W Kordylierach. Powieść podróżnicza - Karol May - ebook

W Kordylierach. Powieść podróżnicza ebook

Karol May

3,0

Opis

Wyrusz w niezwykłą wyprawę przez dzikie zakątki Ameryki Południowej wraz z powieścią „W Kordylierach” (In den Kordilleren) autorstwa Karla Maya. To druga część dwóch powiązanych ze sobą powieści o przygodach w Ameryce Południowej. Przemierzając Kordyliery, góry pełne tajemnic i niebezpieczeństw, poznasz niesamowite krajobrazy, egzotyczną kulturę i ciekawe postaci. Główny bohater, podróżnik, stawia czoła wyzwaniom, które kryją się za każdym zakrętem tego dzikiego i nieokiełznanego kraju. „W Kordylierach” to powieść o przygodzie, odwadze i odkrywaniu nieznanych ścieżek. Zapraszamy do odkrycia egzotycznego świata Ameryki Południowej w towarzystwie Karla Maya i jego znakomitej powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 485

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

 

 

 

W Kordylierach

POWIEŚĆ PODRÓŻNICZA

 

 

przekład anonimowy

 

 

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Albert Bierstadt (1830–1902), Burza w Górach Skalistych (1866),

licencja public domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Albert_Bierstadt_-_A_Storm_in_the_Rocky_Mountains,_Mt._Rosalie_-_Google_Art_Project.jpg

Plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich,

włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi.

 

 

Tekst wg edycji z roku 1912. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-479-4 

 

 

 

ROZDZIAŁ I. W GRAN CHACO.

Miasto Palmar leży nad rzeką Corrientes w prowincyi tej samej nazwy. Nie można go zaliczyć do wielkich, a jednak prowadzi ono dosyć, jak na tamtejsze stosunki, ożywiony handel. Rolnictwo w tej prowincyi, chociaż ziemia jest ogromnie urodzajna, zaspokaja zaledwie miejscowe zapotrzebowanie; przemysł bardzo słaby, a wywóz ogranicza się tylko do bydła i produktów leśnych.

W czasie, gdyśmy dojeżdżali do tego miasteczka od strony południowej, stanowiło ono podstawowy punkt operacyjny dla wojsk wszelkiej broni, skierowanych przeciw działaniom Lopeza Jordana. Wojska te odbywały właśnie manewry, a wygląd ich czynił o wiele lepsze wrażenie, niż to, jakiego doznałem był w głównej kwaterze Jordana.

Znaczną przestrzeń bagnisk, dzielących miasto od rzeki, uczyniono możliwą do przebycia przez urządzenie licznych grobel z trzciny i ubitej ziemi. Jedną z tych grobel dostaliśmy się do miasta i pełnym kłusem podążyliśmy do ratusza, który wyglądał raczej na czworak folwarczny, nie zaś na siedzibę urzędu gminnego.

Tu pułkownik Alsina, zabrawszy z sobą mnie i brata Hilaria, poszedł przedstawić się komendantowi załogi. Ten, wysłuchawszy naszego opowiadania o doznanych przygodach, jako też otrzymawszy od nas nieco wskazówek, dotyczących wojsk Jordana, wydał rozkaz, aby przyprowadzonych przez nas jeńców umieszczono pod ścisłą strażą w corralach, a oficerdw zamknięto w budynku gminnym, nas zaś dowodzący zaprosił do siebie na obiad.

Po sutym posiłku u gościnnego komendanta, pułkownik Alsina przedsięwziął starania o wygodną dla nas w mieście kwaterę, przyczem pamiętał, aby nam nic nie brakowało. Szczególne względy okazywał zwłaszcza mnie, głosząc wszędzie, że zawdzięcza mi nietylko ocalenie swoje, ale również wzięcie do niewoli bez wystrzału owych czterystu jeńców i zdobycie koni, których w tych czasach nigdzie dostać nie było można. Przyobiecał też nam uczynić wszystko, na co go stać będzie, dla ułatwienia dalszej podróży w nieznane strony.

Zalokowani u pewnego zamożnego kupca, trudniącego się na wielką skalę wywozem produktów kraju, doznaliśmy u niego niezwykłej gościnności. Dał nam do rozporządzenia w swym domu dwa wygodnie urządzone pokoje oraz obszerną izbę czeladną, gdzie natychmiast rozmieściliśmy się i rozgospodarowaliśmy.

Co do mnie, to dawno już nie zaznawszy przyzwoitego dachu nad głową i znalazłszy go tu nareszcie, postanowiłem przedewszystkiem wyspać się za wszystkie czasy, co też uczyniłem, zapewniwszy się wprzód oczywiście, że memu gniadoszowi niczego nie będzie brakowało. Za moim przykładem poszli też brat Hilario, Turnerstick i Larsen, zgodziwszy się z mem zdaniem, że miasteczko nie przedstawia żadnych osobliwości, aby warto było tracić czas na jego oglądanie. Natomiast reszta towarzyszów rozbiegła się natychmiast, szukając rozrywek, bądź też dla zobaczenia się ze znajomymi, którzy, zaciągnąwszy się do wojska, byli tu kwaterowani.

Gomez, ów młody Indyanin, który wlókł się z nami przez cały czas ze swoją starą matką, poszedł również do miasta w poszukiwaniu swych współplemieńców, zamieszkujących okolice między Rio Salado a Rio Vernejo i stąd znających doskonale całe Gran Chaco. Wrócił on do kwatery późnym wieczorem i zbudził mię, aby się ze mną ostatecznie pożegnać i podziękować za wszystko, co dla niego uczyniłem.

– Gdzież chcecie jechać?

– Do swojej ojczyzny. Dowiedziałem się, że moim współrodakom grozi wypędzenie z siedzib, więc muszę ich zawczasu ostrzec.

– Gdzież znajdują się wasze zagrody?

– Po tamtej stronie Parany, między Rio Selado a Rio Vivoras.

– O ile wiem, są tam osady, stojące teraz pustką?

– Owszem, są. Przed wieloma laty osiedlili się tam biali. Ale że się względem nas zachowywali nieprzyjaźnie, więc... zrozumie pan... trudno im było się ostać na trwałe, i wynieśli się wkońcu, a z domów ich wkrótce zostały gruzy. Teraz znowuż przybyli tam jacyś obcy i chcą wypędzić cały nasz szczep z tamtych stron. Czyż więc wobec tego mamy siedzieć z założonemi rękoma i dać się wyprzeć bez bronienia się?

– Czegóż ci ludzie tam szukają? Jest przecie dosyć ziemi w pobliżu, i to o wiele urodzajniejszej, a nawet w dogodniejszych będącej warunkach. Czyżby im bardziej podobała się ta dzika okolica, należąca do osławionego Gran Chaco?

– Nam się też to dziwnem wydaje. Mogliby przecie zostawić nas w spokoju, skoro nie brak miejsca gdzieindziej.

– Skądże ci ludzie przyszli?

– Częścią od Buenos Ayres, a częścią z Corrientes. Prowadzi ich podobno jakiś inżynier z Ameryki Północnej, pełnomocnik pewnego bogatego bankiera w Buenos Ayres. Inżynier ów zamierza pogłębić koryto Rio Salado w celach żeglugi. Gdyby im się to udało, zamierzają zabrać się do wycinania nieprzebytych lasów po lewej stronie rzeki i spławiania po niej drzewa, jak niemniej zbierania w głębi puszcz herbaty paragwajskiej - yerba-mate i wywożenia jej na statkach w dół rzekami Salado Paraną.

– Czy mają na to koncesyę?

– Nie wiem. Obaj przywódcy byli tu jakoby w mieście niedawno, poszukując przewodnika, który się tu chwilowo znajdował, a ludzie ich czekali na nich u ujścia rzeki.

– Czy to jest liczne towarzystwo?

– O, tak. Część ich popłynęła naprzód na łodziach w górę Salado, aby tam oczekiwać na pozostałych, którzy dążą wozami, zaprzężonymi w woły.

– Wozami? Czyż można się tam w ten sposób dostać?

– Można. Tylko w pobliżu Parany droga kołowa jest niemożliwa, więc rozbiera się zazwyczaj wozy na części i przenosi się je na grzbietach wołów daleko na wolny camp, gdzie składają te części nanowo i już dalej jadą bez przeszkód aż na miejsce. Prawdopodobnie zresztą przeprawa cała nie jest zbyt trudną, skoro wśród podróżnych są kobiety i dzieci.

– Widocznie więc zamierzają osiąść tam na stałe, albo przynajmniej na czas dłuższy?

– Nieinaczej. A ponieważ mój szczep uważa ów kraj za swoją ojczystą dziedzinę, postanowił więc bronić się przed najazdem. Z tego względu chcę jak najprędzej dostać się do swoich i przygotować ich na przyjęcie napastników. Umiem zresztą po hiszpańsku i mogę się przydać w czasie zatargu choćby jako tłómacz. Wprawdzie przywódzca białych rozumie nasz język doskonale i uchodzi za dobrego znawcę Gran Chaco, jednak moja znajomość języka hiszpańskiego może się przydać naszym.

– Jakże się ów przywódzca nazywa?

– Geronimo Sabuco.

– A!... Jest-że to ten sam, którego nazywają sendadorem?

– Ten sam. Czy zna go pan?

– Osobiście nie, ale z opowiadań, i słyszeliście zapewne, jak o nim rozmawiałem nieraz z towarzyszami.

– No, sendadorów jest bardzo wielu, więc nie przypuszczałem, że to właśnie mowa o Geronimie.

– Myśmy zamierzali go odszukać, gdyż potrzebny nam jest, jako przewodnik, ale spodziewaliśmy się go znaleźć o wiele dalej na północ.

– Szkoda. Już go zamówili inni.

– A jednak, pomimo to, musimy go pozyskać i właśnie dlatego tylko jedynie przybyliśmy tutaj.

– Cieszy mię to, gdyż będę mógł was, sennores, naprowadzić na ślad jego; nie znaleźlibyście go sami bez mojej pomocy.

– Dobrze się więc składa. Pomówię o tem z towarzyszami.

– Ale proszę nie zwlekać, bo chcę wyruszyć w drogę przede dniem. Nie mogę odkładać swego odjazdu ani chwili ze względu na konieczność jak najszybszego ostrzeżenia moich współziomków o grożącem im niebezpieczeństwie.

– Czy tylko pomimo to nie będzie zapóźno? Może owa najezdnicza ekspedycya jest już na miejscu...

– Niema o to obawy. Oni przecie jadą wozami więc bardzo powoli, ja zaś pojadę konno.

– Ile potrzeba czasu, aby dotrzeć konno na miejsce?

– Od Parany jedzie się konno około dziesięciu dni, podczas gdy wozem potrzeba conajmiej piętnastu dni. A ponieważ ekspedycya wyruszyła stąd przed pięciu dniami, więc mam nadzieję, że ją jeszcze wyprzedzę, chociaż wypadnie mi zboczyć trochę z drogi, aby uniknąć spotkania z nimi...

