiem interesujące – i zademonstrował przy tym uśmiech abonenta czasopism na wspomnienie o najnowszej powieści, którą już wcześniej przeczytał w odcinkach. – Nie odradzałbym panu subskrypcji na akcje, jakie niebawem wyemitują. Są atrakcyjne; oferują je w kuszącej cenie”. Z kolei wspominając o pewnych starych papierach, ojciec nie pamiętał dokładnej ich nazwy i nie chcąc pomylić jej z podobną, otwarł szufladę, żeby pokazać je ambasadorowi. Oczarował mnie ich wygląd: zdobiły je strzeliste wieże katedr i alegoryczne postacie rodem ze starych wydawnictw z epoki romantyzmu, które kiedyś przeglądałem. Wszystko, co powstaje w jednym czasie, jest do siebie podobne; dla towarzystw finansowych pracują artyści ilustrujący również poematy. I nic tak nie przywodzi na pamięć kolejnych zeszytów Dzwonnika z Notre-Dame i dzieł Gérarda de Nerval w witrynie kupca korzennego w Combray jak imienna akcja przedsiębiorstwa wodociągów.

Pogardę, jaką ojciec darzył mój typ inteligencji, tak mocno równoważyło uczucie, jakim mnie obdarzał, iż w efekcie wszystko, co tylko zrobiłem, spotykało się z jego ślepą wyrozumiałością i błogosławieństwem. Nie zawahał się zatem wysłać mnie po poemacik prozą, który napisałem niegdyś w Combray, powróciwszy z przechadzki. A pisałem go w uniesieniu, jakie, o czym byłem głęboko przekonany, udzielić się musi każdemu, kto go przeczyta. Najwidoczniej jednak nie zdołało ono ogarnąć pana de Norpois, zwrócił mi bowiem ów tekst bez słowa.

Matka, pełna respektu dla zajęć ojca, przyszła nieśmiało zapytać, czy można już podawać do stołu. Obawiała się przerwać rozmowę, w którą nie była wprowadzona. W rzeczy samej, ojciec co chwila przypominał markizowi o jakimś istotnym wniosku, który obaj panowie postanowili poprzeć na najbliższym zebraniu komisji, a czynił to tym szczególnym tonem, jakim – niczym dwaj uczniacy – porozumiewają się w obcym sobie towarzystwie koledzy, których łączą zawodowe nawyki i niedostępne dla innych wspomnienia, niemalże przepraszając, że oddają się im w obecności osób postronnych.

Doskonała autonomia mięśni twarzy, do jakiej doszedł pan de Norpois, pozwalała mu słuchać, nie zdradzając, że słyszy. Ojciec, po długich wstępach, rzekł w końcu w zakłopotaniu: „Zamierzałem zapytać o zdanie komisję…”. Wówczas z ust arystokraty wirtuoza, którego oblicze trwało w doskonałym bezruchu, niczym u instrumentalisty, zanim nadejdzie chwila, by odegrał swoją partię, dobyła się, wypowiedziana innym już tonem, dobitnie i miarowo, kończąca owo zdanie kwestia: „…której z pewnością nie omieszka pan zwołać, tym bardziej jeszcze, iż jej członkowie są panu osobiście znani i bez trudu można ich zebrać”. Nie było w tym oczywiście nic szczególnie niezwykłego. Jednakże poprzedzające jego słowa absolutne odrętwienie sprawiło, że zabrzmiały one z krystaliczną czystością, niemalże filuternie, niczym frazy, jakimi w jednym z koncertów Mozarta milczący dotąd fortepian odpowiada w pewnym momencie wiolonczeli.

– I cóż, zadowolony jesteś ze swojego teatru? – zapytał ojciec w drodze do jadalni, pragnąc dać mi sposobność, abym mógł zabłysnąć, uznał bowiem, że mój entuzjazm zrobi dobre wrażenie na panu de Norpois. „Właśnie oglądał Bermę, pamięta pan, jak o tym mówiliśmy?”, zwrócił się do dyplomaty tymże samym, odnoszącym się do przeszłości technicznym i aluzyjnym tonem, jak wówczas gdy chodziło o posiedzenie komisji.

– Musiał pan być zachwycony; zwłaszcza jeśli widział ją pan po raz pierwszy. Pański ojciec niepokoił się skutkami, jakie ta mała eskapada mieć może dla pańskiego wątłego zdrowia, jest pan bowiem, o ile mi wiadomo, nieco chorowity. Ale zdołałem go uspokoić. Dzisiejsze teatry nie są już tym, czym były przed dwudziestu zaledwie laty. Fotele są raczej wygodne, a sale wentylowane, choć niemało jeszcze musimy dołożyć starań, aby doścignąć Niemcy i Anglię, które pod tym względem, jak zresztą pod wieloma innymi, mają nad nami kolosalną przewagę. Nie oglądałem pani Bermy w Fedrze, ale słyszałem, że jest w tej roli wspaniała. Był pan, rzecz jasna, oczarowany?

