Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść opowiada o przygodzie dwóch podróżników: Francuza Max'a Hubera i Amerykanina Jana Corta, ich przewodnika, Kamisa i Langi, młodego Murzyna, którego ocalili przed niewolą. W wyniku ataku słoni zmuszeni są do podróży przez las Ubangi, ogromną nieznaną puszczę znajdującą się pośrodku Afryki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 192
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Juliusz Verne„W puszczach Afryki”
Copyright © by Juliusz Verne, 1907
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Adam Brychcy
Projekt okładki: Adam Brychcy
Druk: Michał Arct
Tłumacz: Bronisława Kowalska
Tytuł oryginalny: Le village aérien
Wydawnictwo: Michał Arct
Warszawa, 1907
ISBN: 978-83-8119-368-9
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
— A gdyby tak Amerykanie zawojowali część prowincji Kongo? — zapytał Maks Huber — czy o tym nigdy nie było jeszcze mowy?
— A na coby nam się to zdało? — odpowiedział Jan Cort. — Czy nam brak przestrzeni w Stanach Zjednoczonych?... Jakie to olbrzymie puste obszary rozciągają się od Alaski do Texas!... Pocóż mamy kolonje zakładać zdaleka od kraju, czy nie lepiej uprawiać i zaludniać własną ziemię?
— Ech! mój kochany Janie, jeżeli tak dalej pójdzie, narody europejskie podzielą się zdobyczami w Afryce, czyli zagarną sobie ze trzy miljardy hektarów[1] ziemi!... Czyż Amerykanie wyrzekną się tego na korzyść Anglików, Niemców, Hollandczyków, Portugalczyków, Francuzów, Włochów, Belgów i Hiszpanów?...
— Amerykanom ta ziemia nie jest potrzebna — odpowiedział Jan Cort — dlatego że...
— Że co? — podchwycił Maks Huber.
— Że moim zdaniem, po co męczyć nogi, skoro wystarcza wyciągnąć rękę...
— Mój kochany Janie, przyjdzie chwila, w której rząd federalny upomni się o swój udział w zdobyczach afrykańskich... Część prowincji Kongo zagarnęła Francja, drugą część Belgja, trzecią Niemcy, a przecież jest jeszcze część prowincji Kongo niepodległej, która czeka na swego zdobywcę... I cały ten kraj, który zwiedzamy od trzech miesięcy...
— Ale tylko jako turyści, Maksie, a nie jako zdobywcy.
— Nie widzę w twoim określeniu zbyt wielkiej różnicy, godny obywatelu Stanów Zjednoczonych — wygłosił Maks Huber. — Powtarzam raz jeszcze, że w tej części Afryki Stany Zjednoczone mogłyby założyć wspaniałą kolonję. Ziemia jest tu tak urodzajna, że niemal prosi się o to, aby ludzie zużytkowali jej żyzność; rzeki i strumienie zasilają wilgocią grunty, a ta sieć wodna nigdy nie wysycha...
— Nawet podczas tak nieznośnego, jak dzisiaj upału — dokończył Jan Cort, ocierając chustką spocone czoło.
— Mój kochany, przyzwyczailiśmy się już do upałów! — zawołał Maks Huber. — Powiedz, mój przyjacielu, czyśmy się już nie zaaklimatyzowali, czyśmy, że się tak wyrażę, nie zamienili się już w murzynów?... Teraz jest dopiero marzec, a co to będzie w lipcu lub sierpniu, gdy promienie słońca będą parzyć skórę, jak ogień!...
— W każdym razie, Maksie, trudnoby nam się było przedzierzgnąć w Pahuinów lub Zanzibarczyków, mamy na to nazbyt delikatną skórę. Przyznaję, że odbyliśmy piękną i zajmującą wyprawę, która nam się powiodła znakomicie... ale pragnę powrócić już do Libreville i zażyć w naszych faktorjach spokoju i wypoczynku, który się słusznie należy takim, jak my podróżnikom. Toć trzy miesiące spędziliśmy w podróży...
— Pod tym względem zgadzam się z tobą — odpowiedział Maks Huber — nasza awanturnicza wyprawa była dość zajmująca. Jednak muszę przyznać, nie zadowoliła mnie w zupełności.