– Ale jak pan zrobi z matką? Przecie nie możesz pan jej narażać na tyle trudów i niewygód w tej ciężkiej podróży. I przypuszczam, że pomimo wszystko spóźnicie się. A czy spóźnienie owo wyniesie pięć czy dziesięć godzin, to już jest rzecz obojętna. Radziłbym więc zatrzymać się z odjazdem do dnia. Muszą przecie i konie wypocząć, i ludzie jeszcze są pomęczeni. A wreszcie, wybierając się do Gran Chaco, trzeba zaopatrzyć się w żywność i amunicyę.

– To prawda. Ale dwie osoby nie potrzebują wiele. Skoro więc pan nie chce jechać przede dniem, to wybiorę się sam.

– A jak się przeprawicie przez Paranę?

– Jak? Nadpłynie przecie jaka tratwa lub łódź albo okręt i przewiezie nas.

– Ale zanim nadpłynie, może zbiec cały dzień lub nawet więcej. Czyżby nie lepiej było poprosić dowódzcy załogi, aby nam pożyczył łodzi? Pomówię z nim o tem, ale nie teraz, gdyż przecie budzić go w nocy nie mogę.

– Prawda! Że też pan ma na wszystko gotowy argument, skoro tylko chce kogo przekonać. Gdybyśmy mieli łodzie, możnaby łatwo ominąć bagna z tamtej strony rzeki, gdyż znam zatokę, która wciska się daleko w głąb lądu aż do suchego gruntu. Zaczekam więc ostatecznie, według pańskiej rady, ale pod warunkiem, że pan pojedzie aż na miejsce z nami.

– Stanowczo ja i moi towarzysze pojedziemy z wami, bo musimy odnaleźć sendadora. Czy jednak dalsza droga nie będzie zbyt uciążliwa?

– O, nie! Wprawdzie w okolicach dopływów Parany są bagna, ale można je łatwo ominąć, jeżeli się zna te strony. Nie brak też tam wielkich a gęstych lasów. Ale najwięcej będzie wydm piasczystych i równin stepowych, urozmaiconych kępami drzewostanów. Na dalszą tę drogę jednak radziłbym panu poprosić na przewodnika mego wuja, Gomarrę, oczywiście tylko na tak długo, dopóki nie znajdziecie sendadora, który już poprowadzi was dalej przez całe Gran Chaco. A przewodnictwo jego jest dla was niezbędne, bo nawet pojęcia nie macie, jak wiele niebezpieczeństw mogłoby was spotkać, gdybyście jechali sami, zwłaszcza, że należycie do rasy białej, więc niektóre z niebezpieczeństw owych i tak mogą wam dać się we znaki.

– O jakich niebezpieczeństwach pan mówi?

– Febra naprzykład czepia się przedewszystkiem białych, no, i inne jeszcze niespodzianki mogą was tam spotkać.

– Zapewne drapieżne zwierzęta?

– O, jeszcze jakie! zwłaszcza jaguary...

– Te nie są dla nas straszne. Ale może wypadnie nam spotkać się z dzikimi ludźmi, którzy są o wiele bardziej niebezpieczni, niż dzikie zwierzęta?

– Dzicy ludzie? Zapewne ma pan na myśli Indyan? Czyżby jednak pan sądził, że my należymy do dzikich?

– Co do pana osobiście, to rozumie się, że nie można go do nich zaliczyć. Ale czyż naprzykład wasz szczep Aripones należy do ludów cywilizowanych?

– No, nie. Ale kto temu winien, że współziomkowie moi już nie tacy są względem białych, jakimi byli poprzednio? Kto nas wypędził z naszych ojczystych siedzib w najdziksze okolice? Czyż już tej jednej przyczyny nie dosyć, abyśmy nienawidzili białych i bronili się przeciw nim zajadle, gdy nas wypierają nawet z takiego dzikiego zakątka, jakim jest Gran Chaco?

– Może macie słuszność, i nie dziwię się waszemu niezadowoleniu z tego powodu. Ale w żadnym razie barbarzyńskie mordy i rabunki nie są uczciwym sposobem walki.

– Tak, sennor! Czyż jednak w waszych cywilizowanych krajach wojna jest czemś innem, niż mordem i rabunkiem? Dajcie nam taką broń, jaką sami posiadacie, a potrafimy bronić się wedle waszych pojęć po bohatersku. Tymczasem jednak musimy odpierać napaści wrogów tak, jak możemy; to trudno.

– Czy nie oburzające jest naprzykład porywanie białych w niedostępne puszcze i wymuszanie potem za nich okupu?

– To jest istotnie barbarzyńskie, sennor, przyznaję. Ale któż nas tego nauczył? czyż nie biali właśnie? Teraz naprzykład sendador prowadzi całą ich bandę na zdobycie naszych posiadłości. Czyż to nie napad, nie rabunek? Gdy zaś wytną lasy i wyzbierają herbatę, to z czego my będziemy żyli? Czy zresztą pytał się kto nas o pozwolenie wycinania lasów? czy proponowano nam jakie odszkodowanie za to? Bynajmniej. Teraz zaś, gdy nie zechcemy dopuścić ich do rabowania, chwycą za broń i będą nas mordowali bez miłosierdzia, zmuszając do obrony bez wyboru środków. I kogóż to uważać będziecie wówczas za dzikich barbarzyńców?

Tyle było słuszności w jego słowach, że zaprzeczyć mu nie byłem w stanie. Wolałem więc milczeć, on zaś po chwili ciągnął dalej:

– Tak, sennor. Oni to są stroną zaczepną, nie my, i ich należy oskarżać o mord i rabunek.

– A porywanie kobiet i dzieci czy to również obrona?

– Tak, skoro innego sposobu przeciw napastnikom nie mamy. Biali mają karabiny i kule, my zaś tylko strzały, które niczem są wobec broni palnej. Na tę jednak nie stać nas; nie mamy pieniędzy i nie możemy ich w żaden sposób zarobić, bo, wyparci z kraju rodzinnego, pozbawieni jesteśmy wszelkich zarobków. Dla uzyskania więc pieniędzy porywamy ludzi, aby następnie za wydanie ich otrzymywać okup.

– Ale też wielu z jeńców mordujecie...

– Tak, istotnie, bo zresztą jest to także sposób obrony. Czyż mamy wypuszczać wrogów z rąk swoich, aby nas potem z tem większą zaciętością napadali? Zresztą szkody, wyrządzone przez nas białym, są niczem wobec krzywd, których od nich doznaliśmy i ciągle doznajemy.

– Tak. Ale, jak widzę, nie macie o tem pojęcia, ile szkody wyrządzili Indyanie białym osadnikom w samem tylko dorzeczu La Platy w ciągu ostatnich lat pięćdziesięciu. Oto ni mniej, ni więcej, tylko skradli jedenaście milionów sztuk bydła, dwa miliony koni i tyleż owiec, zniszczyli trzy tysiące domów, a zabili pięćdziesiąt tysięcy ludzi.

– To bajki, sennor.

– Przepraszam, wszystko to zostało bardzo dokładnie obliczone.

– Ale nie przez Indyan, sennor. Biali są to ogromnie przebiegli ludzie; sami kradną, rabują, mordują, a następnie składają to na nasz rachunek. Przysiągłbym, że co najmniej połowa z tych wykroczeń i zbrodni, które sennor przytoczył, obciąża właściwie sumienia samych białych, a wszystkiemu innemu winni oni pośrednio.

– Hm! słyszałem o tem już nieraz.

– I mówiono panu prawdę. Władze zaś krajowe wysyłają nawet wojsko, aby chroniło napadających na nas, i właśnie wśród wojska tego, które przeznaczone jest do strzeżenia granic, znajdują się najbezwstydniejsi rabusie. Jeżeli zaś cyfry, podane przez pana przed chwilą, zgodne są z prawdą, to właściwie cyfry owe dotyczą naszych krzywd, wyrządzonych nam przez białych najeźdźców. Przecie ziemia ta była naszą odwieczną własnością i nie przestała nią być do dziśdnia. Wszystko zatem, co na niej rośnie i żyje, jest nasze; więc jeżeli ktoś z nas z obszarów tej ziemi bierze konia, czy wołu, to bierze swoje, nie zaś cudze.

Takiemu rozumowaniu młodego Indyanina, wygłaszającego nie swoją wyłącznie teoryę własności, lecz dającego wyraz zapatrywań na tę kwestyę ogółu Indyan południowo-amerykańskich, nie mogłem odmówić słuszności, zwłaszcza, że wychodził z założenia, iż ziomkowie jego posiadali tę ziemię od wieków. Nie mogąc zaprzeczyć jego wywodom, rzekłem tylko:

– Nie mówmy o tem, bo zresztą my obaj nie jesteśmy w możności wpłynąć ani trochę na zmianę obecnych stosunków. Wspomniałem o rabunkach dlatego tylko, że była mowa o podróży przez Gran Chaco. Właściwie zaś polityka wcale mię nie zajmuje.

– Nie ma więc pan czego się obawiać z naszej strony, przynajmniej tak długo, dopóki ja jestem z panem.

– O, nie myślcie, abym się czemkolwiek wogóle trwożył. Zapytuję o to i owo jedynie dlatego, że mam zwyczaj zawczasu dowiadywać się o stosunkach w kraju, do którego zamierzam się udać. Powiedzcie mi jeszcze, jak się wasi współplemieńcy zachowają, gdy się dowiedzą o przybyciu białych?

– Napadną na nich.

– I będą usiłowali wymordować?

– Prawdopodobnie, a zwłaszcza mężczyzn; kobiety odprzedamy potem za okup.

– I wy będziecie współdziałali temu?

– Jestem Indyaninem i jako taki muszę postępować solidarnie z mymi współbraćmi.

– To znaczy, że przyłożycie rękę do zbrodni...

– A biali czy będą sobie pod tym względem czynili skrupuły, gdy wypadnie strzelać do nas? Dlaczego pan nam jedynie czyni zarzut zbrodni?

– Jeżeli macie takie zamiary, to właściwie nie powinienem was stąd puścić.

– Pan tego nie uczyni. Proszę wziąć pod uwagę, że wobec kogo innego nie byłbym tak otwarty i tylko jedynie przed panem wygadałem się z najgłębszych naszych tajemnic. Czyż za tę szczerość miałby pan odpłacić mi zdradą?

– Nie uczynię tego, ale proszę pamiętać, że od tej chwili jestem waszym przeciwnikiem. Dybiecie na życie białych, a moim obowiązkiem jest przeszkodzić temu.

– Byłyby to próżne zabiegi, sennor.

– Niekoniecznie. Wy ostrzeżcie swoich, a ja ostrzegę białych. Osobiście jednak możemy zostać przyjaciółmi.

– O, w takich okolicznościach kto wie, czy nie staniemy naprzeciw siebie, jako dwaj śmiertelni wrogowie. Niech się pan jednak pomimo to nie obawia niczego z mej strony. Uczynię wszystko, aby pan nie zaznał żadnej krzywdy; możemy nawet zawrzeć ze sobą braterską ugodę.

– Zgoda! Oto moja ręka.

– Dobrze. A teraz proszę iść na spoczynek, aby się choć trochę pokrzepić do jutrzejszej podróży.

