Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Ja bardzo dużo czytam, moja córka Marysia wygrzebuje dla mnie gdzieś w księgarniach odpowiednie książeczki, i ja tu nawet w rozmowie z panem czasem się posługuję taką pseudowiedzą, że niby coś wiem z zakresu nauki: astronomii, biologii. Tylko że ja mam ułomną pamięć i w szczegółach mogę coś przekręcić, coś przeinaczyć, coś nie tak podać. Ale w tym moim bełkocie przesłanie, to, do czego zmierzam, mnie się wydaje chyba słuszne.
Na przykład, panie Przemku, początkowo, jak zacząłem to czytać, doznawałem szoku, gdy panowie astronomowie z lubością podawali odległości w kosmosie. 4 miliardy kilometrów. Mało, 4 miliardy lat świetlnych! Ja tak troszkę byłem w lekkim, nie za silnym, szoku. A potem nagle ten szok zaczął się we mnie uspokajać i ucichł. Dlaczego.
Dlatego, że ja uświadomiłem – i znowuż może błądzę, ale wolno mi chyba czasem pobłądzić – otóż ja uświadomiłem sobie takie być może absolutne prawo: że jak jest jakiś daleki szlak, to wiadomo, że są skróty, że jest zawsze jakaś ścieżka, która to wszystko skraca. Czyli nagle te przerażające odległości przestały mnie straszyć, ponieważ przypomniałem sobie, że mamy pewne obszary mózgu niewykorzystane, o czym medycyna i nauka od lat wie, mamy w naszej duchowości w moim przekonaniu coś, co trudno nazwać, a co daje ogromne, nieprzeniknione jeszcze perspektywy. Czyli skrót jest w nas. Ten nieprawdopodobny niesamowity skrót".
(fragment jednej z rozmów)
"Każda książka Konwickiego była projektem jakiegoś innego widzenia świata, poszerzenia ram rzeczywistości. Także i ta, ujmująca, choć na pozór jest tylko wspomnieniem życia, jest zarazem kreacją zwróconą w jakąś nieokreśloną przyszłość".
Tadeusz Sobolewski, "Gazeta Wyborcza"
"Konwicki to 'chytra Litwina'. Niby udzielił wywiadu, ale napisał scenariusz autobiograficznego filmu, a może Teatru TV — coś w rodzaju 'Kartoteki rozrzuconej', w której dopowiedział wątki rozpoczęte w poprzednich książkowych rozmowach 'Pół wieku czyśćca' i 'Pamiętam, że było gorąco', zgodnie z różewiczowską zasadą 'zawsze fragment'.
Jacek Cieślak, "Rzeczpospolita"
"Po lekturze tej książki trudno uwierzyć, że Konwicki od lat nie pisze i uważa się za twórcę, który nie ma już nic do powiedzenia. Bo ma: o litewskim niebie, traumie wojny, uwiedzeniu i przerażeniu komunizmem, naturze ludzkiej, pamięci, miłości, sztuce. Biegiem do księgarni!"
Piotr Kofta, "Wprost"
"(...) świadome odgrywanie relacji mistrz - uczeń, czy raczej idol - wyznawca, nadaje tym rozmowom specyficzny klimat i mnóstwo uroku".
Juliusz Kurkiewicz, "Duży Format" - "Gazeta Wyborcza"
"Zgrywa się [Konwicki] w tej książce, pozując na 'strasznego dziadunia', co to 'Przemeczka kochanego' napoi nalewką, poczęstuje herbatnikiem, zagrozi pobiciem, a gdy minie czas kolejnego spotkania, bezceremonialnie wygna do domu. Bardzo to zabawne i bardzo sympatyczne, jak cała ta książka".
Jacek Wakar, "Przekrój"
"Gdy czyta się W pośpiechu (...) niejednokrotnie ma się ciarki na plecach! Wspaniała książka, swoista 'spowiedź' człowieka, któremu polska kultura zawdzięcza niezwykle dużo. Smutek i powaga przeplatają się tu z ironią, a niebywała inteligencja i trafność spostrzeżeń Konwickiego po prostu porażają czytelnika".
Michał Nogaś, "Trójka"
"Wszystkich, którzy wydali jęk zawodu, oczekując kolejnej powieści Konwickiego, warto uspokoić – publikacja W pośpiechu jest co najmniej równie frapująca co 'prawdziwe' książki tego autora".
Maciej Robert, "Uważam Rze"
"Książka (...) toczy się tak, jak się zaczyna - gwałtownie, w zmiennym rytmie i pozornym nieporządku. Konwicki zdaje się w tym wywiadzie-rzece mówić o wszystkim i niczym, zahaczając o ważne tematy i prędko od nich odskakując, by potem, w najmniej spodziewanym momencie, znowu wrócić do problemu. Jest więc, faktycznie, dużo nerwów, dużo stresu i dużo niepokoju".
Marcin Wilk, "Dziennik Polski"
"Przed oczyma czytelników przesuwa się cały teatr, ze scenami dramatycznymi i ze scenami zabawnymi. Spektakl w dwunastu odsłonach. Kaniecki nie upiera się, żeby koniecznie być jego reżyserem. Nie protestuje, kiedy Konwicki demoluje mu plan pytań, nie forsuje własnego scenariusza. I wie, co robi. Pozwala pisarzowi mówić".
Elżbieta Sawicka, "Zeszyty Literackie"
"Ale i tak tym, co najbardziej mnie w tej lekturze wzięło, urzekło i zafascynowało była polszczyzna Konwickiego. Konwicki kopie dupę nie tylko mnie, prostemu czytelnikowi, lecz i zawodowym literatkom i literatom, którzy ze swoimi wypoconymi frazami a’la późny Bernhard czy środkowa Jelinek mogą mu skoczyć".
Łukasz Najder, "
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 443
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładkiAGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA Fotografia na okładce © byKEVIN CRUFF / CORBIS / FOTOCHANNELS
Copyright © byTADEUSZ KONWICKI, 2011
Copyright © byPRZEMYSŁAW KANIECKI, 2011
Redakcja ZUZANNA SZATANIK / d2d.pl KorektyMAGDALENA KĘDZIERSKA i ANNA WOŚ / d2d.pl
Projekt typograficzny, redakcja techniczna i skład ROBERT OLEŚ / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej JANUSZ OLEŚ / d2d.pl
ISBN 978-83-8049-225-7
PRZEMYSŁAW KANIECKI: W ogóle to mam duże poczucie winy.
TADEUSZ KONWICKI: Tak?
Podwójne właściwie. Nie dość, że panu zawracam głowę, to jeszcze rujnuję harmonogram dnia.
Całkowicie. Ale wyrównamy to w przyszłości, ustawimy tak, że wszystko będzie płynąć gładko.
Pogrąża mnie też, że nie jest pan szczególnie szczęśliwy z powodu samego pomysłu tych spotkań. Nie mogę nie podziękować za tę wspaniałomyślność.
W tym filmie Hasa Rękopis znaleziony w Saragossie jest jedno zdanie, które panu mogę powtórzyć. Bardzo ważne. „Streszczaj się, Paszeko”.
Więc co do tego naruszonego harmonogramu dnia – odebrałem panu spacer. Jest piętnasta, powinien być pan teraz w Ogrodzie Saskim, prawda?
Tak, w tej chwili bym już obejrzał zmianę warty i z uczuciem ulgi udał się do pieleszy domowych.
Także chyba patrząc na niebo i licząc samoloty?
Dziś, tu się kręcąc koło domu, zaliczyłem siedem. Czyli jak szedłbym przez Ogród Saski, tobym może i z piętnaście wyliczył.
Przy czym jest ciekawa rzecz. Moja córka Marysia nienawidzi – może nie tyle samolotów, co tych smug. Ona, ogarnięta manią podejrzeń spiskowych, uważa, że bardzo często umyślnie atmosferę w jakichś celach zanieczyszczają. Ale ja uważam, że tutaj akurat na ogół ubogie linie latają, które z trudem się wyrabiają w tych skromnych warunkach. Gdzie ich byłoby stać na zatruwanie atmosfery.
Te smugi, na które Marysia patrzy nieufnie – bo tam mają być rozpylane jakieś bakterie, wirusy, trucizny – dla pana znaczą coś innego. Mnie się wydaje, że one ciągną się dla pana nad Kolonię Wileńską z dzieciństwa.
Jakie smugi. Co za smugi na Wileńszczyźnie. Na Wileńszczyźnie jest nieskalanie czyste, piękne, błękitne niebo.
No, chodzi o same samoloty.
Tu ma pan rację. Ja o tym pisałem – pod koniec lat trzydziestych codziennie, gdzieś koło jedenastej leciał rejsowy samolot z Wilna chyba do Rygi, i leciał nad Kolonią Wileńską. I on był sygnałem czegoś nieodgadnionego. Do tego stopnia, że śniłem po nocach samolot, jak spada i leży nad Wilią, i ja go badam, oglądam. No, to łatwy symbol był w dzieciństwie, łatwy symbol czegoś rozległego, tajemniczego, przestrzeni, świata. A potem, w czasie wojny, no, nie były samoloty sympatyczne.
