Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wielki finał bestsellerowej trylogii!
Czy doktor Wysocki i Lena Piasecka odnajdą upragnione szczęście?
Ona przestała wierzyć.
On uważa wszystko za żart.
Ona jest u kresu wytrzymałości.
On zaczyna tęsknić.
Relacja Henryka i Leny z góry skazana na niepowodzenie nabiera rozpędu. Obydwoje rozpoczynają trudną i męczącą walkę o to co w życiu liczy się najbardziej. Jak wiele są w stanie poświecić?
Czy zadziorny doktor będzie miał w sobie dość sił, aby naprawić to co zostało zniszczone? Przesiąknięta intrygami, kłamstwami, bólem i miłością powieść o tym, że w życiu nic nie jest takie jakie nam się wydaje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 487
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lena
1
28 listopada 2021
17:45
(…) Kocham Cię totakże ból, tęsknota iżal.
Kocham Cię tomorze łez.
Kocham cię tomóc pozwolić Ci odejść.
Ufam, żebędziesz wspaniałym ojcem dla swojego dziecka.
Bardzo Cię proszę, nie chowaj domnie urazy zaBartka iGawędę. Przepraszam zawszystkie niedogodności, które Cię spotkały zich strony.
PS Wkopercie sąpieniądze, które pożyczyłam naleczenie Belli. 5 tysięcy.
Szczęśliwego życia,
Lena Piasecka
Ztrudem udawało misię utrzymywać długopis tak, aby nie zostawiał niepotrzebnych kresek nabiałej kartce. Moje dłonie drżały coraz bardziej, ajanie miałam siły nanic. Umierałam. Właśnie wtej chwili zmuszałam dosamobójstwa swoje serce. Kazałam mu się poddać inigdy więcej nie żebrać okolejną szansę. Limit się wyczerpał. Zwijałam się zbólu, zagryzałam wewnętrzną stronę policzków, aby nie wybuchnąć kolejny raz płaczem. Nie miałam zbyt dużo czasu, zanim wróci.
Dwadzieścia minut, może nawet mniej. Targana emocjami nie potrafiłam rozsądnie myśleć. Podeszłam dołóżka iwsunęłam kartkę delikatnie pod poduszkę, jakbym bała się jąpokazywać. Wolno musnęłam opuszkami palców pościel, wktórej uwielbiałam zasypiać iktóra pachniała wspaniałą mieszanką płynu dopłukania ijego ciała. Przymknęłam powieki. Gorące dreszcze objęły mnie mocno. Nie chciały, żebym odchodziła. Stopy wrosły wpodłogę. Wszystko wemnie wrzeszczało zbólu. Potrzebowałam ukojenia, ale wiedziałam, żetutaj go nie znajdę.
Już nie.
Dlatego wyszłam. Dlatego wrzuciłam swoją torbę dosamochodu, zapięłam psu smycz izostawiłam zasobą dzielnicę Osowo, kierując się wstronę hałaśliwego centrum. Tonie była łatwa decyzja. Wymagała ode mnie nadludzkiego wysiłku, ale zarazem tobyła jedyna opcja, którą mogłam wybrać. Wszystko inne było iluzją. Zwyczajnym złudzeniem. Pyłem. Przede mną rozciągała się niewiadoma. Pozbywając się nawłasne życzenie dachu nad głową, oficjalnie stałam się bezdomna. Zrozpaczona zaparkowałam naparkingu Lidla izaczęłam przeszukiwać ogłoszenia dotyczące wynajmu mieszkań. Nie było optymistycznie. Ceny spowodowały umnie nagły wzrost ciśnienia krwi. Cholera, będzie słabo. Nie tracąc jednak nadziei, uparcie scrollowałam portale ogłoszeniowe. Zależało minaczasie, choć dopuszczałam dosiebie fakt, żezarówno tęnoc, jak ikilka następnych spędzę wsamochodzie. Bolał mnie żołądek, lecz nie wiedziałam czy zgłodu, czy znerwów. Prawdopodobnie tobyła kombinacja tych dwóch opcji. Odrana walczyłam zbrakiem apetytu. Nie byłam wstanie nic wsiebie wmusić. Oparłam zrezygnowana głowę nawytartej kierownicy iwtym samym momencie rozległ się dźwięk przychodzącej wiadomości. Henryk. Pytał, gdzie jestem. Patrzyłam nawyświetlacz, nie mając pojęcia, jak wiele jeszcze SMS-ówopodobnej treści domnie dotrze.
