Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Du côté de chez Swann – pierwsza, ukończona powieść Marcela Prousta, ukazała się we Francji tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej, zaś jej przekład na język polski – dwa lata przed wybuchem drugiej. Autorem tłumaczenia był Tadeusz Boy-Żeleński, niekwestionowany autorytet w dziedzinie przekładów literatury francuskiej. Dla co najmniej dwóch, lub trzech pokoleń czytelników polskich, nie znających języka oryginału, był przez wiele lat, aż do dzisiaj, jedynym i niezastąpionym mediatorem, wprowadzającym ich w świat niepowtarzalnej prozy Prousta, którą tłumacz chciał przerobić w polszczyźnie na „normalną” w zapisie powieść. Tymczasem W stronę Swanna i cały siedmiotomowy cykl W Poszukiwaniu utraconego czasu, zwany „powieścią”, należy do gatunku utworów prozatorskich, żywiących się różnymi językami: eseju i poezji, filozofii i krytyki społecznej, bezlitosnej analizy ludzkich charakterów i religii Piękna, zaszyfrowanego w malarstwie, literaturze i muzyce.
Czy lektura Prousta – jednego z największych pisarzy XX wieku – może przekazać nam dzisiaj coś ważnego? W czasach zdominowanych przez konsumpcjonizm, zorientowanych na karierę, stawiających na operatywność w działaniu, zżeranych przez podziały ideologiczne i polityczną nowomowę?
Otóż w najbardziej ponurych czasach – stalinowskiego terroru – w obozie dla polskich oficerów w Griazowcu, malarz i pisarz Józef Czapski wygłaszał dla swych współbraci w poniewierce wygłaszane po francusku prelekcje o Prouście, cytując im z pamięci fragmenty Poszukiwania. Zatytułował je: „Proust przeciwko poniżeniu”. Chciał wzmocnić w swych towarzyszach ducha oporu i utrzymać ich – wbrew wszystkiemu – w formie intelektualnej. Pamięć o koncertach na salonach przeciwko więziennej pryczy!
Na zasadzie kontrastu z dookolną rzeczywistością, ten wielowymiarowy francuski pisarz uczy także i nas dostrzegać walor cierpliwości, spowolnienie w działaniu na rzecz uważności w patrzeniu, ukazuje jak delektować się zmysłową stroną świata i jak odczytywać jego znaki, zapisane w naturze i w sztuce.
Dlaczego nowy przekład? Każde pokolenie odbiorców wielkiej literatury ma prawo do odczytywania, interpretowania jej na nowo. Dzieło wybitnego pisarza ma prawo uzyskać drugie, i kolejne życie.
Krystyna Rodowska.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 774
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Krystyna Rodowska
Prawie sto lat po swojej śmierci (1922) Marcel Proust – jeden z największych pisarzy XX wieku – nie pozwala o sobie zapomnieć. W listopadzie 2018 roku upłynie sto pięć lat od opublikowania we Francji pierwszego tomu wielkiego cyklu powieściowego À la recherche du temps perdu i osiemdziesiąt jeden lat od ukazania się w Polsce W stronę Swanna, w przekładzie Tadeusza Boya-Żeleńskiego, jak do tej pory – jedynym. W roku 1987 dzieła Prousta weszły do domeny publicznej, z czego wydawcy korzystają skwapliwie, by co jakiś czas wznawiać niezmieniony tekst tłumaczenia Boya i tłumaczy dwóch ostatnich z siedmiu tomów: Macieja Żurowskiego i Juliana Rogozińskiego. Jeszcze całkiem niedawno, na początku tego roku (2018), widziałam w księgarni Liber wszystkie siedem części Poszukiwania, bodajże w edycji MG. Za to dla użytkowników Internetu ów tekst jest dostępny od jednego kliknięcia! Internet też nie próżnuje, można tam przeczytać rozmaitej treści i jakości komentarze czytelników, w rodzaju: „Marcel Proust pisze prozą bogatą i barwną”, „Tłumaczenie Boya zasługuje na niesłychany plus” albo: „Nie ma czytelnika – a może i nie-czytelnika Prousta – który by nie wiedział o jego chorobie, światowych sukcesach” i tak dalej.
Na szczęście tego rodzaju „obecność” autora Poszukiwania rzadko daje o sobie znać. W ramach powtarzających się tu i ówdzie przypomnień, porównań jego twórczości z jakimś innym zjawiskiem literackim, które objawiło się w ostatnich latach, czytam na przykład w „Gazecie Wyborczej” o wielotomowej, autobiograficznej sadze norweskiego pisarza Karla Ove Knausgårda, Moja walka: „aż prosi się o porównanie do W poszukiwaniu straconego czasu”. O tym samym dziele inny pisarz i krytyk powie „język Knausgårda, w zestawieniu z rozbuchaną frazą Francuza, jest zimny jak woda w fiordach i przezroczysty jak sopel lodu”. Nie czytałam Mojej walki, ale porównanie wydaje się tyleż efektowne, co nietrafne, jeśliby odnieść siędo do zacytowanego wyżej stwierdzenia, że powieść Prousta jest „autobiograficzną sagą”. Zdarzają się też czytelnicy rozkoszujący się Poszukiwaniem, na ogół sami ściśle związani z uprawianiem literatury, którzy byliby skłonni zabrać „świętą księgę” Prousta (w translacji Boya) na bezludną wyspę.
A przecież chodzi o twórczość tak wielowymiarową, zmieniającą się w czasie, w odczytaniach, że właściwie wciąż nieznaną! Do tej pory, w ciągu pierwszych dekad XXI wieku mnożą się odkrycia tekstów Prousta: zeszytów, notatników, szkiców, zarysów czy pierwszych wersji fragmentów Poszukiwania, odręcznych, często nieczytelnych zapisków, nawet na marginesach drukarskich „szczotek”, rzucających nowe światło na jeszcze do niedawna uważane za niewzruszone opus magnum autora. Strach pomyśleć, albo inaczej: zawrót głowy ogarnia na myśl, co jeszcze może wyskoczyć z niedoczytanego Prousta i komentujących siebie nawzajem badaczy! Żarty na bok, ale to, co się już stało i nadal dzieje z odkryciami nieznanego do tej pory Prousta, nie pozwala nam uważać tego pisarza za szacowny zabytek historii literatury, przeobraża się on bowiem stopniowo w kogoś, kto ma nam coś ważnego do powiedzenia tu i teraz. „Lekcja Prousta”? Od kilku lat można przeczytać i odsłuchać w Internecie cieszące się dużym zainteresowaniem we Francji wykłady Antoine’a Compagnona[1] o rozmaitych aspektach twórczości Prousta, kontynuujące wcześniejsze konferencje takich filozoficznych i krytycznych autorytetów, jak Gilles Deleuze czy Roland Barthes. W ten wirtualny nurt wpisują się także świadectwa pisarzy, którzy znali osobiście autora Poszukiwania, takich jak zmarli François Mauriac, Jean Cocteau, Paul Morand[2], czy wzruszające wspomnienia osoby spoza środowiska literackiego – Celesty Albaret, prowadzącej Proustowi w ciągu ostatnich ośmiu lat jego życia dom i służącej mu za sekretarkę aż do jego śmierci; jej Pan Proust – historia i świadectwo niezwykłej relacji – został wydany także w Polsce, w roku 1976. Notabene, niepokoi, intryguje zwierzenie Celesty o spaleniu – na polecenie jej chlebodawcy – sporej części korespondencji. Czy tak się rzeczywiście stało? A jeżeli tak, to z jakiego powodu? Życie pośmiertne pisarza wciąż jest utkane z tajemnic, niedopowiedzeń i luk. A także ma nieoczekiwane dalsze ciągi. Proust pośmiertnie poszerza swoje kompetencje, stając się kimś w rodzaju doradcy życiowego, supercoacha, przydatnego na osobiste kłopoty i na trudne czasy. Wystarczy wspomnieć tytuły: Comment Proust peut changer votre vie[3] czy Comment Proust peut nous rendre heureux[4].
Prawdziwym przełomem stało się odkrycie w roku 1986 przez Claude’a Mauriaca teczki z maszynopisami i rękopisami Prousta, zmieniające całkowicie sens i konstrukcję piątego tomu Poszukiwania, a w konsekwencji – wymowę całości dzieła. Maszynopis nowej wersji przygotowała do druku Nathalie Mauriac, prawnuczka Claude’a i Roberta Prousta, młodszego brata Marcela, a nowe wydanie Nie ma Albertyny (czy też: Utraconej, w przekładzie Magdaleny Tulli) wydał w grudniu tego samego roku (1986) Grasset – pierwszy wydawca Prousta. Ostatnia, kanoniczna obecnie edycja Plejady z roku 1987, pod redakcją niestrudzonego biografa i badacza dzieła Prousta, Jeana-Yves’a Tadiégo, opiera się na odnalezionych maszynopisach, ostatni tom, Czas odnaleziony – na rękopisach, a pierwszy, W stronę Swanna, odwołuje się do edycji Grasseta z 1913 roku. W świetle tych odkryć i ostatnich spostrzeżeń edytor Poszukiwania, wspomniany Jean-Yves Tadié, przestał traktować tekst całości jako ostateczny, włączając do wersji drukowanej, różnicując i analizując z pietyzmem wszystkie wspomniane znaleziska, także rozmaite warianty fragmentów powieści, niepublikowane do tej pory. W wyniku tych operacji dzieło Marcela Prousta jawi się jako tekst w ruchu, „tajemnica w pełnym świetle”, zapis nieskończony. I pomyśleć, jak daleko odbiegliśmy od tekstu Prousta po polsku, czyli tłumaczenia Boya, pozbawionego nawet niezbędnych przypisów! (Do wstępu Boya odnoszę się w Posłowiu). A przecież pierwszy tłumacz À la recherche du temps perdu, z przyczyn oczywistych, nie mógł znać ani się domyślać sekretów pośmiertnego życia nieznalezionych w porę teczek pisarza.
Z perspektywy obecnego, światowego rozgłosu i wciąż rozwojowego stanu badań nad dziełem i życiem Prousta trudno wprost uwierzyć, jak bardzo wyboista, właściwie przez całe życie, była jego droga, aż do późnego wydawniczego sukcesu: prestiżowej nagrody Goncourtów w grudniu 1919 roku – przyznanej mu trzy lata przed śmiercią! – za À l’ombre de jeunes filles en fleur (W cieniu zakwitających dziewcząt) i do rosnącej stopniowo międzynarodowej sławy.
Rozpoczynające W stronę Swanna słynne zdanie: „Przez długi czas kładłem się spać wcześnie” zapowiada wieczorne oczekiwanie na pocałunek mamy, która zajęta obowiązkami towarzyskimi, nie nadchodzi. Zdanie to pojawia się u Prousta już w Jeanie Santeuilu[5], jako że repryza, wariant wcześniejszej wersji, należy do stałych technik narracyjnych autora Poszukiwania.