Teraz już mi nie potrzeba samolotów. Jak patrzę na nie teraz, to już wiem, że nigdzie nie polecę, bo ledwo żyję. Nie dam się na nic skusić i patrzę z cynicznym uśmieszkiem na to, że się starają, pięknie błyszczą, lecą, zostawiają smugi. (wygraża im pięścią) Mnie nie dostaną!
Naprawdę już pan nigdzie nie poleci?
Jakbym miał polecieć na MDM, tobym już był bardzo zdenerwowany i nie spał całą noc. Tak mówię, tak mówię, ale po co. Jak powiedział pan Adam, mój rodak: ci, co są koło mnie, nie wiedzą, co jest we mnie. Właściwie, wie pan, nawet się nie opłaca opisywać stanu wewnętrznego człowieka, który ma osiemdziesiąt pięć lat. I dlatego od pewnego czasu stosuję wspaniałą taktykę. Mówią: jak pan się czuje? ja mówię: fantastycznie. I koniec, bo nie ma na to co odpowiedzieć. Bo jakbym powiedział: źle się czuję, następuje seria porad nie do zrealizowania i dodawania otuchy. Wyglądasz świetnie, słuchaj, co ty opowiadasz.
No przecież miałem taką kiedyś nauczkę. Parę lat temu, kiedy jeszcze byłem w formie, robiłem remont mieszkania, wszystko wymieniali, wszystkie rury, gruzowisko. Ktoś pyta mnie: co u ciebie słychać? ja mówię: nic, mam w domu piramidę gruzu, straszne huki… Słuchaj, siadaj i pisz, to jest najlepsze wyjście! Oczywiście, bo jestem grzeczny, zrobiłem taką minę, że może posłucham tego polecenia, no ale ono troszkę było bez wyobraźni zaserwowane.
Panie Przemku, ale w ogóle, jeśli będziemy kontynuować te rozmowy, musi być pan na to przygotowany, że będą zmienne, uzależnione od nastroju biednego pana Konwickiego. To wynika z tego, że, jak pan wie, ja jestem w pośpiechu. W pośpiechu duchowym, fizycznym trochę mniej. Mam ten taki niepokój, który się odbija na całokształcie mego życia. Oraz, drogi panie Przemku, na mojej, w cudzysłowie, twórczości artystycznej. Te cechy osobowe właściwie stale dają o sobie znać, w każdym egzemplarzu ludzkim.
Z tym że nie róbmy z tego przesady i nie twórzmy z biednego homo sapiens bardzo tajemniczej, metafizycznej, niezwykłej struktury psychicznej. Zasób naszych doświadczeń, które oczywiście rozdymamy, upiększamy, jest bardzo skromny. Ssaki, ssaki dwunożne. Mózg nasz usiłuje coś wspomóc, ale nasze doświadczenie, i w związku z tym cały nasz świat myślowy, są związane z naszym bytem. Ja na przykład rozkoszuję się literaturą science fiction z powodu jej zachwytu nad sobą, że takie przychodzą pomysły nieprawdopodobne – a wiem, że to jest wszystko związane z tym bytem, z tymi możliwościami, które tutaj są.
Patrzy pan na mnie lekko zdziwiony. To proszę mi podać jakieś takie nasze zachowania czy sytuacje, które się odnoszą do nieskończoności, do stu miliardów wszechświatów. One są najprostsze: chęć przebicia się, chęć zaznaczenia siebie, poderwania jakiejś panienki, wtedy kiedy organizm służy, i – stękanie, i narzekanie, że ciągle nie tak. No bo jest nie tak, całe nasze dzieje, ten cały nasz byt to wciąż tylko mordowanie się, cały czas tragedie. Niech pan pomyśli o tak wzniosłej rzeczy, którą ludzie wymyślili czy która została im objawiona, jak religia: ile milionów ludzi zostało w imię religii wyrżniętych. Bo my pamiętamy faszyzm, pamiętamy stalinizm, no ale trudno nie pamiętać i o pięknych, szlachetnych religiach.
W tej chwili, kiedy rozmawiamy, wyrzynają się w Afryce czy gdzieś w Tajlandii, bo stale są tam rzezie. Albo na przykład teraz, w tej chwili, Koptów w Egipcie wybijają.
Trudno nie zauważyć pewnej zbieżności pana myślenia z teoriami spiskowymi, w które wsłuchuje się Marysia. Teorie spiskowe są bardzo bliskie takiej wizji świata.
Ona jest optymistka. Gdzie te biedne stworzenia… jakie spiski, co za spiski? Szlag trafia, wszyscy nagle przewracają się i kończą się i kariera, i ogromne pieniądze, i wspaniałe ambicje. Ja oczywiście wiem, że istnieje to, co można nazywać spiskami, te działania jakichś wielkich korporacji, kombinujących, jak zarobić najwięcej pieniędzy, jak zapanować na rynkach. Ale one też padają, im też ewentualne ambicje i sukcesy spiskowe nic nie dają, bo wszystko może się skończyć nagle katastrofą.
Ale ja zapowiadałem, że…
…u pana wiele zależy od nastroju.
Dzisiaj jestem trochę w nastroju pesymistycznym, więc widzę to nie tak, jak by można było, by się zachwycić.
Oczywiście, tak jak wszyscy ja tym naszym instynktom czy odruchom, czy jakiejś podświadomości też ulegam. Tylko że umiarkowanie – wiedząc, no, bo aż się wstydzę o tym mówić, zdając sobie sprawę z pewnej znikomości naszej wspaniałej awantury, polegającej na tym, że znaleźliśmy się na świecie. Na zresztą sympatycznej, trochę nerwowej, ale w gruncie rzeczy skromnej planetce, miłej, w ile trzeba obiegającej Słońce, mającej satelitę. Tak że ja też ulegałem, ale nie we wszystkich kierunkach z jednakową siłą.
Jest to ciekawe, że mnie na przykład teraz, niedawno, kolega z gimnazjum, oczywiście gimnazjum imienia króla Zygmunta, kolega z klasy przypomniał – ale nie jestem pewien, czy on się nie mylił – że profesor polonista nasz czasem czytał klasie moje wypracowania. Co jednak jest możliwe, bo pamiętam go z sympatią, czyli musiał być dla mnie życzliwy. Ale ja byłem przez otoczenie, przez środowisko, przez dom kierowany w stronę plastyki. O tym mówiłem już w swoich książkach – że potem, nie wiem, czy na szczęście, czy na nieszczęście, krakowska politechnika mnie wystraszyła i poszedłem łatwiejszą drogą.
Zresztą, wie pan, ja tak mówię, ale to można od razu między bajki włożyć. Bo to jest nie do odtworzenia. Tak się zastanawiałem, że może Tołstoj by odtworzył – nastrój po drugiej wojnie światowej. Nie tylko świat fizycznie zrujnowany czy miejscami zrównany z ziemią, ale w jakiś sposób ta wojna pokazała nicość naszego dorobku humanistycznego. Wszystkich sukcesów, osiągnięć, moralistyki, etyki, wyczucia piękna, wyczucia harmonii. Wszystko zaczynało się jakby od początku. Mówię o sobie, może inni byli w lepszej kondycji – ja zaczynałem od początku. Od niczego. Tak jakbym wyszedł z jaskini.
Ja tak mówię, ale nie wiem, po co mówię. Może ktoś powiedzieć: gada, żeby gadać, żeby nadać jakąś wagę swemu życiu czy usprawiedliwić. Otóż pech chce, że ja nie chcę nadawać wagi swojemu życiu ani swoim poczynaniom. Szukałem wtedy, jak już wiele razy mówiłem, od czego zacząć, w którą stronę pójść. Socjalizm – jeszcze nieobciążony jak gdyby lokalnymi tragediami, jeszcze jako rodzaj spadku po historii, po marzeniu ludzi o świecie wolności, równości, braterstwa. Zaeksperymentowałem, przyłączając się z pewnymi oporami do tej wizji budowy socjalizmu.
Ale już o tym gdzieś mówiłem – że gdybym miał wiedzę biologów, tobym pewnie zachował się ostrożniej. No bo jednak, niestety, to trochę i banalne, i przykre: gatunek będzie trwał, dopóki będą funkcjonowały instynkt przetrwania, instynkt doboru naturalnego i prawo ewolucji. W momencie kiedy nasz gatunek stanie się bierny, zginie jako gatunek.
Mówi pan teraz głównie o wnioskach z lektury książki Jak zostać człowiekiem – przepis ewolucyjny Marcina Ryszkiewicza?