Ijak wiele będę musiała zignorować. Ile wyleję łez.
Jak głośno będę krzyczeć.
Ijak wolno będę się rozpadać.
Spadać, pękać jak szkło zakażdym razem, kiedy postanowię wykonać krok wprzód. Walczyć zaciekle onormalność. Bronić tego, cowemnie zostało. Inie odwracać się. Pod żadnym pozorem nie mogłam się odwrócić zasiebie. Droga, którą podążałam, wymuszała lojalność. Pełna cierni izakrętów obiecywała ulgę ispokój. Wiedziałam, żenie mogę pozwolić sobie naodpoczynek. Zaszłam zbyt daleko, aby się poddać. Jeszcze kawałek. Jeszcze chwilka.
Czy zdołam zmienić swoją historię iodwrócić bieg wydarzeń? Czy wszystkie uczucia, jakie paliły ciało, pozwolą osobie zapomnieć?
Czy to rzeczywiście koniec?
Henryk
2
14 grudnia 2021
19:54
Jeśli myślała, choć przez nanosekundę, żemoże tak poprostu odejść, tosię myliła.
Grubo się myliła.
Nie mogła.
Nie miała. Kurwa. Prawa.
Dobra, rozumiałem jej złość iżal. Rozumiałem wszystko doskonale, ale nawet tonie dawało jej przyzwolenia narobienie takich rzeczy. Nigdy. Byliśmy dorosłymi ludźmi, dochuja, ipowinniśmy choć wpołowie kierować się rozsądkiem. Bowierzyłem, żetakowy posiadała. Choć zdrugiej strony – kto, kurwa, pisze list iucieka zdomu? Kto nie odbiera pieprzonych połączeń iudaje, żenie dochodzą doniej wiadomości? Kto? Tylko jedna osoba natym posranym świecie. Lena.
Lena Julia Piasecka.
Mój największy koszmar. Największe pragnienie. Tadziewczyna doprowadzała mnie doszału nawet brakiem swojej obecności.
– Możesz powtórzyć? – Spojrzałem naStefana niewidzącym wzrokiem. Siedzieliśmy wklubie muzycznym „Parlament”. Zachwilę zespół, którego nazwy pamiętałem jedynie początek, miał zacząć koncert. Sięgnąłem zniskiego stolika kwadratową szklaneczkę zciemnoczerwoną zawartością. Kostki lodu zazgrzytały wściekle, sprawiając, żenagle zapragnąłem przenieść się gdzieś dociepłych krajów izapomnieć onadchodzącej zimie. Bojedną zrzeczy, których nienawidziłem, był mróz. Nasamą myśl ośniegu dopadała mnie depresja. Sączyłem więc Krew Ludwika, czyli drinka, który miał wsobie wódkę porzeczkową isok żurawinowy. Idealny smak. Nie zasłodki, nie zakwaśny ani nawet nie zaporzeczkowy, udekorowany plasterkiem cytryny ikilogramem pierdolonego lodu.
– Henry? – Stefan kolejny raz domagał się uwagi.
– Co? – rzuciłem nieco butnie.
– Pytałem, czy mógłbyś powtórzyć treść listu Leny. Wiesz, nie chcę, żebyś zrozumiał mnie źle, ale spróbuj wejść wjej buty.
– Wjej buty? – parsknąłem. – Akto wejdzie wmoje?
– Wtej chwili rozmawiamy oniej.
– Wiesz co? – Wlałem alkohol dogardła. – Pieprzę tęrozmowę. Nie będę otym gadał. Tonie manajmniejszego sensu.
– Ico? Odpuścisz?
– Nie. – Uśmiechnąłem się szeroko. – Sama domnie wróci.
– Raczej nie.