Pan de Norpois, po stokroć ode mnie pojętniejszy, musiał najwidoczniej wychwycić w grze Bermy ową prawdę, której ja nie potrafiłem dostrzec, i bez wątpienia odkryje ją teraz przede mną; odpowiadając na jego pytanie, poproszę, aby zechciał mi objaśnić, na czym prawda ta polega, i w ten sposób usprawiedliwił moje pożądanie, by koniecznie zobaczyć na scenie tę aktorkę. Miałem na to tylko krótką chwilę, musiałem więc z niej skorzystać, ograniczając się do najistotniejszych pytań. Ale jak one brzmiały? Skupiwszy całą uwagę na mych pogmatwanych wrażeniach, w najmniejszym stopniu nie próbując olśnić pana de Norpois, lecz jedynie uzyskać od niego upragnioną odpowiedź, nie starałem się nawet zastąpić brakujących mi słów gotowymi formułkami, bełkotałem jedynie nieskładnie, aby w końcu, chcąc tym skuteczniej sprowokować go do deklaracji, co w Bermie godne jest aż takiego podziwu, wyznałem, iż przeżyłem rozczarowanie.

– Jak to! – wykrzyknął ojciec, niezadowolony ze złego wrażenia, jakie moja umysłowa ociężałość wywrzeć może na panu de Norpois. – Jak możesz mówić, że nie sprawiło ci to przyjemności? Twoja babka powiedziała nam, że nie uroniłeś ani jednego słowa Bermy, że wybałuszałeś na nią oczy jak nikt na całej sali.

– Tak, oczywiście, wsłuchiwałem się w jej kwestie, na ile tylko potrafiłem, bo chciałem zrozumieć, co ma w sobie aż tak nadzwyczajnego. Z pewnością jest bardzo dobra…

– Jeżeli jest taka dobra, czego ci więcej trzeba?

– Jedną z rzeczy, jakie niewątpliwie przyczyniają się do sukcesu pani Bermy – zwrócił się dwornie do matki pan de Norpois, nie chcąc, aby poczuła się wykluczona z rozmowy i by sumiennie dopełnić obowiązków wobec pani domu – jest znakomity gust, z jakim dobiera role, co zawsze zapewnia jej rzetelny i zasłużony sukces. Rzadko grywa w marnych sztukach. No i proszę, teraz zmierzyła się z rolą Fedry. A zresztą dobry smak widać już w jej strojach, w sposobie gry. Choć ma za sobą wiele lukratywnych tournées po Anglii i Ameryce, nie nabrała wcale trywialności, nie powiem, Johna Bulla (byłoby to niesprawiedliwe przynajmniej dla Anglii wiktoriańskiej), ale Wujaszka Sama. Żadnych nadto wyzywających kolorów, żadnych przesadnych krzyków. A przy tym ten cudowny głos, który tak dobrze jej służy i którym tak zachwycająco, ośmielę się powiedzieć: muzycznie wręcz, włada!

Moja fascynacja grą Bermy wzrastała nieustannie od chwili, gdy skończyło się przedstawienie; wyzwoliwszy się z niewoli i ograniczeń rzeczywistości, zacząłem odczuwać potrzebę, by wytłumaczyć sobie jakoś jej fenomen; dopóki grała, chłonąłem z równym zainteresowaniem wszystko, co w ramach niepodzielności życia oferowała moim oczom oraz uszom, nic wszakże w jej grze nie wyróżniało się w jakikolwiek sposób, z jakąż zatem ulgą odnalazłem racjonalne tego wytłumaczenie w pochwałach, jakimi pan de Norpois obdarzył prostotę i dobry gust artystki; mój głód prawdy, moja ciekawość chłonęły je łapczywie, podobnie jak optymizm człowieka pijanego karmi się poczynaniami kompana, znajdując w nich przyczynę swego rozrzewnienia. „To prawda – mówiłem sobie – cóż za piękny głos, i wcale nie krzyczała; jakaż prostota kostiumów, jakże rozumny wybór Fedry! Nie, wcale nie doznałem żadnego rozczarowania”.

Pojawiła się wołowina na zimno z marchewkami, ułożona przez Michała Anioła naszej kuchni na ogromnych kryształach galarety o przejrzystości kwarcu.