— Jakto, Maksie, nie rozumiem cię. Przebyłeś wiele setek mil przez kraj zupełnie ci nieznany, narażony byłeś na rozmaite niebezpieczeństwa ze strony dzikich krajowców, którzy nieraz witali nas zatrutemi strzałami, odbywałeś polowania, które numidyjski lew i libijska pantera raczyły zaszczycić swoją obecnością, składałeś, jak w starożytności, ofiary ze stu słoni na korzyść naszego wodza Urdaksa, zebrałeś tyle kłów słoniowych, że możnaby niemi pokryć klawisze wszystkich fortepianów na świecie, i jeszcze jesteś niezadowolony?...
— Jestem zadowolony i niezadowolony zarazem, mój Janie. Korzyści, które wyliczyłeś, bywają wogóle udziałem wszystkich badaczów, czyniących wyprawy do Afryki środkowej. Czytamy opisy tego w podróżach Boerta, Burtona, Speekego, Stanleya, Serpa Pinto, Granta, Liwingstona, du Chaillu, Kamerona, Mage’a, Wissemana, Brazzi, Gallieniego, Dybowskiego, Lejcana, Massarego, Buonfantiego i de Maitre’a.
W tej chwili, wstrząśnienie wozu, który uderzył o kamień, przerwało Maksowi dalsze wyliczanie zdobywców afrykańskich. Jan Cort, korzystając z tej przerwy, zapytał:
— Spodziewałeś się zatym napotkać co innego w ciągu swej podróży?
— Tak, mój kochany Janie.
— Coś niespodziewanego?
— Jeszcze coś lepszego, gdyż niespodzianek mieliśmy dosyć.
— Zatym pragnąłeś, aby cię spotkała jakaś przygoda nadzwyczajna?
— Nie inaczej, mój przyjacielu, a tymczasem ani razu nie miałem sposobności doznać czegoś nadzwyczajnego, niezwykłego i nazwać Afrykę krajem osobliwym i tajemniczym, jak ją nazywali w starożytności...
— Widzę, Maksie, że Francuz jest trudniejszy do zadowolenia, niż Amerykanin.
— Nie przeczę, jeśli ci wystarczają wrażenia, doznane podczas naszej podróży.
— Najzupełniej, Maksie!
— Powracasz więc zadowolony?
— Naturalnie, nadewszystko zaś dlatego, że już wracam.
— I sądzisz, że czytelnicy, którzyby czytali opis naszej podróży, zawołaliby: «Jakie to ciekawe!»
— Gdyby tego nie powiedzieli, byliby bardzo wymagającemi.
— No, zapewne, ciekawość ich zadowoliłaby się bardziej, gdyby nasza wyprawa skończyła się w żołądku lwa lub ludożercy z Ubangi — odparł Jan Cort.
— Nie posuwając się do tej ostateczności, która jednak ma pewien urok dla czytelników, powiedz tak szczerze, z ręką na sercu, Janie, czy mógłbyś przysiąc, że odkryliśmy coś zupełnie nowego, czego nie odkrył żaden z podróżników, zwiedzających przed nami Afrykę środkową?
— Nie, tego nie powiem, Maksie.
— Co do mnie, miałem nadzieję, że los okaże się łaskawszym względem mnie.
— Czy jesteś chciwy sławy i pragniesz, aby cię nazywano nieustraszonym podróżnikiem? Ja niczego więcej nie pragnąłem i jestem zadowolony z naszej wyprawy.
— Nie zyskaliśmy nic, mój drogi.
— Ależ Maksie, nasza podróż jeszcze nie skończona, a przez pięć lub sześć tygodni, które upłyną, zanim się dostaniemy stąd do Libreville...
— Dajżeż pokój! — przerwał Maks — nasza podróż teraz odbędzie się chyba w warunkach jak najpospolitszych, tak, jak gdybyśmy jechali ubitym gościńcem.
— Kto wie?
W tej chwili wóz zatrzymał się u stóp wzgórza, gdyż tu zamierzano stanąć na odpoczynek wieczorny. Na wzgórzu rosło kilka pięknych drzew, jedynych na tej rozległej płaszczyźnie, oświetlonej promieniami zachodzącego słońca.
Była godzina siódma wieczorem. Pod szerokością gieograficzną ósmego stopnia na północ, zmierzch trwa bardzo krótko i zaraz zapada noc, która tego dnia tym bardziej zapowiadała się wcześnie, że gęste chmury ukazały się na horyzoncie, przysłaniając gwiazdy i księżyc na nowiu.