Tak, mówię o dwóch książkach pana profesora: Jak zostać człowiekiem i 4 miliardy lat. Eseje o ewolucji. I coś jest na rzeczy. Właściwie cokolwiek by ludzie w historii robili, wszystko się kończyło rodzajem katastrofy. Przecież ile było różnych inicjatyw, ile imperiów powstawało, ile ośrodków emanujących kulturą, jakimiś wyższymi celami, wyższymi ambicjami. Ci ekonomiści teraz, popisujący się bez przerwy. Tak zwani zwykli ludzie mówią, że z ekonomią jest tak samo jak z meteorologią, że meteorologia nie ma wpływu na pogodę i tak samo ekonomia nie ma wpływu na ekonomię. Tych Nagród Nobla ile już poszło dla ekonomistów, a cały świat w tej chwili w demonstracjach, wszędzie przeciwko rządom, wszyscy potrzebują więcej pieniędzy, lepszego życia.
Ale coś chciałem powiedzieć głębokiego i po drodze zapomniałem. Do czego ja, nieszczęsny, zmierzałem? Patrzę na pana cyniczny uśmiech i to mnie peszy.
Wie pan, mówiłem o pośpiechu, wewnętrznym, duchowym. Może mnie się tak wydaje, ale on się rzeczywiście odcisnął na tym, co robiłem. Tuż po wojnie środowisko literackie gryzło się tym, że nie ma epiki. Były opowiadania, wspomnienia okupacyjne, krótkie – a marzono o tym, żeby epika wróciła. Ja w jakiś sposób też starałem się temu sprostać, na przykład i we Władzy, i w Dziurze w niebie…
W Dziurze w niebie?
Dziura w niebie to jest taka epika o tematyce młodzieżowej, tak, odpowiada, w moim przekonaniu, regułom epiki. Ale tam umieściłem – to jest tylko moja sprawa – dziennik wisielca. I to był punkt zwrotny w mojej karierze, coś takiego się we mnie stało, że zacząłem pisać po swojemu.
Ale „po swojemu” też ma ogromne wady. Bo na przykład wychodzi Wniebowstąpienie, i bardzo bliski mi człowiek, przyjaciel, czyta i jest wstrząśnięty, przerażony. Mówi: słuchaj, to jest coś na odcinek w „Expressie”, w gazecie. Po latach pewna pani, aktorka, pisze w swoich dziennikach o Małej Apokalipsie: przeczytałam, no i co – no felieton, po prostu felieton. Pan wie, w tych obu reakcjach jest jakaś racja. Ten w cudzysłowie pośpiech prowadzi do skrótu, a czytelnik przyzwyczajony jest do klasycznej epiki.
Nie mówiąc już o tym, że kiedyś powieść też była rodzajem środka medialnego, dostarczała informacji. Balzaka się czytało po to, żeby zobaczyć, jak ta Francja wygląda. Teraz ta służebność informacyjna sztuki odpadła, i na przykład malarstwo stać na abstrakcję, podczas gdy dawniej – malując króla czy królową albo bitwę – tworzono rodzaj wizualnego dokumentu. I to chyba dotyczy też w jakiejś mierze literatury. Może nie mam racji, ale tak mi się wydaje, że w czasie masowości informacji i tylu różnych możliwości uatrakcyjnienia życia każdego człowieka te funkcje książek zostały zastąpione przez inne formy kontaktu.
I temu zjawisku wychodził pan naprzeciw, kiedy pan już dążył do skrótowości?
Nawet kiedyś myślałem, że może ja, nie wiem, miałem też jakieś ukryte grafomańskie upodobanie do poezji. Ale ponieważ pochodziłem z dalekiej prowincji, więc awangarda poetycka mnie tak bardzo nie fascynowała, tylko poezja z rytmem, z rymem – a tego, za Boga, nie umiałem. Nawet nie wiem, czy przez osiemdziesiąt pięć lat udało mi się zrymować jakieś dwa słowa. Chyba nie bardzo.
Owszem, w Senniku współczesnym.
Tak, ale to była praca – nie powiem, że wielomiesięczna, ale wielotygodniowa, na to, żeby ten kawałeczek zrymować. Tysiąc razy próbowałem i nie bardzo wychodziło. Za to jeden z kolegów tak mi kiedyś powiedział, jak książkę wydałem: znowuż tę poezję w prozie robisz – coś takiego powiedział i to mnie tak trochę speszyło. Zawstydziłem się, bo zrozumiałem, że nie spełniam warunków wzorowego prozaika, że to jest coś nie tak. Ani to, ani tamto.
Oczywiście, to upodobanie do lapidarności sam przed sobą usiłowałem usprawiedliwić doświadczeniami filmowymi – że jak w filmie jest sekunda dłużyzny, to bardzo niedobrze. Takie toczyłem nawet walki ze świetnymi aktorami, ponieważ aktorzy wiedzą, kiedy zastosować jaką pauzę, ale w teatrze pauza inaczej funkcjonuje i może być na przykład dłuższa. Moja najgłębsza uwaga, jaką zrobiłem, współpracując z Guciem Holoubkiem, to: Guciu, szybciej. To było w Lawie, przy jakimś jego dużym fragmencie monologu. Skończył i pyta: i jak? Ja mówię: Guciu, szybciej, za bardzo poetycko pauzujesz. No co ty opowiadasz, przecież ja czuję – obruszył się. Mówię: no ale spróbuj, zrób mi przyjemność, spróbuj z krótszymi, innymi, obliczonymi na ekran pauzami. Jeszcze raz nagrywamy. Miałeś rację – mówi po cichu.
Ale tak jeśli chodzi o film. Trochę się boję powiedzieć, bo teraz będą te obchody Smoleńska, jakieś demonstracje, no, boję się, żebym nie został zlinczowany przez patriotów. Przecież ja mogłem, i nie tylko ja, robić filmy dlatego, że był PRL. No gdzie ja ze swoją tematyką, ze swoimi chęciami filmowymi, gdzie ja bym w normalnym przemyśle filmowym się znalazł. Jeślibym za wszelką cenę chciał robić filmy, to musiałbym robić obliczone na masowego widza i wszystkie jego wymagania spełniać, a nie swoje zachcianki jakieś. No, przykro to powiedzieć, ale tak niestety było. Żaden z moich filmów do normalnej, wolnorynkowej kinematografii by się nie nadawał. Zrobił pan smutną minę i ma pan rację, no jest to rodzaj wybryku, wykorzystałem nieszczęście PRL-u dla swoich niezdrowych ambicji. Tu wielu patriotów męczyło się, a ja swoje zachcianki realizowałem.
Ponieważ pan patrzy coraz bardziej impertynencko, więc zaraz coś panu powiem i rozwścieczę pana. Proszę pana, ja co chciałem, to zrobiłem. Cenzura… wiem, ale umiałem wpaść w takie momenty, kiedy robiła się lżejsza. Musiałem może znaleźć bardziej skomplikowany aparat tak zwany artystyczny, żeby to przekazać, ale przekazywałem. Mówię to, żeby pana też trochę zirytować. Tutaj koledzy literaci strasznie cierpieli, teraz ich wspomnienia czytam, jak męczyli się w PRL-u, a ja właściwie powiem bezczelnie, że co chciałem, i w filmie, i w literaturze – powiedziałem. Nie mogę mówić, że czarna dziura, zmarnowane życie.
Na to może pan zauważyć: tak, ale niewiele pan miał do powiedzenia. Ja panu coś wyznam. Mam nadzieję, że jak pan posłucha, to pan potem zrezygnuje z rozmów przy tym podejrzanym pudełeczku podsłuchowym. Ja nie piszę tak jak moi koledzy, którzy, jak czytałem, oznajmiają, że mają straszne ilości w sobie materiału, rzeczy do napisania. Wielu siebie bada, ciągle nie może do końca siebie zbadać, mają właściwie wszechświat do opisania. Ja, niestety, co chciałem powiedzieć, to powiedziałem, tylko żyję za długo. To nie jest to, że stałem się impotentem – ja nie odczuwam potrzeby pisania. Dla pana to się wysilam, żeby wydać się oryginalnym.
Pan siebie nie musi w ogóle „badać”.
Tak strasznie bym chciał panu powiedzieć, że badam całe życie siebie i nie mogę do końca poznać. Ja siebie znam od pięćdziesięciu lat jak łysą kobyłę.
Wie pan, mamy wiele cech zdumiewających: mamy te mózgi, które są coraz sprawniejsze, mamy rodzaj intuicji, podświadomości, tego, co w sumie się nazywa duszą. Ale, jak już mówiłem, nasze istnienie, nasz byt są w jakiś sposób ograniczone. Można powiedzieć, że nasza jaźń, nasza świadomość, mózg nie mają ograniczeń. My jesteśmy ograniczeni – przez organizm, przez fizyczność, przez nasze doświadczenie, takie, jakie tutaj może być. Przemeczku, na tej planecie, którą bardzo lubimy… Czy pan też lubi?