Marcel był chłopcem nadwrażliwym, nerwowym i chorowitym. I choć dziecięcego bohatera powieści, oglądanego z dystansu wielu lat przez dojrzałego narratora, nie można utożsamiać z autorem, niemniej charakterystyka ta odnosi się jak najbardziej do tego ostatniego. Problemy zdrowotne i wychowawcze rekompensowała niezwykła inteligencja i literackie zainteresowania realnego Marcela, zaszczepione mu przez wykształconą i rozbudzoną artystycznie matkę, uwielbianą (z wzajemnością) przez nieletniego, a później dorosłego syna. Jej śmierć (w roku 1905) stała się dla niego nieuleczalną traumą, połączoną z poczuciem winy za rozczarowania i zawody, jakich przysporzył jej i znanemu ojcu – lekarzowi o dużych zasługach naukowych, który marzył dla pierworodnego o karierze dyplomaty. Choć rodzice zarzucali Marcelowi pasywność, brak ambicji i woli, jego namiętność – od najwcześniejszych lat – do lektury i literatury wyraziła się, jeszcze w czasach szkolnych i na studiach, w pisaniu na najrozmaitsze tematy i publikowaniu na łamach wydawanych wtedy pism i pisemek. Młody Proust wyżywał się wówczas w tym, co nazwalibyśmy dzisiaj uprawianiem „publicystyki kulturalnej”, pisał artykuliki, głównie związane z literaturą i teatrem, z czasem – w związku z wejściem w krąg salonów z wyższych sfer – zainteresował się także problematyką mody i kronik towarzyskich, co bardzo przydało mu się w trakcie pisania À la recherche. Publikował także na łamach „Banquet” czy „Revue blanche” swoje rymowane wiersze, zresztą mało oryginalne, akademickie. Prawdziwym poetą miał się stać znacznie później – w swojej prozie, jeszcze przed opublikowaniem W stronę Swanna i kolejnych tomów Poszukiwania.
W roku 1896 wychodzi pierwsza książka: Les plaisirs et les jours (Przyjemności i dni), powstająca – jak twierdził autor – „od czternastego roku życia”, w której zebrał prawie wszystkie napisane do tej pory utwory. Jest to zbiór przeszło pięćdziesięciu tekstów, o różnej tematyce i formie, który sam Proust po latach ocenił wysoko. Oprócz krótkich opowiadań, refleksji psychologicznych w stylu La Bruyère’a i La Rochefoucaulda, znalazły się tam również wierszowane portrety malarzy i muzyków, między innymi Chopina, o którym powie „Książę rozpaczy, wielki pan zdradzony”. Zbiór został poprzedzony nader pochlebnym dla młodego autora wstępem pióra Anatola France’a – wielkiego autorytetu literackiego dla młodego Prousta; na nim to wzorowana będzie w Poszukiwaniu postać Bergotte’a.
„Wszystko znajduje się już tam w stadium zalążku” – zauważył we wstępie do W stronę Swanna – Jean-Yves Tadié. Przede wszystkim metoda pisania, obrana świadomie i to tak wcześnie: operowanie fragmentem, skrótem, montażem, demontażem, rekonstrukcją. W swoim wstępie France nazywa debiutanta „poetą”, co w pełni potwierdzi się w następnym utworze: Jeanie Santeuilu, nad którym Proust pracował już w chwili opublikowania Przyjemności i dni. W tej jawnie autobiograficznej, rozciągniętej na przestrzeni 886 stron prozie, pisanej w trzeciej osobie i aspirującej do miana powieści[6], trudno jednak dopatrzeć się akcji; obfituje ona w dość statyczne relacje z przechadzek, przejażdżek Jeana i jego arystokratycznego przyjaciela, u którego przebywa w gościnie, z rozmów z panią domu, księżną de Réveillon, z rodzicami, pojawiają się tu portrety matki, ojca, dziadka, splecione z refleksją o starości, rozważania o pejzażu, o życiu światowym bohatera, o miłości i przyjaźni, wreszcie o „sprawie Dreyfusa”, którą pisarz się emocjonował (oboje, wraz z matką, byli po stronie oskarżonego niesłusznie oficera żydowskiego pochodzenia). Przede wszystkim jednak fascynują wypełniające całe rozdziałki tej quasi-powieści niezrównane opisy pór roku, studia natury. Dla Prousta natura była równie ważna jak sztuka, niejednokrotnie dawał temu wyraz. W Jeanie Santeuilu zachwycają poetyckie reportaże (bo to coś więcej niż opisy), oparte na wnikliwej obserwacji tego, co się dzieje w przyrodzie: kwitnące głogi, owocujące jabłonie, „kwiaty otwarte jak gościnne pałace”, „barwne dzwonnice” pachnących bzów, opalizujące szparagi, godne pędzla mistrza – wszystkie te oraz inne zmetaforyzowane obrazy wejdą później do Poszukiwania, wszystko się przyda, nic nie zostanie zmarnotrawione, najwyżej proporcje będą inne. Urodzaj porównań, spójnika comme („jak”) będzie odtąd trwał w jego twórczości, wystarczy przypomnieć oryginalne, nigdy nienużące kontemplacje w słowie współdziałających z sobą zjawisk natury, takich jak wiatr, deszcz, słońce, tęcza, las, obecne zwłaszcza w dwóch pierwszych i w ostatniej części W stronę Swanna. Na etapie pisania Jeana Santeuila Proust uważał siebie przede wszystkim za poetę, podkreślając wagę przebudzenia się na poezję swego bohatera – alter ego.
Już na kartach tej quasi-powieści (przetłumaczonej na język polski przez Pawła Hertza) pojawia się refleksja o znaczeniu pamięci mimowolnej (mémoire inconsciente), nie tyle jako wspomnienia, ile przemiany wspomnienia w bezpośrednie, zmysłowe doznanie rzeczywistości. Zapowiada to iluminację – rozbłysk odzyskania utraconego czasu pod wpływem smaku ciastka zwanego magdalenką w finale Combray. I, pierwszej części W stronę Swanna.
Proust nie dokończył Jeana Santeuila; być może w pewnym momencie zdał sobie sprawę z tego, że autobiografia (choćby zakamuflowana narracją w trzeciej osobie) nie jest dla niego właściwą drogą. Zafascynowany poglądami na sztukę i tekstami angielskiego filozofa, estety i krytyka sztuki Johna Ruskina, zaangażował się bez reszty w ich tłumaczenie i peregrynacje śladami mistrza, głównie do Włoch, co w sumie zajęło mu prawie osiem lat. Praca ta nie tylko ukształtowała jego wybory estetyczne, lecz wzbogaciła również jego warsztat pisarski. Gwoli ścisłości, Proust znał bardzo słabo język angielski, zaledwie biernie i opierał się na filologicznych tłumaczeniach swojej matki, a później także Marie Nordlinger, angielskiej kuzynki kompozytora i śpiewaka Reynaldo Hahna, który był najbliższym przyjacielem i partnerem pisarza. Kiedy jednak zarzucano mu nieznajomość języka, z którego tłumaczył, odpowiadał krótko: „Ale znam dobrze Johna Ruskina”, streszczając w ten sposób własną teorię przekładu. Istotnie, Proust, czytając Ruskina i co się tylko dało o Ruskinie, publikując artykuły i recenzje o jego pracach, podróżując do Wenecji jego śladami, stał się nie tylko wyznawcą idei angielskiego krytyka sztuki, lecz także jego wielkim znawcą. W kwietniu 1904 roku „Mercure de France” opublikował tłumaczenie Biblii z Amiens, Henri Bergson zaś, skądinąd daleki krewny Prousta, miał okazję przedstawić publicznie to dzieło słowami: „Marcel Proust przetłumaczył je językiem tak żywym i tak oryginalnym, że czytając książkę, nie ma się wrażenia obcowania z przekładem”[7].
Proust przywiązywał wielką wagę do tłumaczenia. Uważał, że pisarz (artysta) ma obowiązek tłumaczenia widzialnych znaków świata na język sztuki, gdyż „świat jest symbolem, który trzeba umiejętnie odczytać, by odkryć samego siebie”[8]. Tak więc tłumaczenie wiązało się dla Prousta nierozerwalnie z własnym pisaniem, było koniecznym ćwiczeniem ekspresji i doświadczeniem inicjacyjnym etapu przejścia. Po przetłumaczeniu i opublikowaniu Biblii z Amiens, Sezamu i lilii (1904, 1906), uwalniając się od wpływu swojego mistrza, Proust zaczął powoli dojrzewać do pisania powieści.
Przeciwko Sainte-Beuve’owi (Contre Sainte-Beuve) okazuje się konfrontacją eseju i powieści. „Czy zrobić z tego powieść, czy studium filozoficzne; czy jestem powieściopisarzem?” – Proust przeżywa ponownie rozterki związane z wyborem formy przyszłej książki. Zwycięża, ale nie do końca, powieściowy pomysł rozmowy ze zmarłą niedawno matką, z którą autor dzieli się przemyśleniami, związanymi z analizowaną w formie eseistycznej twórczością pisarzy takich, jak: Sainte-Beuve, Nerval, Balzac, Tołstoj, Flaubert, Baudelaire, odwołując się od czasu do czasu do osobistych wspomnień, czułych dialogów i wspólnych lektur. Na książkę złożyło się kilkaset stron rękopisu i mnóstwo luźnych kartek. Amerykański biograf Prousta, George D. Painter, nazwał ten projekt „świetną porażką”. O „uroku fastrygi” mówi w swoim brawurowym wstępie do polskiego wydania Anastazja Dwulit, polska tłumaczka i komentatorka Contre Sainte-Beuve[9], zamieniając, nie bez sporej dozy ironii, braki i słabości dwóch wersji książki[10] w możliwe do przyswojenia atuty w oczach czytelnika, nawykłego do posługiwania się lakonicznymi postami na Facebooku, do tweetowania i – paradoksalnie! – do nałogowego oglądania seriali. I bardzo dobrze, że ten opasły, choć nieukończony utwór ukazał się po polsku niedawno w tym kształcie, z inteligentnym, dowcipnym i jakże potrzebnym komentarzem! Toruje on bowiem drogę dalszej wydawniczej ekspansji „nowego” Prousta… Wyrobiony czytelnik, wychowany na intertekstualnych igraszkach postmodernizmu, nie będzie się zżymał na niekonsekwencje autora, który raz się zapuszcza w gąszcz krytycznego spojrzenia na literaturę Sainte-Beuve’a, przeceniania przez niego wpływu życia na twórczość, skandalicznego niedocenienia na przykład Baudelaire’a czy choćby Balzaca; innym razem autor dryfuje w stronę zwierzenia, listu miłosnego do matki czy wyjawia – po raz pierwszy – że ma młodszego brata, Roberta (co w Poszukiwaniu, korzystającym z praw fikcji, zostało zatajone), lub wciąga czytelnika w kontrowersyjne rozważania na temat związków homoseksualizmu z antysemityzmem w eseju Przeklęta rasa.