– Nie pierdol głupot. Oczywiście, żewróci. Topewnie jeden ztych jej śmiesznych fochów. Wkurwiła się, napisała list pod wpływem emocji, spakowała ciuchy ipojechała wpizdu, ale kiedy ochłonie, kiedy wszystko doniej dotrze, ogarnie, żepostąpiła lekkomyślnie.
– Chłopie, ona jest zraniona doszpiku kości. Ztego, copamiętam, mówiłeś, żeporuszyła temat ciąży Zawadzkiej? Tonie jest zabawa, tylko ogromny problem. Odpowiedzialność.
– Tonie jest ciąża.
– Nie?
– Jasne, żenie.
– Towtakim razie co?
– Choroba psychiczna.
– Sugerujesz, żeAlicja Zawadzka jest chora psychicznie?
– Nie. – Wyszczerzyłem zęby. – Jatowiem.
Stefan chyba nie był zadowolony zmojej odpowiedzi. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem dlaczego. Przecież mówiłem prawdę, aon jako psychiatra powinien mnie wesprzeć. Alicja Zawadzka nie mogła być zdrowa psychicznie, bozdrowa osoba nie wmawia wszystkim, żenagle jak zasprawą czarodziejskiej różdżki zaszła wciążę.
– Spałeś znią?
– Dawno temu.
– Czyli był seks?
– Dawno temu – powtórzyłem znaciskiem. – Albo jest wiatropylna, albo chora. Nie manic pomiędzy.
– Mówisz serio?
– Aczy te oczy mogą kłamać? – Pochyliłem się wjego stronę izamrugałem.
– Mogą itorobią. – Stefan pokręcił głową zdezaprobatą. – Żal miLeny. Tak poludzku jest mijej cholernie żal. Nie zasłużyła sobie natakie świństwa.
– Toprawda – przyznałem, dopijając drinka. – Ale mimo wszystko musi mieć twardy tyłek, skoro nadal mnie ignoruje.
– Ile już?
– Szesnaście dni – mruknąłem ponuro. – Anie, przepraszam, szesnaście ipół.
– Ico?
– Nic. – Odwróciłem się wkierunku sceny. – Poczekam najaśnie panią.
– Czy dociebie nie dociera, żeona się pożegnała? Nie wróci. Nie sama. Henryk, ona jest zrozpaczona, atyzachowujesz się, jakby tobył żart.
– Ajak inaczej mam totraktować? Mnie się nie zostawia jak jakiegoś kundla pod sklepem. Wróci.
– Mazłamane serce.
– Ajamogę jeposkładać izeszyć. Ona towie. Teraz pokazuje pazurki, ale zakilka dni jeschowa. Nie mainnej opcji. Chce midokopać, pokazać środkowy palec iwymusić poczucie winy. Toklasyczna babska zagrywka.
– Stuknij się włeb.
– Tak? – Wkurzyłem się. – Achcesz zobaczyć, cobędzie się działo, kiedy opublikuję zdjęcie naFacebooku zjakąś pindą?
– Co? Jaką?
– Jakąś. – Zacząłem się rozglądać wokół. – Taprzy barze nie wygląda źle. Lena wybuchnie jak Wezuwiusz.
– Albo jesteś tak głupi, albo twoje ego jest większe niż zakładałem. Chcesz dręczyć tęBogu ducha winną dziewczynę? Przecież toprzepis nakatastrofę! Wydaje misię, żepowinienem znią porozmawiać. Może trochę wyjaśnić twój punkt widzenia. Potrzeba komunikacji, toona jest podstawą każdej relacji. Rezygnując zniej, nic nie zbudujesz.
– Janie zrezygnowałem.
– Obydwoje tozrobiliście.
– Apokazać ci, kurwa, liczbę wysłanych wiadomości nanumer złośnicy? Jaszukam dialogu, Stefan.
– Raczej kłopotów.
– Uparłeś się jak osioł – westchnąłem ciężko. – Jestem ofiarą, nie katem.