Kocham!
O. No, ja już jestem w latach, trochę zwiędły we mnie uczucia, więc nie kocham, ale lubię. Więc na tej planetce małej i nerwowej, kapryśnej, jest prawie siedem miliardów homo sapiens. Siedem miliardów. Czy pan słyszał takie powiedzonko: jemu się trafiło jak ślepej kurze ziarno, odwieczne ludowe powiedzenie? Ono jest puentą metafory – nie mojej, tak że proszę mnie nie oskarżać, ja tylko jako naukowiec amator badam ją! Co to znaczy: trafiło się jak ślepej kurze ziarno. To znaczy: jest gigantyczne śmietnisko, jak piramida albo jeszcze większe, jak dziesięć piramid, i siedem miliardów kur, czyli nas, grzebie w tych śmieciach. I prawdopodobieństwo wielkich liczb powiada, że może nagle w tym gigantycznym śmietniku jakaś kura wygrzebie złoty pierścionek. Myślę, że twórcy tego powiedzenia o tym myśleli – że wszyscy grzebiemy. Pan teraz zrobił wyniosłą minę, że pan nie grzebie. Ale pan też w tym śmietniku naszego życia grzebie, czegoś szuka, sensu, powodzenia, satysfakcji.
Tak zmierzam dość nieudolnie do pięknej formuły, pięknego etosu: geniuszu ludzkiego. Czytałem teraz sporo historii astronomii. Przynajmniej połowa odkryć – przypadki. Trafiło się ślepej kurze ziarno.
Z tym że to grzebanie uległo uprzemysłowieniu. Dawniej była pusta łąka i ktoś nagle coś wykonał, a teraz jest mrowisko, w którym codziennie są jakieś odkrycia, jakieś wynalazki. Nawet to, co tu pan przyniósł, swoją aparaturę rozłożył wielkości znaczka pocztowego. W latach pięćdziesiątych aparat lampowy radiowy to był szczyt luksusu, nowoczesności; pamiętam, jak przez protekcję teścia kupiliśmy NRD-owski aparat, nie wiem, bodaj był nawet sześciolampowy – bomba, rewelacja. W tej chwili jest ogromna liczba takich wynalazków, które sto lat temu byłyby rozsławiane, a w tej chwili przechodzą bez wrażenia. Gdzieś są jakieś instytucje od rejestracji wynalazków, to jest związane z pieniędzmi, z tantiemami.
Czyli, jak by to powiedzieć, trochę się skurczyła koniunktura na genialność. Zresztą można w ogóle powiedzieć, że pojęcie geniuszu jest troszkę umowne. Możemy się umówić, że to jest genialne, a to nie. Nie chcę tutaj wdawać się w przykłady, bo mogę się strasznie narwać, a łatwo jest zostać zlinczowanym, jak się jakiś objaw geniuszu zakwestionuje, czy nawet nie tyle zakwestionuje, co unormalni, upotoczni. Co zresztą byłoby oczywiste, ludzkie: wiadomo, od czasu do czasu coś nam musi błysnąć, chociażby po to, ażeby podnieść nasze samopoczucie, żebyśmy się poczuli lepiej. Bo my kwękamy – ciągle niedobrze, mimo że osiągnięcia są ogromne, ale coś tak stale nie tak, i wszelkie formy podniesienia ducha, samopoczucia, są korzystne.
Słuchając mojego troszkę przydługiego monologu, pan ze mną współpracuje mimiką, ale jakby w pewnej kontrze do treści i atmosfery mojego monologu. Kiedy powinien pan z aprobatą się odnosić, pan robi kwaśną minę, kiedy pan powinien zanegować razem ze mną, to pan zachwycony.
Przemeczku, ostatni raz tak mówiłem długo… zaraz panu powiem, ile ja mówię. Pięćdziesiąt minut. Nie wiem, czy ja kiedyś w życiu pięćdziesiąt minut mówiłem. Ale idę panu na rękę. Przecież pan może być moim wnukiem, pan jest w wieku mojej wnuczki.
Zdrowie pana w związku z tym. (cyk)
Nie powie pan, (na bezdechu) łagodne. Trejos devynerios, wie pan, co to znaczy?
(na bezdechu) Proszę mi powiedzieć.
Trzy razy dziewięć. Dwadzieścia siedem – dwadzieścia siedem ziół bierze w tym udział.
Czuć.
No. Ale myślę, że pozytywnie?
(przez łzy) Bardzo.
Po tym gadulstwie taką mam ochotę przyłożyć dłoń do czoła i zadumać się, żeby jednak coś wydobyć z siebie głębokiego.
Mam panu pomóc pytaniem, czy…
Jeśli pan jest w stanie pomóc. Będę wdzięczny.
Jednak, proszę pana, ta różnica generacyjna między pańskim pokoleniem a moim ma chyba w sobie potencjalną nośność jako wątek rozmowy.
Wie pan co, myślałem, że to dotyczy tylko mojego pokolenia wileńskiego, ale rozmawiając tutaj z ludźmi ze środowiska warszawskiego, dowiedziałem się, że tu było podobnie. Choć może nie tak intensywnie, jak na tej nieprawdopodobnej prowincji, jaką była Wileńszczyzna. Ja tam żyłem w XIX wieku, do wybuchu drugiej wojny światowej z cywilizacji to mieliśmy – oprócz wspomnianego samolotu, który był jednak rodzajem legendy, złudzenia optycznego – pociągi, i to było wszystko. Otóż to nasze pokolenie było bardzo powściągliwe. Ten styl powściągliwości był pewną modą, myśmy, jak ja widzę, strasznie stylizowali się na angielskość. Już to kiedyś mówiłem: pochwalić się to była katastrofa, to znaczyło być skreślonym raz na zawsze. Nie wiem, skąd to się brało, skąd szły te prądy psychologiczne, myślowe, które nas tak ustawiały.
Z tego wynikały takie konsekwencje, jak na przykład poczucie honoru, poczucie godności, jakieś ambicje, żeby się znaleźć odpowiednio. Oczywiście to, co mówię, można łatwo zakwestionować, powiedzieć: dobrze, a pan? a jak pan? a wtedy pan… Nie, ja mówię nie o sobie, mówię o pewnym stylu, pewnym klimacie. Byłem jednym z tysięcy.
I na to wszystko przychodzi wojna. Gdzie nic nie ma znaczenia.
Teraz mina pana jest taka lekko obojętna i trochę znudzona.
Wprost przeciwnie, proszę pana. Dobrze, powiem panu, co sobie przypomniałem w tej chwili. Przypomniałem sobie bardzo przejmującą dla mnie chwilę naszej pracy przy autoryzacji „Książek wybranych”.
Mianowicie?
Pan wspomniał teraz o wojnie. Po zamknięciu autoryzowania korekt którejś z powieści, kiedy następną w kolejności miał być Sennik współczesny, poprosił mnie pan, żebym w ramach zapowiedzi pokazał panu te najważniejsze uzupełnienia planowane w nowym wydaniu, czyli pokazał, jakie w Senniku były cięcia cenzorskie. Akurat skany szczotek cenzorskich miałem w laptopie, otworzyłem plik. Siedzieliśmy dokładnie tak jak teraz, obok siebie na tych fotelach. Część cięć dotyczyła obrazów partyzanckich – a to były fragmenty relacji o niezwykle, niezwykle brutalnym obejściu się NKWD z pojmanymi partyzantami. I pan spojrzał na te skany, przeczytał i przeniósł wzrok na okno balkonu, i się wyłączył. Długa pauza. Ja wtedy zamarłem. Wiedziałem, że pan wszedł w tę relację, to znaczy w jej pierwowzór, że pan ją teraz widzi. Po prostu się rozpadłem: jak ja, z moim bagażem życiowym, mam tu siedzieć teraz, kiedy panu przed oczami przesuwają się takie sceny autopsyjne? Dość dotkliwie odczułem wtedy tę nieprzykładalność wagi naszych doświadczeń.
(długo gasi papierosa)
To takie wyznanie dałem panu, sprowokowany. Rzecz osobna, że na czytelnikach, co wiem i z różnych tekstów, i z opowieści, ten Sennik, taki przepełniony sugestiami, wyznaniami, urywkami doświadczeń, właśnie doświadczeń pokoleniowych, robił kolosalne wrażenie.
Jeśli mam przyjąć, że trochę piszę do tabloidów, takie trzeciorzędne powieści sensacyjne, odcinkowe, jak mi parę osób dało do zrozumienia, to powinienem się załamać, bo jestem ambitny i honorowy, z tego pokolenia, o którym mówiłem. A tu coś powiem trochę nieskromnego.