– Ma pani pierwszorzędnego kuchmistrza – rzekł do matki pan de Norpois. – A to rzecz niebłaha. Dobrze wiem, byłem bowiem zmuszony prowadzić dawniej za granicą dom na pewnej stopie, jak trudno jest czasem znaleźć szefa kuchni z prawdziwego zdarzenia. To, czym dziś nas pani raczy, to najprawdziwsza uczta.

W rzeczy samej Franciszka, uskrzydlona ambicją popisania się wobec znakomitego gościa obiadem najeżonym wreszcie godnymi jej wyzwaniami, sięgnąwszy po swe niezrównane przepisy z Combray, zadała sobie trud, z jakiego, gotując tylko dla nas, dawno już zrezygnowała.

– Oto, czego nie sposób dostać, jadając poza domem, a mam tu na myśli także najprzedniejsze restauracje: duszona wołowina w auszpiku, którego nie czuć żelatyną, mięso zaś nabrało aromatu marchwi; zaprawdę wyborne! Pozwoli pani, że sobie dobiorę (tu dał do zrozumienia gestem, że chciałby jeszcze trochę galarety). Byłoby interesujące osądzić tego pani Vatela[13] przy jakimś zupełnie innym daniu, na przykład gdyby wyzwanie stanowił boeuf Stroganow.

Pan de Norpois, pragnąc przyłożyć się do przyjemności obiadu, serwował nam rozmaite historyjki, jakimi zwykł raczyć swych kolegów po fachu, wspominając a to jakąś pocieszną wypowiedź polityka znanego z przewlekłych fraz i mętnych porównań, a to lapidarny zwrot dyplomaty, adepta attycyzmu[14]. Ale, prawdę rzekłszy, kryteria, wedle których przeciwstawiał sobie oba te sposoby wysławiania, nie miały zgoła nic wspólnego z tymi, jakie stosowałem w literaturze. Umykało mi wiele niuansów, a słowa, które przytaczał, parskając śmiechem, nie zdawały się szczególnie różnić od tych, które uznawał za niepospolite. Należał on do ludzi, co zetknąwszy się z moimi ulubionymi dziełami, powiedzieliby: „Więc pan to wszystko rozumie? Muszę wyznać, że ja tego nie pojmuję; nie zostałem wtajemniczony”, ale i ja mógłbym mu odpłacić tym samym: nie ogarniałem dowcipu ani niedorzeczności, elokwencji ani napuszenia, jakie znajdował w czyjejś replice czy też przemowie, a brak uchwytnych dla mnie przyczyn, dlaczego coś miałoby być złe lub dobre, sprawił, że ów gatunek literatury zdał mi się bardziej enigmatyczny aniżeli jakikolwiek inny. Pojąłem z tego tylko tyle, że powtarzanie tego, co myślą wszyscy, jest w polityce oznaką, że ktoś zalicza się do dobrych, a nie do złych mówców. Kiedy pan de Norpois wypowiadał z mocą obecne stale w gazetach frazesy, czuło się, że nabierają one tym samym wagi czynów – czynów wymagających komentarza.

Matka obiecywała sobie wiele po sałatce z ananasów z truflami. Jednakże ambasador, zmierzywszy przez krótką chwilę owo danie przenikliwym wzrokiem badacza, zaczął je spożywać spowity w dyplomatyczną dyskrecję, nie wyjawiając, co o nim myśli. Matka nalegała, aby dobrał jeszcze, co też uczynił, ale miast oczekiwanych komplementów powiedział tylko: „Jestem posłuszny, widzę bowiem, że to z pani strony prawdziwie carski ukaz”.

– Czytaliśmy w gazetach, że rozmawiał pan długo z królem Teodozjuszem – odezwał się ojciec.

– W rzeczy samej; król Teodozjusz posiada rzadką pamięć fizjonomiczną i widząc mnie na widowni w teatrze, był łaskaw przypomnieć sobie, iż miałem zaszczyt widywać go przez kilka dni na bawarskim dworze w czasach, kiedy nie myślał nawet o swym wschodnim tronie; jak panu wiadomo, powołał go nań kongres europejski, on zaś mocno się wahał, czy powinien go przyjąć, uważając, że niezupełnie odpowiada to pozycji jego rodu, najszlachetniejszego, heraldycznie rzecz biorąc, w całej Europie. Jego adiutant przyszedł mi przekazać, bym pokłonił się jego królewskiej mości, który to rozkaz, rzecz oczywista, bezzwłocznie wykonałem.

– Zadowolony jest pan z owoców jego wizyty?