Wóz przeznaczony jedynie dla przewożenia podróżnych, nie zawierał w sobie ani towarów, ani zapasów żywności. Był to rodzaj wagonu, umieszczonego na czterech mocnych kołach; wóz ten ciągnęło sześć wołów. W przedniej części wagonu były drzwi, prowadzące do wnętrza, z boków znajdowały się okienka, wewnątrz wagon podzielony był na dwie izdebki. Izdebkę znajdującą się w głębi zajmowali dwaj młodzi ludzie, w wieku od dwudziestu pięciu do dwudziestu sześciu lat. Jeden z nich Jan Cort był Amerykaninem, drugi Maks Huber — Francuzem. Izdebkę od wejścia zajmował kupiec portugalski nazwiskiem Urdaks i przewodnik, który kierował ruchem karawany, zwany w tamtejszym narzeczu «foreloper». Przewodnik nazywał się Karnis i był krajowcem, rodem z Kamerunu. Znał on doskonale swoje rzemiosło przewodnika, umiejącego się kierować wśród rozpalonych przestrzeni Ubangi.
Wagon, zbudowany mocno, niczym nie przypominał, że przebył tak daleką podróż. Skrzynia, czyli pudło, było w dobrym stanie, koła nie zużyte, szprychy nie pogięte, ani nie połamane, tak jakby powracano ze spaceru, a tymczasem przebył przestrzeń przeszło tysiąca kilometrów.
Trzy miesiące temu, wehikuł ten wyruszył z Libreville, stolicy francuskiej prowincji Kongo. Stamtąd dążąc w kierunku wschodnim, posuwał się po płaszczyznach Ubangi, dalej niż bieg rzeki Bahar el-Abiad, która wlewa swe wody do jeziora Czad. Okolica ta otrzymała swe nazwisko od jednego z głównych dopływów prawego brzegu, to jest od rzeki Kongo, czyli Zairy, a ciągnie się na wschód od Kamerunu niemieckiego, którego gubernator jest konsulem gieneralnym niemieckim w Afryce Zachodniej.
Granic dokładnych Konga trudno byłoby określić, nawet na najświeższej mapie. Jeżeli to nie jest pustynia, lecz pustynia pokryta bujną roślinnością, niepodobna w niczym do Sahary, to bez wątpienia jest to olbrzymia przestrzeń, po której rozsiane są wsie, znajdujące się od siebie w znacznej odległości. Różne pokolenia prowadzą tam z sobą nieustanną wojnę, zwyciężają się nawzajem i zabijają. Niektóre z tych pokoleń żywią się jeszcze dotychczas mięsem ludzkim, jak pokolenie Mubuttu, zamieszkujące pomiędzy źródłami Nilu a Kongo. Ono to dla zaspokojenia swych instynktów ludożerczych poświęca własne dzieci. Misjonarze wydzierają barbarzyńcom te biedne istotki przemocą lub okupem i wychowują je w wierze chrześcijańskiej, w zakładach pobudowanych wzdłuż rzeki Siramba. Schroniska te nie utrzymałyby się z pewnością, gdyby nie były wspierane zasiłkami pieniężnemi ze strony państw europejskich, a nadewszystko Francji.
Dla ściślości opowiadania musimy dodać, że w Ubangi dzieci krajowców uważane są za monetę, która ma obieg w kraju w handlu zamiennym. Płacą oni dziećmi za rozmaite przedmioty, których handlarze im dostarczają.
Najbogatszym zatym krajowcem jest ten, który ma najwięcej dzieci.
Ale chociaż Portugalczyk Urdaks nie zapuszczał się na te przestrzenie w interesach handlowych i nie stykał się zblizka z pokoleniami zamieszkującemi wybrzeża Ubangi, i choć nie miał innego celu nad zaopatrzenie się w jak największą ilość kości słoniowej, znał jednak dzikie ludy, zamieszkujące Kongo. Nieraz, spotykając się z niemi, musiał używać broni palnej w obronie własnej. Obecna wyprawa mogła się zaliczać do szczęśliwych i korzystnych, gdyż nie wydarła ani jednej ofiary z pośród osób należących do karawany.
Mijając wioskę w pobliżu źródeł rzeki Bahar-El-Abiad, Jan Cort i Maks Huber ocalili od okropnej śmierci małe dziecko, wykupując je za cenę kilku szkiełek. Był to dziesięcioletni chłopczyk, o rysach twarzy przyjemnych i łagodnych, niezbyt przypominających pochodzenie murzyńskie. Tak, jak się to nieraz spotyka u niektórych pokoleń, chłopiec miał cerę prawie jasną, włosy blond, a nie czarne kiędzierzawe, nos orli i nie spłaszczony, wargi cienkie, budowę ciała zręczną i silną; w oczach jego błyszczała inteligiencja. Biedny chłopiec, oderwany od swego plemienia, gdyż bliższej rodziny już nie miał, nazywał się Lango. Wkrótce przywiązał się całym sercem do swoich wybawców. Poprzednio jakiś czas chował się u Misjonarzy, którzy go nauczyli trochę po francusku i po angielsku, następnie jednak wpadł w ręce pokolenia Donka, gdzie byłby go spotkał los najokropniejszy.