Epika polega na takim spokojnym, bezosobowym, obiektywnym opisie tego naszego świata, naszego życia, które się toczy ze swoimi komplikacjami – ja stosowałem skróty, skróty sytuacji. Opisy przyrody są rozkoszą epiki, strona, półtorej strony opisu zmierzchu albo spaceru nad rzeką – nie wiem, czy ja w ogóle daję opisy przyrody; tylko wtedy, jak piszę, że deszcz zaczął padać, to u mnie jest opis przyrody. Ale instynktownie w toku zdań, w toku doboru słów zawierałem emocje, wydawało mi się, że działam nie na tablicę informacyjną, tylko na tę niejasną tabliczkę przeczuć, wrażeń. Do czego zmierzam. Do tego zmierzam, że utrzymali mnie w jakiejś kondycji czytelnicy, którzy to odbierali powyżej treści, która jest informacją zawartą w moich książkach, odbierali coś więcej. I na tym bazuje moja bezczelność, że istnieję, że czasem bezczelnie zabieram głos. To mnie odpowiada: działać na te nienazwane obszary odbioru czytelnika czy widza, działać na jakimś podsuwaniu mu przeczuć, nastroju, tęsknoty za czymś.
Na tym polega może też poezja. Nie na oświadczeniach, informacjach, opisach. Na przykład oglądam kiedyś film Jules i Jim, taki bardzo kameralny film.
Mhm, François Truffauta.
Tak. Jest scena, jak przy stole siedzą. I nagle dziewczyna wstaje, idzie – panorama, kamera ją prowadzi. No normalna niby, teoretycznie, informacja filmowa o ruchu scenicznym. A przez długi czas nie mogłem tego ujęcia zapomnieć, tak mnie ono czymś ujęło. Jest bardzo dużo wybitnych artystów, w których nie ma nic z tego. Z tego nieokreślonego, czego panu nawet stu profesorów nie nazwie, nie powie, jak to działa, jak to porusza, jakie powoduje procesy chemiczne, że człowiek to zapamiętuje, przeżywa.
Czyli lubię jakąś nadwartość w sztuce, której się nie da sklasyfikować. Być może tak się pocieszam, może tego u mnie nie ma. Aczkolwiek jeśli panu mówię, że są ludzie, którzy lubią moją tabloidalną prozę, jeśli spotykałem się z takim wyznaniem, że czytelnikowi coś dałem, że to jest jego, co ja napisałem, to może, może mnie o to chodziło. A może tak wyszło.
Ale ja nie wiem, ja tak może plotę…
O, teraz jak pan się zaśmiał cynicznie, to się lepiej poczułem. Już się wyzbywam tych swoich fantazji i patrzę obiektywnym okiem.
Bo trzeba pamiętać, że każdy do swoich niedoskonałości bardzo kunsztownie dobiera przeróżne usprawiedliwienia, wyjaśnienia, legendy. Ja może też. Może powinienem był zostać plastykiem, może nie mam wyczucia języka, uwielbienia dla języka, dla pewnej takiej z dystansu wizji świata i naszego losu. U mnie to są fragmenty, wyrywki z życiorysów.
Słowem, przekuł pan swoje poetyckie niedostatki, jeśli przystać na taką ocenę, w prozę i film?
Jest to jakby i oczywiste, i banalne, i dla mnie lekko poniżające, ale coś z tego może być. Jest rosyjskie przysłowie: wsie po swojemu s uma schodiat. Ponimajetie?
Da.
No. Więc coś, co człowieka tam rozpiera, musi znaleźć ujście. Znajduje takie ujście, jakie jest możliwe w tym typie organizmu, w tym typie okoliczności, w których się żyje, a które mają ogromne znaczenie. Przy czym u mnie wynik jest taki – to pan mógł spostrzec, ale ja tego nie grałem – że mam uraz wobec wszystkiego, co zrobiłem.
Spostrzegłem i pamiętam.
Nie chcę oglądać, nie chcę czytać. Tak jakbym popełnił jakieś świętokradztwo i nie chcę do tego wracać. Są autorzy, którzy uwielbiają siebie czytać, co jakiś czas biorą swoją książkę i z rozkoszą czytają. Ja czasem miewałem kontakty ze swoją twórczością. Czytam jakiś esej i autor przytacza czyjąś opinię. Myślę: to dosyć inteligentna opinia. I czytam: to napisał Konwicki.
Ale cały czas tak mówię i wygląda, że jednak dorabiam sobie, dorabiam sobie teorię…
(dzwoni telefon, chwila przerwy)
Marysia. Z wiadomością, że umarła Elizabeth Taylor. To ja jej powiedziałem, że to szkoda bardzo. Ale raczej z zazdrością słyszę, że jej się udało.
Przemeczku, więc te nawyki wileńskie są moim obciążeniem. To jest moja cenzura prawdziwa: żeby nie brylować, nie popisywać się jako subtelny artysta prozaik. Tak się stało w moim życiu. Co to jest warte?
A literatura – w ogóle ma bardzo krótkie nogi.
Bałem się, że padnie tu ta złowieszcza diagnoza, którą pan tak często powtarza ostatnio.
Proszę spojrzeć samemu. Zdziewiętnastowiecznej literatury paru naszych autorów się czyta. Przede wszystkim z powodu samego języka, język jest nieznośny. Czy jest pan w stanie młodopolskie powieści czytać? W ogóle przepadły.
No, to jest konwencja rzeczywiście nie najciekawsza, w porządku, ale już co do współczesnej prozy, której nurt i pan współtworzył, można się chyba łudzić, że jakoś będzie się trzymać.
Ma pan już w tej chwili dowody, że to jest błędne, życzliwe literaturze, ale błędne przekonanie. Właściwie historię, takie maleńkie człony historii, tworzą aktualne pokolenia – które mają swoją estetykę, swoje zainteresowania, swoje nerwice. Zajmują się inną strefą, innym obszarem życia. Ja to odczuwam, że przeszedłem całkowicie do historii. Oczywiście, przy mojej jeszcze biografii drastycznej byłem na to przygotowany, że zostanę odrzucony, zapomniany.
Być zapomnianym też jest przyjemnie. I sam pan doskonale wie, bo troszkę pan się uczył, że na przykład Bacha odkrył któryś kompozytor francuski. Kupił śledzie czy coś podobnego na straganie, owinięte w nuty jakiegoś nieznanego faceta, który się nazywał Jan Sebastian Bach. Sto lat po śmierci dopiero zaczął żyć i istnieć. Być zapomnianym, jest to całkowicie naturalne. Wszystko staramy się zapomnieć i wszystko zapominamy.
Nasze pokolenie… no, było sympatyczne i naiwne. Miało poczucie, że dźwiga odpowiedzialność za świat, chaotyczny, tragiczny, napięty. Tu faszyzm, tam stalinizm. Ja już to kiedyś mówiłem, może pisałem – mój bohater to anonim, nie wiadomo, gdzie pracuje, czy choruje, czy ma ubezpieczenie załatwione, czy ma żonę, ile ma dzieci. Wyabstrahowane postacie w zderzeniu z historią. A teraz olewana jest historia, teraz Zosia kocha Franka, a Franek kocha Józia, a Józio…
Absolutnie nie! Przecież teraz królują reportaż i autobiografizm.
Drogi panie Przemku, jest pan trochę obciążony swoim posłannictwem naukowym. Oczywiście, że reportaż, ale ja mówię o tym, co poza reportażem, o nowej generacji, czym ona się interesuje. Oczywiście, że dzisiaj w związku ze strasznym rytmem życia, z tym, że się wiele dzieje, część publiczności jest zainteresowana literaturą faktu, ale osiemdziesiąt, a może nawet dziewięćdziesiąt procent czyta powieści pisane przez kobiety, które się niewiele różnią od pani Rodziewiczówny czy od pani Mniszkówny w sensie zatrudnienia umysłu i warstw uczuciowych w czytelniku.
Jak by sam pan przepatrzył ostatnie sto pięćdziesiąt lat naszej literatury – ile przepadło?
Ale ile się utrzymało.
No, niech pan mi wymieni.
(założenie rąk)
Trochę pan się zaciął. No niech pan Sienkiewicza wymieni, Prusa – cieszę się, że jeszcze czasem go czytają. No, i jeszcze?
(jw.)
Coś słabo idzie. Natomiast, wie pan, o dziwo, film, który wydawało się, że musi przepaść jako doraźny, związany ze swoim czasem – wraca, teraz jest nawrót, nawet filmu niemego. Zabawa dla oczu, przyjemność dla oczu, ona jest nieśmiertelna: zobaczyć czas utrwalony, nie przez kogoś przeinaczony, tylko taki, jaki był. Filmy stare wracają, czyli filmy mogą jakoś przeżyć. Malarstwo. Zawsze tak patrzyłem, myślałem: malarze, no co to? Ale obraz, który ma sto pięćdziesiąt lat, czy jest dobry, czy zły, ma swoją wartość, staje się przedmiotem zabytkowym. Nie mówię o muzyce, która jest ponadczasowa – a już w ogóle o muzyce sfer. Gdybym był chytry w młodości, gdyby ktoś mi poradził… ja jestem niemuzykalny, ja jestem wzrokowiec, ale jakbym się wziął do muzyki, to rzecz jasna bym był nowatorem, bobym robił nie w myśl reguł, prawideł, tylko bym wymyślał zrywane struny, uderzanie w szybę, która się rozbija. I byłbym supernowoczesnym kompozytorem może, do czegoś bym doszedł, bo czasem nieumiejętności bardzo dobrze służą. Podejrzewam, że niektórzy kompozytorzy też są nieuzdolnieni muzycznie, dlatego brylują. A literatura – to jest gadulstwo. To wszyscy są uzdolnieni, nie mogę powiedzieć, dowód tego ma pan w księgarniach, wszyscy piszą.