W oszałamiającej liczbie notatników i zeszytów towarzyszących Poszukiwaniu można by się pogubić, gdyby nie zastępy proustologów, interpretujących związki między tymi tekstami, ustalających daty i chronologię ich odnajdywania, włączania lub nie do bloku publikacji, a także hierarchię ważności. Tak więc, na szczególną ich uwagę zasłużył na przykład Zeszyt z 1908 roku, świadczący o pojawieniu się w umyśle pisarza „globalnej intuicji na temat przyszłego dzieła”. Chodzi o moment, w którym – jak notuje Proust – „wyświetlił mi się nagle sens nie tylko dawnych poszukiwań po omacku, ale także cel mojego życia i może także sztuki”[11]. W kolejnych latach: 1909, 1910, 1911 powstają nie tylko rękopisy wszystkich części W stronę Swanna (Combray, Miłość Swanna, Imiona krain: imię). Istnieje już także – od Zeszytu 39–49 – wersja Strony Guermantes w licznych brulionach z roku 1911 – jak donosi w swojej liczącej przeszło 950 stron biografii pisarza Jean-Yves Tadié[12]. W tym czasie Proust dysponuje też materiałem do ostatniego tomu, który nosi tytuł Le temps retrouvé (Czas odnaleziony), jako odpowiedź na Le temps perdu (Czas utracony). Nowa edycja Plejady z roku 1987, obowiązująca do tej pory, podwaja liczbę stron, modyfikując w efekcie relację szkiców rękopiśmiennych z tekstem drukowanym, tak że tekst „ostateczny” przybiera charakter kolejnego wariantu, który może jeszcze ulec dalszym przemianom. Informacje te pozwalają wyrobić sobie pewne pojęcie o metodzie organizowania przez Prousta materii splątanych wątków Poszukiwania, metodzie niemającej nic wspólnego z linearnością, lecz ogarniającej od razu wizję całości, modyfikowaną później w nieskończoność.
Pisarz prowadzi finezyjną grę relacji między bohaterem – narratorem – autorem, zastawiając przy tym pułapki interpretacyjne na czytelnika, wynikające także z migotliwości perspektyw czasowych. Nie wystarczy czytać tomów Poszukiwania po kolei; warto wracać do już przeczytanych, porównywać opisane wydarzenia, postacie, z ich przyszłymi losami w dalszych segmentach cyklu. Posłużę się tylko jednym z przykładów: zaraz na samym początku W stronę Swanna cierpiący na bezsenność dorosły narrator, w przywoływanym często w Poszukiwaniu stanie pół-snu, pół-jawy, wspomina swoje pobyty u „pani de Saint-Loup”, nocne przechadzki z nią w Tansonville, przebieranie się we frak przed wspólną kolacją w salonie. Autor, w ramach strategii narracyjnej, sygnalizuje tylko, że „wiele lat upłynęło od czasów Combray”, czasów jego dzieciństwa. Ale kim jest „pani de Saint-Loup”, wspomniana dwukrotnie w tym akapicie z dystansem należnym osobom traktowanym oficjalnie lub słabo znanym? Jedynym tropem jest nazwa „Tansonville”, rozpoznawalna i tak dopiero po zapoznaniu się na dalszych stronach z opisem rozmów rodziców Marcela o właścicielu rezydencji wiejskiej noszącej to miano, czyli o Swannie. W drugiej części Combray nastoletni narrator zapuszcza się do ogrodu w Tansonville, gdzie widzi po raz pierwszy rudowłosą dziewczynkę Gilbertę, córkę Swanna i Odetty i ulega na dłużej jej urokowi, bawiąc się z nią i jej koleżankami jakiś czas później w Paryżu, na Polach Elizejskich. Jeszcze wtedy nie śniło się nikomu, że zostanie ona kiedyś „panią de Saint-Loup” i wejdzie do arystokratycznego klanu Guermantów, awansując najpierw, po śmierci Swanna i powtórnym małżeństwie matki, do statusu „panny de Forcheville”! Dorosły narrator zasiadający do wspomnianych kolacji z „panią de Saint-Loup”, która pociesza się jego towarzystwem podczas nieobecności męża (zdradzającego żonę, często osamotnioną) pamięta to wszystko, przeżył wszak przed laty młodzieńczą, pełną frustracji miłość do Gilberty, przerzucając później platoniczne afekty na „panią Swann”, jej wciąż ponętną matkę. Ale narrator tę wiedzę i pamięć zachowuje dla siebie, bo tak chce autor. O tym epizodzie czytelnik może się dowiedzieć dopiero w części trzeciej (najkrótszej) W stronę Swanna, podczas gdy Robert de Saint-Loup pojawia się po raz pierwszy w tomie drugim Poszukiwania – jako młody arystokrata i kochanek podrzędnej aktorki – byłej prostytutki Racheli, zaprzyjaźniając się z narratorem w czasie jego pierwszego letniego pobytu wraz z babcią w Balbec.
W Poszukiwaniu kryje się wiele możliwych powieści, postacie, ewoluując, odsłaniają z tomu na tom swoje niepodejrzewane wcześniejsze oblicza i aspekty, analiza psychologiczna kapituluje wobec ich nieprzewidywalności. Kim właściwie jest Odetta? Poznajemy ją przecież jedynie w odbiciu krzywego „lustra” wyobraźni Swanna i jego udręk zazdrości, znacznie później – poprzez fascynację narratora dojrzałą kobiecością „pani Swann” i jej legendą byłej „kokoty”, przez ogląd „towarzystwa” – czyli wciąż poprzez stronniczy, męski, dziś powiedziałoby się „patriarchalny” punkt widzenia. Autor czy narrator ani razu nie dopuszczają czytelnika do jej wnętrza, a przecież jest to kobieta, która wiele przeżyła i musiała zapewne także wycierpieć. Ale właśnie takie, arbitralne spojrzenie, mimo ujawnienia pewnych rysów groteskowych, widocznych choćby w snobowaniu się Odetty na angielszczyznę, w ignorancji maskowanej pretensjonalnością, zapewnia jej naddatek tajemnicy.
Ucieleśnieniem tragizmu istnienia jest przewijający się na wielu stronach Poszukiwania, w różnych odsłonach czasu, prowincjonalny kompozytor Vinteuil, poddawany za życia psychicznym torturom przez córkę lesbijkę i jej partnerkę (po śmierci zaś – sadystycznej profanacji swego zdjęcia przez obie kobiety); nikt z otoczenia nie podejrzewa tej w sumie żałosnej postaci o iskrę muzycznego geniuszu, jakby autor Sonaty, słuchanej z zachwytem w mieszczańskim, snobistycznym salonie Verdurinów i w arystokratycznym margrabiny de Sainte-Euverte, nie miał z tamtym Vinteuilem nic wspólnego. Oddana bezgranicznie swoim państwu i rodzinie charakterna służąca Franciszka, wzruszająca się nieszczęściami całego świata, zachowuje się jak zimna sadystka w stosunku do cierpiącej, ciężarnej dziewczyny kuchennej (podobnie jak do zarzynanego na obiad kurczaka). Powołując do życia postacie utkane z szokujących sprzeczności, ukazując je w różnych okolicznościach i przedziałach czasowych, Proust dokonuje aktów transgresji, wybiera tajemnicę osobowości przeciwko uzurpacjom powierzchownego psychologizowania. Uwaga ta dotyczy także fantastycznego studium snobizmu i hipokryzji, wcielonych w postać Legrandina z drugiej części Combray w tomie W stronę Swanna; niezwykłość analizy Prousta polega tu na osiągnięciu efektu ostrej groteski środkami poetyckimi, na co nie zdobyłby się Balzac.
Światem powieściowym Prousta rządzi „furia punktów widzenia”, jak to fantastycznie określił Pietro Citati, włoski pisarz i eseista w swoim Gołębiu zasztyletowanym[13]; narrator w jego ujęciu, bardziej niż osobą, jest „siedliskiem namiętności”. Citati, analizując ewolucję artystyczną Prousta, zwraca także uwagę na proces stopniowego eliminowania rysów autobiograficznych i kumulacji tych wymyślonych w Poszukiwaniu. Zasadnicza różnica między narratorem a autorem w À la recherche polega na tym, że narrator – jeszcze na początku siódmego tomu (Czas odzyskany) – wciąż marzy o zostaniu pisarzem, ale wątpi w swój talent i powołanie, rozmienia się na drobne, bawi na salonach, jednak wiemy o tym przede wszystkim dlatego, że autor cały czas pisze („je suis très travailleur” – jestem bardzo pracowity, wyznaje Proust). Ostatnim szczeblem piekła wątpienia jest także – na szczęście przez chwilę – kwestionowanie wartości literatury, jej związku z życiem.
Czy Marcel Proust to pisarz odpowiedni na takie czasy jak nasze, zorientowane głównie na konsumpcjonizm, karierę, zysk, stawiające na operatywność w działaniu? Czy rzeczywiście popularne dziś hasło Proust plus que jamais! (Proust bardziej niż kiedykolwiek!) może mieć u nas rację bytu? Myślę, że na zasadzie kontrastu ten wielowymiarowy pisarz uczy nas dostrzegać walor cierpliwości, spowolnienia w działaniu, uważności w patrzeniu, pokazuje, jak delektować się zmysłową stroną świata i jak odczytywać jego znaki zapisane w sztuce.
Pisząc o cyklu powieściowym Prousta, używam skrótu tytułu, także dlatego, że nie chcę powtarzać tytułu użytego przez Boya, powielanego później automatycznie przez wszystkie polskie edycje. W świetle wszystkiego, o czym była mowa powyżej, wprowadzam w przekładzie tytułu całości cyklu zmianę pozornie nieznaczną, lecz dla mnie istotną: W poszukiwaniu utraconego czasu. Naczelnym tematem siedmioksięgu Prousta jest – jak to przedstawia, nie szczędząc dowodów, Jean-Yves Tadié – historia dojrzewania bohatera i narratora do pisarskiego powołania, a w tej historii nie ma czasu spisanego na straty, zmarnowanego, zmarnotrawionego na frywolności, albowiem – paradoksalnie – ten aspekt czasu buduje czas utracony z perspektywy czasu w finale odzyskanego, wytrąconego z piekła efemeryczności i przeniesionego w pozaczas przez wielokrotnie przeżywany cud analogii, rozpoznanych między innymi w smaku magdalenki, w potknięciu się narratora o nierówne płyty na dziedzińcu pałacu Guermantów (podobnie jak niegdyś w baptysterium Świętego Marka w Wenecji). Chodzi o „czas utracony”, któremu wagę i powagę nadaje dźwięczna samogłoska u w miejscu słabo słyszalnej spółgłoski s. Dopiero jego przeciwwaga – „czas odnaleziony”, nadaje Sens wszelkim przeszłym wydarzeniom, cierpieniom, złudzeniom, perwersjom, wszystkiemu, co zostało „utracone”, wydawałoby się bezpowrotnie. „Czas” wreszcie „odnaleziony” to spełnienie się w Sztuce, najważniejsze dla Prousta i tak długo dlań niedostępne, dotarcie – poprzez doświadczenie, chciałoby się powiedzieć: poprzez łaskę „pamięci mimowolnej” – do owej jedności czasów, w której śmierć – towarzyszka wielu lat jego życia, wraz z chorobą – przestaje być straszna.