Przywiązanie i wdzięczność chłopca zjednały mu nawzajem serdeczną życzliwość obydwuch przyjaciół, którzy go żywili, odziewali i starali się wychować jak najlepiej.
Inne życie wiódł teraz Lango, przestał już być żywym towarem, tak jak jego mali współziomkowie, żył w faktorjach w Libreville i stał się niejako przybranym dzieckiem Maksa Huber i Jana Cort. Rozumiał, że oni go nie opuszczą, czuł, że go kochają i serce jego wzbierało wdzięcznością, a w oczach kręciły się łzy, ile razy który z dwuch przyjaciół gładził go pieszczotliwie po głowie.
Gdy wóz się zatrzymał, woły znużone drogą daleką i upałem, pokładły się na łące. Lango, który część drogi przeszedł pieszo, to wyprzedzając wóz, to biegnąc za nim, natychmiast znalazł się przy swoich opiekunach. Ci zwolna wysiadali z wozu.
— Czy nie jesteś bardzo znużony? — zapytał Jan Cort, ujmując chłopca za rękę.
— Nie, nie, ja mam dobre nogi i lubię biegać — odpowiedział Lango z uśmiechem.
— Trzeba teraz coś zjeść — rzekł Maks.
— Zjeść... ach, tak...
I ucałowawszy ręce swych opiekunów, zwrócił się do ludzi niosących pakunki, którzy zatrzymali się w cieniu drzew na wzgórzu.
Wóz służył tylko do przejazdu dwom przyjaciołom, Urdaksowi i Kamisowi; pakunki, kość słoniową i zapasy żywności dźwigali ludzie, po większej części murzyni z Kamerunu, a było ich około pięćdziesięciu. Teraz poskładali swoje ciężary na ziemi. Oprócz zapasów żywności mieli poddostatkiem zwierzyny, w którą obfitowały okolice Ubangi.
Murzyni-tragarze są to ludzie płatni, nawet drogo, i znający swoje rzemiosło; korzyści pieniężne, osiągnięte z każdej takiej wyprawy, pozwalają na to, aby ich sowicie wynagradzać. Ludzie ci nigdy nie przebywają w domu, od dzieciństwa wynajmują się do dźwigania ciężarów i pracują, dopóki im sił starczy. Jest to zajęcie bardzo uciążliwe.
Ramiona tragarzy uginają się pod ciężarami, które ścierają im skórę, nogi mają zakrwawione, ciało pokaleczone przez ostre trawy, gdyż dla ochrony ubrania, noszą na sobie tylko rzeczy niezbędne. I tak pracują od świtu, aż do godziny jedenastej przed południem i znów rozpoczynają pochód, gdy upał się zmniejsza, aż do wieczora. Interesem handlujących jest dobrze wynagradzać tych ludzi, dobrze ich żywić i nie nadużywać ich sił.
Polowanie na słonie bywa połączone z wieloma niebezpieczeństwami, gdyż oprócz słoni można napotkać pantery i lwy; — dlatego też wódz wyprawy stara się mieć ludzi pewnych i zaufanych. Następnie, gdy zdobycz jest obfita, zależy głównie na tym, aby karawana szczęśliwie i prędko powróciła do faktorji na wybrzeżu. Każdy więc stara się o to, aby w drodze nie zatrzymywało jego pochodu znużenie ludzi lub choroby, a mianowicie ospa, która w tych okolicach czyni straszne spustoszenia. Portugalczyk Urdaks wiedział o tym wszystkim i postępował bardzo roztropnie, czuwając troskliwie nad swemi ludźmi. Każda jego wyprawa do Afryki środkowo-południowej opłacała mu się sowicie.
I obecna dostarczyła mu obficie kości słoniowej, którą zdobył po za rzeką Bahar-el-Abiad, prawie na granicy Darfuru.
Pod cieniem wspaniałych drzew karawana rozłożyła się obozem.
Jan Cort zapytał Urdaksa, czy wybrali odpowiednie miejsce na odpoczynek.