Przecież człowiek jako stworzenie boskie jest w jakiś sposób wyposażony maksymalnie. Chodzi mi o to, że każdy ma w sobie jakiś potencjał artystyczny, przecież ten Janko Muzykant to nie jest przypadek. Dawniej, sto lat temu, wydanie książki to było wielkie przedsięwzięcie techniczno-przemysłowe. A teraz? Byłem swego czasu z wizytą w Danii, jakiś kolega Duńczyk, pisarz, zaprosił mnie do swojej willi i sprowadził do piwnicy, gdzie ma swoją własną małą drukarnię i nie korzysta z żadnych wydawnictw, sam wydaje sobie swoje książki. Patrzy pan nieufnie, a tak było. Ale powiedzmy, że Francuzom się nie chce mieć w piwnicy drukarni – to wydanie książki w wydawnictwie, jak pan wie, też jest teraz dosyć łatwe. Czyli jest możliwość zaspokojenia tych jakichś głodów estetycznych, pragnień estetycznych. Przed wojną było w Polsce siedemdziesiąt procent analfabetów, teraz już chyba jest znikomy analfabetyzm, więc już i u nas każdy ma szansę w jakiś sposób się zrealizować.
W każdym, nawet w tym menelu półżywym, co leży w bramie lekko nietrzeźwy, jest zmysł estetyczny. I nawet dam panu dowód: jeśli mu pan dwie pokaże dziewczyny, brzydką i ładną, bez chwili wahania wybierze ładną, czyli coś tam w nim się błąka. Każdy ma jakiś artystyczny potencjał i być może w przyszłości nie będzie zawodu artystycznego, tylko będą ludzie parę możliwości w sobie realizować, między innymi artystyczną. Ktoś na przykład zajmuje się na uniwersytecie matematyką, a w domu pisze wiersze, wiersze trochę lepsze od Przybosia. Czy ja nie popełniłem gafy?
Jak dla kogo.
Zresztą to jest, wie pan, z punktu widzenia jakiejś takiej ogólnej sprawiedliwości słuszne. Każdy ma wyposażenie, ma prezent od natury, i jeden to lekceważy, nie potrzebuje, inny to wykorzysta. Już pan teraz widzi życie artystyczne, jak strasznie bogate. Czy pan zadał sobie fatygę, żeby przyjrzeć się, ile jest prywatnych teatrów w Warszawie? Na strychu, Na szóstym piętrze, W piwnicy, takie, śmakie. Każdy ma ambicje czymś się wyróżnić.
Jestem w Chicago, zwiedzam jakąś salę, kiedyś chyba konferencyjną, przerobioną na teatr – rodzaj sceny, takiego podium, elektryczność. Wiedziałem, że teatr nie funkcjonuje w Ameryce, piszą, że nie ma teatru właściwie, że prawie nie ma. Więc tak żeby jakoś okazać życzliwość oprowadzającym, mówię: to jest chyba taki teatr amatorski, ale czy w ogóle są jakieś teatry w Chicago? Sto sześćdziesiąt siedem.
To jest pozytywne zjawisko. Jeśli jest i czemuś służy, to znaczy, że jest potrzebne.
Mógłby pan zadać jedno pytanie: to po co pan pisał i robił filmy? Otóż to jest ciekawa sprawa – że ja przy swoim sceptycyzmie i bardzo ograniczonych pretensjach do życia nie wiem, po co to robiłem, ale chciałem zrobić. Chciałem zostawić ślad, monogram na ścianie, nie wiem dla kogo i nie wiem po co. Ale odczuwałem potrzebę. Co się też wiązało z moją jakby biologią literacką: że ja nie miałem warsztatu przygotowanego naukowo, nie miałem planów na lata. Raczej, wstyd powiedzieć, bo to jest okropne, do czego się przyznaję, raczej kierowała mną spontaniczność, coś chciałem powiedzieć, coś chciałem zrobić.
Z tego wynika, że nie miałem za wiele do powiedzenia i do zrobienia – jak pan już słusznie zauważył. Co on tam zrobił, paręnaście książek, parę filmów. Ale też nie żądam jakichś faworów, szacunku czy uznania. Był taki Attlee, premier Anglii po Churchillu, szef Labour Party, Churchill o nim powiedział kiedyś: pan Attlee mówi, że jest skromny, i ma po temu powody. To mogę o sobie też powiedzieć. Pan Konwicki jest skromny i ma po temu powody.
Ja już proponuję, żeby pan trochę wypił, przestał tylko miny robić do mnie.
Tak jest.
Wie pan co, ja panu coś powiem, skromni mają czasem prawo do bezczelności. Panie Przemku kochany, pan mnie zmusza do tego, że ja, będąc człowiekiem bardzo wstydliwym i delikatnym, po prostu robię strip-tease.
Ja nie byłem w życiu pazerny. Ożywiłem się i miałem gwałtowne chęci, żeby dostać się do partyzantki, trafić w świat bohaterstwa, do tego się strasznie rwałem, za wszelką cenę. I później, w dorosłym życiu, pamiętam, straszne mnie chucie, namiętności ogarnęły, żeby mieć samochód – ale bardzo szybko zaspokoiłem te swoje pragnienia, zaraz mi się znudził. To znaczy, nie miałem jakichś wyrazistych zapotrzebowań, które są bardzo często przyczyną intensywnej działalności, chęci przebicia się, zdobycia czegoś, osiągnięcia.
Więc jest sprawa usposobienia i sprawa też, myślę, w jakiś sposób świadomości. Ja nieustannie jestem świadom znikomości naszego bytu, naszego istnienia. No ma pan Japonię: najbardziej rozwinięty technicznie kraj, cudownie funkcjonujący. I właściwie był o krok od tego, żeby zniknąć z powierzchni ziemi. Patrzę na skoki narciarskie, wspaniałe, gdzieś się teraz odbywają w jakichś górach przepięknych. Ale co to są te góry – wynik katastrofy skorupy ziemskiej, tak? No ja pana zapewniam, bo pan sceptycznie na mnie patrzy, góry się utworzyły przy zderzeniu płyt skorupy ziemskiej. Czyli to piękno patetyczne, podniosłe, niebiańskie, jest skutkiem, no, wstyd powiedzieć, brutalności tego ciała niebieskiego, tej planetki, tak samo rozchwierutanej jak wszystko inne. Na Słońcu co chwila wybuchy. Gdzieś czytałem, że taki jeden wybuch na Słońcu to jak wybuch pięciuset milionów bomb, które były użyte w Hiroszimie. Pięciuset milionów, nie pięćdziesięciu ani tysiąca! No więc o czym tu mówić, co tu się mądrzyć, co tu pouczać innych.
Zaraz zobaczymy, ile zostało czasu. Jeśli zbliża się piąta…
Jeszcze dużo czasu, kilka minut.
Nie, nie, nie, musi pan zaraz spakować się i wynosić. Następnym razem, jak się umówimy w domu, to jednak od wpół do czwartej. Jak pan miał przyjść, zmierzyłem ciśnienie: 160/75, teraz na pewno mam 500/300. Poza tym już oświadczyłem, że nie mam o czym mówić, ja co chciałem, to napisałem, w filmie co chciałem, to właściwie zrobiłem. Chciałbym tylko sprawdzić jak najszybciej wasze przekonania co do życia pozagrobowego. Przy czym ja tak mówię, ale zarazem dreszcz idzie mi po plecach, bo dookoła jestem osaczony tym kultem reinkarnacji, a to jest najstraszliwsza rzecz, jaka może człowieka spotkać.
Budda właśnie osiągał nirwanę, i osiągnął, żeby przerwać łańcuch reinkarnacji. Ale by osiągnąć nirwanę, trzeba osiągnąć jakiś rodzaj czasu bezgrzesznego, wypełnionego medytacją, straszliwą, uciążliwą, wieloletnią medytacją. Ja nie jestem w stanie, bo ja się śpieszę, to nie na mój charakter. I też nie mogę być bezgrzeszny, bo nagrzeszyłem tak strasznie. Wystarczy, żeby pan poczytał o mnie, a pan czytał, to pan wie, jakim ja byłem draniem. Złoczyńcą. A właściwie nawet potworem. Ja nawet czasem czytając – bo lubiłem czytać jedynie paszkwile na siebie – tak nie wiedziałem, czy nie odczuwać lekkiej dumy, bo wynikało, że PRL, całe bestialstwo tego systemu, stworzyli Bierut i Konwicki. No, niby niezaszczytne, ale wyróżniające.