W poszukiwaniu utraconego czasu – wersja przekładu tytułu, którą wybieram – ma jeden minus: nie pozwala uniknąć elizji, czyli powtórzenia w wygłosie samogłoski u, co lekko zaburza w wymowie rytmiczność tego zwrotu. A jednak „czas stracony” byłby – w moim odczuciu – straconą okazją do oddania w przekładzie całego potencjału semantycznego, emocjonalnego i metafizycznego zawartego w „czasie utraconym”. Francuski pisarz był w tej wygodnej sytuacji, że nie musiał wybierać. Czasownik perdre to jeden z poręcznych „worków na wszystko”, podobnie jak faire, prendre, mettre, tenir, które to czasowniki obsługują całą masę znaczeń, co wystarczy sprawdzić w Wielkim Słowniku Francusko-Polskim. Imiesłów przymiotnikowy perdu (le temps perdu) zawiera w sobie wszelkie możliwe niuanse utraty i straty, bo tak to urządził duch języka (francuskiego).
Dobrze znane są perypetie Prousta z wydawcami Contre Sainte-Beuve i Du côté de chez Swann. Zarówno dyrektor Mercure de France w roku 1909, jak Ollendorf w roku 1913 wydają decyzje odmowne. Do historii niezrozumienia tekstu Prousta przeszło zdanie „jak ktoś mógł poświęcić trzydzieści stron, by pokazać faceta, który wierci się przed zaśnięciem”[14]. Mimo tych niepowodzeń Proust z podziwu godną determinacją pracuje gorączkowo dalej i proponuje wydawnictwu Grasset wydanie książki (Du cÔté de chez Swann) własnym sumptem. Płaci jeszcze za dodatkowe prace redakcyjne i za reklamę! Powieść spotyka się z nieprzychylnym przyjęciem części krytyki, Proust odpiera ataki w listach. Sytuacja zmienia się w roku 1914, kiedy to „La Nouvelle Revue Française”, kierowana przez André Gide’a (który jeszcze w roku 1912 uważał Prousta za „snoba, światowca, amatora”, dość szybko jednak zweryfikował tę opinię), zgłasza chęć wydawania Prousta. Przed śmiercią pisarza (22 października 1922 roku) wychodzą jeszcze W cieniu zakwitających dziewcząt (Nagroda Goncourtów 1919), Strona Guermantes. I, Strona Guermantes. II, Sodoma i Gomora. I oraz Sodoma i Gomora. II (1920–1922).Kolejne tomy: Uwięziona, Nie ma Albertyny, Czas odnaleziony ukazują się już siłą rozpędu bez przeszkód, czas zaczyna pracować stopniowo na korzyść fizycznie Nieobecnego.
Mimo wszystko jednak formuła stylistyczna Poszukiwania zaproponowana przez Prousta, stworzony przez niego język będący stopem prozy, eseju i poezji, tasiemcowo długie zdania wchłaniające akapity, dialogi, znaki przestankowe – wszystko to nie zostało początkowo przyjęte entuzjastycznie przez czytelnika nad Sekwaną, którego gusty estetyczne i lingwistyczne ukształtowała w przeważającej mierze kartezjańska logika, kult osiemnastowiecznego racjonalizmu i duch rygorystycznej, francuskiej gramatyki. Według krytyka Gilles’a Barbedette’a we Francji Proust pozostawał przez jakieś trzydzieści lat zapoznany.
Zgoła inna atmosfera towarzyszyła obchodom we Francji setnej rocznicy opublikowania W stronę Swanna, jesienią 2013 roku. Odpowiedź wielu czytelników brzmiała wówczas „Proust, bardziej niż kiedykolwiek!”. I jakby na poparcie tej zastanawiającej, emocjonalnej deklaracji, w niektórych księgarniach, i to nie tylko w stolicy, odbywały się wielotygodniowe czytania na głos różnych fragmentów À la recherche. Brali w nich udział także ludzie, którzy z twórczością Prousta zetknęli się po raz pierwszy. Wiem o tym z pierwszej ręki, bo byłam akurat w tym czasie na stypendium we Francji (by pracować nad nowym przekładem W stronę Swanna), a o zbiorowym czytaniu fragmentów Poszukiwania w księgarence na wyspie Belle-Île opowiadała mi zaprzyjaźniona Francuzka, która zapoznała się dopiero co z powieścią Prousta i w seansach tych uczestniczyła z niekłamanym entuzjazmem. Takie same lektury Poszukiwania na głos odbywały się w niektórych księgarniach paryskich i pewnie także w innych miastach. Proust byłby zachwycony; nie marzył wprawdzie o „zejściu pod strzechy”, lecz chciał być czytany w pociągach i na dworcach! Sam to niejednokrotnie czynił.
W ciągu tych prawie już stu lat samotności bez Prousta wiele zmian zaszło we Francji w czytelniczym i krytycznym odbiorze Poszukiwania. Już w roku 1923 – zaledwie rok po śmierci pisarza – ukazał się specjalny numer „La Nouvelle Revue Française” poświęcony w całości Proustowi: zawierał jego zdjęcia, niepublikowane wcześniej fragmenty jego pism oraz opinie francuskich i zagranicznych krytyków. „Najbardziej poruszające były wspomnienia osobiste przyjaciół” (cytuję za Edmundem White’em, autorem krótkiej biografii Prousta). W 1949 roku ukazała się książka dokument André Maurois: À la recherche de Marcel Proust (W poszukiwaniu Marcela Prousta), stworzona na podstawie rozmów autora z ludźmi, którzy znali pisarza osobiście; ma ona jednak w ocenie Gabriela Josipovicia[15] wartość „prowizoryczną”, ponieważ w tym czasie „nie odkryto jeszcze Jeana Santeuila ani Contre Sainte-Beuve”. Dla równowagi napomykam o krytycznej w sumie – mimo zadeklarowanego na wstępie podziwu – ocenie Poszukiwania przez Juliena Gracqa w eseju pod znaczącym tytułem Proust consideré comme terminus[16] – czytamy tam między innymi o prymacie „gęstości materii nad architekturą” (autor zarzuca Proustowi beztroskę w organizacji wzajemnych powiązań różnych części dzieła), o „znieruchomiałym mrowisku istnień widzianych we wspomnieniu”, o tym, że „nasycona magmą refleksji, wrażeń i wspomnień, dusząca, zbita gęstwina nażartej nimi dżungli, pozbawiona powietrza i ruchu, nigdy nie wzbije się w górę… zastygnie za chwilę jak galareta”. W konkluzji pada: „Jedyną rzeczą, o której Proust nic nie wie – w przeciwieństwie do Stendhala – jest ruch”. Opinia efektownie (efekciarsko?) wyrażona i – w moim odczuciu – kuriozalna. W tym miejscu posłużę się cytatem ze wstępu do Przeciwko Sainte-Beuve’owi Anastazji Dwulit: „Po każdej lekturze Prousta mnożą się pytania, a on staje się coraz bardziej nieznajomy”.
Recepcja krytyków i pisarzy angielskich, także amerykańskich, od początku była znacznie bardziej wnikliwa i pozytywna niż we Francji. Henry James, Joseph Conrad, Virginia Woolf, Samuel Beckett, Scott Fitzgerald, Graham Greene, Ernest Hemingway, William Faulkner – wszyscy jednogłośnie wychwalają geniusz Prousta. W roku 1959 wychodzi pierwsze wydanie głośnej, dwutomowej jego biografii, której autorem jest pisarz i krytyk George D. Painter; dzieło to wpisuje się w „bardzo brytyjską tradycję biografii literackich”, jak to skomentował Gabriel Josipovic. Sęk w tym, że ta znakomicie napisana, przetłumaczona na wiele języków[17] książka, opiera się na nieprawdziwej – według tego ostatniego – hipotezie, jakoby Poszukiwanie było ujętą w powieściowej formie autobiografią Prousta, w której fikcyjnym wydarzeniom i postaciom odpowiadają realne. Zdecydowaną reakcję na taką wizję Paintera stanowi solenna, licząca prawie 900 stron biografia Jeana-Yves’a Tadiégo, który ani przez chwilę nie wątpi, że prawdziwą historią życia Prousta jest historia kształtowania się dzieła; to jemu poświęcił całe życie.
Innego biografa Prousta, wspomnianego wcześniej amerykańskiego pisarza Edmunda White’a, interesuje szczególnie homoerotyczna strona francuskiego pisarza, ze względu na specyfikę tworzonej przez siebie literatury[18]. Także i on jednak zaczyna swój esej od przedstawienia następującej opinii: „Badania, które nie tak dawno przeprowadzono w Anglii wśród pisarzy i krytyków, wykazały, że powieściopisarzem najbardziej podziwianym i tym, którego wpływ w najbliższym stuleciu będzie największy, jest Marcel Proust”[19].
„Bratnią duszę”, idealnego czytelnika, tłumacza, znalazł Proust w Niemczech, w osobie Waltera Benjamina, który, wraz ze swym przyjacielem Franzem Hesselem przełożył prawie połowę Poszukiwania. Tandem ten zaczął od przetłumaczenia tomu Sodoma i Gomora, ale rękopis przekładu niestety zaginął. Za to ich tłumaczenie W cieniu zakwitających dziewcząt i Strony Guermantes zostało opublikowane (1926–1927, 1930). (Dojście do władzy nazistów i wybuch wojny przerwały pracę nad tym pierwszym przekładem Poszukiwania, dopiero w latach pięćdziesiątych ukazało się tłumaczenie całości wykonane przez Evę Rechel-Mertens). O widocznych powinowactwach duchowych i estetycznych, o zbieżności poglądów na przekład między Proustem a Benjaminem świadczy – według znawców – utwór tego ostatniego: Dzieciństwo berlińskie, mimo że na pierwszy rzut oka trudno porównać „powieść katedrę” francuskiego pisarza z fragmentaryczną formą, z „migawkami” czy „pocztówkami” Benjamina.