— Doskonałe — odpowiedział Portugalczyk — dlatego, że i woły mają tu wyborną paszę.
— Wistocie trawa tutaj gęsta i soczysta — dodał Jan Cort.
— Jabym ją także chętnie chrupał, gdybym miał trzy żołądki, któremi natura obdarzyła zwierzęta przeżuwające — odezwał się wesoło Maks Huber.
— Dziękuję ci za ten przysmak — odparł Jan Cort — wolę ja kawałek mięsa antylopy, upieczonego na węglach, a do tego kawałek suchara i kieliszek wina...
— Do którego możemy domieszać trochę wody z tego czystego strumienia, który płynie ot, tam — dodał Portugalczyk, wskazując rzekę, będącą zapewne dopływem Ubangi.
Toczyła ona swe fale może o kilometr odległości, w stronie zachodniej pagórka.
Naprędce rozłożono obóz.
Z kłów słoniowych ułożono stos w pobliżu wozu. Rozpalono kilka ognisk z suchych gałęzi. Kamis czuwał nad tym, aby nikomu nic nie brakowało. Podróżni nasi mieli poddostatkiem mięsa z łosia i antylopy, spożywali je świeże lub suszone, gdyż obfitość zwierzyny pozwalała na to, aby sobie nie żałować pożywienia. W powietrzu rozchodził się zapach smażonego mięsa, i wszyscy zaczęli zajadać z apetytem, wywołanym przez ruch i świeże powietrze.
Broń i amunicja pozostała wewnątrz wozu, było tam parę skrzynek z nabojami, fuzje do polowania, karabiny i rewolwery, a wszystko w najlepszym gatunku. Broń była wyłączną własnością Jana Cort, Maksa Huber, Urdaksa i Kamisa.
W godzinę później wszyscy już byli nasyceni i myśleli tylko o spoczynku. Kamis jednak postawił straż z kilku ludzi, aby czuwali nad bezpieczeństwem karawany. Straż ta miała się zmieniać co 2 godziny. W tych pustych i dzikich okolicach trzeba się zawsze mieć na baczności, gdyż ludzie są tam zarówno złośliwi jak zwierzęta. Urdaks był zatym bardzo ostrożny, miał on około lat pięćdziesięciu, lecz był silny, wytrwały i przebiegły. Trzydziestopięcioletni Kamis był niemniej odważny i przezorny i wielokrotnie przeprowadzał już karawany przez puszcze Afryki.
Dwaj przyjaciele i Portugalczyk zasiedli do wieczerzy pod cieniem drzewa. Posiłek, przygotowany przez jednego z krajowców, przyniósł im Lango. Jedząc, rozmawiali, głównie o tym, co ich jeszcze w drodze spotkać może. Mieli jeszcze olbrzymią do przebycia przestrzeń, z tysiąc pięćset lub sześćset kilometrów, na co potrzeba było z pięć lub ze sześć tygodni czasu.
— Niewiadomo, co nas jeszcze spotkać może — mówił Jan Cort do swego towarzysza, który pragnął przygód nadzwyczajnych.
Począwszy od granic Darfuru, karawana dążyła do rzeki Ubangi, przebywszy pierwej wbród rzekę Aukadébé i liczne jej dopływy. Tego dnia karawana zatrzymała się mniej więcej w tym punkcie, gdzie krzyżuje się dwudziesty południk z ósmym stopniem szerokości gieograficznej.
— Teraz musimy się skierować w stronę południowo-zachodnią — rzekł Urdaks.
— Zdaje się, że nie moglibyśmy się zwrócić w inną stronę — odpowiedział Jan Cort — gdyż jeśli mnie oczy nie mylą, na horyzoncie ze strony południowej ukazuje się las, którego kresu nie widać ani na wschód, ani na zachód.
— Tak jest, to las olbrzymi — potwierdził Portugalczyk. — Gdybyśmy byli zmuszeni okrążać go ze strony wschodniej, upłynęłoby kilka miesięcy, zanim pozostawilibyśmy go po za sobą.
— A gdy zwrócimy się na zachód?
— Od strony zachodniej droga jest mniej uciążliwa; nie oddalając się od skraju lasu i nie nakładając wiele drogi, napotykamy rzekę Ubangi.
— A czy przypadkiem nie skrócilibyśmy sobie drogi, gdybyśmy się przedostali przez ten las? — zapytał Maks Huber.
— O! przynajmniej o jakie dwa tygodnie wcześniej stanęlibyśmy u celu podróży.