Odszedł, a ja długo usnąć nie mogłem, rozmyślając na temat tego, com od niego posłyszał.

Rozumie się, byłem zdania, że Indyanie mają zupełną za sobą słuszność, i nikt uczciwy zaprzeczyćby temu nie mógł, jak również nie mógłby zagłuszyć w sobie sumienia, które mówiło o krzywdzie, wyrządzanej tej rasie. Czerwonoskórzy z zupełnie słusznych powodów są wrogami białych i będą nimi póty, dopóki chociaż jeden z nich pozostanie przy życiu. A dalej: sendador był tutaj i dał się pozyskać dla sprawy białych, chcących osiąść na ziemi Indyan. Okoliczność ta powinna była właściwie być dla nas pocieszającą, gdyż, mając tak wytrawnego przewodnika do Goya i przez dziewicze lasy w dorzeczu Rio Vernajo, mogliśmy sobie zaoszczędzić wiele przykrych niespodzianek.

Wspomniana ekspedycya białych osadników w celu wydarcia ziem Indyanom bynajmniej nie była nowym pomysłem, gdyż dawno już yankesi badali Rio Salado w celach żeglugi. Włożono w to nawet olbrzymie sumy, ale bez pożądanych dotychczas wyników. Czy tym razem mogło się im powieść – któż z góry mógł przewidzieć?

Rozmyślając nad tem pytaniem, zasnąłem w stanie pewnego podniecenia i, niezbyt wypoczęty, zbudziłem się już o świcie.

Brat Hilario już nie spał. Gdy mu opowiedziałem całą rozmowę z Gomezem, rzekł:

– Dobrze, sennor, że spotkamy się z sendadorem wcześniej. Trzeba jednak zobaczyć, czy nasi towarzysze będą gotowi do drogi.

– Nie możemy wyruszyć zaraz, bo muszę przedtem rozmówić się z oficerami, a także zapytać jeszcze o kilka rzeczy Gomeza. Poszukajmy go.

Udaliśmy się do sąsiedniego budynku, gdzie Gomez pomieszczony był z yerbaterami, aleśmy go już, niestety, nie zastali; powiedziano nam, że odjechał ze swą matką jeszcze w nocy.

– Dokąd? – zapytałem.

– Nic nam o tem nie mówił – odparł Monteso. – Wspomniał tylko, że pan wie o wszystkiem, i prosił, aby się pan nie gniewał, jeżeli on zabierze sobie czółno.

– Istotnie wiem, o co idzie. Co mówił więcej?

– Nic, tylko dziękował, żeśmy byli dla niego życzliwi, i obiecał uczynić wszystko, aby nam nie wyrządzono jakiej krzywdy.

– Wiem, co chciał przez to powiedzieć. Odjeżdżamy zaraz, i proszę przygotować się do drogi.

Turnerstick i Larsen zgodzili się oczywiście towarzyszyć nam i byli gotowi do podróży. Pozostało nam tylko widzieć się z pułkownikiem, ponieważ zaś spał jeszcze, więc zbudziłem go, aby mu oznajmić, że zaraz wyruszamy.

– Żal mi – rzekł – że panowie tak prędko odjeżdżacie. Ale nie mogę was oczywiście zatrzymywać, gdy interesy wasze nie pozwalają wam tu dłużej pozostać. Z komendantem nie potrzebujecie się widzieć, gdyż jest to mój podwładny, i wystarczy, gdy ja wiem o tem. Postaram się zaraz o zaopatrzenie was w żywność oraz konie juczne i wszystko, co potrzeba; każę też przygotować łodzie.

Odszedł wydać odpowiednie rozkazy, a ja tymczasem zwróciłem się do Gomarry z zapytaniem, czy zna okolicę i czy może nas zaprowadzić do wspomnianych osad. Odpowiedział, że zna szczep Aripones i umie nawet cokolwiek mówić ich narzeczem, co, rzecz prosta, było mi na rękę.

Już mieliśmy wyruszyć w drogę, gdy zawezwał mię do siebie komendant, który się właśnie obudził, i rozmowa z nim wyjazd nasz nieco opóźniła. Dowiedziałem się natomiast od niego, że wspomniany przez Gomeza sendador jest to istotnie ów słynny Geronimo Sabuco, i że on, komendant, odradzał owym osadnikom wdawać się z tym człowiekiem.

– Dlaczego? – zapytałem.

– Mam ku temu pewne powody – odrzekł. – Różne wcale niepochlebne chodzą tu o nim wieści i nawet z oczu niebardzo dobrze mu patrzy. Podobno jest on w zmowie z Indyanami.

– Nie byłoby w tem nic dziwnego, sennor. Żyje przecie wśród nich, musi więc być z nimi w zgodzie.

– Słusznie. Ale zaznaczam dla waszej wiadomości, że nie jest to człowiek uczciwy.

– Sądzi pan więc, że byłby on zdolny zdradzić ludzi, których mu powierzono?

– Jestem tego pewny.

– Czy dał mu pan do poznania, że go ma w podejrzeniu?

– Nietylko dałem do poznania, ale wręcz powiedziałem mu wyraźnie, co myślę, i zagroziłem rozstrzelaniem, gdyby naraził ekspedycyę na jakie nieszczęście. Wzruszył na to ramionami i nic mi nie odrzekł.

– Czy ekspedycya jest dobrze uzbrojona?

– Tak, wcale nieźle. Towarzystwo to składa się z dwudziestu mężczyzn zdolnych do boju, a drugie tyle oczekuje ich po tamtej stronie borów nad Rio Salado.

– Niewielka to siła wobec całego szczepu indyjskiego!

– No, liczba nic tu jeszcze nie stanowi. Wobec Indyan, którzy już na sam widok karabinów uciekają w popłochu i z reguły nie dają się nawet wciągnąć do walki, można przypuszczać, że ekspedycya da sobie radę.

– Podobno jednak znajdują się w niej i kobiety?

– Tylko pięciu mężczyzn wybrało się z rodzinami, bo przypuszczają, że uda im się odrestaurować opuszczone siedliska i w nich się zadomowić. Dlatego to zabrali z sobą kobiety, jako gospodynie. Najtrudniejsze, rozumie się, będą początki. Lecz jeśli tej garstce uda się osiedlić w tamtych stronach na stałe, to niebawem i inni podążą ich śladami.

– Wątpię bardzo w powodzenie osadnictwa na owej ziemi, bo Indyanie nie dadzą przybyszom spokoju.

– Wrazie jakichkolwiek zakusów z ich strony wystrzela się napastników bez ceremonii i kwita.

Tak wyobrażał sobie komendant sprawę kolonizacyi dzikiej okolicy, patrząc oczywiście na to wszystko przez różowe szkła. Więcej jednak, aniżeli jego na tę sprawę poglądy, obchodziło mię to, że okazał niemałą dla nas życzliwość i troskę o nasze potrzeby, a gdyśmy wyruszali, towarzyszył nam wraz z pułkownikiem nad rzekę, gdzie przygotowano dla nas dwie wielkie łodzie do przeprawy, a w nich spory zasób żywności, amunicyi i innych rzeczy niezbędnych w podróży, za które proponowana przeze mnie zapłata w formie zwrotu kosztów nie została przyjętą.

Pożegnawszy się wreszcie z tym i ludźmi, którzy tak szybko stali się nam przyjaciółmi, odpłynęliśmy i po czterech godzinach pracy przy wiosłach, którą pełnili dodani nam przez pułkownika ludzie, wpłynęliśmy na Rio Parana.

Gomarra, zapytany przeze mnie, czy wie o wciskającej się daleko w głąb lądu zatoce, o której wspominał mi Gomez, odrzekł:

– Jest tam nawet kilka takich zatok, ale nie skorzystamy z nich, bo lepiej będzie, gdy powiosłujemy w głąb kraju jednym z potoków, wpływających do Parany. Znam tę drogę doskonale, i będziemy mogli, udając się nią, ominąć zupełnie bagniste obszary nadrzeczne.

– Czy nie byłoby dobrze, abyśmy podążyli śladami ekspedycyi, którą mamy odnaleźć?

– O, to jest niemożliwe, bo przecie po pięciu dniach ślady jej zatarły się, i szkoda byłoby czasu na szukanie. Zresztą wozy nie mogły jechać prosto na miejsce ze względu na odnogi wodne; musielibyśmy się więc błąkać przez dłuższy czas zupełnie zbytecznie.

– Istotnie, masz pan słuszność. Czy może mi pan opisać osady tamtejsze?

– Nic trudnego. Mieszkania składają się z belek drewnianych i obrosłe są zielenią tak, że je trudno zdala rozeznać. Zresztą powaliły się już one prawie zupełnie i pogniły z powodu zbytniej wilgoci wśród bujnej roślinności.

– Czy kolonia owa ma jaką nazwę?

– Rozumie się. Tam nawet pojedyncze rancho ma swą nazwę, kolonia zaś cała, złożona z kilku grup pojedynczych osad, a znajdująca się w pobliżu Lago Honda, nosi, o ile pamiętam, nazwy: Pozo de Sixto, Pozo de Quinti, Pozo de Campi, Pozo Olumpa, Pozo Antonio i kilka innych, których sobie nie przypominam. Opuszczone te siedziby ludzkie, będące w blizkiem sąsiedztwie jedna od drugiej, wywierają na podróżnych nader przygnębiające wrażenie. Zdaje się, jakoby się patrzyło na wielki grób, z którego niemal zalatuje przykra woń stęchlizny i zgnilizny. Nie pojmuję, co skłoniło ekspedycyę do skierowania się właśnie w to smutne miejsce. Mieszkań, stojących pustką, nawet po kilkumiesięcznej pracy nie będzie można przyprowadzić do jakiego-takiego możliwego stanu.

– Może dlatego wybrali na osiedlenie się tę okolicę, że jest tam dobra woda?

– W dorzeczu Rio Salado niebrak jej nigdzie. Przekona się pan zresztą naocznie.

– Wątpię, bo nie mam zamiaru tracić czasu nad Rio Salado.

– O ile wiem, chcesz pan dotrzeć do Tucuman, i właśnie byłoby najdogodniej podążyć tam wzdłuż Rio Salado aż do Matura, skąd już bez trudu można się dostać przez Santiago na miejsce.

– Niestety, nie mogę sam decydować o kierunku drogi i muszę pozostawić to sendadorowi, który będzie naszym przewodnikiem.

– A jeśli się nie zgodzi przeprowadzić nas?

– Czyżby pan przypuszczał?

– Być może, pokaże panu tylko plany i sam podąży w góry...

– Choćby nawet zamierzał udać się w góry, to jednak zboczy do Tucuman, gdzie mam znajomego, którego muszę koniecznie odwiedzić.

Rozmawiając tak ze sobą, aniśmy się spostrzegli, jak wpłynęliśmy na Paranę.