– Zachwycony! Wolno było żywić pewne obawy co do sposobu, w jaki ów młody jeszcze monarcha poradzi sobie w tak skomplikowanej sytuacji, a do tego w jakże delikatnych okolicznościach. Co do mnie, miałem pełne zaufanie, jeśli idzie o zmysł polityczny tego władcy. Ale wyznam, że przeszedł me oczekiwania. Toast wygłoszony przezeń w Pałacu Elizejskim, który, wedle nader miarodajnego źródła, wyszedł spod jego pióra od pierwszego słowa po ostatnie, godzien był zainteresowania, jakie powszechnie wzbudził. Po prostu dzieło mistrza. Był, co chętnie przyznam, nadto może śmiały, ale brawurę tę w pełni usprawiedliwiało samo wydarzenie. Tradycje dyplomatyczne mają z pewnością swe zalety, w tym jednak wypadku przyczyniły się do stworzenia w stosunkach między naszymi krajami atmosfery tak dusznej, że nie dawało się już oddychać. Cóż, jednym ze sposobów, żeby wpuścić nieco świeżego powietrza, skądinąd jednym z tych, jakich z pewnością nie należy polecać, na który wszakże król Teodozjusz mógł sobie pozwolić, jest stłuczenie szyb. A uczynił to z humorem, czym wszystkich oczarował, i używając słów tak celnych, że natychmiast można było rozpoznać, iż pochodzi z rasy oczytanych władców, z której wywodziła się jego matka. Bez wątpienia, kiedy wspomniał o „powinowactwach” łączących jego kraj z Francją wyrażenie to, choć rzadko używane w języku dyplomatycznych kancelarii, dobrane zostało niezwykle szczęśliwie. Jak pan widzi – dodał, zwracając się do mnie – literatura nie przeszkadza także w dyplomacji, a nawet na tronie. Nie kryję, iż rzecz cała była dawno już postanowiona, a stosunki pomiędzy oboma mocarstwami zapanowały doskonałe. Trzeba było jednak, aby ktoś to powiedział. Czekano na owo tak celnie dobrane słowo; sami zresztą państwo widzieli, z jakim spotkało się przyjęciem. Co do mnie, oklaskiwałem je ze wszystkich sił.

– Pański przyjaciel, pan de Vaugoubert, który od lat pracował nad tym zbliżeniem, musiał być bardzo rad.