— A więc dla czego nie mamy się puścić tą drogą?
— Dlatego, że ten las jest nieprzebyty.
— Ależ co znowu?... Skądże nieprzebyty? — pytał Maks Huber, potrząsając głową.
— Być może, iż pieszo można się przez niego przedostać — odparł Portugalczyk — chociaż nie jestem tego pewny, albowiem nikt jeszcze nie odważył się na to; ale chcieć wozami przejechać ten gąszcz leśny, byłoby to bezowocne usiłowanie.
— Mówisz, Urdaksie, że nikt nigdy nie próbował przedostać się przez ten las?
— Może i usiłował, panie Maksie, ale nikomu się to nie udało i zdaje mi się, że w całej prowincji Kamerunu i Kongo nikt nie odważyłby się na tę próbę. Któżby chciał zapuszczać się tam, gdzie niema żadnej ścieżki i przedzierać się przez gąszcze krzaków i cierni? Nie wiem nawet, czy ogień i siekiera otworzyłyby nam drogę przez puszczę, gdyż napotkałoby się jeszcze mnóstwo spróchniałych, powalonych na ziemię pni drzewnych, które stanowiłyby nieprzebytą zaporę.
— Czy doprawdy nieprzebytą, Urdaksie?
— Kochany przyjacielu — rzekł Jan Cort — nie myśl o tym lesie; możemy się nazwać szczęśliwemi, że go ominiemy. Przyznam ci się, że nie miałbym ochoty przedzierać się przez taki labirynt drzew...
— I nie byłbyś ciekawy dowiedzieć się, co się znajduje w podobnej puszczy?
— A cóż może być, mój Maksie? Czy myślisz, że tam są nieznane królestwa, zaklęte miasta, lub nieznane gatunki zwierząt mięsożernych, o pięciu nogach naprzykład, albo ludzi o trzech nogach?
— Kto wie, czy tak nie jest, mój Janie?... Jakże bym chciał zapuścić się w głąb tego lasu!...
Lango, z oczyma szeroko otwartemi, w których malował się wyraz ciekawości, słuchał tej rozmowy. Widać było, że gdyby Maks Huber chciał się zapuścić w ten las tajemniczy, chłopiec bez trwogi i wahania udałby się za nim.
— A więc, Urdaksie, nie mamy zamiaru przedostawać się przez ten las, aby dotrzeć do wybrzeży Ubangi?...
— Ależ nie mamy, nie mamy — odparł Portugalczyk — moglibyśmy się narazić na to, żebyśmy się z niego nigdy nie wydostali.
— No, jeśli tak, mój kochany Maksie, to chodźmy spać. We śnie pozwalam ci badać tajemnice wnętrza tego lasu i przedzierać się przez nieprzebyte gęstwiny, ale tylko we śnie, bo na jawie jest to rzeczą niebezpieczną.
— Dobrze, Janie, możesz się śmiać ze mnie dowoli. Ale pamiętam, co powiedział jeden z naszych poetów, tylko doprawdy nie pamiętam który: «Szperać w krainach nieznanych, jest to znajdować zawsze coś nowego.»
— Doprawdy, Maksie? A jakiż jest drugi wiersz odpowiadający pierwszemu?
Zapomniałem go.
— Zapomnij więc i o pierwszym i chodźmy spać.
Była to bardzo rozsądna rada; obydwaj przyjaciele zastosowali się do niej niezwłocznie. Przyzwyczajeni byli sypiać pod gołym niebem, to też woleli przepędzić tę noc pod drzewami, gdzie było chłodniej, niż we wnętrzu wozu.
Jan i Maks owinęli się w kołdry i ułożyli do snu pomiędzy korzeniami drzewa. Lango przytulił się do nich, jak wierny piesek.
Urdaks i Kamis przed udaniem się na spoczynek obeszli jeszcze cały obóz, aby się przekonać, czy woły są spętane, czy ludzie śpią i czy wygaszono ogniska, z których lada iskierka mogłaby wzniecić pożar, zapalając zeschłe trawy i gałęzie.
Dopełniwszy tego, ułożyli się do snu w pobliżu wozu.
Wkrótce wszyscy zasnęli snem głębokim; zdaje się, że i straż nie oparła się znużeniu, gdyż skoro około godziny dziesiątej ukazały się jakieś podejrzane ognie na skraju wielkiego lasu, nikt ich nie dostrzegł i nie oznajmił o tym Urdaksowi.