Rzeka ta jest ogromnie rybna, ale z powodu mętnej wody nie daje się to zauważyć. Liczne wysepki, rozrzucone na niej, w wysokim stopniu utrudniają większym statkom, nawet i łodziom żeglugę. Gomarra jednak był dobrym przewodnikiem, więc, trzymając się jego wskazówek, wyminęliśmy szybko przeszkody i dotarliśmy do przeciwnego brzegu Parany, gdzie znajdowało się ujście rzeczki, którą powiosłowaliśmy w górę, ale już bez żaglów.

Nad wieczorem przystanęliśmy na odpoczynek i po sutej wieczerzy z zapasów, zabranych z Palmar, pokładliśmy się do snu na brzegu rzeczki wokoło wielkiego ogniska, które roznieciliśmy dla odpędzenia owadów.

Noc zbiegła nam bez przygód. Wczesnym rankiem zerwawszy się na nogi, wsiedliśmy znowu na łodzie i powiosłowaliśmy dalej. Wkońcu jednak z powodu zbyt płytkiego w górze rzeczki dna zmuszeni byliśmy wysiąść na brzeg, więc, zapłaciwszy wioślarzom, siedliśmy na konie i puściliśmy się stepem w dalszą drogę.

Około północy rozłożyliśmy się znowu obozem na spoczynek, by nazajutrz wczesnym rankiem pośpieszyć dalej.

Okolica była bardzo urozmaicona. Wśród stepu spotykaliśmy po drodze tu i ówdzie piękne w swej dziewiczości gaje, to znów dzikie wydmy piasczyste, przypominające meksykańskie sonora, aż wreszcie dostaliśmy się na laguny, rojne mnóstwem błotnego ptactwa, a w swych topielach kryjące mnóstwo aligatorów, których liczne gromady widzieliśmy poprzez wyłomy w trzcinie nadbrzeżnej, tarzające się na piaskach.

Całe lasy wysokich kaktusów i innych gatunków flory podzwrotnikowej, poplątanych ze sobą mnóstwem pnących roślin, przedstawiały niezwykle interesujący i rzadko spotykany widok. Tysiące zaś skrzydlatych mieszkańców tych dzikich gąszczów napełniały powietrze nieustannym rozgwarem.

I tej doby również późna noc dopiero zmusiła nas do wypoczynku. Zato nazajutrz rano odpoczywaliśmy dłużej, bo konie były bardzo pomęczone.

A byliśmy już w samym środku słynnej pustyni Gran Chaco.

Dotychczas nie zauważyłem nic, coby usprawiedliwiało ujemną opinię o tych bezludnych okolicach. Jedynie dawała się nam we znaki zmiana temperatury – dni bowiem były bardzo gorące, a natomiast nocami dokuczał nam dotkliwy chłód, jakby nawiewany z rozległych równin stepowych.

Prócz ptactwa błotnego i świnek wodnych, zdarzało się nam widzieć wśród słonych bezrybnych bagien całe stada krokodylów. Wypatrywaliśmy na stepie jaguara, jednak napróżno.

Osiem dni byliśmy już w drodze, podążając ciągle w kierunku zachodnim. Gomarra utrzymywał, że pośpiech nasz spowodował skrócenie czasu podróży o całe dwie doby i że wnet dotrzemy do opuszczonej kolonii.

Jechałem na samym przodzie, a obok mnie przewodnik i brat Hilario, i rozglądaliśmy się wśród stepu, czy nie spostrzeżemy Gomeza, szukaliśmy tropów jego lub też karawany białych, jednak napróżno, pomimo, że wśród rozległej preryi, pokrytej bujną trawą, sięgającą koniom po tułów, można było łatwo zauważyć ślady ich przejścia. Nie zrażało nas to jednak i wciąż dawaliśmy baczenie na wszystko, co mogło świadczyć o ich przejeździe tędy. Jakoż istotnie, przebywszy jeszcze spory szmat drogi, spostrzegliśmy dwa tropy.

– Może to Gomez przejeżdżał tędy ze swą matką? – zagadnął Hilario.

– Być może – odrzekłem.

– Czyżby jednak był w możności wyprzedzić nas, nie mając ani koni odpowiednich, ani też żywności, której przecie ze sobą nie zabrał i musiał zapewne z tego powodu zatrzymywać się, aby coś upolować?...

– Ech, kto go tam wie! – wtrącił Gomarra. – To człowiek sprytny i mądry; zapewne urządził się odpowiednio, aby nie mieć w drodze mitręgi, a więc postarał się o wszystko zawczasu; że zaś zna okolicę doskonale, więc mógł uprościć sobie drogę.

– Tak, o sprycie jego i zdolnościach przekonałem się z rozmowy z nim – potwierdziłem.

– Jaka to szkoda, że ślady nie mogą nam powiedzieć, kto mianowicie przejeżdżał tędy. Wiadomość ta byłaby nam bardzo na rękę.

– Owszem, ze śladów tych można i to wyczytać rzekłem.

– Potrafiłby pan to odgadnąć? – zapytał Gomarra, uśmiechając się z odcieniem powątpiewania.

– Tak, rozwiążę tę zagadkę, ale trochę później. Na razie wiem tylko napewno, że konie były ogromnie strudzone, i to mi wystarcza.

– Z czego pan to wnosi? – Z tego, że ledwie nogi za sobą wlokły. Zresztą te dwa tropy końskie w kierunku kolonii same przez się każą się domyślać, że pozostawił je nie kto inny, tylko Gomez ze swoją matką, i pewnie da się to widzieć wkrótce.

Śledząc w dalszym ciągu ślady, nie mogłem na razie dostrzec nic takiego, coby dostarczało jakichkolwiek danych do wnioskowania o jeźdźcach. Dopiero po dłuższym czasie natrafiłem na rzecz wielce interesującą: oto z lewej strony zobaczyłem głęboko wryte w ziemię ślady kół znacznej liczby wozów. Tu więc, przy lagunie, musiał być przez noc postój kompanii. Popioły kilku ognisk oraz liczne ślady koni i bydła w kierunku wody świadczyły o tem dowodnie.

– To ekspedycya – zauważył Gomarra. – Niewiadomo jednak, kiedy tu była.

– Przedwczoraj – odrzekłem, wnosząc to z wielu znaków.

– W takim razie dziwię się, że zwierzęta nie popadały im ze znużenia.

– To niczego nie dowodzi; wszak teren był dla nich dosyć dogodny... Wczoraj rano ruszyli w dalszą drogę.

– Kiedyż tu byli owi dwaj jeźdźcy? – Przed południem, a więc bardzo niedawno, bo w tej chwili właśnie mamy południe. Zatem jeźdźcy ci znajdują się przed nami zaledwie o parę godzin drogi.

– Dogonimy ich?

– O, nie! Wszak konie nasze ledwie się już wloką. Ja jedynie mógłbym na swoim gniadoszu jechać jeszcze z kilkanaście mil i dopędziłbym ich około wieczora.

– O, nie puścimy pana – rzekł Gomarra – bo już teraz znajdujemy się na obszarze, należącym do szczepu Aripones.

Wszelkie moje perswazye, że mi się nic złego stać nie może, były daremne. Towarzysze nie puścili mię, i rad-nierad musiałem zaniechać zamiaru.

Jechaliśmy śladami wozów i już po kilku godzinach spostrzegliśmy, że grono osadników znowu odpoczywało, co dawało wiele do myślenia.

Objechałem opuszczone obozowisko i odkryłem ślady jednego człowieka, który kręcił się wokoło. To mię zastanowiło. Należał on niezawodnie do ekspedycyi, bo ślady jego wychodziły z obozu i tam też wracały. Człowiek ten jakby szukał czegoś z dala od swoich.

Wywnioskowałem dalej, że dziś rano karawana ruszyła w dalszą drogę, wlokąc się z trudnością, jak wynikało ze śladów.

Musiałem wreszcie zaprzestać poszukiwań, gdyż noc zapadła, zachęcając nas do spoczynku.

Po przenocowaniu na otwartym stepie pojechaliśmy nazajutrz wczesnym rankiem w nadziei rychłego dopędzenia osadników, gdyż i oni, jak przypuszczałem, również odpoczywać musieli, więc nie mogli zbytnio oddalić się od nas. Mijały jednak godziny, a na stepie ani śladu obozu nie dostrzegliśmy.

To również nastręczało mi różne domysły. Przedtem były dwa obozowiska w niedalekich od siebie odstępach, a potem jazda przez całą noc... Widocznie stało się coś ważnego – co jednak, nie mogłem odgadnąć.

Nagle po niejakimś czasie zamajaczyła przed nami w oddali jakaś postać, zbliżając się do nas galopem na koniu. Na pewnej odległości jeździec zatrzymał się i, zdjąwszy z głowy kapelusz o szerokich krysach, zawołał głośno:

– Hehej! sennores! Czy jedziecie z Palmar?

– Tak, z Palmar. A czego pan sobie życzy? – zapytał brat Hilario.

– Chwała Bogu, że was spotkałem. Możę jeszcze będzie ratunek.

– Dla kogo?

– Dla...

Tu spojrzał na mnie, i dalsze słowa zamarły mu na ustach.

Ubrany był, jak gaucho, a twarz jego pokryta była tak gęstym zarostem, że ledwie nos było mu widać.

– Cobrido! – zawołał – czy to możliwe? Pan tutaj?

– Tak, ja! – odparłem. – Znasz mię pan?

– Ależ doskonale! Tylko pan nie może mię poznać, bo... bo... zapuściłem brodę...

– Głos pański słyszałem kiedyś...

– Przypomina pan sobie? Chciałem właśnie wracać do domu, aby przybyć na czas i żeby pan nie oczekiwał mię zbytecznie...

– Ach, wiem już... Mam przyjemność z sennorem Peną?

– Nareszcie poznałeś mię pan. Niechże więc przywitam się z panem!

Uścisnął mi rękę tak mocno, aż palce zatrzeszczały, rzekł:

– Czyż istotnie nie poznał mię pan? Przecie pan jedzie do mnie! Dziwny zaiste zbieg okoliczności, bo oto spotykamy się nie u mnie w domu, lecz tutaj, w dzikiej okolicy, podczas gdy ja byłem pewny, że pan jedzie wygodnie dyliżansem z Buenos Ayres. Toż to dziwny wypadek!

– Jak widzę, w usposobieniu pańskiem zaszła zmiana: masz pan w sobie iście młodzieńczą werwę, podczas gdy w Meksyku byłeś zawsze poważny.

– Bo miałem powody być poważnym.

– A skąd się pan tu wziąłeś obecnie?

– Jadę z Goya.

– Chcieliśmy tam się dostać w celu wyszukania Geronima Sabuco.

– I nie zastalibyście go, bo widziałem go niedawno w okolicy opuszczonych siedzib.

– Rozmawiałeś pan z nim?

– Nie głupim. Byłbym to niewątpliwie nałożył głową.

– Czyżby był pańskim wrogiem?

– Nie, ale podsłuchałem go, i jeżeli się tego domyślił, napewno mam w nim śmiertelnego wroga.

– Podsłuchałeś więc pan jakąś ważną tajemnicę?...

– Niestety, niezbyt miłą. Opowiem panu.

– A skąd pan dowiedziałeś się, że my tędy jedziemy?

