W kraju Mahdiego - Karol May - ebook

W kraju Mahdiego ebook

Karol May

0,0

Opis

Zanurz się w fascynujący świat egzotycznego Wschodu, pełen tajemnic, przygód i wyzwań. Cykl utworów pod wspólnym tytułem: „W kraju Mahdiego” (Im Lande des Mahdi) to jedno z najmroczniejszych dzieł wybitnego pisarza. Wieloczęściowa złożona opowieść zdecydowanie mniej popularna niż inne jego powieści podróżnicze zapewni nam jednak niezapomniane wrażenia. Osadzona w realiach historycznych wokół powstania i postaci Mahdiego, powieść skupia się na smutnym temacie niewolnictwa i próbie wplecenia go w dynamiczną fabułę przygody. Spotkamy tu obrazy bezwzględnych łowców niewolników i ich czarnych ofiar, które wzbudzają po dziś dzień w nas emocje – gniew i współczucie. Wejdźmy zatem w świat Karla Maya, odkrywając egzotyczną, ale także i okrutną krainę Orientu i poznając niezwykłe historie ludzkich losów, które wciąż wzbudzają wzruszenie i refleksje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1034

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

 

W kraju Mahdiego

 

przekład anonimowy

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: John Singer Sargent (1856-1925), A Bedouin Arab (1891),

licencjapublic domain, źródło:

 https://commons.wikimedia.org/wiki/File:A_Bedouin_Arab.jpg

Plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich,

włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi.

 

Tekst wg edycji z lat 1927-1930. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-474-9 

 

 

 

Chajjal

Zwycięska, El Káhira, lub Bauwaabe el bilad esz szark, t. j. Wrota Wschodu, tak brzmią określenia, któremi Egipcjanin nazywa stolicę swojego kraju. O ile pierwsza nazwa oddawna już nie odpowiada rzeczywistości, o tyle druga zupełnie jest słuszna. Kair bowiem istotnie można nazwać Wrotami Wschodu. Najbardziej z pośród miast wschodnich wystawiona na wpływy Zachodu, zwycięska niegdyś El Kahira tak z wiekami osłabła, że dziś naporowi tych wpływów wcale nie może się oprzeć. Z roku na rok Kair staje się miastem coraz bardziej frankońskiem i tam, gdzie dawniej na wysokiem nawet stanowisku Europejczyk mógł doznać pchnięcia nożem za zwrócenie tylko uwagi, że sułtan wchodzi w butach do Aja Sofia, tam dziś każdy może zwiedzić pięćset dwadzieścia i trzy meczety stolicy egipskiej, nie zdejmując obuwia.

Liczne hotele, jak np. Shephearda, Hotel nowy, Hotel d’Orient, Hotel du Nil, Hotel des ambassadeurs, jako też liczne pensjonaty, restauracje i kawiarnie zapewniają obcemu przybyszowi zupełne zaspokojenie potrzeb, do których przyzwyczaił się w ojczyźnie. Ale zato trzeba dobrze, bardzo dobrze zapłacić. A kto, jak ja, nie rozporządza dochodami lorda, niech się trzyma jak najdalej od owych zbiorowisk Krezusów europejskich.

Oczywiście, łatwiej jest dać taką radę, aniżeli stosować się do niej. Kto chce uniknąć tych domów, a jednak mieszkać w Kairze, musi ulokować się w domu prywatnym i codzień, ba, nawet co godzina, będzie ofiarą oszustwa i zdzierstwa ze strony krajowców, jeśli nie zna dokładnie miejscowych stosunków i jako tako języka arabskiego. Na uczciwość tłumaczów i służących liczyć niepodobna. Nawet taki służący, któremu można powierzyć majątek z tem przeświadczeniem, że z niego nic nie zginie, przy każdym zakupie oszuka swego pana na kilka para lub piastrów, co, rzecz prosta, z czasem tworzy wcale pokaźną sumę.

Z tłumaczami jest jeszcze gorzej. Ilekroć obcy przybysz pójdzie z dragomanem do bazaru, a sam nie zna języka, może być pewny, że dragoman zmówi się z każdym kupcem i, dopomógłszy mu obedrzeć swego klienta, zgłosi się potem po swój udział w zysku. To też każdy obeznany z krajem ofiarowuje zazwyczaj trzecią część ceny, której od niego za towar żądają. Dla sprawdzenia zasady ogólnie przyjętego tu względem przybyszów zdzierstwa, pewien Francuz, władający językiem arabskim, udając jednak, że go nie rozumie, wziął dragomana i poszedł z nim po zakupy. Zaledwie weszli do jednego z kupców, już handlarz, podając klientowi zwyczajową filiżankę kawy, odezwał się do tłumacza: – „No, bracie, trzeba tę świnię chrześcijańską oskrobać! Dam mu towar sheffieldzki, a niech płaci za damasceński.” – Usłyszawszy to, Francuz oświadczył handlarzowi najpiękniejszą arabszczyzną, że ani świnią nie jest, ani też nic nie kupi, i, ku wielkiemu zdziwieniu kupca i dragomana, wyszedł wzburzony ze sklepu.

Pewien słynny podróżnik pisze:

„Dawniej trzeba było tu samemu starać się o zaspokojenie swych potrzeb codziennych i, wziąwszy na siebie rolę kucharki, kupować na rynku ryż, groch, mięso wędzone, drób i inne wiktuały, wyliczane zazwyczaj w przewodnikach podróżnych. Od kilku lat ten kłopot bierze na siebie dragoman, który też załatwia wiele innych spraw. Należy tylko zawrzeć z nim umowę, mocą której obowiązany jest podać to a to na śniadanie, tyle a tyle potraw na obiad i tyle a tyle na kolację; oprócz tego zaś powinien dostarczyć światła, bielizny, usługi i środków lokomocji. Umowę taką sporządza się w konsulacie swego kraju. Sposób to doskonały, bo zabezpiecza obie strony od wyzysku nieświadomego przybysza. Chciwy przewodnik wie dobrze, że jeżeli swych zobowiązań nie spełni, może go zmusić konsul do zwrotu strat z nadwyżką, a nawet materjalnie zrujnować, bo usług jego już nikomu nie zaleci. Zdeklarowanych oszustów niema tu prawie wcale; zato przebiegli Arabowie starają się przy zawieraniu umów zdobyć sobie jak największe korzyści, a jednocześnie zrzucić ze swoich barków na podróżnego jak najwięcej kłopotliwych obowiązków; a czynią to z właściwą swej rasie zręcznością”.

Przyznając przebiegłość tym ludziom, stwierdzam to, com rzekł o nich wyżej. Mojem zdaniem zresztą, na jedno wychodzi, czy mnie okpią przy zawieraniu umowy, czy też w następstwie. W każdym razie, kto ma możność zawrzeć tego rodzaju umowę, jest godzien zazdrości, gdyż możność ta dowodzi, że rozporządza środkami, z jakich nie każdy podróżny korzystać może. – –

Zajechłem do Hotelu d’Orient i kazałem sobie dać pokój najtańszy, zamierzając korzystać z niego tylko przez dzień jeden. Następnie wyszedłem na miasto, aby wyszukać sobie mieszkanie prywatne. Hotel leży przy Esbekijeh, najpiękniejszym placu w całem mieście. Dawnemi czasy wezbrane wody Nilu zalewały ten plac. Rozciągała się tutaj kotlina, zanim Mehemed Ali kazał dla zabezpieczenia od wylewów nilowych otoczyć ją kanałem, a brzegi obsadzić drzewami. Później Ismail-basza przysypał ją ziemią, więc plac podniósł się do poziomu miasta. Pewną część tej przestrzeni zabudowano domami, a resztę zamieniono na piękny ogród z kawiarniami, teatrami i grotami. Po południu odbywają się tu często koncerty. Wschodnią część placu zdobią gmachy ministerstw spraw zewnętrznych, wewnętrznych i skarbu, a w południowej wznosi się teatr dramatyczny i opera. Ogród zajmuje 32000 m² obszaru. Patrząc na niezliczoną ilość znajdujących się przy tym placu restauracyj, piwiarń, kiosków z likierami i lodami, sal koncertowych wśród mnóstwa zdobnych latarń gazowych, zapomniećby można, że się człowiek znajduje u Wrót Wschodu, gdyby nie zieleniejące i kwitnące rośliny strefy południowej.

Zwróciłem się na południo-wschód, w stronę Muski. Jest to dawna frankońska dzielnica, w której za panowania Saladyna zamieszkali chrześcijanie, otrzymawszy po raz pierwszy pozwolenie na pobyt w Kairze. Tu można oglądać największe sklepy, należące do Europejczyków; ruch i tłok niezwykły znamionują tę część miasta. Ulica wprawdzie jest dość ciasna i duszna, jednakże, zanim powstały wspaniałe dzielnice Esbekijeh, Ismailia i południowy Abdin, była jedyną szerszą ulicą w Kairze. Tu wszystko ma już polor europejski; jedynie kilka starych arabskich płaskich dachów, prawdziwie egipski brud i panująca wszędzie woń ruin i spusztoszenie przypomina podróżnemu, gdzie się znajduje.

Kto jednak pragnie zobaczyć Wschód, niesfałszowany polorem europejskim, powinien się udać do jednej z dzielnic arabskich, niezbyt stąd odległych.

Przypomniałem sobie dawniejsze wędrówki po Kairze i skręciłem w wąską boczną uliczkę. Kiedy ją minąłem i wszedłem w sąsiednią, ujrzałem zdaleka na glinianym murze niskiego domu czterowierszowy napis:

Beer-house

Cabaret à bière

Birreria

Bira, ingliziji we nimsawiji.

Zetknęły się więc cztery języki: angielski, francuski, włoski i arabski; to też czwarty wiersz napisany był literami arabskiemi. Przystanąłem, aby się przyjrzeć temu domowi. Zewnętrzny jego wygląd nie był wcale ponętny, lecz pociągał mię wyraz „piwo”. W domu tym nie było drzwi, ani okień. Zamiast nich frontowa strona budynku zaopatrzona była w dziesięć mocno popękanych słupków drewnianych, dźwigających górną część ściany. Słupy owe stanowiły więc jedyną przegrodę pomiędzy mieszkaniem a ulicą. W głębi widać było kilku gości, siedzących na rogożach z sitowia, lub na drewnianych sprzętach, przypominających raczej inkwizyty do tortur, aniżeli stołki. Jeden z siedzących, jakiś spotniały grubas, spostrzegł moje wahanie i skinął na mnie obydwiema rękami, a potem, uśmiechnąwszy się nader uprzejmie, zawołał:

– Gel tszelebi, gel tszelebi! Arpa suju pek eji, pek eji! – Chodź pan, chodź pan! Piwo tu bardzo dobre, bardzo dobre!

Mówił po turecku, a więc domyśliłem się, że jest Osmanli. Widząc, żem niezbyt skwapliwy na jego wezwania, wyciągnął ku mnie flaszkę, trzymaną w lewej ręce, a prawą jął na mnie kiwać zachęcająco i tak zawzięcie, że trójnóg, służący mu za siedzenie, a podobny do stołka szewckiego, zachwiał się od tego ruchu i ciężkie beczkowate ciało grubasa z wielkim łoskotem zwaliło się na ziemię.