Przestrzeń może dwuch kilometrów oddzielała pagórek od puszczy, na której brzegu ukazywały się i poruszały drżące i smolne płomyki. Było ich może z dziesięć, łączyły się one lub rozpierzchały, to znów poruszały się gwałtownie, pomimo, że powietrze było bardzo spokojne. Można było przypuszczać, że banda krajowców rozłożyła się obozem w tym miejscu, oczekując dnia. Ale ognie nie były oznaką obozowiska, gdyż poruszały się kapryśnie na przestrzeni jakich stu sążni, zamiast płonąć w jednym miejscu, co byłoby oznaką, że krajowcy odpoczywają przez całą noc.
Okolice rzeki Ubangi nawiedzane bywają przez pokolenia koczownicze, które tu przyciągają z Adamana lub Bargimi ze strony zachodniej, lub z Ugandy, ze strony wschodniej. Nie można było przypuszczać, aby karawana kupców tak nieoględnie zapalała ognie: jedni tylko krajowcy mogli się zatrzymać w tym miejscu i kto wie, czy nie byli oni usposobieni nieprzyjaźnie względem karawany, śpiącej spokojnie u stóp wzgórza.
Ale choćby im groziła napaść kilkudziesięciu setek krajowców z pokolenia Pahuinów, Fundżów, Chiloux, Bari albo Denka, nikt z pośród naszych podróżnych nie przypuszczał, w tej chwili aby mu mogło grozić jakieś niebezpieczeństwo. Spali spokojnie do godziny w pół do jedenastej w nocy. Posnęli nawet ci, których obowiązkiem było czuwać nad bezpieczeństwem obozu.
Na szczęście Lango się obudził, ale byłby może zasnął natychmiast, gdyby wzrok jego przypadkiem nie był się skierował w stronę południową. Z pod nawpół przymkniętych powiek doznał wrażenia światła, migającego wśród ciemności nocy. Podniósł się, przetarł oczy i rozejrzał się bacznie dokoła...
Nie... nie myli się: ognie, rozsiane na skraju lasu drgały i poruszały się w przestrzeni.
Lango zrozumiał, że karawanie grozi napaść ze strony krajowców. Było to uczucie bardziej instynktowne, niż wyrozumowane. Chociaż rzecz dziwna, że zachowywali się tak nieostrożnie, toć najlepiej uderzyć na wroga znienacka. Oni zwykle tak napadają, a tymczasem nieoględnie zdradzali swoją obecność.
Lango, nie chcąc odrazu zbudzić Maksa i Jana, pełzając, podsunął się do wozu i obudził Kamisa, ukazując mu jednocześnie ognie, błyskające w oddali.
Kamis wstał, przez chwilę przypatrywał się ruchliwym płomykom i głosem silnym zawołał:
— Urdaksie!
Portugalczyk, przyzwyczajony do czujności, zerwał się na równe nogi.
— Co się stało?
— Spojrzyj tam — odparł tenże, pokazując mu oświetlony skraj lasu.
— Baczność! — zawołał Urdaks donośnym głosem.
W kilka chwil cała karawana była już na nogach; wszyscy tak byli przejęci grozą położenia, że nikt nie pomyślał o ukaraniu winowajców, którzy posnęli zamiast pilnować obozu. Gdyby Lango nie był się obudził przypadkiem, karawana mogłaby być napadnięta podczas snu.
Maks Huber i Jan Cort obudzili się także i przyłączyli do innych.
Była godzina wpół do jedenastej w nocy; dokoła panowała głęboka ciemność, tylko w stronie południowej migały światła, a było ich około pięćdziesięciu.
— Musi to być jakieś zebranie krajowców — rzekł Urdaks — zapewnie Budżosów, którzy wędrują do wybrzeży Kongo i Ubangi.
— Ma się rozumieć, przecież ognie nie rozpaliły się same przez się — dodał Kamis.
— I nie przechadzałyby się z miejsca na miejsce — rzekł Jan.
— Bezwątpienia — potwierdził Huber — ale pomimo tej iluminacji nie możemy dostrzec ludzi.
— Kryją się zapewnie wpośród drzew - rzekł Kamis.
— Banda nie postępuje brzegiem lasu — mówił Maks Huber — lecz mniej więcej trzyma się zawsze razem i w jednym miejscu. Płomienie rozchodzą się i znowu się schodzą.
— Zapewnie murzyni wracają do obozowiska — domyślał się Kamis.
— Jakież jest twoje zdanie? — zapytał Jan Urdaksa.