Z okazji setnej rocznicy ukazania się we Francji Du cÔté de chez Swann, Stowarzyszenie Studiów nad Praktyką i Teoriami Przekładu zorganizowało w listopadzie 2013 roku wielkie, międzynarodowe kolokwium translatologiczne poświęcone dyskusji na temat tłumaczeń dzieła Prousta w różnym czasie, w różnych krajach i na różne języki. Poszukiwanie zostało przetłumaczone na angielski, niemiecki, włoski, czeski, japoński, norweski, portugalski, rosyjski, turecki, arabski, mongolski, niekiedy kilkakrotnie. I zapewne ten wykaz wciąż nie jest kompletny.
„Jak tłumaczyć Prousta?” – materiał porównawczy zawierający doświadczenia tłumaczy z wielu krajów, również w świetle nowych przekładów, okazał się imponujący. Największą pasją do przekładania, a także dokonywania nowych przekładów, czy to całości, czy poszczególnych tomów Poszukiwania, odznaczają się ponoć Amerykanie, Włosi i Japończycy. Ale też Hiszpanie oraz… Argentyńczycy. Choć to niby ten sam język, ci ostatni zdumiewają nie tylko wznawianiem własnych prób interpretacji À la recherche, ale także rywalizacją i sporami wokół jakości owych przekładów – czterech w Hiszpanii i dwóch w Argentynie. Autor pierwszego tłumaczenia W stronę Swanna, opublikowanego już w roku 1920 w Hiszpanii, wybitny poeta Pedro Salinas, należy do głośnego pokolenia poetyckiego „27”, do którego zaliczali się między innymi Lorca, Aleixandre, Guillén, Alberti, Cernuda. Przytaczam nazwisko pierwszego hiszpańskiego tłumacza powieści Prousta, ponieważ jest bardzo znane w świecie poezji, a także dlatego, by zwrócić uwagę na dystans zaledwie siedmiu lat, jaki dzieli publikację tego przekładu od pojawienia się oryginału we Francji.
W Czechach, w latach 1927–1930 ukazała się całość przekładu Poszukiwania w wykonaniu trzech tłumaczy. Ponadto w roku 1964 wydano tam jeszcze tłumaczenie samej Miłości Swanna, czyli środkowej części pierwszego tomu. W latach 1979–1988 opublikowano ponownie przekład wszystkich siedmiu tomów, w wykonaniu dwóch tłumaczy. Chapeau bas!
Jak pisze w swoim artykule Jo Yoshida[20], wykładowca na uniwersytecie w Kioto, uczestniczący w pracach nad Poszukiwaniem prowadzonych przez ekipę Plejady we Francji, Marcel Proust jest jednym z ulubionych pisarzy Japończyków. Japończycy kochają i rozumieją Prousta. Łączy ich z nim przede wszystkim miłość do natury, wszechobecna w sztuce japońskiej, nie tylko dawnej, wrażliwość na pejzaż i środowisko naturalne człowieka, pociąga ich poetycka strona pisarstwa Francuza. Ale bliskie także jest im wyczulenie na stronę zmysłową, na dynamikę pożądania i zobojętnienia, ważną w świecie Poszukiwania. Japończycy – przypomina Yoshida – są mieszkańcami „imperium zmysłów” (stąd wpływ Freuda i Lacana na interpretowanie literatury francuskiej w Japonii). I wreszcie, Proust przywiązuje dużą wagę do malarstwa i muzyki, co jest Japończykom szczególnie bliskie. W Japonii powstało wiele publikacji, poświęconych tematowi malarstwa i muzyki w dziele Prousta. Z drugiej strony – zauważa Yoshida – Proust interesował się także Japonią. Wystarczy przypomnieć metaforyczną scenę z magdalenką, zainspirowaną japońską zabawą ze sztucznymi kwiatami, zanurzanymi w wodzie. Malarstwo impresjonistów, Moneta, Degasa, obecnych w Poszukiwaniu, inspirowało się z kolei japońskimi sztychami. Istnieje głęboka więź – konkluduje badacz – między światem Prousta i światem Japończyków. Pierwsze próby przekładu utworów Prousta na japoński sięgają już lat dwudziestych. Obecnie (cytowane opinie Yoshidy pochodzą z roku 1987) „za chwilę ukażą się Dzieła zebrane Marcela Prousta, osiemnaście tomów, czekamy na publikację trzech tomów jego listów”.
Intelektualiści polscy, pisarze, krytycy, tradycyjnie zwróceni w stronę kultury francuskiej, szybko zareagowali na pojawienie się w orbicie ich zainteresowań literackiego zjawiska tak doniosłego, jakim był Proust i jego dzieło. Nie przełożyło się to jednak w znaczący sposób na próby przekładu.
Pierwszą próbę przyswojenia polszczyźnie dwóch fragmentów Uwięzionej („Patrzenie na jej sen” i „Moje przebudzenie”), zaledwie kilka miesięcy po śmierci Prousta, w maju 1923 roku, podjął Henryk Elzenberg. Przyszły filozof z ambicjami pisarskimi odbył na uniwersytecie w Paryżu studia z języka i literatury klasycznej, w latach 1922–1923, już z tytułem profesora, pracował jako krytyk literacki w dziale literatury francuskiej w piśmie „Przegląd Warszawski”. Tłumaczenia Prousta – zaledwie sześciu stron – dokonał, odpowiadając na pilną potrzebę zapoznania się z dziełem Prousta po polsku. Nigdy więcej do tej pracy nie wrócił, ale samym Proustem nie przestał się interesować.
W pięć lat potem zachwyciła się pierwszym tomem Poszukiwania Anna Iwaszkiewiczowa, żona Jarosława, muzykalna, wrażliwa, starannie wykształcona i znająca bardzo dobrze język francuski. Przetłumaczyła w sumie jedenaście stron Poszukiwania: sześć z tomu W stronę Guermantes, cztery z W cieniu zakwitających dziewcząt i jedną stronę ze Strony Swanna, którą zatytułowała „Sonata fortepianowa”, opublikowaną w piśmie „Muzyka”. Mimo zachęt ze strony Pawła Hertza, wysoko ceniącego jej talent przekładowy, przytłoczona podziwem dla wielkości Prousta, nie odważyła się kontynuować przekładu.
Tadeusz Boy-Żeleński, długo i usilnie namawiany do podjęcia się tłumaczenia Prousta, uległ w końcu niechętnie naciskom wydawców, którzy tylko jemu – w uznaniu ogromnej w dwudziestoleciu międzywojennym renomy tłumacza – chcieli powierzyć to zadanie. „Za dużo mam teraz historii na głowie, żeby jeszcze taką kolubrynę sobie móc przybierać” – bronił się Boy, zaangażowany w tym czasie w tłumaczenia Balzaca, Diderota i Musseta. Zrozumiał jednak w końcu, że jeśli on nie podejmie się tej pracy, to nikt.
Pierwszy tom cyklu, W stronę Swanna, ukazał się w roku 1937. Boy przetłumaczył całość, lecz przekłady dwóch ostatnich tomów, po wybuchu wojny i rozstrzelaniu go przez Niemców we Lwowie, w roku 1941, zaginęły. Zostały one przełożone dużo później przez Macieja Żurowskiego i Juliana Rogozińskiego. Szósty tom Utracona, w nowym przekładzie Magdaleny Tulli, ukazał się w roku 2001.
Potem już tylko wznawiano przekład Boya. Aż do teraz. Choć budził on nie tylko zachwyty. Głosów krytycznych także nie zabrakło.
Mnie jednak w tym momencie interesuje to, co się dzieje między autorem W stronę Swanna a pierwszym tłumaczem, czyli Boyem, między autorem a tłumaczką drugą i między pierwszym tłumaczem a tłumaczką drugą. Warto zdać sobie sprawę z istnienia tych trójstronnych relacji, wzajemnych odczytań, dialogów i polemik, bo z nich przede wszystkim utkany jest mój nowy przekład. Kto ciekaw, niech zajrzy do Posłowia.
[1] Ur. w 1950 roku pisarz, eseista, historyk literatury, wykładowca w Collège de France i na Columbia University, autor między innymi książki Proust entre deux siècles (Proust na przełomie stuleci), udostępnił w Internecie sześć wykładów o Prouście.
[2] Nagrań ich wypowiedzi można posłuchać na YouTubie.
[3] „Jak Proust może zmienić twoje życie” Alaina de Bottona.
[4] „Jak Proust może nas uszczęśliwić”, tytuł jednej z dyskusji poświęconych Proustowi i Poszukiwaniu (czerwiec 2018) w programie radiowym France Culture.
[5] Utwór niedokończony przez Prousta, przygotowany do druku przez Bernarda de Fallois, wydany po raz pierwszy w roku 1954. Drugie wydanie, w roku 1971, przygotowane przez Pierre’a Claraca, respektuje stan, w jakim pozostawił rękopis Proust.
[6] „Czy mogę nazwać tę książkę powieścią?” – zastanawia się autor w krótkiej przedmowie do Jeana Santeuila.
[7] Cyt. za: Michał Paweł Markowski, Proust: sztuka tłumaczenia, „Literatura na Świecie” 1998, nr 1–2.
[8] Ibidem, s. 154.
[9]Przeciwko Sainte-Beauve’owi, wyd. Eperons-Ostrogi, Kraków 2015.
[10] Wydanie Bernarda Fallois (Gallimard, Paris 1954) i Pierre’a Claraca (Gallimard, Paris 1971).
[11] Jacqueline Risset, Documents d’une écriture infinie. Les carnets, les esquisses (Dokumenty zapisu nieskończonego – notatniki, szkice), „Europe”, août–septembre 2013.
[12]Marcel Proust, Gallimard, Paris 1996.
[13]La colomba pugnalata. Proust e la „Recherche”, Mondadori, Segrate 1995 (przekład francuski: Colombe poignardée. Proust et la „Recherche”, Gallimard, Paris 1997).
[14] Cyt. za: kalendarium sporządzonym przez Michała Pawła Markowskiego w „Literaturze na Świecie” 1998, nr 1–2.
[15] Brytyjski pisarz, teoretyk literatury i krytyk literacki, profesor literatury porównawczej na Uniwersytecie Oksfordzkim.
[16] „Proust jako koniec trasy”, opublikowane w: Julien Gracq, Proust suivi de Stendhal, Balzac, Flaubert, Zola, Éditions Complexe, Bruxelles 1986.
[17] W Polsce, przełożona przez Aleksandrę Olędzką-Frybesową, ukazała się w roku 1972.
[18] Trzydziestostronicowy fragment biografii White’a Proust, w przekładzie Michała Pawła Markowskiego, ukazał się „Literaturze na Świecie” 1999, nr 7–8.
[19] Cyt. za: „Literatura na Świecie” 1999, nr 7–8.
[20] „Magazine littéraire”, październik 1987.
Dla p. Gastona Calmette*, z głęboką, serdeczną wdzięcznością
* Gaston Calmette – redaktor naczelny pisma „Figaro” w latach 1900–1914. Dedykacja dla G. Calmette’a jest związana z rolą, jaką ten odegrał w strategii literackiej Prousta, dotyczącej publikacji części powieści w „Figaro”.