– O jarik, o gekim, o babalarim, o tenim, o azalarim, o bukalim! – O biada, o nieba, o ojcowie moi, o moje ciało, o moje kości, o flaszko! – stęknął, nie wypuszczając z ręki flaszki, lecz nie czyniąc też wysiłku w celu powstania.

Przyskoczyłem doń i narazie zdołałem stwierdzić, że tylko rozpaczliwy zwrot do flaszki był uzasadniony. Rozbiła się o jeden ze słupów i w ręku grubasa tkwiła zaledwie jej część górna – próżna szyjka; zawartość zaś cała wylała mu się na twarz i odzienie. Towarzysze grubasa patrzyli na wypadek z uśmiechem, ale żaden z nich nie próbował podejść ku niemu, ażeby kompanjonowi dopomóc w powstaniu.

– Zarar onlarinwar? – Czyś pan się nie zranił? – zapytałem, biorąc mu z ręki szyjkę od flaszki i ocierając go chustką.

– Azalarim dżimle kyrmsz! – Wszystkie kości mam połamane! – odpowiedział, leżąc wciąż na grzbiecie z podniesionemi wgórę nogami i rękami.

– Nie przypuszczam jednak – pocieszałem go. – Gdybyś pan nawet tylko się potłukł, nie mógłbyś długo pozostawać w tak trudnej pozycji. Spróbuj pan powstać.

Ująłem go za ręce i usiłowałem podnieść. Ciągnąłem go z całych sił, ale napróżno. Wtem nadszedł czarny młodzieniec, zapewne sufratszi, czyli kelner, z miską w ręku, napełnioną węglami, prawdopodobnie do zapalania fajek. Chłopiec miał minę gotowego na wszelkie figle urwisa. Uchwycił szczypcami rozżarzony węgiel z miski i podsunął Turkowi pod nos tak blisko, że aż wąs mu zaskwierczał. W jednej chwili zerwał się grubas z ziemi i wymierzył czarnemu figlarzowi taki bakszysz poza uszy, że chłopiec upuścił miskę i z wrzaskiem wybiegł z lokalu.

– Sakalim, byjykym güzel! – Mój wąs, mój piękny wąs! – krzyczał grubas gniewnie, głaszcząc się po uszkodzonej ozdobie twarzy. – Jak śmiało takie czarne bydlę porywać się na moje wąsy! Niech je Allah na samem dnie piekła upraży!

Teraz dopiero mogłem się dokładnie przyjrzeć rozsrożonemu Turkowi. Nie był wysoki, tuszę zato miał potężną. Twarz jego nazbyt czerwona, nie świadczyła o zdrowiu, ale cechował ją wyraz uczciwości i, chociaż oczy iskrzyły się jeszcze gniewem, widać było, że w innych warunkach umiały patrzeć przychylniej. Był w wieku najwyżej lat trzydziestu pięciu. Ubraniem nie różnił się ode mnie: miał na sobie szerokie tureckie szalwar, czyli szarawary, kamizelkę i krótki kubaran, czyli bluzę ze stojącym kołnierzem, chustkę pod kołnierzem od koszuli, na głowie fez, szal na biodrach i był w lekkich trzewikach. Moja odzież miała barwę przeważnie szarą, jego natomiast była ciemnoniebieska, ozdobna złotemi galonami i sznurami. Wogóle wyglądał na człowieka, który nie potrzebuje liczyć się zbytnio z zawartością swojej sakiewki.

Obmacawszy się ztyłu i zprzodu, od góry i od dołu, i przekonawszy się, że przykry wypadek nie pozostawił po sobie śladu z wyjątkiem kilku osmalonych włosów w wąsie, wypogodził oblicze i, wyciągając do mnie rękę do uścisku, rzekł serdecznie:

– Allaha szüke, szagh im! Bu wakyt n’asl idiniz? – Dzięki Bogu, zdrów jestem! Co się z panem w ostatnich czasach działo?

– W ostatnich czasach? – zapytałem zdumiony. – Zna mnie pan, jak widzę...

– A pan mnie nie?

– Rzeczywiście, nie mogę sobie przypomnieć.

– Wierzę, gdyż nie mówiłeś pan ze mną wówczas. Usiądźmy! Pewnie się pan piwa napijesz. Zapraszałem pana; musisz pan być moim gościem.

Usiadł na pewniejszym stołku, zaś ja naprzeciw niego. Co za przypadek! Zaledwie w Kairze pył strzepnąłem z obuwia z Dżebel Abu Tartur, gdy oto spotykam człeka, który mnie znał i widocznie niezłe miał o mnie wyobrażenie. Wysoce mnie zaciekawiło, kim był Turek i gdzie mnie widział.

– Ja walad, dżib sziszaten! – Hej, chłopcze, przynieś-no dwa nargile! – zawołał poza siebie.

Wezwany murzynek zbliżył się bojaźliwie i postawił nargile, trzymając przytem głowę w takiej odległości, aby jej powtórnie ręka grubasa nie dosięgła. Ale spostrzegłszy, że Turek nie sroży się na jego widok, nabrał odwagi i śmielej już podał mu węgle. Fajki napełnione były tembekiem, silnym perskim tytoniem, którym można było się zaciągać tylko z nargilów.

– A’tina kizazaten bira nimsawiji! – Podaj nam dwie flaszki piwa austriackiego! – zadysponował udobruchany Turek.

Była to względem mnie wielka uprzejmość; zamiast piwa angielskiego częstował austrjackiem. O ile jednak grzeczny był dla mnie, o tyle szorstki okazał się wobec murzyna, zaledwie bowiem chłopak postawił na stole butelki i szklanki, otrzymał tak starannie poprawione wydanie pierwszego kaffu, czyli policzka, że błyskawicznie wyleciał przez izbę za próg.

– Bu-war partszasi! – Dostał już za swoje! – rzekł Turek, odkorkowując butelkę, aby nalać sobie i mnie piwa.

Widocznie nie po raz pierwszy pił z mieszkańcem Zachodu, gdyż trącił się ze mną całkiem prawidłowo. Było to piwo pilzneńskie, prawdziwe piwo pilzneńskie z browaru mieszczańskiego. Najmilszy Wschodzie, zaczynam się obawiać o ciebie! Jednak pij dalej, zapijaj się piwem; lepsze ono, aniżeli mocny arak, który krew ci zatruwa i nerwy rujnuje, chociaż Muhammed nie zakazał go, tak, jak wina.

Gdy po nasyceniu pragnienia poszły w ruch fajki, zmierzył mnie Turek wzrokiem przychylnego poważania, poczem rzekł:

– Pan mnie nie zna, więc muszę powiedzieć moje nazwisko. Nazywam się Murad Nassyr, mieszkam w Nif, koło Ismiru, czyli Smyrny. Jestem bazirgijan, kupiec i mam kilka okrętów. Mekżeb, kantor swój mam w Ismir, ale składy w Nif. O, effendi, mam ja tam piękne i cenne, bardzo cenne rzeczy, których posiadanie uradowałoby niejednego baszę!

Mówiąc to, przyłożył do ust końce wielkiego i wskazującego palca, a cmoknąwszy w nie, zamknął oczy i jął mlaskać językiem z rozkoszą niewymowną, poczem dopiero prawił dalej:

– Ale ja jestem nietylko bazirgijan, bo i wojownikiem. W podróżach moich muszę nieraz używać broni, i niema człowieka, któryby mógł pochwalić się tem, że mnie zwyciężył. Zresztą, świadczy już o tem moje nazwisko.

Wygłosił to z wielką dumą i spojrzał na mnie w oczekiwaniu mojego w tej sprawie zdania,

– Pańskie nazwisko? – zapytałem. – Masz pan na myśli „Murad”, czy „Nassyr”?

– Oczywiście, że Nassyr.

– No, to słowo nie ma nic wspólnego z walecznością, gdyż oznacza nagniotek na nodze, który bywa zwykle tak bolesny, że chodzi się z miną wcale niebohaterską.

– Allah, Allah! – zawołał. – Jakże się pan mylisz okropnie! Ależ to słowo oznacza zwycięzcę!

– Tak, arabskie słowo „nassr” oznacza zwycięzcę, ale nie tureckie „nassyr”. Po turecku musiałbyś się pan nazywać Ghalib, Fatih albo Genidżi.

– Effendi, chyba chcesz mnie pan obrazić i purpurą okryć moje policzki! Czyż pan, człowiek u nas obcy, możesz lepiej ode mnie zrozumieć imię moje, imię człowieka, którego przodkowie walczyli z chwałą pod najsławniejszymi sułtanami tego kraju?

– Dobrze, w takim razie mylę się, – przyznałem uprzejmie. – Wybacz mi pan moją nieświadomość!

– Wybaczam – rzekł z zadowoleniem. – A teraz powiem panu, gdziem pana widział. Było to w Dżezaïr, czyli w Algierze, gdzie okręt mój stał na kotwicy. Czy znasz pan tam kupca francuskiego Latréaumonta?

– Tak, istotnie znam, – potwierdziłem.

– Siedziałeś pan w kawiarni przy ulicy Bab-Azoun. Ja również przyszedłem tam i spostrzegłem, że obecni spoglądali z zaciekawieniem, rozmawiając o panu szeptem. Kiedyś pan odszedł, zapytałem o ciebie i dowiedziałem się, żeś jest owym obcym, który młodego Latréaumonta, porwanego i zawleczonego na Saharę, wyrwał z pośród zgrai jego katów. Zapamiętałem sobie dobrze twarz pańską i teraz oto poznałem pana natychmiast.

– Tak, nie mogę wprawdzie zaprzeczyć, że jestem owym obcym, lecz na to, co uczyniłem, patrzano, zdaje się, przez churdebin to jest przez szkło powiększające.

– O nie, effendi! Wiem ja dobrze, że zniszczyłeś całą liczną gum, czyli zbójecka bandę. Nie uszedł panu ani jeden z Imoszarhów, ani z Tuaregów.

– Nie byłem tam sam jeden.

– Był z panem jakiś Anglik i dwaj służący, oto wszystko. Odwiedziłem potem Latréaumonta, do którego miałem interes, i on właśnie opowiedział mi obszernie całą tę historję. Effendi, skąd pan obecnie przybywasz?

– Z Bir Haldeh w kraju Uelad Ali.

– A dokąd pan dążysz?

– Do domu.

– Co? Do Europy? Czyżby tam czekano na pana, czy też wzywa pana jakie obowiązkowe zajęcie? Taki effendi nie może przecież prowadzić żadnego interesu!

Czekał na moją odpowiedź z wielką, niemaskowaną niczem ciekawością.

– No, interesów nie mam żadnych i nie mogę powiedzieć, aby mnie tam oczekiwano niecierpliwie.

– A więc zostań pan tutaj i jedź ze mną.

– Dokąd?

– Do Sudanu, do Chartumu.

Co za propozycja! Podróż w tamte strony byłaby spełnieniem moich najgorętszych życzeń. Niestety, mogłem dać tylko odpowiedź odmowną.

– Nie mogę; niepodobna mi zostać; muszę wracać do domu.

– Ciekawym dlaczego, skoro nic pana nie wzywa?

– To mnie pędzi! – rzekłem, uderzając się po kieszeni, a wyciągnąwszy z niej skórzaną sakiewkę, potrząsnąłem nią przed nosem Nassyra. – Czy mam panu powiedzieć, na jaką chorobę cierpi ten woreczek? To sill, zajyflanma, suchoty, czyli dolegliwość, którą tylko w kraju można wyleczyć. To znaczy, wyraźniej mówiąc, że pieniędzy starczy mi jedynie na jazdę wielbłądem do Suezu, a potem na szybki powrót do domu.