– Mówiono mi, ale nie wiedziałem, że to pan jest owym cudzoziemcem, o którym wspominano.

– O cudzoziemcu? Zapewne mówił to Indyanin Gomez?

– Słyszałem to imię.

– A zatem idzie o zdradę białych przez sendadora?

– Niestety, tak.

– Niechże mi pan opowie wszystko natychmiast...

– Owszem, ale nie teraz. Dowie się pan wszystkiego po drodze. Pojadę z wami. Tu nie można czasu tracić napróżno.

Ruszyliśmy naprzód, przynaglając, o ile można, konie do pośpiechu i jadąc skupioną grupą, a jednocześnie rozmawialiśmy z Peną.

– Byłem w Goya – mówił – i chciałem przez Salado wrócić do domu...

– Sam? – przerwał mu brat Hilario. – Toż to bardzo niebezpieczne!

– No, tak! dla świątobliwego mnicha może, ale nie dla mnie, który niejednemu niebezpieczeństwu zaglądałem w oczy!

– Jechałem już i ja sam przez Gran Chaco.

– Do licha! W takim razie chyba mam do czynienia z bratem Jaguarem?

– Owszem, tak mię nazywają...

– A, to co innego! Cieszę się niewymownie z tego spotkania.

Z kolei przedstawiłem Penie wszystkich swych towarzyszów, poczem opowiadał nam dalej:

– Najwygodniej dla mnie było wracać z Goya do domu koło starych siedzib, to też wybrałem się tą drogą, kryjąc się, o ile możności, przed Indyanami. Przybywszy strudzony do opuszczonej kolonii, postanowiłem odpocząć w jednej z ruin. Porosła jest od strony wejścia zielskiem i krzakami tak, że prawie jej nie widać; z drugiej zaś strony, pomiędzy dwiema całemi jeszcze ścianami, opartemi o siebie, można się dostać do wnętrza. Sądziłem, że wyśpię się tam trochę i koń mój również odpocznie, a popołudniu pojadę dalej, aby przed nocą dostać się w puszczę. Zaledwie jednak przyłożyłem głowę do snu, zbudziło mię nagle dwóch rozmawiających ze sobą po hiszpańsku tuż przed ruiną mężczyzn. Wyjrzałem ostrożnie przez otwór w ścianie i zauważyłem, że jeden z rozmawiających był to stary już, chudy i kościsty człek, należący do rasy białej, a drugi młody Indyanin. Niedaleko od nich na ziemi siedziała stara Indyanka. Dwaj ci mężczyźni prowadzili ze sobą następującą rozmowę:

– Podczas ostatniej nocy wydaliłem się umyślnie z obozu w nadziei, że spotkam kogo z waszych w pobliżu. Niestety, nadaremnie szukałem. Ciebie spotykam pierwszego.

– A ja jeszcze od wczoraj byłem na waszym tropie, ale bałem się zbliżyć – odrzekł Indyanin.

– Cóżeś chciał uczynić?

– Chciałem wyminąć was i zawiadomić swoich o wszystkiem.

– Ach, rozumiem! Chcesz zapewne skierować ich przeciw nam?

– No, tak, ale nie przeciw panu.

– Dziękuję ci za ten wyjątek.

– Daleko stąd znajdują się twoi?

– Dziś wieczorem odszukam ich napewno.

– Możesz ich tu sprowadzić?

– Owszem, jeżeli tylko myślisz pan poważnie.

– Wasi dowódcy znają mię dobrze, i nie obawiaj się. Nieraz miewałem z nimi do czynienia i teraz również chciałbym zawrzeć korzystny dla nas interes. Czy nigdy jeszcze nie byłeś świadkiem umowy między nami?

– Nie.

– Ale słyszałeś przecie, że jestem waszym przyjacielem i że nieraz napędzam wam w ręce wcale niezłą zdobycz.

– O tem wiem, sennor.

– A umiesz milczeć?

– Umiem, sennor. Milczenie jest największą cnotą.

– Otóż słuchaj: ja wam dostarczam ludzi pod tym warunkiem, że to, co oni mają przy sobie, a mianowicie pieniądze i przedmioty wartościowe, jak pierścionki, zegarki i tym podobne, należą do mnie, reszta do was. Podoba ci się taki warunek?

– Owszem.

– Czy twoi zgodzą się na to i teraz?

– Jeżeli tak było zawsze, to dlaczegóżby mieli obecnie sprzeciwić się temu?

– Powiedz im więc, że mam dwudziestu mężczyzn, pięć kobiet i dwanaścioro dzieci i że wydam to stadko chętnie, ale zabiorę im pieniądze i kosztowności, wam pozostawiając wszystko inne, no, i okup z a dzieci.

– Powiem to naczelnikowi.

– Czy zawsze zabijacie jeńców, mężczyzn i dzieci?

– Zawsze.

– Tym razem jednak nie zgodzę się na to. Dzieci trzeba oszczędzić, za co otrzymacie większy okup.

– Prawdopobnie zatrzymamy chłopców, by ich wychować po swojemu.

– Bardzo ładnie. A więc ja zabiorę pieniądze, a wy broń, proch, odzież, konie, woły, wozy i okup. Ale bez mordów!

– O, nie, sennor! Tych dwudziestu mężczyzn musi zginąć, bo w jakiż sposób zdobędziemy od nich łup? Będą się przecie bronili...

– W tem już moja głowa. Znasz zapewne ową wyspę piasczystą, gdzie się wylegują krokodyle? Otóż tam zwabimy wszystkich, a ograbiwszy ich do szczętu, zostawimy podstępnie na pastwę potworom. W ten sposób unikniemy rozlewu krwi, gdyż wyręczą nas w tem krokodyle... Rozumiesz? No, a teraz spiesz do swoich i przedstaw im moje warunki.

– Dobrze, sennor, ale wprzód muszę pana ostrzec, abyś był ostrożny, gdyż dziś może jeszcze nadciągną tu inni biali, którzy tutaj, koło starych siedzib, spodziewają się znaleźć sendadora.

– Do dyabła! Może mnie?

– Tak, pana. Cudzoziemiec wyraźnie mi to powiedział.

– Cóż to za jeden?

– Europejczyk. Sprytny bardzo i odważny... Wziął już do niewoli dwóch majorów z wojskiem i nawet uciekł z rąk samego Lopeza Jordana. Ci, którzy mu towarzyszą, opowiadali mi o nim niestworzone rzeczy. Podobno wie on wszystko, wszystko umie i co tylko zamierza, udaje mu się bez trudu.

– To ciekawe!... Ale czego on chce ode mnie? – Chce on wynająć pana za przewodnika, ale nie wiem, dokąd.

– Z kimże podróżuje?

– Jedzie z nim jakiś kapitan okrętowy ze sternikiem, brat Jaguar...

– Do dyabła! Jaguar? Tegobym me bardzo rad spotkać! Co zamierzają?

– Dowie się pan od nich samych. Są jeszcze z nim yerbaterowie, których przewodnik nazywa się Mauricio Monteso...

– Ach, tego znam! Zaraz... zaraz... Czy ów cudzoziemiec umie po hiszpańsku?

– Mówi, jak rodowity Hiszpan.

– Wspominali może o Peru? o kipus lub o Inkasach?

– Nie.

– Nie mówili przypadkiem o ukrytych skarbach?

– Nie.

– No, to jeszcze nieźle! Cieszy mię to, że umieją milczeć. Czy ów Europejczyk zna język Indyan?

– Nie wiem. Słyszałem tylko, że przez dłuższy czas bawił wśród Indyan.

– Hm! teraz już wiem, co ich do mnie sprowadza. Czemu jednak szukają mię właśnie tutaj?

– Chcieli się wybrać do Goya, ale usłyszawszy ode mnie w Palmar, że tu pana zastaną, zboczyli z drogi.

– Kiedyż mniej-więcej mogą się tu pojawić?

– Niebawem, może za kilka godzin. Prowadzi ich znakomity znawca puszczy, mój wuj, Gomarra.

– Ze szczepu Aripones?

– Nie. Należy on do innego szczepu, ale ożeniony był z siostrą mej matki.

– Czemuż nie jechałeś z nimi razem?

– Bo Europejczyk ma zamiar ostrzec przed nami ekspedycyę.

– Dyabliby go wzięli! Czy wie cokolwiek o waszych zamiarach względem białych?

– Owszem, mniej-więcej wie.

– Czy i o tem, że ja jestem z wami w porozumieniu?

– Nie. On właśnie chce pana ostrzec.

– Znakomicie! Niech ostrzega, ale wątpię, czy nadąży na czas.

– Ja się jednak obawiam, że tylkoco go nie widać...

– Do dyabła! Cóż więc robić? Musimy się spieszyć, ile tylko sił. Najlepiej byłoby, żebym wam wydał całą ekspedycyę, a potem mogę się z nim zobaczyć i powiedzieć, żem uciekł szczęśliwie.

– Ba, ale czy damy sobie radę z białymi?

– Naturalnie. Zwabię przedewszystkiem mężczyzn na wspomnianą wyspę, a następnie zabiorę wozy z kobietami, dziećmi, oraz mieniem i zawiozę w miejsce, gdzie stoi krzyż z napisem: „Jezus Chrystus na puszczy”. Tam około północy opadniecie karawanę i zabierzecie ją zupełnie swobodnie. Niech was wówczas ów cudzoziemiec szuka do sądnego dnia. Tak samo nie będzie miał nawet pojęcia, gdzie się podzieli mężczyźni, bo skądby mu nawet na myśl przyszło, że ich wprowadziłem w pułapkę, z której sam dyabeł ich nie wydobędzie... No, ale szkoda nam czasu, Gomezie! Jedź szybko do swoich i spraw się mądrze. Około północy będę z karawaną w pobliżu krzyża!

– Oto wszystko, co słyszałem – kończył Pena. – Indyanin odjechał ze swoją matką, a ja zaczekałem jeszcze chwilę, dopóki się nie oddalił sendador, i wyruszyłem naprzeciw wam.

Podczas tego opowiadania jechaliśmy zgrupowani dokoła Peny, słuchając ciekawych jego nowin. Najbardziej zdziwiony był niemi Monteso, który dotychczas uważał sendadora za człowieka uczciwego.

– Czy tylko wierzysz pan sam w to, co opowiadasz? – rzekł do Peny.

– Owszem, sennor.

– A jeżeli ja w to nie uwierzę? Ha, w takim razie ja sobie nie odbiorę życia z rozpaczy. Proszę jednak liczyć się ze słowami i nie obrażać mię, bo wówczas mogłoby łatwo między nami przyjść do sprzeczki, która z pewnością nie wyszłaby panu na zdrowie...

– No, sennor! nie tak gorączkowo! Przecie chyba można wypowiedzieć swoje zdanie otwarcie.

– Wolałbym, żebyś pan zatrzymał swoje zdanie dla siebie. Opowiadam to, co słyszałem na własne uszy, a jeżeli pan uważasz mię za kłamcę, nie ścierpię tego i...

– Przepraszam, sennor. Sendador jest moim przyjacielem...