Przez długi czas kładłem się spać wcześnie. Niekiedy, zaledwie zgasiłem świecę, oczy zamykały mi się tak szybko, że nie zdążyłem powiedzieć sobie: „Zasypiam”. Pół godziny później budziła mnie myśl, że pora nareszcie zasnąć; chciałem odłożyć książkę, którą, jak mniemałem, wciąż jeszcze trzymałem w dłoniach, i zgasić światło; już we śnie, nieustannie przewijały mi się przez głowę myśli związane z tym co przed chwilą przeczytałem, przybierały one jednak charakter dość osobliwy: zdawało mi się że to ja sam byłem tym o czym traktowała książka: kościołem, kwartetem, rywalizacją między Franciszkiem I a Karolem V. Przeświadczenie to trwało jeszcze przez kilka sekund po przebudzeniu; nie kłócąc się z rozumem, ciążyło mi niczym łuski na oczach, nieświadomych tego że świeca w lichtarzu już się nie pali. A później stawało się dla mnie niezrozumiałe, niczym myśli z poprzedniego istnienia po metempsychozie; treść książki odrywała się ode mnie, mogłem skoncentrować się na niej lub oddalić i odzyskiwałem zdolność widzenia, zdziwiony tym że spowija mnie łagodna ciemność, kojąca dla oczu a może jeszcze bardziej dla umysłu, któremu jawiła się jako coś bez przyczyny, niezrozumiałego, coś prawdziwie mrocznego. Zastanawiałem się która to mogła być godzina; dobiegał mnie bardziej lub mniej oddalony gwizd pociągów, niczym śpiew ptaka w lesie, wyolbrzymiając odległości, i zakreślał mi bezmiar pól gdzie podróżny śpiesznie podąża ku najbliższej stacyjce; ścieżka którą idzie, na zawsze wryje się w jego pamięć, podnieconą widokiem nieznanych miejsc, niezwyczajnych działań, niedawną rozmową i pożegnaniem w blasku cudzej lampy, towarzyszącym mu jeszcze w nocnej ciszy, w bliskiej już słodyczy powrotu.
Wtulałem twarz w kształtne policzki jaśka, które, pulchne i świeże, są niczym policzki naszego dzieciństwa. Pocierałem zapałkę, by spojrzeć na zegarek. Dobiegała północ. To właśnie chwila kiedy chory, który musiał udać się w podróż i spędzić noc w nieznanym hotelu, obudzony atakiem choroby, cieszy się na widok smugi dziennego światła pod drzwiami. Co za szczęście, to już rano! Za chwilę wstanie służba, będzie mógł zadzwonić, ktoś mu pośpieszy z pomocą. Nadzieja rychłej ulgi dodaje mu odwagi w cierpieniu. Właśnie jakby słychać skądś kroki: zbliżają się, później oddalają. Smuga światła pod drzwiami zniknęła. To północ; przed chwilą wyłączono gaz, ostatni służący odszedł i teraz trzeba będzie jakoś przetrzymać tę noc; znikąd ratunku.
I znowu zasypiałem, budząc się zaledwie na chwilę, na tyle tylko by posłyszeć trzeszczenie rozsychającej się boazerii, z otwartymi oczami zatonąć w kalejdoskopie mroku i w przebłysku świadomości rozkoszować się snem, w którym trwały pogrążone meble, pokój, wszystko to czego byłem zaledwie drobną cząstką i z czym zlewałem się ponownie w bezczuciu. Innym razem cofałem się bez wysiłku do najwcześniejszych, na zawsze straconych lat minionego życia; powracały nagle moje dziecięce lęki, na przykład lęk przed gestem wuja, który już-już ma pociągnąć mnie za pukiel włosów – lęk ten rozproszył się dopiero w dniu, kiedy mi je obcięto, równoznacznym dla mnie z początkiem nowej ery. We śnie nie pamiętałem o tym wydarzeniu, odnajdując jego wspomnienie natychmiast, gdy tylko udało mi się ocknąć, by nie dosięgła mnie dłoń wuja; dla ostrożności jednak, zanim znów pogrążyłem się w świecie marzeń sennych, otulałem głowę jak najszczelniej jaśkiem.
Niekiedy, niczym Ewa zrodzona z Adamowego żebra, zamajaczyła mi jakaś kobieta, wynikła z niewłaściwej pozycji mego uda. Wyłaniała się z przedsmaku rozkoszy, a ja wyobrażałem sobie, że to ona mi ją ofiarowywała. Moje ciało, czując w jej ciele własne ciepło, już miało się z nim połączyć – i wtedy się budziłem. Reszta istot ludzkich zdawała mi się bardzo odległa wobec tej kobiety, którą opuściłem zaledwie przed chwilą; mój policzek był jeszcze ciepły od jej pocałunków, ciało zdrętwiałe od ciężaru jej ciała. Jeżeli, co zdarzało się niekiedy, miała rysy kobiety którą znałem w życiu, pragnąłem poświęcić się całkowicie jednemu celowi: odnaleźć ją, niczym ci, co ruszają w podróż, by ujrzeć na własne oczy upragniony zakątek, i wyobrażają sobie, że można skosztować w rzeczywistości uroków marzenia. Pomału jej wspomnienie bladło, zapominałem córy moich snów.
Śpiący trzyma w dłoni nić godzin, porządek lat i światów, w których kręgu śni. Obudziwszy się, instynktownie zasięga ich rady, odczytując z nich w ułamku sekundy miejsce, jakie zajmuje na ziemi, i upływ czasu aż do tej chwili; ich szyki jednak łamią się i mącą. Niech no tylko o świcie po nocy bezsennej zdrzemnie się w trakcie czytania, w pozycji innej niż ta, w której zwykł zasypiać, wystarczy by podniósł ramię, a słońce się wstrzyma i cofnie w swym biegu, on zaś, tuż po przebudzeniu, nie wiedząc która to godzina, pomyśli, że dopiero co się położył. Niech przyśnie w pozycji jeszcze bardziej niewygodnej, innej niż normalna, na przykład po kolacji w fotelu, a nastąpi zupełny przewrót pośród światów wysadzonych ze swych orbit, magiczny fotel zabierze go w podróż, unosząc z maksymalną szybkością w przestrzeni i w czasie, w chwili zaś gdy otworzy oczy, pomyśli, że ułożył się do snu kilka miesięcy temu, w innej okolicy. Wystarczyło jednak, żebym zasnął we własnym łóżku, snem głębokim i całkowicie odprężającym umysł, aby ten oderwał się od miejsca w którym zasnąłem, i gdy budziłem się w środku nocy, nieświadom gdzie się znajduję, w pierwszej chwili nie wiedziałem nawet, kim jestem, w jej pierwotnej naturalności miałem jedynie poczucie istnienia, takie, jakie tli się zapewne w zwierzęciu; byłem odarty ze wszystkiego, jeszcze bardziej niż człowiek jaskiniowy, i wtedy wspomnienie – nie tyle miejsca gdzie się znajdowałem, ile raczej kilku przynajmniej miejsc, w których bywałem lub mogłem bywać – wstępowało we mnie niczym pomoc dana mi z góry, by mnie wyciągnąć z nicości, z której nie zdołałbym się wydrzeć własnymi siłami; w ciągu sekundy prześlizgnąłem się ponad wiekami cywilizacji, zanim niewyraźny obraz lamp naftowych, a następnie koszul z wykładanym kołnierzykiem, zaczął odtwarzać stopniowo prawdziwe rysy mojego ja.
Być może nieruchomość rzeczy które nas otaczają, została im narzucona przez naszą pewność, że są właśnie tym, niczym innym, przez usztywnienie naszego o nich myślenia. Tak więc, zawsze gdy budziłem się w ten sposób, mój umysł miotał się bezskutecznie, usiłując dociec gdzie jestem, wszystko wokół mnie wirowało w ciemności, rzeczy, krainy, czasy. Moje ciało, zbyt odrętwiałe aby się poruszyć, usiłowało, posłuszne formom własnego zmęczenia, ustalić położenie swych członków, by w ten sposób wywnioskować, gdzie znajduje się ściana, a gdzie meble, odtworzyć i nazwać miejsce, w którym się znalazło. Pamięć ciała, pamięć żeber, kolan i ramion, przywoływała kolejne obrazy, i były to różne pokoje, w których sypiało, podczas gdy dookoła wirowały w ciemnościach niewidzialne ściany, ciągle w innym miejscu, zależnie od kształtu wyimaginowanego pomieszczenia. I zanim jeszcze myśl, przekraczająca niepewnie progi czasów i form, dzięki zbliżonym okolicznościom zidentyfikowała któreś z owych mieszkań, ono właśnie – moje ciało – przypominało sobie odpowiadający każdemu z nich rodzaj łóżka, miejsce gdzie były drzwi, sposób w jaki światło wpadało przez okno, usytuowanie korytarza, odnajdując myśl towarzyszącą mi tam w chwili zasypiania i pojawiającą się tuż po przebudzeniu. Mój zesztywniały bok, usiłując odgadnąć swoje położenie, wyobrażał sobie na przykład, że leży tuż przy ścianie w wielkim łożu z baldachimem, i natychmiast mówiłem sobie: „No tak, w końcu usnąłem, chociaż mama nie przyszła do mnie powiedzieć dobranoc”; byłem na wsi u dziadka, zmarłego przed wielu laty, moje ciało, bok, na którym spoczywałem, ci wierni strażnicy przeszłości, o której mój duch nigdy nie powinien był zapomnieć, przypominały mi płomień nocnej lampki z czeskiego szkła, w kształcie urny zawieszonej na łańcuszkach u sufitu, kominek ze sieneńskiego marmuru w mojej sypialni u dziadków w Combray, w tych dniach odległych, które teraz wystawiałem sobie w wyobraźni, nie mogąc odtworzyć ich dokładnie, ale udałoby mi się to na pewno już za chwilę, niech no tylko się rozbudzę.
A później, powracało inne wspomnienie; ściana umykała gdzie indziej , a ja znajdowałem się na wsi, w swoim pokoju, u pani de Saint-Loup; mój Boże! jest co najmniej dziesiąta, musi już być po kolacji. Przedłużyłem sobie za bardzo sjestę, którą odbywam co wieczór po powrocie ze spaceru w towarzystwie pani de Saint-Loup, zanim przebiorę się we frak. Wiele bowiem lat upłynęło od czasów Combray, gdzie nawet gdy zdarzyło nam się wrócić bardzo późno, widywałem na szybach mojego okna czerwone odblaski zachodzącego słońca. W Tansonville, u pani de Saint-Loup, prowadzi się inny rodzaj życia, kultywuje innego rodzaju przyjemności których doświadczam, wyruszając na przechadzkę w nocy, chodząc przy świetle księżyca tymi samymi dróżkami, na których niegdyś bawiłem się w pełnym słońcu, a pokój, gdzie trwał będę w uśpieniu zamiast przebrać się do kolacji, ukazuje mi się już z daleka, gdy wracamy ze spaceru, prześwietlony płomieniem lampy – jedynej latarni pośród nocy.