Spodziewałem się, oczywiście, że teraz mój rozmówca da pokój całej sprawie, lecz zawiodłem się, Turek bowiem rzekł natychmiast:

– O, panu nie może braknąć pieniędzy! Pójdź pan tylko do banku egipskiego w Muski, do Oppenheima & Co. na Esbekijeh, albo do Toda, Rathbone & Co. w ogrodzie Rozetty, a otrzymasz pan tyle, ile zażądasz. Ja znam tych ludzi.

– Ba! Ale oni mnie nie znają!

– Dam panu kiaghat, czek.

– Dziękuję, nie pożyczam. Nie jestem taki bogaty, jak pan, i nie mogę jechać dalej, aniżeli mi na to osobista kasa moja pozwoli.

– Naprawdę pan nie chce?

– Nie.

– Szkoda, wielka szkoda! – rzekł poważnie, a twarz jego przybrała wyraz szczerego żalu. – Gdyby mi pan towarzyszył, wielkąby mi pan wyświadczył przysługę. Ucieszyłem się, spotkawszy pana, effendi, i postanowiłem zaraz poprosić cię o towarzyszenie mi w podróży, gdybyś nic innego nie miał do roboty.

– Jakto? Mógłbym się panu naco przydać?

– Tak.

– A to na co?

– Allah! Pan jeszcze o to pytasz? Udaję się do Chartumu, ażeby zawieźć siostrę do jej niszanly’ego, narzeconego. Zabiera ze sobą kilka służebnic, muszę więc dobrać odpowiednich ludzi, którym mógłbym zaufać. Pomyśl pan: taka długa i niebezpieczna podróż!... Jedziemy najpierw Nilem, a potem przez dziki kraj Arabów. Człowiek taki, jak pan, który nie boi się nikogo, który pokonał gum krwawych Tuaregów, jest mi nieodzownie potrzebny! – Czy masz, effendi, ze sobą broń, którą rozporządzałeś wówczas?

– Mam.

– No, to niech się pan namyśli! Podróż nie będzie pana kosztowała ani para; już ja postaram się o wszystko. Zapłaty, jak służącemu nie mogę panu zaofiarować; ale tam zrobimy dobry interes, który nam da pokaźne zyski i podzielimy się niemi stosownie do umowy.

To mnie ostatecznie przekonało. Przyznaję, że byłbym chętnie wyraził natychmiast swoją zgodę, ale się jeszcze wstrzymałem. Rzuciłem pytanie:

– Jakie pan ma tam interesa na myśli!

Mrugnął oczyma, a twarz jego przybrała wyraz tak chytry, jakiegom się u tak dobrodusznego człowieka nie spodziewał:

– Nie domyślasz się pan?

– Nie.

– A może rekwik?

Spojrzał mi w oczy pytająco a ciekawie. Wyraz „rekwik” znaczy „niewolnicy”. Odpowiedziałem bez namysłu:

– Do tego nigdy nie przyłożyłbym ręki. Jestem chrześcijaninem! Zresztą, łowy na niewolników zakazane zostały przez kedywa.

Twarz jego przybrała znowu pierwotny wyraz szczerości i rzekł mi otwarcie:

– Zawodowy łowca niewolników nie pyta o zakaz kedywa. Lecz ja nim nie jestem i nie zamierzam się tem zajmować. Inny towar zajął moją uwagę: strusie pióra, guma, kadzidła, liście senesu, rogi bawole i kość słoniowa. W Chartumie znajdziemy wielkie zapasy tego wszystkiego. Zamierzam poczynić znaczne zakupy. Czyżbyś pan uważał handel takim towarem za grzech, za coś przeciwnego pańskim wyznaniom religijnym?

– Bynajmniej.

– Więc jedź pan ze mną! No, zgoda? – i wyciągnął do mnie rękę.

– Dopiero com pana poznał; nie znamy się jeszcze – zauważyłem.

– Ja pana znam i powtarzam, że życzyłem sobie takiego właśnie towarzysza podróży. Daję słowo, że nie doznasz pan żadnej straty. Przeciwnie, przywieziesz do domu sakiewkę pełną, zamiast pustej.

Ten argument był bardzo zachęcający. Może zgodziłbym się na propozycję bez zastanowienia, gdyby nie owo chytre spojrzenie, którem przedtem wypatrywał z moich ust odpowiedzi. Wzbudziło we mnie podejrzenie, pomimo dobroduszności Turka. Wydało mi się, że byłby rad, gdybym nie okazał się przeciwnikiem handlu rekwikem. Dlatego też odpowiedziałem:

– Sprawa nie taka pilna. Daj mi pan czas do namysłu.

– Bardzo chętnie, effendi! Ale zdaje mi się, że miałeś pan zamiar, w razie niedojścia umowy naszej do skutku, udać się do Suezu. Kiedy mianowicie chciałeś pan tam odjechać?

– Pojutrze lub jeden dzień później.

– W takim razie mamy dosyć czasu. Czy wolno zapytać, gdzie pan mieszkasz?

– Właściwie wcale jeszcze nie mieszkam. Zostawiłem swój skromny bagaż w hotelu, a niedawno oto wyszedłem, aby poszukać sobie mieszkania.

– I nie znalazłeś pan jeszcze?

– Nie znalazłem, i wogóle nie widziałem żadnego, gdyż zaraz na początku moich poszukiwań byłeś pan łaskaw zatrzymać mnie tutaj.

– To bardzo dobrze! To doskonale! Bo mam dla pana mieszkanie. Nie wiem tylko, jakie są pańskie wymagania.

– Małe, a raczej żadne. Potrzeba mi zwykłego pokoju z dywanem, albo też zasłanego zwykłemi kocami. Tylko musi być czysty. Jeśli zaś będzie przytem jakiś mały dziedziniec, gdzie możnaby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, to byłbym więcej niż zadowolony.

– Tak, to istotnie bardzo małe wymagania.

– Kto przywykł w podróżach spać pod gołem niebem, ten łatwo może w mieście ograniczyć swoje potrzeby.

– Ba! Ograniczać się tu nie potrzeba. Możesz pan mieszkać, jak basza. Lokal, który chcę panu polecić, jest bardzo ładny; składa się z trzech pokojów, któreby zadowoliły ministra.

– Dziękuję bardzo! Nie jestem ministrem, nie żyję też na tak wysokiej stopie. Właśnie dlatego, że polecone przez pana mieszkanie jest tak wspaniałe, nie nadaje się dla mnie i nie odpowiada – – zawartości mojej sakiewki.

– O, nadaje się bardzo, bo nie zapłacisz pan ani piastra.

– Pah! Któż to wynajmuje trzy pokoje, nie żądając zapłaty?

– Kto? Ja, effendi, ja!

– Pan? Posiadasz pan dom w Kairze?

– Nie, własnego domu nie mam, ale musiałem sobie wynająć, gdyż tak interesa, jak i przygotowania do podróży zmuszały mnie do przynajmniej trzytygodniowego pobytu w Kairze. Ze względu zaś na siostrę i orszak jej służebnic nie mogłem zajechać ani do hotelu, ani do prywatnego domu, gdzie mieszka się w mniej lub bardziej licznem sąsiedztwie. Ogromnie trudno znaleźć tutaj odosobnione a wygodne mieszkanie, udało mi się jednak wynająć o dwie ulice stąd odpowiedni budynek. Właściciel tego domu był bardzo bogatym człowiekiem i zostawił w nim całe swoje wspaniałe urządzenie.

– I masz pan trzy zbędne pokoje?

– I więcej nawet, jeśli pan zechcesz. Dom jest wielki i obszerny, a ja sam go zamieszkuję. Szczególne to uczucie mieszkać samemu w takim obszernym gmachu. Dlatego sprawiłbyś mi pan wielką przyjemność, gdybyś się sprowadził do mnie i brał udział w moich ucztach samotnych.

– Hm! Ta propozycja wydaje mi się godna przyjęcia. Czy mogę obejrzeć te pokoje?

– Bardzo chętnie. Jeśli sobie pan życzy, pójdziemy zaraz. Chłopcze, płacić!

Słowa te zawołał poza siebie. Murzynek wetknął głowę przez drzwi i cofnął ją czem prędzej. W obawie przed ponownem obiciem posłał po gospodarza. Grubas zapłacił za piwo siedem piastrów, bynajmniej jednak nie okazał niezadowolenia, owszem, jeszcze dla chłopca piastra jednego, jako bakszysz, zostawił. Widocznie lubował się jęczmiennym nektarem, bo kiedyśmy lokal opuszczali, zastrzegł się, że po zwiedzeniu mieszkania powrócimy tutaj.

Po drodze dowiedziałem się, że wszystek czas wolny przepędza zwykle w tej piwiarni, ponieważ napój jest doskonały, a ruch przed domem bardzo zajmujący. Ulica mianowicie była w tem miejscu szeroka i skutkiem tego mógł się na niej rozwinąć iście wschodni, gwarem przepełniony handel. Z piwiarni więc widok był bardzo zajmujący i ten ruch pstrego tłumu musiał nęcić Murada Nassyra.

Weszliśmy w uliczkę, w której mieszkał. Była ślepa, jak wiele ulic w Kairze. Domy, stojące przy niej nie wyglądały zbyt gościnnie, co jednak nie pozwalało sądzić o ich wnętrzu. Na Wschodzie trafiają się budynki, z pozoru wyglądające jak ruiny, a we wnętrzu kryjące komfort pałaców. Mieszkaniec Wschodu stara się zataić, w przeciwieństwie do mieszkańca Zachodu, wszystko, co odnosi się do jego domowego życia. Może to mieć swoje dobre strony, ale tamuje obywatelską solidarność i postęp społeczny.

Wiele domów nie miało okien, w innych zaś okna były rozmieszczone bezmyślnie i nieregularnie, a wszystkie opatrzone kratami. Długich rzędów szyb, przepuszczających światło z ulicy, nigdzie na Wschodzie nie znajdziesz. Tamtejsi ludzie nie lubią nadmiaru światła.

Budynek, zamykający ulicę, a więc stojący napoprzek, był tym właśnie, który Turek wynajął. Brama była wprawdzie wysoka, lecz bardzo wąska. Jeździec mógł się przez nią przecisnąć, lecz musiał nogi szczelnie do boków konia przyłożyć, nie chcąc otrzeć się z prawej lub z lewej strony. Wrota były zamknięte, a obok nich wisiał na sznurze drewniany młotek, którym też Nassyr zapukał.

Otworzono dopiero po długiej chwili i we drzwiach zjawił się człowiek, na którego widok przeraziłem się niemal. Przerastał mnie prawie o głowę i był niesłychanie szczupły. Pierś jego miała najwyżej półtora piędzi szerokości, zato jego ręce były dwa razy dłuższe od moich. Takie proporcje miało całe jego ciało i wszystkie członki, długie, nieskończenie długie, lecz zastraszająco cienkie. Nos jego miał przynajmniej cztery cale długości i był tak ostry, że możnaby go użyć jako snycerskiego narzędzia. Twarz wygolona zupełnie, a na głowie turban szeroki, jakiego nie widziałem nawet u Kurdów, znanych z tego, że noszą najszersze turbany. Od szyi aż do ziemi, przykrywając nogi, zwisał mu żupan białej barwy, podobny do koszuli, ale co to była za białość!