Coś nie bardzo pan przyjął moje wyznanie.
Ale ta reinkarnacja… Przemeczku, groza. Groza. Stasiu Dygat twierdził, że coś majaczy mu z poprzedniego wcielenia, sporo ludzi mówi zresztą, że mają takie czasem jakieś nawroty poprzedniego życia. I tu panu coś powiem. Chyba pan wie… pan ma maturę, tak?
Ledwo, ledwo, ale mam.
To pan wie, że wszystko, co się dzieje na tej planecie, tylko i wyłącznie się dzieje na tej planecie. Jest samodzielna, samowystarczalna, wszyscy się nawzajem zjadają i w jakiejś postaci odradzają. Patrzy pan na mnie zdziwiony. Co pan jadł na obiad dzisiaj?
Nie jadłem.
Nie jadł pan. No ale wyczerpany przeze mnie pewnie poleci pan i zje kotlet schabowy, czyli bliźniego jakiegoś, jakiegoś ssaka pożre pan. Który zjadł przedtem inną istotę, a tamta dopadła jeszcze inną. Ja też zjadam jakąś kochaną świnkę, miłą, której staram się nie jeść, ale od czasu do czasu zjadam, poczciwą krowę czy miłą wesołą kurkę czasem zjem. A mnie, jak kipnę, zjedzą, żeby było poniżające, robaki oraz nieprzeliczone miliardy jakichś bakterii, jakichś istnień właściwie prawie niedostrzegalnych. I tak to się w kółko kręci, od robaczka po słonie wszyscy siebie zjadamy i wszystko się obraca w jednym tyglu tutaj. Czyli jakiś rodzaj symbolicznej reinkarnacji, niestety, się odbywa. Chcemy czy nie chcemy, nawet tu, u nas na ziemi odbywa się reinkarnacja.
Jeśli z wyczerpania dzisiaj w nocy umrę, to jeśli jest reinkarnacja, będzie pan codziennie o pierwszej w nocy budzony przez ducha.
Trzymam za słowo.
No, tak się mówi.
Panie Przemku, słońce zaraz zachodzi, żona czeka. Wypić do końca, bo zaraz, taka mać, zaraz tu pana spiorę! Ja nie mogę pić, ale wypiłem. Bez ceregieli z tym kieliszkiem, nie przedłużać.
Dobrze.
Piąta dochodzi, słońce świeci. Miesiąc temu była noc ciemna, no, może półtora miesiąca temu.
Już pan otwiera balkon i wychodzi patrzeć na zorze czy lecące samoloty?
Czasem wychodzę. Ja tu mam kłopoty z księżycem i z gwiazdami. Teraz, jak pan wie, jest najbliżej Ziemi Księżyc, to się rzadko zdarza. I trzy dni temu go przydybałem. Wczoraj już wydawało się – bo on coraz niżej chodzi – że się nie pokaże, ale w przerwie między naszą oficyną a tą ślepą oficyną jest taka wyrwa: (klaszcze) pięć minut był. Od za dwadzieścia dwunasta w nocy do za piętnaście, przez pięć minut miałem go, tak że jestem zachwycony.
Dziś zaliczyłem siedem samolotów, może mi się uda jeszcze. Aha, wczoraj też zaliczyłem trzy gwiazdy. Na Wileńszczyźnie mieliśmy potąd gwiazd. Tutaj miasto zabiera światło gwiazd. U nas niebo rozgwieżdżone… przesadnie, za dużo gwiazd.
Ja nigdy nie byłem rzecznikiem Wilna. Nawet Miłosz z rozkoszą opisuje ulice – u mnie nie ma tego. Nie chciałem być takim uzależnionym. Jurewicz, literat, kolega w Gdańsku, gdzieś napisał, i to mnie się podobało: Konwicki nie jest pisarzem wileńskim, jest pisarzem z Wilna. I to mi odpowiada, no jestem stamtąd, ale na Wilnie nie chcę żadnej kariery robić i nie potrzebuję podpórek psychicznych.
Warszawa może i zabiera gwiazdy, ale za to, przez łunę, dodaje kolorów pana ulubionym zorzom wieczornym.
W czasach chaosu, jak była zmiana ustroju, w Konstancinie były chuligańskie napaści. Ja sobie tam wynalazłem, zaraz panu pokażę, bo to pana może spotkać… (wychodzi, wraca z czymś)
O kurde.
To jest kabel. Nie pręt metalowy brutalny, tylko trochę elastyczny kabel. Małgosia pewnie pana nie bije, to dziadek Konwicki może pobić. Przemeczku, jazda!
Chciałem pana o kolegów grafików zapytać.
Proszę bardzo, o kogo?
Może o, nie wiem, na przykład Piotrowskiego, Grabiańskiego? Piotrowski gdzieś tu mieszkał niedaleko?
Ja w ogóle miałem dobre układy z plastykami i aktorami. Nawet już dobrze nie pamiętam, jak się z Mieciem Piotrowskim i jego żoną, aktorką Ireną Laskowską, poznałem. Miecio Piotrowski był rodzajem guru. Samotny, mało udzielający się w światku warszawskim, niezwykle inteligentny i utalentowany plastycznie – do tego stopnia, że był jak gdyby patronem współczesnej grafiki w Polsce – ale też się okazało, że ma jakąś słabość do literatury i w którymś momencie zaczął pisać. Oczywiście jego proza nie miała charakteru takiej literatury dla mas, to była proza bardzo intelektualna i bardzo silnie związana z jego niezwykłą, skomplikowaną osobowością.
On nie miał żadnych kaprysów, sam nie kreował się na jakiegoś patrona środowiska plastycznego, był skromny – oraz bardzo życzliwy ludziom. Ja widocznie mu odpowiadałem w sensie duchowym, byliśmy bardzo blisko. Jego dom to było takie miejsce, gdzie od czasu do czasu wpadałem, żeby się odświeżyć intelektualnie. Miecio był mi bardzo bliskim człowiekiem.
Trzeba też wspomnieć o Irenie Laskowskiej, jego żonie, która była w owym czasie bardzo piękną młodą aktorką i która wychodziła powoli z epoki teatru socrealistycznego. Z epoki, ale nie z teatru socrealistycznego – ponieważ ona ze względu na swoją urodę nie mogła grać traktorzystki, więc była jakby troszkę w swoim rozwoju aktorskim opóźniona. Ja to bardzo odczuwałem, bardzo ją lubiłem, bardzo mi się podobała, no i, wstyd powiedzieć, jak myślałem o swoim pierwszym filmie, napisałem scenariusz z myślą o Irenie, o jej możliwościach aktorskich i o jej walorach wewnętrznych. Nie bardzo ona była zachwycona wizerunkiem, jaki jej przypisałem, ale to też, moim zdaniem, korzystnie się odbiło na filmie, bo przez to ona była dramatyczna, taka wewnętrznie, w środku w jakiś sposób zbuntowana.
Pan zaznaczył – podobnie jak kiedyś we Wschodach i zachodach księżyca– że Piotrowski to była postać ważna dla całego środowiska.
To jest ciekawe: ważna, ale niedziałająca towarzysko w tym środowisku. To był jednak, tak jak powiedziałem, guru. Miał to swoje siedlisko, swoją bazę, ludzie go odwiedzali, ale on nie brał udziału w życiu warszawki. Ani nie bywał, ani nie bankietował, ani nie zabierał głosu publicznie, żył w jakiejś swego rodzaju izolacji. Bardzo ciekawa osobowość. Skomplikowana, ale nie w sensie negatywnym, tylko pozytywnym, to była osobowość bardzo bogata wewnętrznie.
No i ja byłem kibicem, szczególnie w jego działaniach literackich, w jego drodze pisarskiej, w jakimś momencie równoległej do plastycznej. A nawet bym powiedział, że może nawet w którymś momencie bardziej go zajęła literatura niż plastyka.
W jakim sensie był pan kibicem tych działań literackich?
W takim sensie, że czytałem jako jeden z pierwszych. Byłem, możliwe, rodzajem takiego sprawdzianu. Mój pozytywny stosunek do jego pisarstwa po prostu w jakiś sposób, łącznie z innymi odgłosami, utwierdzał go w słuszności wyboru jego drogi literackiej.
Żył nie tak długo, jak dzisiaj wszyscy żyją. No i odszedł, ale w mojej pamięci został na zawsze – nie powiem, że swoje poczynania, swoje zachowania odnoszę do Miecia, to znaczy myślę, jak by Miecio się do nich odniósł, nie, ale zapamiętałem go i być może nawet w tym, co piszę, gdzieś ślad pamięci o Mieciu został.