– To bardzo smutne, że się pan do tego przyznaje. Skończmy już z tem! Okaże się zresztą wkrótce, czy wart on jest pańskiej przyjaźni. Mam nadzieję, że mi panowie udzielicie pomocy przeciw temu łotrowi.

– Ależ owszem, z największą chęcią – zawołali moi towarzysze.

A ja spytałem:

– Co pan przedsięwziąłeś po oddaleniu się sendadora?

– Przedewszystkiem postanowiłem wszystko uczynić, aby przeszkodzić wykonaniu przez łotra haniebnego planu. Ale co było począć? ostrzedz tych ludzi? Nie uwierzyliby mi z pewnością, a natomiast sendador byłby niezawodnie tak pokierował sprawą, że byliby mię uwięzili. Wszak nie znają mię wcale, a sendador wysypałby przed nimi na zawołanie cały stek kłamstw i wykrętów.

– Przyznaję panu słuszność.

– Wolałem więc – ciągnął dalej – udać się na spotkanie ludzi, dążących z Palmar, i prosić ich o pomoc.

– I poszczęściło się panu. Znalazłeś pan nas, i teraz musimy wziąć się do dzieła wspólnie. Czy jednak nie jest zapóźno?

– Przypuszczam, że wszystko jeszcze da się zrobić. W najgorszym razie owi mężczyźni są już na wyspie, i należałoby ich stamtąd wydobyć, bo grozi im pożarcie przez potwory.

– A wiesz pan, gdzie się znajduje owa wyspa?

– Niestety, nie wiem. Ale sądzę, że trafimy, trzymając się śladów.

– Nawet, gdy zmrok zapadnie? A może przynajmniej wie pan, gdzie stoi ów wspomniany krzyż?

– I tego nie wiem, sennor.

– Ja zato wiem – wtrącił żywo Gomarra. – Stoi on niedaleko Pozo Sixto. Jestem pewny, że trafię tam nawet w nocy.

– To bardzo dobrze. Musimy się spieszyć, aby załatwić się z tem za dnia.

Puściliśmy się bezzwłocznie wcwał, bo nawet konie, jakby odczuwając potrzebę pośpiechu, rwały, jak wicher. Mieliśmy wrażenie, że zbliża się jakieś po ważne niebezpieczeństwo. A ponieważ w takiem położeniu najchętniej się milczy, więc nikt z nas nie wyrzekł ani słowa. Wreszcie Pena podniósł rękę i, wskazawszy przed siebie, rzekł:

– Widzicie te grupy drzew? Tam właśnie znajdują się opuszczone osady. Będziemy wnet na miejscu.

I istotnie stanęliśmy niebawem u ruin opuszczonych siedzib ludzkich. Oplotły je obficie rośliny pnące, powyżej których sterczały wierzchołki drzew. Opodal ujrzeliśmy słabe już zaledwie ślady uprawnego pola. Widok miejsc tych wywarł na nas niezwykle przygnębiające wrażenie. Pustka! smutna pustka, jak na starem jakiemś cmentarzysku!

Nikogo z ekspedycyi nie spotkaliśmy tutaj, i tylko z niektórych znaków wywnioskowałem, że zatrzymywali się tu, i to nie na długo, chociaż woły były wyprzęgane dla nakarmienia. Następnie opuścili Pozo de Sixto, udając się w różnych kierunkach, jak tego dowodziły wyraźnie ślady. Jeden z owych śladów prowadził na prawo ku północy, przyczem widoczne było, że ludzie ci nie jechali, lecz szli pieszo; drugi zaś trop ciągnął wprost w dotychczasowym kierunku, a zakreśliwszy łuk naokoło opuszczonej kolonii, szedł następnie prosto ku zachodowi.

Po bliższem rozpatrzeniu przekonałem się, ze były to ślady wozów, zaprzężonych w woły, konie zaś pędzono luzem. Poganiacze szli obok wozów, reszta zaś kompanii – kobiety i dzieci znajdowały się zapewne na wozach, bo śladów ich nie odkryłem.

– Stąd sendador prowadził karawanę do krzyża – zauważył Pena. – Ciekawa rzecz, o ile nas wyprzedził?

– O pół godziny – odrzekłem. – Można to napewno poznać po śladach poganiaczy; wszak nie podniosła się jeszcze dotychczas przydeptana trawa. Zobaczmy teraz inne tropy.

Obejrzawszy je dokładnie, przekonałem się, że te ostatnie ślady pozostawione zostały przynajmniej przed trzema godzinami. W jednem miejscu ślady jednego z poganiaczy oddzieliły się, ale wnet zbiegały się nanowo razem.

Towarzysze moi nawet nie zwracali na to uwagi, a tylko ja starałem się zbadać owe wszystkie znaki szczegółowo.

– Cóż tam pan tak patrzy w trawę, jak sroka w kość? – zapytał mię Turnerstick.

– Czytam, kapitanie. Bo powłoka ziemska to taka sama księga, jak te, które wychodzą z pod prasy drukarskiej. Niechno pan tylko popatrzy tutaj! ŹdŹbła trawy już się podniosły, ale wierzchołki ich jeszcze zwieszone. Czy pozna pan, w którą stronę?

– Ku północy. Cóż stąd?

– A to, że ludzie szli tędy w kierunku północnym. Teraz zaś niech się pan przypatrzy tym innym śladom: wierzchołki ździebeł zwisają w stronę przeciwną, nieprawdaż?

– No, tak.

– Ale o wiele niżej, niż tamte. Cóż stąd wnosić należy?

– Cóżby innego, jak nie to, że się jeszcze nie ze wszystkiem podniosły.

– Bardzo trafna odpowiedź, sir! Ale moje wnioski idą o wiele dalej. Te pojedyncze ślady są świeższe od tamtych zbiorowych, a więc pozostawił je człowiek o wiele później, dążąc prawdopodobnie z powrotem w naszą stronę, podczas gdy tamci szli ku północy. Sądzę więc, że mamy tu do czynienia z tropem sendadora, który zaprowadził podstępnie dwudziestu mężczyzn na wyspę, a następnie wrócił sam jeden. Kto wie, co się teraz dzieje z tymi ludźmi!

Kapitan wzruszył ramionami, a brat Hilario zauważył:

– Żyją jeszcze z pewnością, ale grozi im wielkie niebezpieczeństwo. Jeżeli nie da im nikt pomocy, to wyginą marnie na wyspie. Przepłynąć do brzegu nie mogą, bo zjadłyby ich aligatory.

– Hm... – mruknął Monteso. – Mimo wszystko nie mam jeszcze powodu brać poważnie tych domysłów. Sendador jest moim przyjacielem, i nie uwierzę w to, aby się dopuścił tak haniebnego czynu.

– Nie poznał się pan na nim. A zresztą poco tu dyskutować i sprzeczać się, skoro najbliższa przyszłość najlepiej to wszystko wyjaśni? Śpieszmy raczej na miejsce, bo wkrótce może być zapóźno.

Ostatnie słowa były zresztą bezprzedmiotowe, bo i tak pędziliśmy, co koń wyskoczy. Było do przewidzenia, że okropna owa wyspa znajdowała się niezbyt daleko, gdyż inaczej sendador nie byłby stamtąd tak prędko wrócił.

Istotnie, zaledwie ujechaliśmy kwadrans drogi, gdy na horyzoncie zamajaczył ciemny rąbek, a podążywszy dalej, spostrzegliśmy, że były to zarośla, z pośród których sterczały tu i ówdzie wierzchołki drzew. Równocześnie trawa stawała się coraz bardziej soczystą i bujniejszą, co wskazywało, że niedaleko powinna być woda.

Znalazłszy się nareszcie wśród krzaków, w miejscu, gdzie tropy wdzierały się dalej w głąb, spostrzegliśmy, że krzaki te otaczały potężny wał drzew bambusowych, poza którym znajdowało się jezioro. Nie wiedzieliśmy oczywiście, czy było ono odosobnione wśród lądu, czy też stanowiło tylko odnogę Rio Salado. Jezioro to nie było głębokie, jak świadczyły o tem aligatory, których znajdowało się tu co niemiara. Leżały daleko od brzegu w namule, łby tylko wychylając ponad powierzchnię wody. Potwory te zapewne przez długie czasy żyły tu spokojnie, i nikt im nie przeszkadzał, skoro tyle ich się namnożyło.

Naprzeciw nas w dość poważnej odległości wystawał z wody piasczysty ląd, prawie zupełnie pozbawiony drzew i roślinności. Była to właśnie owa wyspa, do której trzeba nam było dostać się za wszelką cenę.

Na szczęście nasze, tuż u brzegu znajdowała się spora tratwa, sklecona naprędce z trzciny i bambusów, i to nie bardzo dawno. Opodal dawało się odrazu zauważyć miejsce, w którem owe bambusy wycinano.

Na tratwie leżały jeszcze żerdzie bambusowe, pełniące zapewne rolę wioseł.

– Dobyłem lornetki i zobaczyłem poruszające się na wyspie ludzkie postacie.

– Cóż tam pan widzi? – zapytał mię brat Hilario.

– Wyspę, a na niej ludzi.

– Chwała Bogu! może jeszcze nie zapóźno. Tratwa gotowa, i tylko wsiąść, aby jak najprędzej przeprawić się na wyspę z pomocą dla nieszczęśliwych.

Zsiadł z konia i zbliżył się do tratwy, a za nim uczynili to samo inni.

– Zaczekajcie, sennores! – rzekłem. – Najpierw trzeba zabezpieczyć konie. Najlepiej będzie, gdy je wyprowadzimy opodal na step i poprzywiązujemy na lassach, by się pasły.

Uczyniwszy, jak zaproponowałem, wróciliśmy do tratwy, która nie była wcale umocowaną, a tylko zaryła się w namuł nadbrzeżny. Poszczególne jej pola powiązane były witkami roślin pnących.

Zaledwieśmy wstąpili na ową tratwę, opadła nas niezliczona ilość aligatorów. Takiego mrowia potworów dotychczas nie widziałem, i trudno mi opisać wrażenie, jakie na mnie sprawiły.

– All devils! Wsztscy diabli! – krzyknął Turnerstick. – Teraz dopiero pojmuję niebezpieczeństwo, w jakiem się znaleźli ci nieszczęśliwi ludzie. Żaden z nich nie mógłby się stąd wydostać z powodu tych bestyi. Czy strzelać, sir?

Chwycił karabin, ja zaś ostrzegłem:

– Ale tylko w oko!

– Well! Przez świąteczne fraki tych jegomościów nie przejdzie przecie kula.

Aligatory zamknęły nam formalnie drogę, cisnąc się zwartymi szeregami do samej tratwy i kłapiąc paszczami wcale dla nas nie zachwycająco. Można się było pozbyć natrętów jedynie z pomocą kul, które z początku niewielki skutek wywarły, i dopiero, gdyśmy ubili kilkadziesiąt potworów, mrowie się przerzedziło. Potwory bowiem rzuciły się teraz na cielska zabitych, z niesłychaną żarłocznością rozrywając je formalnie na strzępy. Była to scena w najwyższym stopniu okropna i obrzydliwa.