– To Selim, zarządca mego domu, – rzekł Turek, odsuwając longina na bok, a mnie popychając przed siebie.

Weszliśmy. Podobny do cienia Selim zasunął drzwi za nami. Znaleźliśmy się w wąskim korytarzu, nie w środku, lecz po lewej stronie parteru, gdyż brama umieszczona była w tem miejscu. Wszystkie izby leżały więc na prawo od nas. Najpierw zaprowadził mnie Nassyr na dziedziniec, którego urządzenie było rzeczywiście kosztowne, choć bardzo zniszczone. Szliśmy po marmurowej posadzce. Na środku dziedzińca znajdował się basen, również marmurowy, ale bez wody. Kwadratowe podwórze zamykały wysokie ściany budynku, podparte długim szeregiem filarów. Poza kolumnadą widniały drzwi, wiodące do komnat. Turek wykonał ręką ruch kulisty i rzekł:

– Z dawnej wspaniałości tego budynku dzisiaj pan widzi już tylko resztki. Tu biła przepyszna fontanna, użyczająca ochłody. Już oddawna nieczynna! Pomyśl pan, ile tutaj pokojów na dole i na górze! Kto ich ma używać?

Mówił po turecku. Dozorca, stojący przy nim, skłonił się i rzekł po arabsku:

– Słusznie, bardzo słusznie!

Lecz jaki to był ukłon! Nie widziałem i nie zobaczę już nic podobnego, bo i takiego Selima drugiego z pewnością na świecie nie spotkam. Kiedy się kłaniał, pochylał górną część ciała tak nagle i z taką siłą, że zdawało się, iż musi spaść z podstawy długich nóg. Miałem wrażenie, że jakiś dreszcz gwałtowny wstrząsnął wszystkiemi jego członkami. Wyglądał jak osika, w której gałęzie zadmie nagle silny wicher. W czasie tego ukłonu poruszył się kaftan Selima w osobliwy i nieopisany sposób, mniej więcej tak, jak materja, której ruchem naśladuje się na scenach fale morskie. Zdawało się, że każde żebro, każda kość uniezależniła się od całości ciała i wyprawia na własny koszt wszelkiego rodzaju skoki i kozły, a kaftan musi iść śladem tych dziwnych ruchów.

– Teraz pokażę panu ogród – rzekł Turek. – Chodź pan!

Przeszliśmy przez dziedziniec. Za sobą usłyszałem znowu: – „Słusznie, bardzo słusznie!” – a kiedym się obejrzał, zobaczyłem Selima, wykonywującego nowy ukłon, tak głęboki, że korpus jego utworzył z nogami kąt ostry sześćdziesięciu stopni.

W murze, po drugiej stronie dziedzińca, umieszczone były maleńkie drzwi, wiodące do ogrodu bardzo nawet wielkiego, jeżeli się uwzględni to, że znajdował się w środku miasta. Trzy dalsze boki otoczone były murem wysokości człowieka, poszczerbionym gdzie niegdzie od starości. Trawników jednak ani kwiatów nie było, tylko jedna dzicz wszelakich chwastów i roślin jadowitych; był to „ogród” wschodni w całem tego słowa znaczeniu.

– Pokazuję to panu, ażebyś się zorjentował, – rzekł Nassyr. – Teraz zobaczysz pan pokoje.

Wróciliśmy na dziedziniec. Stał tam Selim, wciąż na tem samem miejscu. Kiedy przechodziliśmy, wykonał tak karkołomny ukłon, żem się przestraszył, czy sobie przypadkiem z bioder zbyt wysmukłej kibici nie wykręcił. Potem ruszył za nami krokiem pełnym godności i otworzył pierwsze drzwi parteru, przyczem znowu tak się ukłonił, że nosem dotknął prawie ziemi.

Weszliśmy do przedpokoju, wyłożonego rogożą z liści palmowych. Ściany i powała były bielone. Stąd weszliśmy do drugiej większej komnaty, przeznaczonej prawdopodobnie do przyjęć. Dokoła leżały czerwone aksamitne poduszki. Dywan smyrneński pokrywał całą podłogę. Na ścianach widniały sentencje z koranu, malowane złotem na tle niebieskiem. Następny pokój przeznaczony był na sypialnię. Ze środka powały zwisała barwna szklana lampka. W jednym kącie leżał drogocenny dywan modlitewny, a w drugim stała umywalnia, składająca się, jak później zauważyłem, z prawdziwych chińskich naczyń porcelanowych. Naprzeciw stało łóżko, wyłożone kilkoma wysokiemi, miękkiemi poduszkami, na których leżały kołdry okryte jedwabiem.

Dostaliśmy się do małego pokoju, którego urządzenie świadczyło, że był kancelarją pana domu. Na jednej ścianie wisiał zbiór fajek, we wnęku stały nargile i miedziane naczynia na tytoń, a w niszy znajdowała się szafa z książkami. Tu i owdzie również leżały książki na półkach. Zauważyłem dwa pisane korany i trochę innych książek nabożnych. Właściciel musiał być bardzo uczonym w piśmie i wierzącym muzułmaninem.

Następne drzwi wiodły do dalszych komnat, nie otworzyliśmy ich jednak. Murad Nassyr powiedział:

– Dalej są pokoje, zamieszkałe przeze mnie. Te, które widziałeś pan dotychczas, przeznaczam dla pana. Czy chcesz tu zamieszkać?

– Jestem gotów, lecz pod jednym warunkiem.

– Jaki to warunek?

– Wprowadzenie się moje tutaj nie obowiązuje mnie do niczego.

– Zgoda, effendi! Wprowadzi się pan tutaj i będzie moim gościem; zresztą, możesz pan postępować wedle swego upodobania. Spodziewam się jednak, że sprawi mi pan tę radość i weźmie udział w podróży do Chartumu. Zanim jednak postanowienie pańskie, aby tu zamieszkać, nabierze znaczenia, oznajmię panu coś, co uważam za konieczne. Selimie, przynieś nam fajki!

Marszałek domu stał w ostatnich drzwiach, które był otworzył. Skłonił się znowu w opisany poprzednio sposób, przyczem zatrzęsły się wszystkie jego członki, a ręce zwisły aż do ziemi, i odrzekł:

– Słusznie, bardzo słusznie, ale to nie moja rzecz, lecz murzyna. Wnet go tu przyślę!

Ten szczególny kościotrup uważał się za zbyt wysoko postawioną osobę, ażeby się miał zniżyć do tej usługi. Zniknął, a wkrótce potem ukazał się stary murzyn. Zdjął ze ściany dwie fajki, napełnił je tytoniem, zaczerpniętym z naczyń miedzianych, zapalił i podał nam na klęczkach. Następnie oddalił się, aby za drzwiami czekać na dalsze rozkazy. Tymczasem usiedliśmy obok siebie na poduszce. Obyczaj Wschodu nie pozwalał mi zapytać Turka o siostrę, chociaż jako zawezwany przez niego do wspólnej podróży, musiałem się nią żywo zająć. Kobieta, jadąca ze Smyrny do Chartumu, aby tam wyjść zamąż, to wypadek tak rzadki, że musi mieć swe odrębne powody. Dowiedziałem się tylko mimochodem, że ma cztery służące; dwie białe i dwie czarne.

Byłem bardzo ciekaw, co mi Nassyr zamierza powiedzieć. Wywnioskowałem z jego słów, że musiało się to odnosić do lokalu i wyglądało na coś takiego, co chciał mi oznajmić w dobrej wierze. Czyżby chodziło o coś, co miało mnie skłonić do wyrzeczenia się tego mieszkania, pomimo że ani za lokal, ani za całe utrzymanie wogóle nie miałem nic zapłacić? Niedługo dał mi błąkać się w wątpliwościach, chociaż Turek, wschodnim zwyczajem, nie powiedział wprost, o co mu chodzi, lecz poprzedził to wstępem.

– Jesteś pan chrześcijaninem, – zaczął – ja znam za mało pańską religję, ażebym mógł wiedzieć, czego ona uczy. Czy wierzysz pan w wieczną szczęśliwość, w potępienie i w to, że dusza żyje dalej po śmierci?

– Naturalnie.

– Czy wiesz pan, dokąd dusza odchodzi, i jak wygląda to miejsce, do którego dostaje się po śmierci?

– Nie. Tylko Bóg może to wiedzieć.

– Czy dusza zmarłego może ukazywać się na ziemi jako widmo? Odpowiedz pan tak, jak panu każe sumienie!

– Jako duch – tak, ale jako widmo – nie, na pewno nie.

– W takim razie pan się myli! Widma mogą się ukazywać.

– Jeżeli pan w to wierzy, nie będę się z panem spierał, choć nie podzielam tego zdania.

– A jednak wcześniej, czy później pan mi słuszność przyzna. Od jutra zaczniesz pan wierzyć w strachy, gdyż w tym domu mamy takiego chajjala.

– Ponieważ wogóle niema strachów ani upiorów, w które gmin wierzy, przeto i tutaj ich nie zobaczę! – zaśmiałem się szczerze.

– Zapewniam pana jednak, że mówię prawdę!

– W takim razie ulega pan złudzeniu. Wziąłeś za widmo cień, lub coś innego, rzecz jakąś całkiem naturalną.

– O nie! Cień jest ciemny, a widmo jasne.

– Jakie ma kształty?

– Przybiera najrozmaitsze, to człowieka, to psa, to wielbłąda, to osła...

– Wtedy – wtrąciłem – wybiera postać właściwą. Nie chciałbym uchodzić za osła!

– Nie żartuj, effendi! Mówię całkiem poważnie. Właściwie, trudno mi z panem o tem mówić, bo obawiam się, abyś tego mieszkania nie opuścił.

– O to nie lękaj się pan bynajmniej. Przeciwnie, właśnie to zachęca mnie, ażeby się do pańskiego mieszkania sprowadzić. Słyszałem tyle razy o strachach, a nie widziałem dotychczas ani jednego. Ponieważ teraz nadarza się sposobność, skorzystam z niej z radością. Zostaję zatem w tym domu.

– Effendi, bluźnisz przeciw duchom!

– Ani myślę! Jestem tylko żądny wiedzy i spodziewam się, że otrzymam od upiora wiadomości o świecie duchów, choć, niestety, nie wierzę, żeby on do nich należał.

– Należy do nich, gdyż ukazuje się i znika, kiedy mu się spodoba.

– Czy wyprawia jakie psoty, czy też zachowuje się jak osoba w wieku statecznym?

– Ciągle szydzisz, effendi, ale dowiesz się czegoś innego. Widmo to przechodzi przez wszystkie drzwi.

– Gdy są zamknięte?

– Nie.

– No, to i ja potrafię, choć nie jestem widmem.

– Dzwoni jakby łańcuchami, szumi i wyje jak wicher, szczeka jak pies, lub szakal, i ryczy jak wielbłąd i osioł.

– Takie głosy i ja potrafię naśladować.

– A nagłe znikanie?

– Z pewnością i ja potrafię, jeżeli wprzód zobaczę, jak to nasz strach urządza. A zatem, pan sam to wszystko widziałeś i słyszałeś?

– Tak.

– Kto jeszcze?