Z tym że ja lubiłem, sprawiało mi przyjemność, jakieś incydenty dokumentarne rzeczywistości ukryć w tak zwanej swojej prozie. Na przykład są odniesienia do Stasia Dygata.
Tak. W Czytadle zwłaszcza, prawda?
W Czytadle.
A do Mieczysława Piotrowskiego w Rzece podziemnej, podziemnych ptakach może? Tam jest taki jakby znachor.
Znachor czy guru?
Guru to w Senniku współczesnym jest, Józef Car. No i w Małej Apokalipsie w końcowym epizodzie pojawia się Jan.
Ja tak za dobrze, jak pan wie, nie pamiętam tych swoich książek. Ale jeśli jesteśmy przy Stasiu Dygacie, no to jakaś zabawa z pamięcią o Stasiu jest na miejscu. Sam pomysł wątku sentymentalnego czy miłosnego w Czytadle jest przejęty od Stasia. Ale nie splagiowany, to rodzaj ukłonu wobec kolegi nieżyjącego.
Wobec jego bardzo ważnej dla pana powieści Podróż. Na podstawie której pan zresztą napisał z Kawalerowiczem scenariusz.
Tak. Mało powiedziane – pisaliśmy scenariusz, my go pisaliśmy przez rok, udoskonalając. To był moim zdaniem bardzo precyzyjny, znakomity scenariusz. I był o krok – jak często bywa – od tego, żeby został nakręcony, ale w końcu się nie udało, o czym piszę w którejś z książek.
W Nowym Świecie i okolicach.
No szkoda, byłby to film bardzo w jakiś sposób ważny.
W latach sześćdziesiątych?
Koniec lat sześćdziesiątych, druga połowa chyba. Ale tak bywa, nie tylko w PRL-u i nie tylko w środowisku filmowym – we wszystkich środowiskach na świecie pewne rzeczy się nie udają, a pewne nieoczekiwanie są zrealizowane, to jest rodzaj loterii i Dygat, mimo naszych ogromnych starań, padł ofiarą jakiegoś przypadku.
Jak mówię o tych takich – nie wiem, jak je nazwać – jakichś takich echach realnego życia, które w tej prozie dla swojej przyjemności umieszczam, to mogę dodać i taki rodzaj: chyba w Czytadle, kiedy bohater jedzie na przyjęcie gdzieś pod Warszawę i w parku słyszy ryk, ja w jakiś sposób z przyjemnością parafrazuję…
…Szekspira, jasne.
Tak, kochanego pana Szekspira. Ale takich rzeczy u mnie jest sporo, które były dla mnie po prostu jakąś przyjemnością, ale też jakąś koniecznością dla mojej pamięci, dla tego toku mojej narracji czy sposobu mojego widzenia współczesności. To znaczy niczego nie plagiowałem, tak mi się wydaje, natomiast stosowałem jakby cytaty z pamięci. Z mojej, jak pan wie, bardzo ograniczonej pamięci, ale za to intensywnej w tych partiach, które się w niej utrwaliły.
No, i co dalej?
Czy: kto dalej?
Jeśli chodzi o moje zaprzyjaźnienie się z Grabiańskim. Też już nie pamiętam, jak się z nim zderzyłem, ale z nim i z jego żoną byliśmy w dużej zażyłości. Grabiański należał do typu tak zwanych żywiołowo utalentowanych ludzi. Jego grafika nie była wynikiem wysiłku, namysłów, koncepcji, bo po prostu miał w sobie silny dar plastyczny. Czasem pewne kłopoty z dyspozycją artystyczną powodują, że człowiek za bardzo skupia się na tym, co robi, rekompensuje pewne swoje niedoskonałości techniczne pomysłem, pracą intelektualną – on tego za bardzo nie potrzebował, on miał tak żywiołowy talent, szczególnie w ilustracji dla dzieci. Widziałem, jak mu to łatwo przychodzi. Tak to rysował, malował – taki to miało charakter – jakby pisał wiersze.
Bardzo sympatyczny jako człowiek. Mieszkał z żoną pod Warszawą gdzieś, mieli domek – bo on nieźle zarabiał jako świetny ilustrator, w czasach PRL-u rysował dla wydawnictw austriackich czy innych – więc mieli bardzo sympatyczny dom, oczywiście z kotami. Nawet pamiętam, jakie te koty miały ułatwienia: taki rodzaj ścieżki-drabiny zbudował na ścianie, żeby koty z ogrodu mogły dostać się od razu do ich, nie wiem, sypialni czy gdzieś tam w dobre miejsce.
Wie pan, każdy człowiek ma jakąś potrzebę kontaktu z ludźmi, ale kontaktu nie przypadkowego, tylko jakiejś bliskości charakteru, myślenia, nastroju. I właśnie tak było z Grabiańskim – że bardzo w moim życiu pasował. Ale bardzo wcześnie odszedł, to było zaskakujące, przykre.
Jak wspominałem, przez swoje otoczenie w Kolonii Wileńskiej byłem widziany jako plastyk.
I tylko na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych trochę spełniał pan te oczekiwania.
Tak bywa. Na przykład jeśli przyjrzeć się Gustawowi Holoubkowi, mojemu starszemu bratu – on miał w sobie ładunek, mówiąc wstydliwie, pewnej poetyckości, która się mogła objawiać w sensie kierunku zawodowego w różne strony. Jestem przekonany, że byłby dobrym muzykiem. Albo nawet może kompozytorem, bo go bardzo ciągnęło w tę stronę. Nawet powiem bezczelnie, że może byłby ciekawym plastykiem, ponieważ był daltonistą, wobec tego ten swój brak musiałby czymś wynagrodzić. Moim zdaniem doskonale pisał. Ale tak mu się życie potoczyło w młodości, że wpadł w środowisko teatralne i ono go wypromowało, wyciągnęło, dało mu szansę zrealizowania tego ładunku poetyckości – znowuż ze wstydem używam tego terminu – w teatrze.
W każdym razie ja miałem pewne zdolności plastyczne – których nie wykorzystałem. Ale być może moja bliskość z wieloma plastykami i tym się da wytłumaczyć. Ja też na przykład, jak pan wie, bardzo blisko byłem, bratersko, z Henrykiem Tomaszewskim.
Henio – wspaniały talent, ze szczególnymi wymaganiami wobec samego siebie, wprowadził jakąś ascezę do grafiki w Polsce. Pochodził z przedmieścia Warszawy i bardzo sobie to cenił, że jest z przedmieścia, nie jest w cudzysłowie arystokratycznego pochodzenia – i swojej pracy nie celebrował. Był bardzo pracowity, dużo robił, ale nie używał swego talentu, żeby wszędzie być, i nie miał miny artysty, nie nosił się z wysoka i z pogardą wobec tak zwanego tłumu. Może to też wpływało na mnie pozytywnie, ja się troszkę źle czułem w takich elitach błękitnych. Dlaczego z Antonim Słonimskim bardzo miło obcowałem – ponieważ on traktował ludzi indywidualnie, wedle ich osobowości, wedle ich inteligencji, wedle ich jakichś zalet duchowych, nie z powodu herbu czy urodzenia. Jeśli kogoś lubił, to był bardzo bezpośredni i bardzo przyjacielski.
Podczas jednego z naszych spotkań zwrócił mi pan uwagę na takie powiedzonka, jak: kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada; kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie; nie ciesz się bratku z cudzego upadku. I powiedział pan, że one się wiążą z takim zjawiskiem w naszym życiu, które się panu bardzo nie podoba. Nie dokończył pan wtedy myśli – i właściwie chyba dobrze się złożyło, bo dzięki temu mogę dziś zacząć od tego urwanego wątku. Co to są za zjawiska?
Żeby być sprawiedliwym, muszę podkreślić, że nie mówię o jakichś cechach społeczeństwa wyłącznie naszego.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE S.C.www.czarne.com.pl
SEKRETARIAT: ul. Kołłątaja 14, III p. 38-300 Gorlice, tel./fax +48 18 353 58 93 e-mail: [email protected],[email protected],[email protected],[email protected]
REDAKCJA: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa tel./fax +48 18 351 02 78, tel. +48 18 351 00 70 e-mail:[email protected]
SEKRETARZ REDAKCJI:[email protected]
DZIAŁ PROMOCJI: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa tel./fax +48 22 621 10 48 e-mail: [email protected], [email protected],[email protected]
DZIAŁ SPRZEDAŻY: Beata Motyl, MTM Firma ul. Zwrotnicza 6, 01-219 Warszawa, tel./fax +48 22 632 83 74 e-mail: mtm[email protected]
SKŁAD:d2d.pl ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Kraków, tel. +48 12 432 08 52 e-mail: [email protected]
Wołowiec 2011 Wydanie I