– Nie pojmuję, w jaki sposób mogli się ci ludzie przeprawić na wyspę, nie posiadając broni – zauważył brat Hilario.

– Zwierzęta wówczas były jeszcze prawdopodobnie rozproszone – odrzekłem; – dopiero na widok tratwy i poruszenia spokojnej wody zebrały się tu hurmą, wietrząc żer. Zdaje mi się jednak, że możnaby także obronić się przed nimi drągiem bambusowym, gdyż nawet tak opancerzona bestya musi czuć uderzenie, zwłaszcza w okolicy oczu.

Mając obecnie przed sobą wolniejszą przestrzeń, chwyciliśmy żerdzie i co sił powiosłowaliśmy, kierując się na głębszą wodę. Aligatory nie cisnęły się już tak ku tratwie, natomiast lawiną całą płynęły za nią w pewnem oddaleniu – nie groziło nam więc żadne niebezpieczeństwo, i tylko smród, jaki szedł od nich, był nie do zniesienia.

Zastanowiło mię to, czem właściwie żywić się mogły te potwory. Jeżeli bowiem były tu kiedy w wodzie ryby lub inne stworzenia, to dawno zapewne zostały przez te żarłoki wytępione. Być może jednak, że pożerały one słabsze osobniki własnego gatunku.

Wiosłowaliśmy z całym wysiłkiem, więc tratwa posuwała się dość szybko i niebawem zbliżyliśmy się do wyspy o tyle, żeśmy ujrzeli na niej grupę nieszczęsnych osadników. Nie wołali o pomoc, przypuszczając prawdopodobnie, że należymy do ich wrogów, i widać było, że z nożami w rękach przygotowują się do walki. Gdyśmy dobijali do brzegu, krzyknął jeden z nich po hiszpańsku:

– Stać! Nie pozwolimy wam wcale wylądować, dopóki się nie dowiemy, co za jedni jesteście i czego tu chcecie.

Miałem mu odpowiedzieć, lecz wyprzedził mię w tem brat Hilario:

– Od kiedyż to uważacie mię za swego wroga, sennor Harrico?

Nazwany przez brata Hilario człowiek był zastępcą bankiera w Buenos Ayres. Na dźwięk głosu zakonnika spojrzał na niego ze zdziwieniem i odrzekł:

– Benedito sea Dios! Chwała Bogu! Brat Jaguar! Jesteśmy ocaleni! Towarzysze! ci ludzie przybyli nam z pomocą!

Przybiwszy do brzegu, wyciągnęliśmy tratwę, aby nie spłynęła, poczem sennor Harrico przedstawił nas swoim towarzyszom. Wśród nich było dwóch znajomych Turnersticka z Północnej Ameryki, i można sobie wyobrazić, jak serdecznie się witali.

– Ależ, sennor! – pytał brat Hilario swego znajomego z Buenos Ayres – co was aż w te strony przywiodło?

– Chcieliśmy zobaczyć Nuestro Sennor Jesu Cristo de la floresta, Jezusa Chrystusa na puszczy.

– Toż to wcale nie tutaj!

– Wiemy, ale cóż z tego, kiedy spostrzegliśmy się zapóźno. Sendador jest łotrem! Tak mu ufaliśmy, a on oszukał nas haniebnie! Miał nawet tyle bezczelności, że sam się do tego przyznał. Ale co wy robicie w tych okolicach?

– Przybywamy wam właśnie z pomocą.

– Skądżeście się dowiedzieli o tem, że jesteśmy w niebezpieczeństwie?

Pytanie to wymagało, rzecz prosta, dłuższego wyjaśnienia, więc brat Hilario opowiedział o wszystkiem. Obecni przerywali mu ustawicznie wykrzyknikami oburzenia na sendadora, zwłaszcza, gdy się dowiedzieli o zaprzedaniu kobiet i dzieci Indyanom. Brat Hilario jednak pocieszał ich:

– Bądźcie spokojni! Dotychczas nic złego nie stało się wam jeszcze, i mamy nadzieję, że całkowicie odwrócimy od was niebezpieczeństwo.

– A napad na tabor? – Będzie urządzony dopiero dziś około północy, mamy więc dość czasu przeszkodzić temu.

– No, to chwała Bogu! Pomówimy o tem jeszcze w wolniejszej chwili. Teraz zaś powiedzcie nam tylko, gdzie jest w tej chwili sendador?

– Razem z karawaną.

– A więc w opuszczonych osadach?

– Nie, w drodze do krzyża, o którym wspominaliście.

– Nasze więc kobiety i dzieci są zupełnie w jego mocy, a my tu nic na to poradzić nie możemy...

– Na razie tak. Ale nie obawiajcie się! nic się waszym rodzinom złego nie stanie. Proszę nam powiedzieć, w jaki sposób ten łotr zwabił was tutaj?

– Okłamał nas, że tu właśnie znajduje się krzyż, przedstawiając rzecz tak, że niepodobna było nie uwierzyć. Mówił mianowicie, że pewien Inkas, zostawszy chrześcijaninem, przybył w te okolice ze swoimi towarzyszami i został napadnięty przez Indyan. Schroniwszy się na tej wyspie, bronili się tu dopóty, aż wszyscy co do jednego bohaterską śmiercią zginęli, przyczem ostatni, zanim go śmierć dosięgła, zdążył ułożyć trupy swych towarzyszów w kształt krzyża.

– I wyście uwierzyli w te brednie?

– Oczywiście. Mówił tak przekonywająco... Powiedział naprzykład, że kości tych męczenników do dziś-dnia leżą nienaruszone w tem samem miejscu, jako też różne kosztowne rzeczy i pieniądze, jakie mieli wówczas ze sobą, i nikt ich tknąć nie śmie.

– Bardzo sprytnie ułożona dla zwabienia was tutaj bajka. Wobec tego jednak, że was namówił do pozostawienia broni i zabrania ze sobą jedynie rzeczy, potrzebnych do budowy tratwy, czyż nie zrodziło się w was zawczasu żadne podejrzenie?

– Niestety, nie przyszło nam do głowy, aby to była zdrada.

– A jak daliście sobie radę z aligatorami?

– Bestye nie odrazu zwróciły uwagę na tratwę; przedtem trzymały się zdaleka.

– W jaki sposób sendador wydostał się stąd, zostawiając was na śmierć pewną?

– Ano, kazał nam wyjść na brzeg, a skorośmy już wszyscy opuścili tratwę, odbił szybko, i tyleśmy go widzieli. Chcieliśmy rzucić się za nim w wodę, ale w tej chwili nadpłynęła gromada aligatorów, wobec czego zmuszeni byliśmy pozostać tutaj bezczynnie. Sendador tymczasem, oddalając się, zapowiedział bezczelnie, że przeznaczył nas na żer aligatorów, a nasze kobiety, dzieci i całe mienie wyda Indyanom. Na razie, wobec tak nagłego zwrotu w jego postępowaniu, sądziliśmy, że sobie z nas zażartował. Obiegliśmy wiec wyspę w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów owej wymordowanej gromadki chrześcijan, aleśmy nie natrafili na nic, coby potwierdzało słowa sendadora, i dopiero wówczas przyszliśmy do wniosku, że zostaliśmy tu w podstępny sposób zwabieni na pewną zgubę. Obmyślaliśmy właśnie, w jakiby sposób stąd się wydostać, gdy niebo was nam zesłało na ratunek. Oby wiec Bóg pozwolił nam odwdzięczyć się godnie za przyniesioną pomoc!

– O tem potem, przyjaciele; teraz trzeba wracać co prędzej na ląd, wsiadajcie przeto na tratwę.

W kilka minut wszyscy znaleźliśmy się na tratwie, przyczem kazałem im dla utrzymania jej równowagi położyć się na brzuchach, a paru chwyciło za żerdzie, ja zaś z kilku towarzyszami uklękliśmy po bokach tratwy z karabinami, gotowymi do strzału na wypadek, gdyby aligatory były bardzo natarczywe. Tratwa, obciążona sporą gromadką ludzi, zagłębiła się znacznie, i oczywiście, zwabione jej ruchem aligatory, pociągnęły tuż za nią całą ławą. Ale wnet odstraszyły ich nasze strzały, więc potwory oddaliły się szybko, trzymając się już w pewnej odległości, aż dobiliśmy do lądu.

Na razie obawiałem się, czy przypadkiem Indyanie nie wypłatali nam figla i nie zabrali pozostawionych bez dozoru koni. Na szczęście jednak obawy moje okazały się płonnemi. Postanowiliśmy tedy naradzić się, co czynić dalej.

Oswobodzeni przez nas z pułapki w liczbie dwudziestu osadnicy domagali się, abyśmy natychmiast przedsięwzięli krok i w celu uratowania ich rodzin. Mojem zdaniem jednak należało tu postępować rozważnie, nie gorączkując się zbytnio, aby sprawy nie po psuć. Oczywiście należało przedewszystkiem pokrzyżować plany sendadora. Gdybyśmy go dopędzili jeszcze przed napadem, sprawa byłaby o wiele łatwiejsza, niż później, gdy wypadnie zmierzyć się z bandą Indyan.

Ruszyliśmy tedy w drogę. Ponieważ na nas trzydziestu mieliśmy tylko dziesięć koni, więc urządziliśmy się w taki sposób, że naprzemiany dziesięciu jechało, a dwudziestu szło pieszo, i co pewien czas zarządzałem zmianę kawaleryi. Wędrowanie pieszo wśród wysokiej trawy i zarośli nie należało do rzeczy łatwych i zbyt przyjemnych, ale nie było innej rady. Zresztą od czasu do czasu teren zmieniał się, stając się dogodniejszym, i maszerowało się doskonale.

Szedłem obok Peny i rozmawialiśmy na temat naszych podróży po Meksyku, poczem opowiedział mi o swoich wyprawach. Był on emigrantem europejskim; przyjechał do Ameryki w nadziei wzbogacenia się, i istotnie szczęście mu sprzyjało, gdyż trafił w północnych Kordylierach na żyłę złota, której jednak nie eksploatował, lecz odprzedał za grube pieniądze, wzbogacając się niemal w jednej chwili. Opowiadał mi o przerozmaitych przygodach, jakie w swych podróżach przechodził – ja zaś opowiedziałem mu następnie o swoich awanturach, doznanych w ciągu krótkiego mego pobytu w krajach Ameryki południowej – i na tej pogawędce czas zbiegł nam tak szybko, żeśmy się ani spostrzegli, jak zmierzchać poczęło.

Nagle Pena zatrzymał się i rzekł z ukontentowaniem:

– Patrz pan! droga do krzyża! Nie myliłem się.

– Co? jaka droga? – zapytałem. – Toż to wygląda na suche koryto rzeki.

– I tak jest w istocie. W porze deszczowej spada z gór olbrzymia masa wody, która nie może się pomieścić w Rio Salado i szuka sobie ujścia w nadrzecznych zagłębieniach gruntu, tworząc rozliczne ramiona i odnogi. Potem woda z tych wyżłobień odpływa, i wysychają one zupełnie. Otóż to zagłębienie, w którem się teraz znajdujemy, prowadzi aż do krzyża.