– Wszyscy, wszyscy! Moja siostra, jej służące, Selim i murzyn. Duch wszedł do izby i stał nad ich łóżkiem i nad mojem.

– I nad łóżkiem pańskiej siostry?

– Nie, bo ona kazała służebnicom zabarykadować drzwi swoich apartamentów.

– A więc mamy do czynienia z duchem, który nie umie przejść przez drzwi zastawione, tylko przez otwarte. I ja to także potrafię!

– Proszę, nasze drzwi nie są wprawdzie zamknięte, lecz zaryglowane! W tym domu niema zamków; są jedynie zasuwy.

– Hm! Czy upiór ukazuje się stale o tej samej godzinie?

– Naturalnie! Wiesz pan może, iż godzina duchów zaczyna się o północy.

– Czy przychodzi codziennie?

– Tak, i bawi tutaj przez całą godzinę.

– Nie mam mu tego za złe. Jeśli ma do rozporządzenia tylko godzinę, to jako prawdziwy strach chce ją wyzyskać. Czy z nim kto mówił i czy widmo odpowiadało?

– Nie.

– A więc to upiór nierozmowny, istota cicha. Bardzo ją za to poważam, gdyż nie lubię gadatliwości. Czy dawno nawiedza ten dom?

– Już dawno. Ukazywał się także wszystkim poprzednim jego mieszkańcom.

– I właścicielowi?

– Nie, gdyż widmo jest właśnie duchem ostatniego właściciela.

– Aha! Czy udowodniło to jaką miarodajną legitymacją?

– Proszę cię, effendi, porzuć te żarty! Jest tak, jak mówię. Od śmierci właściciela, który był majorem w armji wicekróla, nie było mieszkańca tego domu, któryby tu zabawił dłużej nad tydzień. Upiór wszystkich prześladował.

– A jak długo pan tutaj mieszkasz?

– Tydzień, i przyznaję się panu otwarcie, że byłbym się za kilka dni wyprowadził, gdybym pana nie spotkał, gdyż tak mam nadzieję, że pan ducha wypędzi!

– To bardzo szczere wyznanie. Jestem panu za nie wdzięczny. Wdzięczność tę okażę w ten sposób, że spełnię pańskie nadzieje. Mam zamiar tak przekonywająco z duchem porozmawiać, że już nigdy nie wróci.

– Allah, Wallah, Tallah! – zawołał przerażony. – Nie bierz się pan do tego zbyt ostro! On i tak nie wróci, choć nie będzie z panem rozmawiał.

– Tak pan sądzi?

– Tak. Sama obecność pana sprawi, że on już nie wróci.

– Sądzisz pan, że boi się mnie tak bardzo?

– To nie, ale... Effendi, nie weź mi tego za złe, że powiem otwarcie!

– Nie. Mów pan śmiało.

– Z tamtych książek poznałeś pan, że major był pod koniec życia bardzo pobożnym człowiekiem. Z tego można wnosić na pewno, że i duch jego jest pobożny. Upiór zaś wierzący i bojący się Allaha i proroka z pewnością będzie unikał domu, w którym mieszka niewierny, chrześcijanin.

– Aha! – roześmiałem się. – To z pana chytry człowiek! Dlatego to dałeś mi pan bezpłatne mieszkanie?

– Nietylko dlatego. Raczej z tego powodu, że słyszałem wiele o panu, i życzę sobie, żebyś mi towarzyszył. Zechciej pan wejść w moje położenie. Ten dom jest jedynem odpowiedniem mieszkaniem dla mnie i mojej siostry i jeśli będę musiał opuścić go z powodu widma, to nie znajdę drugiego, odpowiadającego w tym stopniu naszym potrzebom. Dlatego to jesteś mi, effendi, gościem tak miłym. Wiem, że zmarły major nie wejdzie do domu, dopóki pan w nim przebywa. Siostra jest w śmiertelnym strachu i chce się wynosić, a służba zapowiedziała, że nas opuści, jeśli tutaj zostaniemy. Wszyscy uspokoją się, kiedy się dowiedzą, że pan jest naszym domownikiem.

– Więc donieś im pan o tem czem prędzej! Cieszy mnie serdecznie, że mahometańskie upiory tak się boją chrześcijan, a jeśli zmarły major jest mądrym strachem, to dziś jeszcze zaniecha swoich odwiedzin. Ile płacisz pan za ten dom nawiedzany?

– Pięćdziesiąt piastrów tygodniowo. Pomyśl pan sobie, jak tanio!

– Czy z powodu widma?

– Tak. Cały Kair wie o tem, że tu straszy, i każdy ten dom omija. Tylko obcym można go jeszcze wynajmować, a i ci mieszkają tylko przez kilka dni, co najwyżej przez tydzień.

– A kto jest właścicielem obecnie?

– Wdowa po zmarłym, lecz i ona nie mogła wytrzymać i sprowadziła się do swego brata, handlarza dywanów w Muski.

– Hm! Uważam to za bardzo nieodpowiednie ze strony ducha, że obchodzi się tak z żoną. Skoro dom zostawił w spadku, to trudno mu wybaczyć obecne wypędzanie jej z dziedzictwa.

– On go jej nie zapisał, lecz bractwu Kadirine, pobożnemu stowarzyszeniu Seyd Abd el Kader el Djelani. Wdowa ma dożywocie, a po jej śmierci dom przejdzie na własność stowarzyszenia.

– Ach, tak. Pobożna Kadirine nie może używać domu aż do śmierci wdowy i duch zmarłego majora włóczy się po komnatach? Idź pan do siostry i powiedz jej, że duch nawiedzi dom, co najwyżej raz jeszcze.

– Podzielasz więc pan moje przekonanie? Przyznajesz mi słuszność? Tak, ja zaraz pójdę do niej, aby jej zanieść tę wesołą nowinę. Nietylko to ją jednak zachwyci. Opowiadałem jej nieraz o panu i gdy oznajmię, że widziałem się z tobą, effendi, i że jesteś tutaj, a może nawet udasz się z nami do Chartumu, znikną natychmiast jej obawy przed niebezpieczeństwem podróży. W każdym razie muszę donieść o pańskiej obecności, gdyż będziesz pan z nami jadał.

Powstał i odszedł. I tak w pierwszych zaraz godzinach pobytu mego w Kairze trafiła mi się doskonała przygoda. Nazieja bezpłatnej podróży do Chartumu i nadzieja pochwycenia za czuprynę ducha egipskiego majora! I czegóż mogę żądać ponadto?

Co do upiora, to, po poznaniu bliższych okoliczności, przypomniałem sobie podobny wypadek. Pewien bogaty chłop umarł i postanowił w testamencie, że stara krewna będzie mogła aż do śmierci mieszkać w oficynie. Wkrótce po pogrzebie zaczął nieboszczyk straszyć, a szczególnie w oficynie. Staruszka nie wierzyła jednak w strachy – była rozsądniejsza od wdowy po majorze wicekróla – i, sprowadziwszy potajemnie kilku silnych ludzi, kazała im czekać na ducha. Pochwycono go, a kiedy zdjęto zeń prześcieradło, okazało się, że to spadkobierca, syn zmarłego, który nierad był temu, że staruszka mieszka w oficynie.

Czyżby podobny wypadek nie mógł się zdarzyć w Egipcie? Byłem sam i przystąpiłem do drzwi, żeby je zbadać. Wszystko można było sobie łatwo wytłumaczyć prócz tego, że duch mógł przechodzić przez drzwi zaryglowane. Moja izba miała troje drzwi; jednemi weszliśmy tutaj, drugie prowadziły do komnat Turka, a trzecie na krużganek, otaczający dziedziniec. Pierwszych nie chciałem otwierać, gdyż murzyn czekał za niemi; rygiel był po mojej stronie w pokoju. Przy następnych drzwiach nie zauważyłem rygla – widocznie musiał być przytwierdzony po drugiej stronie, zauważyłem natomiast trzy obok siebie wywiercone dziury. Trzecie drzwi, wiodące na krużganek, miały rygiel od strony izby. Kiedy je otworzyłem i zbadałem od zewnątrz, znalazłem znowu takie trzy dziury, i to właśnie w tem miejscu, gdzie po drugiej stronie znajdował się rygiel. Zasuwy nie były z żelaza, tylko z drzewa. Należy jeszcze zauważyć, że wszystkie izby, położone dokoła dziedzińca, połączone były drzwiami, oprócz tego każda miała jedne drzwi, wiodące na krużganek. Prawdopodobnie strach cienkim, śpiczastym gwoździem, przy pomocy wspomnianych dziur, każde drzwi otwierał. Wystarczyło wsunąć gwóźdź w jeden z otworów, wbić w miękkie drzewo rygla i odsunąć nabok. Nie zwierzyłem się Nassyrowi z tego odkrycia; wolałem zachować je dla siebie.

W kilka chwil później gospodarz powrócił i oznajmił, że siostra wita mnie z radością, że bardzo mnie pragnie zobaczyć, ponieważ jednak nie wypada, aby obcego odwiedziła, a mężczyźnie także nie wolno wejść do apartamentów kobiecych, musi czekać cierpliwie, dopóki nie nadarzy się do tego sposobność w podróży. Zapewne jednak muszę być głodny, mówiła, gdyż dopiero przybyłem i zabawiłem krótko w hotelu, więc ona temu zaradzi.

Grubasowi nie przyszło na myśl, że mogę być głodny. Pod tym względem są kobiety na całym świecie rozważniejsze od mężczyzn. – Nassyr miał jeszcze coś na sercu, więc wezwałem go, żeby się przede mną wywnętrzył.

– O, – rzekł – nie chciałbym się panu naprzykrzać; to dotyczy tylko murzynki.

– O co chodzi?

– Ma wściekły ból zębów, a pan jesteś lekarzem, jak przypuszczam.

– Czy mógłbym ją zobaczyć?

– Czarną służącą? Pewnie!

– No to poślij pan po nią!

Klasnął w ręce, poczem wszedł murzyn, otrzymał rozkaz przyprowadzenia czarnej. Była jeszcze bardzo młoda i nie miała spłaszczonego nosa, ani obrzękłych warg, jak dorośli murzyni. Prawy policzek był silnie spuchnięty. Otworzywszy usta, wskazała pokolei cztery zęby i każdy z nich uważała za zbolały. Rozpoznałem, że to ból neurologiczny, bo zęby były zupełnie zdrowe. Obiecałem pomóc jej natychmiast, przybrałem tajemniczą minę, przesunąłem kilkakrotnie palcami po policzkach, ruszając przytem wargami, jak gdybym coś wymawiał, i odesłałem ją, poleciwszy, aby nie wychodziła dziś z izby.

Nie była to szarlatanerja. Ból zęba był tylko symptomatyczny. A znałem wpływ prostej wiary i ufności. Dotknięcie białego lekarza było dla murzynki skuteczniejsze, niż wszelkie mikstury na ból zębów. Ufność murzynki uwolniła ją od cierpień, a w konsekwencji ocaliła mi potem życie.