Stefan znów spojrzał namnie wzrokiem zdradzającym, jak bardzo minie wierzy, ale tym razem się nie przejąłem. Stwierdziłem również, żenasza rozmowa powinna dobiec końca. Nie chciałem bowiem przypadkiem wyładować swojej frustracji naprzyjacielu. Tonie byłoby wporządku.
– Zamawiasz jeszcze? – spytałem, patrząc nanasze puste szklaneczki.
– Nie. Już dosyć.
– Dobra. – Podniosłem się zmiejsca. – Chodź, zaraz zaczną grać.
Zakołysałem się napiętach. Zrobiło misię też duszno, dlatego postanowiłem zdjąć czarną, ocieplaną, dżinsową kurtkę. Gdy rzucałem jąniedbale nakrzesło, poczułem nasobie spojrzenie kobiety siedzącej przy barze. Myślałem oniej, kiedy chciałem dopiec Lenie. Czyżby niebiosa zsyłały jakiś znak? Uśmiechnąłem się zadziornie wjej stronę. Wysoka, zgrabna i– wnioskując zkarnacji – nie Polka. Oblizując swoje pełne usta, bawiła się parasolką wkolorowym drinku.
– Henry. – Stefan chwycił mnie zaramię. – Idziemy pod scenę.
– Idziemy, idziemy. – Chichotałem, dając się prowadzić jak uczniak dotablicy.
– Nie rób niczego głupiego.
– Och, nie martw się. Będzie bardzo trudno przebić Lenę.
Zchęcią napiłabym się czegoś. Wuszach szumiała mimuzyka iKrew Ludwika. Wtopiliśmy się wtłum. Ludzie ochoczo wymachiwali rękoma igwizdali. Wich mniemaniu właśnie wten sposób zachęcali zespół dowyjścia zza kulis. Nie wiedziałem, nacoczekam. Bilety nadzisiejszy występ załatwił Stefan. Ufałem mu jak bratu, więc nie zadawałem pytań.
– Chyba nie zaciągnąłeś mnie najakieś ukraińskie disco, co? – rzuciłem żartobliwie.
– Tojakaś nowa kapela.
– Ukraińska?
– Niemiecka.
– Żartujesz sobie?
– Nie, sązBerlina.
Patrzyłem naniego zniedowierzaniem. Następnym razem będę dokładnie sprawdzał, zanim zdecyduję się skorzystać. Nie robiłem sobie dużych nadziei. Jedynie prosiłem Boga iwszystkich świętych, żeby, cokolwiek tobyło, szybko się skończyło. Powinienem nabrać podejrzeń, kiedy zespół nie ogłosił żadnego supportu. Kurwa. Kto tak robi? Nagle światła zgasły, aniebieski neon przeciął mrok panujący wklubie.
– Zamiast supportu będą „Star Wars”? – spytałem ironicznie.
– Oglądałeś ostatnią część?
– No.
– I?
– Ujdzie, ale jeśli chcesz coś obejrzeć, topostaw na„Doktora Strange”.
– Marvel?
– No. – Uśmiechnąłem się słabo. – Wizualna perełka.
– Albo?
– „Palacz zwłok”. – Musiałem krzyczeć, żeby Stefan mnie usłyszał. – Ztysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego!
– Brzmi jak horror.
– Jest zajebisty. Czarno-biały, czechosłowacki. Mocny!
Stefan pokiwał głową niezbyt przekonany. Trudno, jego strata. Niebieskie neony nadal tańczyły poatłasowej czerni dominującej wsali. Kiwałem się wprzód itył woczekiwaniu nakoncert. Nascenie najpierw pojawił się jakiś chudy facet zgitarą, anastępnie zza kulis zaczęli wychodzić pozostali. Łącznie pięciu młodych muzyków, którzy porzucili swój ojczysty język ipostanowili zwracać się dotłumu poangielsku. Międzynarodowo. Klasa. Szczerze? Byłem przygotowany nakicz, słaby wokal ipostępującą migrenę, ale zamiast tego dostałem świetną perkusję, rytmiczne gitary iciekawy głos. Zerknąłem kątem oka naStefana. Stał, uśmiechając się półgębkiem. Mogłem coś powiedzieć, ale stwierdziłem, żelepiej, jeśli skupię się namuzyce. Uwielbiałem występy nażywo. Lena zresztą też. Żałowałem, żenie majej tutaj zemną. Zpewnością byłaby zachwycona. Nagle poczułem coś jakby uderzenie itowsam środek serca. Nie wiedziałem dlaczego, ale ogarnęła mnie pustka, choć wokół otaczało mnie mnóstwo roześmianych, szczęśliwych osób. Pierdolona ironia losu.