– Tym bardziej jeszcze, że jego królewska mość, wiedząc o tym co nieco, zapragnął zrobić mu niespodziankę. Było to zresztą zaskoczeniem dla wszystkich, począwszy od ministra spraw zagranicznych, któremu, wedle tego, co mi mówiono, nie przypadła ona zbytnio do smaku. Komuś, kto go o to zapytał, miał odpowiedzieć bez osłonek i tak głośno, żeby usłyszeli go sąsiedzi: „Ani się ze mną nie konsultowano, ani nawet mnie nie uprzedzono”, dając tym jasno do zrozumienia, iż w kwestii tej nie bierze na siebie żadnej odpowiedzialności. Trzeba przyznać, że całe to wydarzenie narobiło sporo hałasu, i nie odważyłbym się dać głowy – kontynuował ze złośliwym uśmiechem – że ci z moich kolegów, dla których najwyższym prawem zdaje się zasada jak najmniejszego wysiłku, nie poczuli się zagrożeni w swym błogim spokoju. Co do Vaugouberta, czy państwu wiadomo, że mocno go atakowano za jego dążącą do zbliżenia politykę, a musiało go to tym bardziej boleć, iż jest człowiekiem nader wrażliwym, ma naprawdę złote serce. Mogę o tym zaświadczyć lepiej niż ktokolwiek, choć bowiem jest ode mnie młodszy, i to znacznie, spotykaliśmy się często; przyjaźnimy się od dawna i dobrze go poznałem. Zresztą któż go nie zna? Krystalicznie czysta dusza. Skądinąd to jedyna wada, jaką mu można zarzucić: dyplomata niekoniecznie winien mieć serce równie jak on otwarte. Nie przeszkodziło to w tym, że wspomina się o wysłaniu go do Rzymu, co jest pięknym awansem, ale też ogromnie trudnym zadaniem. Mówiąc między nami, sądzę, że Vaugoubert, choć tak wyzuty z ambicji, byłby z tego nadzwyczaj zadowolony i wcale nie chce, by sprzątnięto mu sprzed nosa ów kielich. Może zdołałby tam dokonać prawdziwych cudów; popiera go Consulta[15], a jeśli o mnie idzie, bardzo dobrze widzę tego artystę z ducha na tle Pałacu Farnese i galerii Carraccich. Mogłoby się wydawać, że przynajmniej nikt nie powinien darzyć go nienawiścią, ale w otoczeniu króla Teodozjusza jest cała kamaryla, mniej czy bardziej zaprzedana Wilhelmstrasse[16], która, posłuszna płynącym stamtąd sugestiom, stara się na wszelkie sposoby szyć naszemu przyjacielowi buty. Vaugoubert musiał zresztą zmierzyć się nie tylko z intrygami w kuluarach, ale też ze zniewagami najemnych pismaków, którzy w końcu, tchórzliwi jak każdy opłacany żurnalista, pierwsi poprosili o aman[17], niemniej przedtem nie wahali się wytaczać przeciwko niemu niedorzecznych oskarżeń, godnych ludzi bez honoru. Przez wiele miesięcy „przyjaciele” Vaugouberta odprawiali wokół niego taniec skalpu – ciągnął pan de Norpois, z naciskiem podkreślając ostatnie słowo. – Ale człek w porę ostrzeżony, dobrze się pilnuje; wykopał precz wszystkie te potwarze! – dodał mocniejszym jeszcze głosem ambasador, omiatając nas spojrzeniem tak srogim, że na chwilę przestaliśmy jeść. – Jak powiada piękne arabskie powiedzenie „Psy szczekają, karawana idzie dalej”. Wyrzuciwszy z siebie owo przysłowie, pan de Norpois zamilkł i przyjrzał się nam, by ocenić wrażenie, jakie na nas zrobiło. Wrażenie było wielkie, a przysłowie już przedtem nam znane. Tamtego roku zastąpiło ono wśród osób wysoce poważanych inne, które brzmiało: „Kto sieje wiatr, zbiera burzę” i któremu należał się już odpoczynek, nie okazało się bowiem aż tak niezniszczalne i żywotne jak „Pracować dla króla Prus”[18]. Bo też kultura wszystkich tych ludzi godnych poszanowania opierała się na płodozmianie, zazwyczaj w systemie trójpolowym. Cytaty w rodzaju tych, jakimi pan de Norpois (a celował w tym jak nikt) zwykł okraszać to, co pisał dla „Revue”[19], z pewnością nie były konieczne, by jego artykuły sprawiały wrażenie rzetelnych i opartych na dobrych informacjach. Nawet bez owych ozdobników, jeśliby tylko stwierdził w odpowiedniej chwili (czego zresztą nigdy nie zaniedbał zrobić), iż „gabinet z Saint-James[20] wyczuł zagrożenie bynajmniej nie jako ostatni” lub że „Ogromne poruszenie zapanowało na Piewczewskim Moście w Petersburgu, skąd z wielkim zaniepokojeniem spoglądają na egoistyczną, ale też skądinąd zręczną, politykę monarchii dwugłowego orła” albo też: „Z Montecitorio[21] dochodzi alarmujące wołanie”, lub wreszcie: „Owa wiecznie dwulicowa gra jest bardzo w stylu Ballplatz”[22] – po tych zdaniach nawet profan rozpoznać by mógł zawodowego dyplomatę i obdarzyć go zarazem należną mu estymą. Ale tym, co pozwalało dojrzeć w nim kogoś więcej, człowieka wyższej kultury, była jego umiejętność rozmyślnego posługiwania się innego typu cytatami, których doskonałym przykładem mogło być w tamtym czasie: „Zapewnijcie mi porządną politykę, a ja wam zapewnię porządne pieniądze, jak zwykł mówić baron Louis”. (Nie nadszedł jeszcze czas importowanego ze Wschodu: „Zwycięstwo przypada temu z przeciwników, który umie cierpieć o kwadrans dłużej, jak powiadają Japończycy”). Reputacja wielkiego erudyty, w połączeniu z ukrytym pod maską obojętności prawdziwym geniuszem do intryg, zawiodła pana de Norpois do Akademii Nauk Moralnych. I byli nawet tacy, co uznali, że jego właściwe miejsce jest Akademii Francuskiej, kiedy, chcąc zwrócić uwagę na to, iż dzięki zacieśnieniu stosunków z Rosją możemy znaleźć porozumienie z Anglią, nie zawahał się napisać: „Niech dobrze sobie zakonotują na Quai d’Orsay i niechaj uczą tego od tej pory we wszystkich podręcznikach geografii, mocno pod tym względem zacofanych, niechaj obleją bezlitośnie na maturze każdego ucznia, który nie umie: »Choć wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, droga z Paryża do Londynu nieuchronnie wieść musi przez Petersburg«”.