Wkrótce wszedł stary murzyn i przyniósł na tacy zimną kurę, obłożoną dokoła wielkiemi płatami pieczeni wołowej. Zamiast chleba podano cienkie kromki placka. Widelców nie było, więc wyjąłem nóż tak samo, jak Turek. Zjadłem kawałek pieczeni; reszta zniknęła za błyszczącemi zębami Nassyra. Następnie odkroiłem sobie łapkę kurzą, lecz usta moje zapomniały o pracy na widok wirtuozostwa, z jakiem mój gospodarz ogołocił szkielet kury z mięsa i wsunął je sobie między szczęki. Zdawało mi się, że ten człowiek wcale nie żuje. Połykał i połykał potąd, aż nic nie zostało. W chwili, kiedy odsunął tacę od siebie, uporałem się zaledwie z łapką kurzą i złożyłem kość jej razem z resztą szkieletu.

– Tak, to już skończone, – rzekł z zadowoleniem i dodał pocieszająco: – Dziś będzie jeszcze więcej, ale teraz chodźmy do piwiarni. Tam zabawimy się lepiej, aniżeli w tym samotnym domu.

Wolałbym zostać, aby rzucić okiem do książek zmarłego, kiedy jednak wziąłem jedną z nich do ręki, rzekł Nassyr:

– Zostawże pan to! Naco mogą przydać się panu te książki, jako chrześcijaninowi? Nie pomogły nawet majorowi do przejścia przez most śmierci. Podobno podczas wyprawy do Sennar dopuścił się wielkich okrucieństw, które mu potem ciążyły na sumieniu. Dlatego stał się w ostatnich latach życia bardzo pobożnym i zapisał majątek bractwu. Zostaw pan te niepotrzebne książki i chodź ze mną napić się bira nimsawiji; to lepsze od wszelkiej mądrości uczonych!

Musiałem ukorzyć się przed tą filozofją, a że w perspektywie był pilzner, ukorzyłem się bez niechęci. Na podwórzu stał Selim. Pobiegł, ażeby drzwi nam otworzyć.

– Ten effendi jest moim gościem – oznajmił mu jego pan. – Zamieszka u nas i wypędzi ducha.

Selim otworzył usta, zesunął na kark olbrzymi turban, wytrzeszczył na mnie oczy bezmyślnie; przypomniał sobie jednak swoją powinność, otworzył drzwi, pochylił korpus do ziemi i odrzekł:

– Słusznie, bardzo słusznie! Ale jak tego dokona?

Zachował przybraną pozycję i czekał na odpowiedź.

– Mądrzej zabierze się do tego od ciebie – odpowiedział Nassyr.

Na te słowa wyprostował się chudeusz, jakby pchnięty sprężyną, i rzekł tonem obrażonej godności:

– Czy nie nosiłem wieczorem i przez całą noc broni przy sobie?

– To prawda.

– Czy nie odmawiałem ustawicznie świętej fathhy i sury wojennej?

– Wierzę, że odmawiałeś.

– Więc uczyniłem wszystko, co tylko może uczynić wobec ducha wierny i pobożny muzułmanin, – nic mi nie można zarzucić! Jestem mądry i waleczny. Zaliczają mnie do bohaterów mojego plemienia i przelałem już tyle krwi, ile wody jest w Nilu. Jestem gotów walczyć ze wszystkimi wrogami na całym świecie, ale, czy mogę walczyć z duchem, przez którego kule przechodzą, jak ziarna ryżu przez rzeszoto, którego nie może dosięgnąć ani mój nóż, ani pałasz, gdy tymczasem on, jeśliby tylko zechciał, może mi twarz przekręcić na szyi, jak na śrubie.

– Prawdę mówisz. Widma nie można zakłuć, ani zastrzelić. Jestem z ciebie zupełnie zadowolony.

– Słusznie, bardzo słusznie! – zawołał bohater swego plemienia, zgiąwszy się wpół i zamknąwszy drzwi za nami.

– To szczególny człowiek ten Selim – rzekłem po drodze. – Czy już długo u pana służy?

– Nie. Nająłem go dopiero tutaj.

– A czem był przedtem?

– Był przez dłuższy czas przewodnikiem do piramid; poczem wdał się w spór z pewnym Anglikiem, co go tak rozzłościło, że postanowił w inny sposób zarabiać na życie. Spełnia u mnie swe obowiązki z wielką gorliwością i nie mogę się skarżyć na niego.

– Czy będzie towarzyszyć panu do Chartumu?

– Tak. Wynająłem go na czas tej podróży, gdyż twierdzi, że zna drogę dokładnie.

– W takim razie gratuluję panu. Jeśli jest rzeczywiście takim bohaterem, jak mówi, to obroni pana przed wszelkiemi atakami i niebezpieczeństwami, a mnie brać nie potrzeba.

– Tak – potwierdził Turek. – Męstwo ma zawsze na ustach. Poznasz go pan jeszcze bliżej. Język Selima jest pełen czci i szacunku, a ukłonów, które przez dzień wykonywa, nie można zliczyć. W odwagę jego zaś wątpić nie wolno, bo wobec wątpiących zachowuje się czasem ordynarnie i gotów nawet nie poprzestać na pogróżkach.

– Hm, hm, taki pyszałek jest zazwyczaj tchórzem. Już nieraz przekonałem się o tem.

– Być może! Selim jednak na pewno tchórzem nie jest. Opowiedział mi o kilku swych przygodach, z których wynika, że jest nietylko nieustraszonym wojownikiem, lecz ma wprawę we władaniu bronią. Anglika, o którym właśnie wspomniałem, tak wypoliczkował, że leżał jak nieżywy.

– Czy pan był świadkiem tego zajścia?

– Nie. Wiem o tem tylko z jego opowiadania.

– Przypuszczam więc coś wręcz przeciwnego; to Anglik musiał go tak wypoliczkować, że Selimowi zbrzydło zajęcie przewodnika. Gdyby bowiem tak było, jak twierdzi, wystarczyłoby jedno słowo konsula, a doznałby ciężkiej kary.

Doszliśmy tymczasem do piwiarni. Usiedliśmy znowu przy stole. Murad Nassyr, zanim usiadł, zbadał wytrzymałość stołka, poczem dopiero kazał sobie podać dwie szklanki piwa. Chłopak przyniósł je razem z dwiema fajkami. Mrugnął przytem na grubasa bez obawy, a tak poufale, że mnie to ubawiło. Ten murzynek był bardzo rozgarnięty. Włosy miał gładko ostrzyżone; pomimo młodości był już tatuowany. Miał między brwiami głębokie wcięcie, z którego rozchodziły się odśrodkowe koliste linje kropek w obie strony czoła. Ten rodzaj tatuowania cieszy się powodzeniem u wszystkich plemion murzynów Dinka i to zarówno u kobiet, jak u mężczyzn. Jak się wkrótce dowiedziałem, darł ten murzynek koty z grubasem. Za ostatni atak wymierzony na wąsy nieprzyjaciela dostały mu się dwa uderzenia w twarz i jeden piaster bakszyszu.

Przed domem rozwijał się osobliwy ruch na szerokiej ulicy. Z naszego miejsca mogliśmy przypatrywać mu się wygodnie, zwłaszcza że mieliśmy widok dość daleki na obie strony gościńca.

Na rogu bocznej uliczki, którą tu przyszedłem, stało kilku hammarów, czyli chłopców, przewożących ludzi i towary na osłach. Ci przewoźnicy w Kairze pełnią zawód naszych uliczników. Osioł jest na południu całkiem innem zwierzęciem, niż na północy, gdzie uważają go za smutny symbol głupoty. Osioł egipski to nieznużony, zawsze żwawy sługa swego pana, który wynagradza go za usługi odrobiną paszy i mnóstwem batów i kopnięć. Nawet z najcięższym jeźdźcem na grzbiecie kłusuje osioł godzinami, nie nużąc się wcale, a często mimo tego ciężaru wyprawia najzabawniejsze podskoki. Za nimi pędzi spotniały i sapiący hammar, który bije swe zwierzę, szturcha, kopie i obrzuca kamieniami, aby jego bieg przyśpieszyć. Ci hammarzy to prawdziwi znawcy ludzi. Poznają na pierwszy rzut oka, czy mają przed sobą Anglika, Francuza, Włocha, czy też Niemca. Z języków tych narodowości rozumieją po kilka słów i frazesów; mają nawet pewne wiadomości z geografji i historji Europy, jak tego dowodzi sposób zachwalania kłapouchów. – „Hier ist ein schöner Bismarck!” – krzyczy jeden, widząc obcego, którego uważa za Niemca. Mówiąc „Bismarck”, ma oczywiście osła na myśli. – „Here is a fine general Grant!” – woła drugi do Jankesa. Anglik słyszy okrzyk – „Here is a good beefsteak, a celebrated Palmerston!” – Obywatel francuski musi znowu wysłuchać – „Monsieur, voilà le plus grand Napoléon; j’ai l’animal, le plus préférable de la France!”

Właśnie usiedli przed nami na środku ulicy dwaj arabscy kuglarze, ażeby zaprodukować swoje sztuki. O kilka kroków od nich zgromadził muhad’dit - opowiadacz dokoła siebie grono ciekawych, ażeby za dwie lub trzy najdrobniejsze monety opowiedzieć kilka bajek, tysiąc już razy słyszanych. Wpobliżu tańczył młody murzynek na szczudłach; grał przytem na instrumencie podobnym do fletu. Między tłumem przeciska się orszak osłoniętych kobiet, jadących na osłach. Potem ciągną przez ulicę wysokie, ciężko objuczone wielbłądy jeden przywiązany słomianym sznurem do ogona drugiego. Za tą karawaną postępują, sapiąc, hammarzy, tragarze z ciężkiemi pakami i skrzyniami na głowach, i, aby nie wypaść z taktu, śpiewają przytłumionym głosem jeden i ten sam refren. Wtem nadchodzi czyściciel fajek; w żółtych, cuchnących tytoniem rękach trzyma kilka owiniętych przędzą drutów. Potem zjawia się sakkah hemali, sprzedawca napojów, dźwigający wielkie naczynie gliniane z jakimś płynem, którym za małe wynagrodzenie orzeźwia spragnionych. To, co się dzieje na drugiej stronie ulicy, może przekonać każdego, że nawet najbardziej poufne sprawy załatwić można z wielkim hałasem. Fronty domów są otwarte tak, że można zaglądać do każdego sklepu i do każdego mieszkania. Tam siedzi czcigodny obywatel, trzymający między kolanami szarpiącego się chłopaka, i oczyszcza las na jego głowie z owej zwierzyny, z której słynął Egipt już za czasów Faraonów. W sąsiedztwie jakiś starzec wyrzuca coś przez okno; to kot, który prawdopodobnie z głodu zamknął oczy na zawsze. Trup jego zgnije na ulicy, a nikt nawet uwagi nie zwróci na woń trującą, która ten zakątek będzie przez jakiś czas napełniała. Wszak sam basza przejeżdża w tej chwili na koniu, tuż obok leżących na bruku zwłok, i nie znajduje w tem nic, coby sprzeciwiało się porządkowi publicznemu. Orszak jego nie zwraca na kota najmniejszej uwagi, a idący na przedzie piechur nie uważa za odpowiednie usunąć go nabok, choćby jednym ruchem nogi. W tem miejscu właśnie, gdzie wspomniany starzec „wyludnia” głowę wnuka, siedzi drugi białobrody staruch oparty plecami o kolumnę. Cicho, jakby w zachwycie, przepuszcza przez wychudłe palce perły swego różańca i porusza wargami, odmawiając modlitwy. Ani widzi, ani słyszy, co się dzieje dokoła niego; oderwał się od ziemi i błądzi duchem po gościńcach raju, obiecanego wiernym przez Mohammeda.