– Czy można tędy przejechać wozem?

– Z pewnością. To jest zresztą jedyna droga do krzyża.

– A nie spotkamy się, jadąc tędy, z sendadorem?

– On jeszcze znajduje się poza nami.

– To się dobrze składa. Czy daleko stąd jeszcze na miejsce?

– Będziemy tam najwyżej za trzy kwadranse.

– Radbym dobrze rozpatrzyć się wśród okolicy, co jest koniecznem na wypadek, gdyby przyszło do walki. Pierwszą zasadą w takich okolicznościach, aby się nie narazić na przegraną, jest poznanie terenu.

– Znam doskonale te strony i mogę dać panu pewne wskazówki. Zdaje mi się, że tu stał kiedyś przed laty klasztor, a może zamek, jak świadczą o tem pozostałe szczątki murów. Odkryłem nawet wejście do obszernych podziemi.

– W takim razie mury te wznieśli biali, gdyż Indyanie nie stawiają przecie zamków. Czy ruiny owe znajdują się na równinie?

– Nie; są one na wyniosłem wzgórzu, okrążonem przez owo wyschłe koryto dorzecza, na którego brzegach rosną drzewa i krzaki. Powyżej ruin, na samym szczycie wzgórza, stoi „krzyż puszczy”.

– Czy droga ta prowadzi aż do samych ruin?

– Nie.

– A więc sendador, zanim podąży na wzgórze, musi zatrzymać się gdzieś pobliżu dla połączenia się z bandą Indyan, którzy zapewne w ukryciu będą go tam oczekiwali, bo przecie nie wiedzą jeszcze, czy sendadorowi udało się wyprowadzić w pole, a właściwie na ową wyspę, tych dwudziestu ludzi z karawany osadników.

– Ma pan słuszność, i jestem pewny, że Indyanie w oczekiwaniu sendadora ukryli się w podziemiach ruin. A że leżą one na uboczu od drogi, więc ta dzika banda czuje się zupełnie bezpieczną w swem schronieniu i, być może, nawet nie ustawia warty.

– Jaki jest rozkład tych podziemi?

– Obejmują one dosyć obszerną przestrzeń, mogącą pomieścić ze dwustu ludzi. Wejście do podziemi jest tylko jedno, i to niebardzo wygodne, bo schody już w znacznej części zrujnowane. Sklepienie zachowało się jeszcze prawie w całości, i są w niem dwa tylko wyłomy. Sądzę jednak, że przez te wyłomy nikt z dołu nie mógłby się wydostać nazewnątrz.

– Bardzo to byłaby dla nas dogodna okoliczność, gdyby Indyanie ukryli się byli w tej właśnie jaskini. Może to zresztą stała ich kryjówka i mają tam jakie sprzęty. Zetknięcie się z nimi w otwartem polu byłoby mniej dla nas korzystne ze względu na zatrute strzały... Zresztą wolałbym uniknąć rozlewu krwi.

Wyschłe wgłębienie, którem posuwaliśmy się przeszło od godziny, stanowiło istotnie jakby drogę, dość wygodną i nie przedstawiającą żadnych przeszkód. Wkrótce Pena oznajmił nam, że wzgórze z ruinami znajduje się najdalej o pięćset stąd kroków, więc zatrzymaliśmy się tutaj, i towarzysze nasi pochowali się pod drzewa, a ja z Peną poszliśmy naprzód zbadać teren, oczywiście zachowując wszelkie ostrożności i stąpając jak najciszej, co zresztą nie przedstawiało trudności, gdyż łożysko pozbawione było kamieni.

Noc była cicha, i zdawało się, że słyszymy własne oddechy. Posuwając się naprzód, myślałem tylko o tem, że lada chwila z ukrycia może wylecieć bezgłośna strzała, niosąc mi na swem ostrzu śmierć, jak piorun niemal szybką. A mogłem się jej napewno spodziewać, jeżeli Indyanie rozstawili czaty. Na szczęście, zaniedbali widać tego, bo bez żadnych przeszkód dotarliśmy aż do stóp wzgórza, a następnie poczęliśmy się wśród krzaków i zarośli czołgać na czworakach na jego zbocze. Wkrótce dostrzegliśmy przed sobą polankę, a dalej w gruzach leżące stare mury klasztoru.

– Z której strony znajduje się wejście do podziemi? – zapytałem szeptem towarzysza.

– Tu zaraz na prawo.

– Czy wśród ruin są jakie dziedzińce?

– Kilka, ale otwarty jest tylko ten pierwszy; inne zawalone są usypiskami.

– Więc można się dostać do podziemi tędy?

– Tak. Prosto na prawo.

– Chodźmy zatem... ale ostrożnie!

Chwycił mię za rękę, i chyłkiem podążyliśmy naprzód. Niebawem rozpoznaliśmy miejsce, w którem ongi była brama. Jeżeli Indyanie rozstawili wśród ruin czaty, to tu właśnie z pewnością należało kogoś oczekiwać. Okazało się jednak, że nie byli tyle przezorni, i nie spotkaliśmy tu ani żywej duszy.

Przedostawszy się przez ten wyłom, znaleźliśmy się w obszernym dziedzińcu, który dokoła otaczały zwaliska. Wprost nas znaczyła się wśród nich jaśniejąca smuga, jakby ukrytego gdzieś w głębi światła, i poczuliśmy woń pieczonego mięsa.

– Tam właśnie jest wejście do podziemi – objaśniał mię Pena, wskazując w kierunku jasnej smugi. – Indyanie zajęci są prawdopodobnie przyrządzaniem wieczerzy.

– W którem miejscu znajdują się otwory w sklepieniu, o których pan poprzednio wspominałeś?

– Jeden jest po prawej, a drugi po lewej stronie.

– Pójdziemy tam; może się nam uda zajrzeć do środka.

Podsunęliśmy się aż do samego wejścia, ale i tu nie było nikogo. Zajrzałem w głąb i zobaczyłem oświetlony od rozpalonego w podziemiach ogniska głęboki loch, prowadzący do środka i zawalony gruzami. Nie można jednak było tędy dostać się do wnętrza podziemia, bo gruz, usuwający się z pod nóg, zdradziłby nas natychmiast. Postanowiliśmy tedy dostać się do jednego z otworów w sklepieniu. Popełzliśmy więc z niesłychaną ostrożnością, jak węże, ku owemu otworowi i zajrzeliśmy do środka. Niestety jednak dym, wydostający się z wewnątrz, nie pozwolił nam nic dostrzec, i tylko z głosów wywnioskowałem, że w podziemiu było bardzo wielu ludzi.

– Co teraz? – zapytał Pena, gdyśmy się cofnęli.

– Wróć pan do naszych towarzyszów i każ im ukryć dobrze konie, a następnie przybyć tutaj.

– A co pan będzie robił tymczasem?

– Stanę u wejścia.

– Panie, nie radzę się narażać! to ogromnie niebezpieczne!

– Bynajmniej. Czerwonoskórzy siedzą spokojnie, jak myszy w norze.

– Ba, ale gdyby który z nich wylazł?

– Iii! w takim razie przywitam go szczutkiem w nos, od którego padnie i uspokoi się na chwilę.

– A jeżeli wylazą wszyscy?

– Wszyscy odrazu wyjść tędy nie mogą, bo wejście jest zbyt wązkie i tylko zmieszczą się w niem dwie osoby naraz. W takim wypadku utrzymałbym je w szachu lufami swych rewolwerów.

– No, dobrze. Przybędziemy tu wnet.

– Nie potrzebujecie nawet zachowywać wielkich ostrożności, bo w pobliżu niema nikogo, więc sprawcie się szybko, aby być tu jak najprędzej. Czekam.

Odszedł, a ja usiadłem tuż u wejścia z silnem postanowieniem nie wypuścić z podziemia nikogo, gdyby się kto chciał z niego wydostać. W głębi słychać było pomieszane głosy, zlewające się w jeden gwar, tak, że nic z tego nie można było zrozumieć. Zresztą nie znałem narzecza tego szczepu, więc nawet nie usiłowałem podsłuchiwać rozmów i zwracałem jedynie uwagę, czy od wejścia nie dolecą mię jakie szmery. Jakoż w niespełna dziesięć minut posłyszałem staczające się tam kamyki: ktoś począł wdrapywać się do góry. Ponieważ miejsce to było oświetlone od płonącego wewnątrz ogniska, więc postać wychodzącego mogłem widzieć dokładnie. Był nim Gomez. Jednym rzutem oka stwierdziłem, że miał przy sobie tylko nóż. Zaczaiłem się pod murem, i gdy Gomez, wydrapawszy się na wierzch, począł nadsłuchiwać, a następnie zamierzał wrócić do wnętrza, szepnąłem:

– Gomez!

– Kto to? – zapytał.

– Sendador.

– Już? sprawiliście się tak prędko? Gdzie znajdują się kobiety i dzieci?

– Poniżej na wozach.

– A więc stało się istotnie tak, jak...

Urwał zdanie, gdyż zbliżyłem się do niego na taką odległość, iż mógł poznać, że to nie sendador.

– Któż to?... – szepnął tylko i zamierzał zawrócić do nory, gdy nagle chwyciłem go prawą ręką za gardło, by nie mógł krzyczeć, lewą zaś wyjąłem mu nóż z za pasa.

Gomez był dosyć słaby, więc nie dziw, że w silnych mych rękach aż przyklęknął do ziemi, ja zaś, nie tracąc czasu, przyłożyłem mu nóż do piersi i zagroziłem:

– Jedno głośniejsze słowo, a przebiję!

– Będę mill!... – wykrztusił z trudnością, bo tchu mu brakowało.

– No, dobrze. Mogę więc panu pozwolić na odetchnięcie, ale ostrzegam raz jeszcze, że nie żartuję! Proszę dać ręce w tył!

Indyanin posłuchał bez wahania, a gdy się nachyliłem nad nim, by związać mu ręce, szepnął:

– Sennor! ach, to jesteś sennor!...

– Powiedziałem przecie panu, że przybędę tutaj.

– Tak, tak... Skoro pan tu jesteś, to wszystko na nic! Jesteśmy zgubieni!

– Co pan rozumie pod słowem „wszystko”?

– Coś, o czem pan dowiedzieć się nie powinien.

– Słusznie, ale gdybym tak naprzykład wiedział już o tem „wszystkiem”?

– To niemożliwe!...

Pociągnąłem go za sobą wstecz w takie miejsce, skąd można było mieć na oku wejście do podziemia, a związawszy swemu jeńcowi nogi, usiadłem koło niego.

– Dlaczego pan się uwziął na mnie? – zapytał po chwili. – Co pan chce ze mną uczynić?

– Będzie to zależało od tego, jak się pan względem nas zachowasz.

– Więc nie jest pan tu sam?

– Jeżeli rad pan będziesz zobaczyć się z moimi towarzyszami, to uczynię mu tę przyjemność. Ale pozatem nie mam już dla pana żadnych względów, i nie licz pan więcej na naszą przyjaźń.

– Cóżem wam złego uczynił?

– Po