Te kołujące we mnie, bezładne obrazy z przeszłości nie trwały nigdy dłużej niż kilka sekund; często moja przelotna niepewność co do miejsca w którym się znajdowałem, nie potrafiła także wyodrębnić składających się na nią przypuszczeń, tak jak na widok rozpędzonego konia nie umiemy oddzielić od siebie poszczególnych układów ruchowych, jakie nam ukazuje kinetoskop. Przed moimi oczami przesuwały się kolejno raz ten, raz tamten, różne pokoje w których mieszkałem, i w końcu przypominałem je sobie wszystkie w długim ciągu marzeń tuż po przebudzeniu: pokoje zimowe, w których układając się do snu, chowamy się wraz z głową w gnieździe uwitym z najbardziej niedorzecznych drobiazgów: z rogu jaśka, z górnego brzegu narzuty, ze skrawka szala, z krawędzi łóżka i numeru „Débats roses”[21], po czym wszystko to zlepia się na sposób ptasi, podczas gdy ubijamy w nieskończoność składniki własnym ciałem; to tam, w porze lodowatego zimna, rozkoszować się można do woli oddzieleniem od świata zewnętrznego (niczym jaskółka morska, której gniazdo kryje się w ciepłym wnętrzu ziemi); tam gdzie przez całą noc podsyca się ogień w kominku i usypia w obszernym płaszczu z rozgrzanego, dymnego powietrza, żarzącego się raz po raz błyskami polan, coś w rodzaju nietykalnej jaskini ciepła wydrążonej w głębi pokoju, gorącej strefy o ruchomych konturach termicznych, gdzie z kątów, z części sąsiadujących z oknem i oddalonych od paleniska dochodzą rześkie powiewy odświeżające nam twarz; pokoje letnie, gdzie tak miło poczuć, że jest się wtopionym w ciepłą noc, gdzie światło księżyca, wsparte o rozchylone okiennice, przerzuca swą zaczarowaną drabinkę aż do stóp łóżka, gdzie śpi się prawie na świeżym powietrzu, jak sikorka kołysana podmuchem na czubku promienia; czasami jest to pokój w stylu Ludwika XVI, tak wesoły, że nawet pierwszego wieczoru nie czułem się tam zbytnio nieszczęśliwy, gdzie kolumienki lekko podtrzymujące sufit rozstępują się z nieporównaną gracją, wskazując i chroniąc miejsce łoża; a czasem, wprost przeciwnie, widzę tamten pokój, mały lecz o bardzo wysokim suficie, wznoszącym się niczym piramida na wysokość dwóch pięter, częściowo wyłożonym mahoniem, gdzie od pierwszej chwili poczułem się duchowo zatruty nieznanym mi wcześniej zapachem bagna przeciw molom, doświadczając wrogości fioletowych firanek i bezczelnej obojętności ściennego zegara, jazgoczącego z całych sił jakby mnie tu nie było, gdzie dziwaczne, bezlitosne lustro wsparte na klockowatych nogach, barykadując ukosem kąt pokoju i zawłaszczając nieprzewidziane miejsce, wdzierało się brutalnie w pełnię mego pola widzenia; gdzie myśl moja, usiłując przez długie godziny przemieścić się, rozciągnąć ku górze, by dostosować się ściśle do kształtu pokoju i wypełnić sobą aż do samego szczytu ten gigantyczny lejek, podlegała torturom przez wiele ciężkich do zniesienia nocy, podczas gdy leżałem w łóżku wyciągnięty jak struna, z uniesionymi oczyma, nasłuchując niespokojnie, z napiętymi nozdrzami i bijącym sercem; w nadziei, że przyjdzie taka chwila, gdy przyzwyczajenie odmieni kolor firanek, zegarowi każe zamilknąć, nauczy litości skośne i okrutne lustro, przytłumi – jeśli nie zdoła go całkiem przepędzić – zapach bagna i znacznie obniży wysokość sufitu. Przyzwyczajenie! To zręczna, choć nader powolna gosposia, która całymi tygodniami każe nam cierpieć mękę prowizorki, lecz mimo wszystko jakaż to ulga wreszcie taką znaleźć! Bez oparcia bowiem w przyzwyczajeniu, skazany jedynie na własne zasoby, duch nasz nie zdołałby sprawić, by jakiekolwiek miejsce nadawało się na mieszkanie.
Tak, teraz już obudziłem się na dobre; moje ciało po raz ostatni obróciło się wokół własnej osi i dobry anioł pewności unieruchomił wszystko dookoła, ułożył mnie pod przykryciem w mym pokoju, sprawił, że komoda, biurko, kominek, wychodzące na ulicę okno i dwoje drzwi znalazły się mniej więcej na swoim miejscu, w ciemności. Ale na próżno rozum podpowiadał mi, że nie byłem w żadnym z tych domostw, których niewyraźny obraz czy też tylko potencjalną obecność podsuwała mi przez chwilę nieświadomość przebudzenia, pamięć moja została poruszona i na ogół nie starałem się zapaść natychmiast w sen; przez większą część nocy rozpamiętywałem nasze niegdysiejsze życie, w Combray, u mojej ciotki, w Balbec, Paryżu, w Doncières, w Wenecji, czy jeszcze gdzie indziej, wspominając miejsca, osoby, które tam poznałem, to co zobaczyłem w nich ja sam, i to, co mi o nich opowiadano.
W Combray, codziennie pod wieczór, na długo jeszcze przed chwilą kiedy musiałem iść do łóżka i leżeć w nim bez snu całymi godzinami, z dala od mamy i babci, sypialnia moja stawała się za każdym razem bolesnym ośrodkiem mych obsesyjnych myśli. Chcąc dostarczyć mi rozrywki w te wieczory, kiedy wyglądałem na zbyt nieszczęśliwego, ktoś wpadł na pomysł obdarowania mnie latarnią magiczną, którą zakładano mi na lampę w porze przedkolacyjnej; na podobieństwo dzieł pierwszych architektów i mistrzów sztuki szklarskiej w dobie gotyku rozświetlała ona nieprzejrzystość murów, które pod jej działaniem zaczynały opalizować barwami tęczy, wypromieniowując z siebie wielobarwne, nadprzyrodzone zjawiska, a w ich kręgu malowały się legendy, jak na ulotnym, migotliwym witrażu. To jednak powiększało tylko mój smutek, jako że inne oświetlenie burzyło mój stan oswojenia się z tym pokojem, dzięki któremu, pomijając tortury zasypiania, stał się on w moich oczach całkiem znośny. A teraz już go nie rozpoznawałem i to sprawiało, że czułem się nieswojo, jakbym znalazł się w pokoju hotelowym lub w jakimś wynajętym domu na wsi, gdzie dotarłbym po raz pierwszy, prosto z pociągu.
Z trójkątnego lasku, aksamitną zielenią ocieniającego zbocze, wynurzał się Golo na koniu, wiedziony straszliwym zamiarem, i w urywanym rytmie kłusa zbliżał się do zamku biednej Genowefy z Brabantu[22]. Zamek był ścięty linią krzywą, utworzoną po prostu przez wypukłość szkła wsuniętego w rowek latarni. Było to skrzydło zamku, skąd roztaczał się widok na błonia, gdzie spędzała czas na marzeniach Genowefa, przepasana błękitną szarfą. Zamek i błonia miały barwę płową, i zanim jeszcze przyjrzałem się kolorowi szklanej ramki, wiedziałem że tak było, gdyż zdradził mi to, rezonujący nieomylnie złocistością i brązem, dźwięk nazwy Brabantu. Golo zatrzymał się na chwilę, by z wyrazem smutku na twarzy wysłuchać pouczającej historyjki czytanej na głos przez moją ciotkę, zdając się przy tym doskonale rozumieć jej sens, reagując na wskazówki zawarte w tekście z uległością niepozbawioną oznak dostojeństwa, po czym oddalił się, w tym samym rytmie końskiego kłusa. I nic nie mogło go zatrzymać w tym wędrowaniu nieśpiesznym. Kiedy się poruszyło latarnią, widziałem jak rumak z jeźdźcem nacierał na firanki w oknie wzdymające się pod jego ciężarem lub kryjące go w swoich fałdach i załamaniach. Ciało samego Gola, utkane z materii równie nadprzyrodzonej jak jego koń, radziło sobie znakomicie z każdą przeszkodą materialną, z każdą rzeczą napotkaną po drodze, traktując ją jako szkielet do wypełnienia od wewnątrz, choćby to była gałka przy drzwiach, której kształt pochłaniała natychmiast wpływająca władczo na jej powierzchnię czerwona suknia rycerza lub jego blade oblicze, zawsze tak szlachetne, a zarazem melancholijne, niezdradzające jednak żadnych oznak poruszenia zachodzącym tutaj misterium przeistoczeń.
Zapewne, znajdowałem wiele uroku w tych błyskotliwych projekcjach mojej wyobraźni, którymi zdawała się emanować zamierzchła epoka Merowingów, roztaczając wokół mnie odblaski historii tak bardzo zaprzeszłe. A jednak owa ingerencja wymiaru piękna i tajemnicy wywoływała we mnie jakiś nieopisany dyskomfort, działo się to bowiem w pokoju, który wypełniłem w końcu swą istotą do tego stopnia, że przestałem go zauważać, podobnie jak siebie. Z chwilą gdy ustawało znieczulające działanie przyzwyczajenia, zaczynałem znów myśleć i czuć, co zawsze jest smutne. Gałka u drzwi mego pokoju, niepodobna do żadnej innej gałki na świecie, choćby przez to, że nie musiałem jej nawet przekręcać, tak bardzo ów odruch przeszedł już do mojej podświadomości, stawała się teraz ciałem astralnym na użytek Gola. I kiedy tylko rozlegał się dzwonek na kolację, biegłem z pośpiechem do jadalni, gdzie wielka wisząca lampa, nieświadoma istnienia Gola i Sinobrodego, znająca za to moich rodziców i duszoną wołowinę, świeciła spokojnie jak co wieczór, i rzucałem się w objęcia mamy, którą wszystkie niedole Genowefy z Brabantu czyniły mi tym droższą, podczas gdy zbrodnie Gola sprawiały, że z większą niż dotychczas skrupulatnością badałem własne sumienie.