Wtem rozbrzmiewa głośny okrzyk: – „Niech poranek wasz będzie biały!” – to mleczarz zwraca uwagę na swój towar. – „Sokiem opływający pocieszyciel spragnionych!” – woła sprzedawca melonów. – „Wyrosła z potu proroka, o woni nad woniami!” – brzmi głos handlarza róż; a sprzedawca sorbetu i wina rodzynkowego ogłasza: – „Eliksir życia, ucieczka od śmierci, likwor oczyszczający krew!” – Naprzeciwko piwiarni stoi mała ośmioletnia murzynka ze zwisającym na szyi koszykiem i woła trwożliwym głosem: – „Figi, figi, od moich oczu słodsze!”

Kto postawił tu to biedne dziecko i kto mu przepisał te słowa? W każdym razie jakiś wyrachowany handlarz, gdyż głęboko rozmarzone spojrzenia małej były istotnie słodkie. Było to piękne dziecię, choć czarnej barwy. Trwożny, błagalny głos i wyciągnięte rączęta powinny były każdego przechodnia skłonić do zamiany kilku para na figi. Nie mogłem prawie oczu odwrócić od tej małej. Jej subtelny głos brzmiał lękliwie, a słowa „figi, figi,” wydawały mi się wołaniem o pomoc. Postanowiłem dać jej na odchodnem dobry bakszysz. Zauważyłem, że nietylko mnie pociągało to dziecko. Murzynek-kelner przeszedł w przeciągu godziny trzy razy, ażeby sobie kupić fig. Czy to był tylko łakotniś, czy też czynił to z dziecięcej sympatji? Kiedy zbliżał się do małej, zaczynały jaśnieć jej oczy, a twarz przybierała wyraz wybuchającej miłości. Działo się też to zawsze, ilekroć spojrzała na drugą stronę i oko jej spotkało się z jego okiem.

Teraz nie miał żadnego zajęcia; siedział napół odwrócony od nas w kącie i... płakał, naprawdę płakał. Widziałem jak osuszał sobie co chwila łzy ręką. Czy ten swawolny chłopak umiał być smutnym? Jeśli tak, to nie było to zwykłe dziecięce strapienie, które tu, w tem otoczeniu, wyciskało mu łzy z oczu.

Wzrok małej odnalazł go w kącie; ujrzawszy go płaczącego, przytknęła natychmiast obie ręce do oczu. Między obojgiem tych dzieci musiał zachodzić jakiś serdeczny stosunek. Nie umiem powiedzieć, jak się to stało, i dlaczego tak uczyniłem, dość, że powstałem i podszedłem do chłopca. Widząc mnie przed sobą, wstał i chciał się oddalić, szlochając zcicha. Zatrzymałem go za rękę i zapytałem, starając się wzbudzić w nim zaufanie:

– Dlaczego płaczesz? Czy możesz mi powiedzieć?

Spojrzał na mnie, obtarł łzy i odpowiedział:

– Płaczę, bo nikt nie kupuje u Djangeh.

– Czy masz na myśli tę małą dziewczynę z figami po drugiej stronie ulicy?

– Tak.

– Przecież ty u niej kupujesz; widziałem to już kilka razy.

Sądził widocznie, że pomawiam go o łakomstwo, gdyż odrzekł żywo i jakby z oburzeniem:

– Ja fig nie zjadłem; oddam je Djangeh, gdy nasz pan odejdzie. Kupowałem tylko, żeby miała pieniądze; jeśli wieczorem nie przyniesie pięciu piastrów, biją ją i nie dają nic jeść, a potem przywiązują zgiętą do słupa. Ja zaś muszę osiem piastrów przynieść. Dzisiaj otrzymałem już cztery jako bakszysz, właściciel piwiarni daje mi dziennie trzy, więc potrzeba mi na dziś jeszcze tylko jednego. Ktoś mi go jeszcze daruje, więc mogłem dać Djangeh dwadzieścia para za figi.

– Komuż ty musisz dawać te piastry?

– Naszemu panu.

– Czy on jest także panem Djangeh?

– Tak. Przecież to moja siostra.

– A kto jest waszym panem?

– Bardzo zły człowiek, a nazywa się Abd el Barak.

– Czy wynajął was od ojca?

– Nie. Nasz ojciec i matka mieszkają daleko. Kupił nas od człowieka, który napadł na wieś, spalił nasze chaty, a nas z wielu innymi zabrał do niewoli, żeby potem sprzedać.

– Więc jesteście niewolnikami, biedacy! Jak się nazywa kraj, w którym mieszkaliście?

– Nie wiem, bo nie ma nazwy. Rzeka nazywa się Bahr el Abiad.

– Nie umiałbyś mi powiedzieć, jak nazywa się twój naród?

– Tak. Nasi ludzie nazywają się Dongiol.

– Nie płacz już dzisiaj; nic wam się nie stanie. Masz tutaj dziesięć piastrów i podziel się niemi z Djangeh. Dostanie strawę i nie będzie przywiązana do słupa.

Kiedy włożyłem mu w rękę pieniądze, trysnęły mu z oczu łzy radości. Chciał mówić, podziękować, usta mu drgały, lecz nie wydobył ani słowa ze siebie. Zrobił krok ku drugiej stronie ulicy; widocznie chciał przejść do siostry, żeby dać jej pieniądze; lecz namyślił się i mruknął:

– Nie, teraz nie, dopiero kiedy przejdzie nasz pan.

– Czemu?

– Bo wiedziałby, że nie sprzedała tyle i dostała pieniądze jako bakszysz. Dary musimy mu oddawać, a on ich nam wcale nie zalicza.

– Więc przychodzi tu często, aby zobaczyć, ile Djangeh sprzedała?

– Tak, przychodzi raz przed południem, a raz po południu po pieniądze. Ja je przed nim ukrywam i daję mu tylko osiem piastrów, a czasem dam także coś i Djangeh, gdy ma za mało. Resztę zakopuję. Kiedy będę miał już dosyć, wykupię siebie i Djangeh z niewoli, a potem pójdę z nią nad Bahr el Abiad do Dongiolów.

Była to bardzo poufna wiadomość; uważał mnie za człowieka, któremu można powierzyć tajemnicę.

– Ileż już zaoszczędziłeś? – spytałem.

– Już prawie czterdzieści piastrów.

– A jak długo jesteś już u Abd el Baraka?

– O, wiele, wiele tygodni, a dni jeszcze więcej!

– Czy jest już rok?

– Tego nie wiem.

Chłopak nie umiał oznaczyć czasu, dlatego zapytałem:

– Ile razy widziałeś, jak wyruszają pielgrzymki do Mekki?

– Dwa razy.

– Więc już dwa lata jesteś u niego; zapamiętaj to sobie. Nie po raz ostatni mnie widzisz. Ja tu jeszcze często będę pił piwo, a może dam ci dobrą radę, albo poproszę twego pana, ażeby was puścił na wolność.

Wróciłem na miejsce, odprowadzony wzrokiem pełnym wdzięczności. Czy miałem mu powiedzieć prawdę, że właściwie jest już wolny, gdyż wicekról zniósł niewolnictwo? Nie, gdyż nie umiałby tego wyzyskać. A więc byli rodzeństwem! Wzruszyłem się. Co za miłość i przywiązanie! Wspierał ją, żeby nie widzieć jej cierpień. Nie zapomniał o swoim kraju, narodzie i rodzicach; chciał do nich wrócić i oszczędzał pieniądze w tym celu. Dziwne, na jakim stopniu stawiają tych czarnych ci, co o nich piszą! Czy biały chłopiec w wieku tego murzynka mógłby lepiej czuć, myśleć i postępować? Pewne, że nie! Kto uważa murzyna za niezdolnego do rozwoju, kto mu odmawia lepszych odruchów serca, ten popełnia grzech wielki, nietylko względem czarnej rasy, lecz względem całej ludzkości.

A ten Abd el Barak, czyli „Sługa Błogosławieństwa”! Jak ta nazwa nie harmonizowała z jego postępowaniem! Chciałem właściwie wypytać się szczegółowo o niego, nie uszłoby to jednak powszechnej uwagi. Bądź co bądź, postanowiłem silnie zająć się w jakikolwiek sposób temi dziećmi. Ja, obcy, mający pieniądze wystarczające zaledwie na powrót do kraju? W jaki sposób? A jednak, zdaje mi się, że przecież zdołam dla nich coś zrobić. Abd el Barak nie miał prawa uważać tych dzieci za swoją własność i kazać im pracować na swoją korzyść. Musi je wydać, choćbym miał pójść do gubernatora, a nawet do ministerjum.

Nie było żadnej wątpliwości, do jakiego plemienia dzieci należały. Byli to Dongiole, a szczep ten należy do murzynów Dinka, nazywających się także Djangeh. Nazwa ta stała się w Kairze imieniem dziewczęcia. Dinkowie są najpiękniejszymi ludźmi nad górnym Nilem, są smukli i wysocy, a twarz ich okazuje więcej łagodności i inteligencji, aniżeli u innych murzynów. Nic dziwnego, że chłopiec nie był tępy i nie brak mu było współczucia. Gdyby się kształcił w europejskiej szkole, nie pozostałby pewnie wtyle za innymi uczniami.

W takiem cichem rozmyślaniu pogrążyłem się na jakiś czas, aż wreszcie Turkowi znudziło się moje milczenie. Zapytał o powód zadumy, więc opowiedziałem, co słyszałem od małego wroga jego wąsów. Patrzył długo przed siebie, nie wypowiadając swego zdania, aż go sam zapytałem:

– No i cóż pan na to?

– Nie radzę panu mieszać się w tę sprawę. Doznałbyś pan nietylko wielu trudów i gniewu, ale może i czegoś gorszego.

– Pah! Niewolnictwo zniesione.

– Tak, w księgach i umowach, w rzeczywistości jednak istnieje jeszcze w Turcji i w Egipcie. Żadne władze nie pytają tu, czy mój murzyn jest moim służącym, czy niewolnikiem.

– A jeśli doniosę o takim wypadku i dostarczę dowodów, władza przecież będzie musiała w to wejrzeć.

– Tak, ale jak ona wejrzy? Weźmy naprzykład gospodarstwo domowe najwyższego człowieka w Egipcie. Czy khedive ma tylko służących i służące, a nie ma już niewolników? Nie odpowiadaj mi pan ogródkami, lecz poprostu – tak, albo nie.

Milczałem, bo słowa nie byłem w stanie wyrzec.

– Nie słyszę odpowiedzi – milczenie pańskie starczy mi jednak za odpowiedź. Czy pan sądzi, że od chwili wydania zakazu Sudan nie dostarcza niewolników? A może pan myśli, że władze nie wiedzą o tem, iż rok rocznie tysiące czarnych płynie Nilem do Delty? Przymyka się na to oczy, gdyż potrzeba sług, dozorców haremowych, służebnic dla kobiet, a ponieważ niepodobna ich dostać w inny sposób, kupuje się niewolników. Radzę panu nie mieszać się do tej sprawy.