Zespół onazwie Rocks (kreatywności wtym zagrosz) rozpętał całkiem przyjemną burzę nascenie. Chłopacy grali fajnego rocka, który momentami przeistaczał się walternatywę. Piosenki chwytliwe, idealne dospędzenia piątkowego wieczoru zkumplem.
Było dobrze.
Amogłoby być jeszcze lepiej.
Gdyby tylko moja złośnica schowała fochy dokieszeni.
***
Koncert trwał godzinę iczterdzieści pięć minut. Zaskoczony tym, jak dobrze się bawiłem, kupiłem ich płytę ipoprosiłem oautograf, jakbym był najwierniejszym fanem, apotem zadowolony wyszczerzyłem zęby doStefana iobydwaj wyszliśmy zklubu wprost wzimną, nieprzyjemną noc. Niebo było zachmurzone ichoć chciałem, zacholerę nie mogłem dostrzec księżyca. Wiał północny wiatr, który porywał nagie gałęzie drzew dogwałtownego tańca, auliczne latarenki rzucały mroczny pomarańczowy blask nasąsiednie budynki, chodnik iulicę, poktórej zasuwały samochody. Nocą przybywało idiotów. Gromadzili się wbramach kamienic lub przy wąskich uliczkach wszerokich dresach, kurtkach zszeleszczącego materiału ibawełnianych czapkach. Pili, zazwyczaj wódkę, śmiali się głośno iokazjonalnie rzucali jakieś przekleństwa doprzypadkowych przechodniów, czyli tym razem domnie iStefana. Oczywiście myich ignorowaliśmy. Czekaliśmy naUbera. Nie mogąc ustać namrozie, wydeptywałem ścieżkę odkosza naśmieci dowiaty przystanku tramwajowego.
– Henryk?
– Hę? – rzuciłem, gapiąc się napłytę, którą trzymałem wrękach. Dziesięć utworów, średnia długość piosenki wynosiła jakieś trzy minuty idwadzieścia sekund. Nieźle.
– Wiesz, żemamy dopiero czternastego grudnia?
– Ico? – warknąłem
– Zima dopiero się rozkręca, atywyglądasz, jakbyś miał zaraz dostać ataku hipotermii.
– Pieprzyć grudzień, pieprzyć zimę.
Nakilka sekund zagapiłem się naudekorowane białymi lampkami LED cztery choinki. Wniedużej odległości stał też bałwan.
– Tobędą pierwsze święta bez dziadków, co? – Stefan podszedł domnie ipołożył dłoń namoim ramieniu. – Zwykle spędzaliście jewSopocie…?
– Ta… – przytaknąłem niechętnie.
– Będzie dobrze.
– Musi być.
Nie myślałem oWigilii. Nie wybiegałem myślami tak daleko, ale rzeczywiście te święta będą inne. Być może smutniejsze. Nie wiem. Wnaszej rodzinie wszystko było pomieszane jak cicer cum caule, czyli przysłowiowy groch zkapustą. Dreptałem namrozie, apoziom irytacji piął się niebezpiecznie wgórę. Jeszcze chwila, abyłem gotów dzwonić nacentralę iochrzanić ich zato, żemój Uber spóźnia się już pięć minut.
– Henryk?
– No?
– Lena sama nie wróci.
Nie chciałem przyznać, ale kiedy dotarły domnie jego słowa, poczułem się paskudnie. Rozbolał mnie żołądek, achłód przybrał nasile. Nie mogłem dopuścić dosiebie tego scenariusza. Nie wróci? Dlaczego miałaby nie wrócić? Napewno wróci. Przecież byliśmy jak Bonnie iClyde.
Aci zawsze dosiebie wracali.