Zaraz po kolacji, niestety, trzeba mi było opuścić mamę, która zostawała, by pogawędzić z innymi, w ogrodzie – gdy dopisywała pogoda, w saloniku gdzie zbierali się wszyscy, gdy było brzydko – wszyscy z wyjątkiem babci, która uważała za godne ubolewania „siedzieć na wsi w zamknięciu” i toczyła niekończące się dysputy z moim ojcem, zwłaszcza w dni, kiedy za bardzo padało, jako że wtedy on wysyłał mnie z książką do pokoju zamiast pozwolić mi, żebym został na dworze. „W ten sposób nigdy nie zmężnieje i nie nabierze sił”, mawiała ze smutkiem, „temu dziecku tak bardzo potrzeba energii i woli”. Ojciec wzruszał ramionami, spoglądając z uwagą na barometr, interesował się bowiem meteorologią, a wówczas mama, starając się zachowywać jak najciszej, by nie zakłócić mu spokoju, patrzyła na niego z wyrazem szacunku i rozczulenia, nie nazbyt natrętnie, nie usiłując dociekać sekretów jego nieomylności. Za to babcię – niezależnie od pogody, nawet kiedy deszcz lał jak z cebra i Franciszka wnosiła pośpiesznie do domu szacowne fotele wiklinowe, w obawie by nie zamokły – widywano kroczącą przez opustoszały ogród smagany ulewą, jak odrzucała niesforne, siwe kosmyki włosów, wystawiając odsłonięte czoło na ożywcze powiewy wiatru i deszczu. Mówiła: „Nareszcie da się oddychać” i biegła rozmiękłymi alejkami, jak na jej gust zbyt symetrycznie wytyczonymi przez nowego ogrodnika, pozbawionego wyczucia natury, którego ojciec już od rana wypytywał kiedy wreszcie się wypogodzi; podbiegała małymi kroczkami w nerwowym rytmie entuzjazmu, nastrojonego na wzbierające w jej duszy fale podniecenia burzą, potęgą higieny, bezsensownością mego wychowania i symetrią ogrodów, czym przejmowała się o wiele bardziej niż losem swej fioletowej spódnicy, pokrytej plamami błota bryzgającego na nią do takiej wysokości, że przyprawiało to zawsze o rozpacz i ból głowy jej pokojówkę.
Kiedy babcia wypuszczała się do ogrodu już po kolacji, jedna tylko rzecz mogła ją skłonić do powrotu – a zdarzało się, że zawracała na chwilę ze swej buntowniczej wyprawy, niczym owad przyciągany przez światło palące się w saloniku, gdzie podawano likiery na stoliczku do gry – kiedy ciotka krzyczała za nią: „Batyldo! chodźże tutaj, nie pozwól swemu mężowi pić koniaku!”. Istotnie, aby się z nią podroczyć (babcia wniosła do rodziny mego ojca tak odmiennego ducha, że wszyscy lubili sobie z niej żartować i nie szczędzili jej docinków), ponieważ dziadkowi nie wolno było pić likierów, ciotka nalewała mu do kieliszka kilka kropli. Na co moja biedna babcia wkraczała i prosiła męża gorąco, by nie brał do ust koniaku, on zaś dąsał się, mimo wszystko wypijał swój łyczek i babcia odchodziła, smutna i zniechęcona, a jednak uśmiechnięta, była bowiem osobą pokornego serca i tak wielkiej słodyczy charakteru, że czułość jaką okazywała innym, oraz brak zainteresowania sobą i własnymi dolegliwościami, stapiały się w coś na kształt uśmiechu w spojrzeniu, w którym – co kontrastowało z wyrazem twarzy wielu ludzi – jeśli malowała się ironia, to skierowana wyłącznie przeciwko niej samej, nas wszystkich zaś zdawała się całować oczami, co to nie potrafiły patrzeć na drogie istoty, nie obdarzając ich namiętną pieszczotą w spojrzeniu. Tortura jaką jej zadawała ciotka, widowisko jakie sobie robiono z daremnych próśb i ze słabości babci, zawczasu pokonanej, z jej bezskutecznych wysiłków, by wyjąć dziadkowi z ręki kieliszek z likierem – była to jedna z owych rzeczy, do których widoku z czasem się przyzwyczajamy, do tego stopnia, że zaczyna się na nie patrzeć z uśmiechem, biorąc nawet stronę prześladowcy, na tyle stanowczo i z humorem, by przekonać samych siebie, że nie chodzi bynajmniej o prześladowanie; jednak wszystko to napełniało mnie taką zgrozą, że gotów byłbym rzucić się na ciotkę z pięściami. Ale kiedy tylko słyszałem: „Batyldo, chodźże tutaj, nie pozwól swemu mężowi pić koniaku!”, ja – już mężczyzna – przez naznaczenie tchórzostwem, robiłem to, co wszyscy dorośli w zetknięciu z cierpieniem i niesprawiedliwością: nie chciałem na nie patrzeć. I wbiegałem po schodach, aby się wypłakać na samym szczycie domu, na poddaszu, obok pokoju do nauki, w ciasnym pomieszczeniu pachnącym irysami i dziką porzeczką rosnącą za oknem w szczelinie muru, której ukwiecona gałązka wciskała się przez uchylone okno. Przeznaczona do specjalnego i o wiele bardziej pospolitego użytku, komórka ta, z której za dnia można było dostrzec w oddali nawet basztę zamku w Roussainville-le-Pin, służyła mi przez długi czas za schronienie, bez wątpienia dlatego że tylko tam mogłem się zamykać na klucz i oddawać wszelkim zajęciom wymagającym nienaruszalnej samotności: czytaniu, marzeniom, łzom i rozkoszy. Niestety, nie wiedziałem, że znacznie większym smutkiem niż drobne uchybienia dietetyczne jakich dopuszczał się jej mąż, napawały babcię mój brak woli i delikatne zdrowie, rzucające cień zagrożenia na moją przyszłość, i tym wszystkim dręczyła się w trakcie owych nieustannych wędrówek popołudniami i wieczorami, kiedy to widywano w przelocie uniesioną skośnie ku niebu jej piękną twarz o śniadych i pobrużdżonych policzkach, które – przesłonięte, gdy wychodziła z domu, na wpół uniesioną woalką – z wiekiem przybrały fioletowy odcień, jak pola uprawne jesienią, a na nich, przywiana chłodem lub myślą zbyt smutną, zawsze stygła niechcący uroniona łza.
Jedyną moją pociechą, kiedy szedłem położyć się spać, było oczekiwanie na chwilę, aż mama przyjdzie mnie ucałować w łóżku. Ale to jej dobranoc trwało zawsze tak krótko, tak szybko odchodziła ode mnie, że chwila kiedy słyszałem jej kroki na schodach, a zaraz potem dobiegał mnie z korytarza o podwójnych drzwiach szelest jej ogrodowej sukni z niebieskiego muślinu obszytej frędzelkami z plecionej słomki, napełniała mnie bólem, zapowiadała bowiem kolejną, w której mama nieuchronnie miała mnie opuścić i znów zejść na dół. W ten sposób dochodziłem do stanu, w którym zaczynałem sobie życzyć, aby owo upragnione dobranoc nastąpiło możliwie jak najpóźniej, by czas gdy jeszcze nie nadchodziła, trwał jak najdłużej. Zdarzało się nieraz, kiedy już mnie ucałowała, i zmierzając z powrotem do wyjścia otwierała drzwi, że chciałem ją zawrócić, powiedzieć: „pocałuj mnie raz jeszcze”, uświadamiałem sobie jednak, że jej twarz przybierze natychmiast zagniewany grymas, albowiem już to co robiła przychodząc mnie uściskać, zanieść mi pocałunek ukojenia – owo ustępstwo dla mego smutku i podekscytowania – drażniło mojego ojca, który uważał te rytuały za absurdalne, toteż najchętniej doprowadziłaby do tego, abym przestał w ogóle ich potrzebować, odzwyczaił się od nich, była więc jak najdalsza od tego, by swoim zachowaniem uprawnić mnie do wyproszenia sobie jeszcze jednego pocałunku, wówczas kiedy stała już w drzwiach. Widok jej zagniewania burzył cały spokój, jaki przyniosła mi chwilę przedtem, pochylając nad łóżkiem twarz pełną miłości; podawała mi ją jak opłatek podczas komunii pokoju, z którego dotknięcia moje wargi zaczerpnąć miały siłę jej rzeczywistej obecności, zdolnej sprawić, że zasnę bez problemów. A jednak te wieczory, kiedy mama zostawała w sumie tak krótko u mnie w pokoju, były jeszcze samą słodyczą w porównaniu z innymi, gdy zjawiali się goście na kolację, a wtedy ona nie zachodziła do mnie na dobranoc. Goście ograniczali się zazwyczaj do pana Swanna, który, poza paroma przygodnymi znajomymi, był niemal jedyną osobą, jaka odwiedzała nas w Combray, czasami po to, by zjeść z nami po sąsiedzku kolację (co zdarzało się rzadziej, od czasu gdy zawarł niestosowne małżeństwo, ponieważ moi rodzice nie chcieli przyjmować jego żony), czasami zaś wpadał niespodziewanie, już po kolacji. Wieczorami, kiedy siadywało się pod domem przy żelaznym stoliku pod wielkim kasztanowcem, i usłyszało w pewnym momencie nie ten wrzaskliwy dźwięk dzwonka, skrapiający na chwilę wszystko dookoła swym żelazistym, nieznającym umiaru brzęczeniem, dźwięk ogłuszający każdego domownika, który akurat rozpętał je swym wejściem „bez dzwonienia”, lecz dwukrotny, nieśmiały, owalny i złoty brzęczyk dzwonka dla obcych, wszyscy natychmiast zaczynali się dopytywać: „ktoś z wizytą, któż to może być?”, wiedziano jednak dobrze, że to mógł być jedynie pan Swann. A wtedy ciotka dla przykładu zaczynała perorować, tonem silącym się na naturalność, że nie powinniśmy tak szeptać między sobą, bo to jest po prostu bardzo nieuprzejme w stosunku do gościa, który może sobie pomyśleć, że mówi się tutaj o rzeczach nieprzeznaczonych dla jego uszu; na zwiady wysyłano babcię, zawsze uszczęśliwioną gdy znalazła pretekst, aby raz jeszcze przejść się po ogrodzie i korzystając z okazji, wyrwać z ziemi ukradkiem kilka podpórek osłaniających krzaki różane – niech róże odzyskają choć trochę swoją naturalność! – jak matka co wichrzy dłonią włosy syna, przylizane zanadto przez fryzjera.
Czekaliśmy z napięciem na nowiny o zbliżającym się nieprzyjacielu jakie mieliśmy usłyszeć od babci, zupełnie jakbyśmy mogli wybierać spośród wielkiej liczby potencjalnych napastników, i w chwilę potem odzywał się dziadek: „Rozpoznaję głos Swanna”. Istotnie, poznawało się go przede wszystkim po głosie, twarz jego bowiem, z charakterystycznym orlim nosem, zielonymi oczyma w cieniu wysokiego czoła, okolonego jasnymi, prawie rudymi włosami uczesanymi à la Bressant[23]