Niestety, nie mogłem mu odmówić słuszności, źle mię to jednak dla niego usposobiło. Jako mahometanin nie był pewnie wrogiem niewolnictwa. Znał je od młodości jako prawnie istniejącą instytucję, można go więc było usprawiedliwić. – Na nowo byłbym się w zadumę pogrążył, gdyby nowe zjawisko nie zwróciło mojej uwagi. Oto na wylocie ulicy ukazał się człowiek, którego niepodobna było nie zauważyć. Był w sile wieku, o wysokiej i szerokiej postawie. Z pierwszego rzutu oka można było wyczuć wielką siłę fizyczną. Świadczył też o tem zarys twarzy, silnie rozwinięte szczęki, obrzękłe wargi, wystające kości policzkowe i szerokie kanciaste czoło. Twarz miała połysk ciemnobronzowy, co było pewną oznaką, że w jego żyłach płynęła krew murzyńska. Miał jednak na głowie zielony turban, jakoby był potomkiem proroka. Postać jego okrywał lśniąco biały kaftan; w obu rękach trzymał różańce, a z szyi zwisał na złotym sznurze futerał z hamaïlem, koranem pisanym w Mecce i kupionym podczas pielgrzymki. Wyprostowany wyszedł z bocznej ulicy i zbliżył się do piwiarni. Jego postawa, mina i zachowanie się mówiło najwyraźniej: Oto jestem, kto mi dorówna? Wy, w proch przede mną!

Człowiek ten wydał mi się wysoce wstrętnym. Twarz prosiła się o wypoliczkowanie; na jej widok aż ręka świerzbiła, chociaż tego człowieka po raz pierwszy widziałem.

Nie domyślałem się nawet w tej chwili, jak usprawiedliwiona była moja instynktowna niechęć. Nie mogłem przypuszczać, że kilkakrotnie zderzymy się i to w nader poważnych sytuacjach.

Kiedy przystąpił, podnieśli się z małemi wyjątkami wszyscy obecni i pochylili się nisko, przykładając ręce do serca, ust i czoła. Odpowiedział tylko ledwie dostrzegalnem skinieniem głowy, przeszedł między nimi i zniknął za tylnemi drzwiami. Przedtem jednak skinął na małego kelnera. Zauważyłem, że twarz chłopca przybrała wyraz trwogi, kiedy spojrzał na siostrę, stojącą po prawej stronie; wezwana, podeszła do niego z pewnem wahaniem. Widziałem, że drżała i miała łzy w oczach. Chłopak wziął ją za rękę i wyszedł temi samemi drzwiami, co przybysz.

Byłby to Abd el Barak? Z pewnością! Przybył zbadać zarobki dzieci. Jąłem nadsłuchiwać uważnie i wydało mi się, że jestem tam potrzebny. Nie zadałem sobie pytania, czy mam prawo, lub poprostu obowiązek interwenjować; poczułem jakby nakaz prawa natury, któremu nie mogłem się oprzeć.

Doleciał mianowicie mych uszu jakiś trwożliwy jęk. Zerwałem się i w jednej chwili stanąłem we drzwiach. Za niemi znajdowało się podwórko. Stał tam ów człowiek i trzymał w powietrzu Djangeh za włosy. Nie miała odwagi wyrazić inaczej swojego bólu, jak tylko cichym, tłumionym z trudnością jękiem. Przed nim klęczał chłopak i wołał błagalnie:

– Puść ją, puść ją! Ja za nią zapłacę!

Drab trzymał mimo to dziewczynę za włosy, przyczem pytał jej brata, wykrzywiając twarz w szyderczym uśmiechu:

– A więc masz więcej pieniędzy, aniżeli mówiłeś? Domyślałem się tego! A jeżeli mi...

Zamilkł, gdyż zobaczył mnie szybko wchodzącego. Nie puszczając z ręki biednego dziecka, huknął na mnie:

– Kim jesteś? Czego chcesz tutaj?

– Puść dziecko i to w tej chwili! – odpowiedziałem.

Wystawił zęby, jak zwierzę drapieżne, lecz nie zważałem na to. A kiedy nie usłuchał mego żądania, uderzyłem go pięścią w pierś tak, że palce mu się rozwarły i dziewczynka upadła na ziemię; nie śmiała powstać ze strachu. On cofnął się o dwa kroki, skurczył się, zacisnął pięści i chciał się rzucić na mnie.

– Stój! – zawołałem. – Czy wolno potomkowi proroka poważyć się na bijatykę?

To podziałało natychmiast. Wyprostował się nagle i zobaczyłem twarz, ale jaką! Urągała wszelkim opisom. Krew z niej ustąpiła, a pierwotna jej barwa zmieniła się w brudno-szarą. W otwartych ustach widać było dwa rzędy długich, żółtych zębów, oczy iskrzyły się, a oddech wydobywał się z gardła donośnem charczeniem.

– Psie! – syknął na mnie – Porwałeś się na szeryfa, to jest wzniosłego, potomka Mahometa. Czy znasz mnie?

– Nie – odparłem spokojnie, lecz nie spuszczałem zeń oka dla ostrożności.

– Jestem szeryf Hadżi Abd el Barak, mokkadem świętej Kadirine Seyida Abd el Kader el Djelani.

Aha! Więc to on był głową tutejszych członków tego świątobliwego bractwa, które zostało spadkobiercą majora, wałęsającego się teraz nocami, jako upiór. Jeśli taki naczelnik pochodzi od założyciela bractwa, nazywa się szeik, albo szech; zwykle zaś mokkadem, strażnik. Stojący przede mną mokkadem przypuszczał, że mnie zdruzgoce, wymieniając swoje nazwisko, lecz się zupełnie zawiódł. Jako chrześcijanin niewiele sobie robiłem z mahometańskich godności, a ponadto nie mógł mi ten człowiek zaimponować pod względem moralnym. To też odpowiedziałem spokojnie:

– Wierzę, ale czemu nie postępujesz, jak potomek proroka i godna głowa tak świątobliwego i słynnego bractwa?

– Co ty wiesz o mojem życiu i uczynkach! Czy nie widziałeś, jak wszyscy pochylili głowy przede mną? Padnij do mych nóg! Uderzyłeś mnie, otóż ja ci powiem, jaką pokutą możesz uzyskać moje przebaczenie!

– Ja nie klękam przed nikim; nie jestem muzułmaninem lecz chrześcijaninem.

Po tych słowach zdawało się, że mokkadem urasta w dwójnasób.

– Chrześcijanin, giaur, pies parszywy? – ryknął do mnie. – Poważyłeś się tknąć szeryfa Abd el Baraka! Lepiejby cię była matka udusiła przy porodzie, bo ja cię zakuję w łańcuchy i...

– Cicho! Nie chełp się! – przerwałem. – Wszelkie groźby z ust twoich budzą śmiech we mnie. Nie wmawiaj sobie zbyt wiele! Nie jesteś niczem więcej ode mnie i nie masz żadnej władzy nade mną. Jeśli uczyniłem coś złego, będzie mnie sądził mój konsul. On zaś nie pyta o to, czyś ty szeryf i mokkadem. W obliczu jego prawa nie stoisz wyżej, niż pierwszy lepszy człowiek, co worki dźwiga, lub czyści fajki.

– Psie! Psi synu i potomku psiego syna! Ty ośmielasz się mówić w ten sposób do mnie?

Na to przystąpiłem bliżej i upomniałem:

– Porzuć obelgi! Jeśli jeszcze raz powtórzysz to słowo, to cię tu powalę, a do sądu doniosę, że kupujesz niewolników, że wypożyczasz ich, jako kelnerów, i stawiasz na rogach ulic, jako przekupki. Wtedy dowiedzą się ludzie o życiu człowieka, co katuje biedne dzieci, głodzi i wiąże je w kabłąk, jeśli przynoszą za mało pieniędzy!

Słowa te zatrwożyły go; cofnął się i rzekł:

– Kto ci to powiedział, kto to zdradził? To ten chłopak, ten szakal; nikt inny nie mógł tego wygadać. Biada mu, gdy wróci dziś wieczorem do domu!

– Nic mu nie zrobisz; o to ja się postaram!

– Ty postarasz się o to? Ty będziesz mi dyktował prawa, ty psie chrześcijański, którego Allah...

Nie dokończył. Powtórzył obelżywe słowo, więc czułem święty obowiązek względem wszystkich chrześcijan spełnić swoją groźbę. Zamachnąłem się i uderzyłem go pięścią w głowę tak silnie, że runął nawznak bez ruchu. Gospodarz, który stał we drzwiach i słyszał ostatnią część naszej rozmowy, przybiegł wielce przerażony i, załamując ręce, zawołał:

– Allah, Allah, Allah! Ty go zamordowałeś!

– Nie. Leży ogłuszony i wkrótce przyjdzie do siebie. Zabierz go gdzieś, aby nie było świadków jego upokorzenia.

– Lecz ty, panie, uciekaj natychmiast, bo rozgniewani wierni zadepcą cię na śmierć nogami!

– Nie obawiam się; ale gdy się wszyscy dowiedzą, co się tu stało, przepadnie sława twej gospody. Oddalę się zatem ze względu na ciebie.

– Oddal się, oddal, ale czem prędzej! Nie wracaj koło gości, lecz przez dziedziniec, a potem przez małą bramę. Tam dostaniesz się do ogrodu zapadłego domu, a potem przez zwaliska na drugą ulicę. Tylko czem prędzej, czem prędzej!

Ujął nieprzytomnego pod ramię i powlókł go, nie zważając już na mnie. Ja natomiast wziąłem chłopca prawą, dziewczynę lewą ręką i rzekłem:

– Chodźcie ze mną! Wasz pan nie będzie was już dręczył.

Na to wyrwał się chłopiec, pobiegł do kąta, w którym wznosiła się kupka ziemi i skorup, rozkopał ją i wyjął ukryte pieniądze. Był gotów pójść ze mną. Poszedłem drogą, wskazaną mi przez gospodarza, choć byłbym wolał powrócić do mego tureckiego przyjaciela. Co byłoby się stało ze mną, gdyby się to wydarzyło przed dwudziestu, a nawet dziesięciu laty? Gospodarz zawołałby wtedy wszystkich gości i zlynchowanoby mnie na miejscu. Teraz rozumiał już, że w jego własnym interesie leży, aby takich scen unikać.

Nie dbałem o to, co później będzie. Postąpiłem, jak nakazywała chwila i moje poczucie sprawiedliwości. Skutki musiałem, oczywiście, wziąć na siebie, lecz nie obawiałem się ich zbytnio.

Wszedłem do wskazanego ogrodu i ujrzałem przed sobą szczątki zwalonego muru. Przelazłszy przez nie, dostaliśmy się na wąską, mało ożywioną ulicę, równoległą do tej, przy której znajdowała się piwiarnia. Nietrudno mi więc było dostać się do domu Turka. Przyszedłszy do bramy, zapukałem. Selim otworzył mi. Dostrzegłem jego zdziwienie, że nie wróciłem z Muradem, lecz w towarzystwie murzyniąt. Rychło jednak położyłem kres ciekawości longina, pytając:

– Selimie, czy znasz piwiarnię w której bywa zwykle Murad Nassyr?

– Bardzo dobrze, effendi, – odpowiedział.

– Prawdopodobnie siedzi tam jeszcze i nie wie, gdzie się zapodziałem. Idź czem prędzej do niego i powiedz, że jestem tutaj. Ale nikt nie powinien tego zauważyć. Najlepiej będzie, gdy skiniesz na niego zdaleka.

– Słusznie, bardzo