— Nie ulega wątpliwości, że będziemy napadnięci — odpowiedział Portugalczyk — musimy więc natychmiast przygotować się do obrony.
— Ale dlaczego ci krajowcy nie napadli nas wprzódy, zanim zdradzili się ze swoją obecnością?
— Czarni ludzie nie są białemi, to znaczy, że nie mają tyle co my rozumu — oświadczył Urdaks. — Jednakże, choć nas nie zaskoczyli znienacka, niemniej są groźni ze względu na liczbę i krwiożercze instynkty.
— Są to pantery, które misjonarzom z trudnością przyjdzie przemienić w jagnięta — rzekł Maks Huber.
— Miejmy się na baczności — ostrzegał Portugalczyk.
Nieinaczej, trzeba się było mieć na baczności i walczyć do ostatniej kropli krwi, gdyż nie można się spodziewać litości od krajowców z nad Ubangi. Do jakiego stopnia są oni okrutni, trudno to sobie nawet wyobrazić. Najdziksze plemiona Australji, z wysp Salomonowych, z Hebrydów i Nowej Gwinei z trudem wytrzymałyby porównanie z niemi. Środkową Afrykę zamieszkują ludożercy, wiedzą o tym najlepiej ojcowie misjonarze, którzy narażają się na śmierć najstraszliwszą. Tych czarnych ludzi możnaby zaliczyć do rzędu zwierząt o ludzkiej twarzy. Tam, w Afryce południowej, słabość jest występkiem, a siła wszystkim. Pojęcie u dorosłych ludzi jest tam mniej rozwinięte, niż w innych krajach u pięcioletniego dziecka.
Ofiary krwawe w ludziach nie stanowią rzadkich wyjątków w tamtych okolicach. Krajowcy zabijają niewolników na grobie panów, a głowy ich, umieszczone w rozszczepionych gałęziach, odrzucają daleko. Zjadają dzieci, w wieku od dziesięciu do szesnastu lat; wielu wodzów żywi się jedynie taką strawą.
Oprócz tych krwiożerczych instynktów, mają skłonność do grabieży i rabunku. W tym celu przebiegają dalekie przestrzenie, czatują na karawany, napadają na nie, rabują i zabijają. Wprawdzie nie są oni tak uzbrojeni, jak handlarze i podróżni, lecz zwyciężają przewagą liczebną. Przewodniczący karawanie wie o tym, to też unika drogi, któraby go zawiodła pomiędzy wsie takie jak Ngombe, Dara, Kalaka, Taimo i wiele innych, znajdujących się pomiędzy rzekami Aukadepe i Bahar-el-Abiad, dokąd misjonarze jeszcze nie dotarli. Gdzie mogą, ocalają oni biedne istotki od śmierci i wychowują je pod dobroczynnym wpływem cywilizacji chrześcijańskiej.
Dotychczas, przez cały czas wyprawy, Urdaks szczęśliwie unikał spotkania z krajowcami. Kamis zręcznie omijał niebezpieczne okolice. Była więc nadzieja, że i powrót odbędzie się w warunkach równie szczęśliwych. Jeśliby tylko podróżni nasi okrążyli ten las ze strony zachodniej, dostaliby się na prawy brzeg rzeki Ubangi, i postępując z jej biegiem, doszliby do jej ujścia, gdyż wpada ona do rzeki Kongo z prawej strony. Na pobrzeżu Ubangi można już napotkać handlarzy i misjonarzy, a wtedy, mniej już się należało obawiać pokoleń koczujących, które Europejczycy odpychają zwolna do dalekich okolic Darfuru.
Obecnie, zaledwie kilka dni drogi oddzielało ich od rzeki, lecz kto wie, czy tymczasem nie zginą, napadnięci przez przeważającą siłę rabusiów? Można się było tego lękać...
W każdym razie postanowili drogo sprzedać swoje życie i słuchając rozkazów Urdaksa, gotowali się do rozpaczliwej obrony.
Urdaks, Kamis, Jan Cort i Maks Huber uzbroili się jak mogli najlepiej: za pas włożyli pistolety, przez ramię przewiesili ładownice z prochem i kulami, karabiny ujęli w rękę; resztę strzelb i pistoletów rozdali ludziom zaufanym i umiejącym władać bronią.
Urdaks rozstawił swoich ludzi po za pniami drzew, aby ich uchronić od pocisków strzał zatrutych.
Nadsłuchiwano bacznie; lecz żaden hałas nie mącił ciszy nocnej. Widać, że banda czarnych nie wysunęła się z lasu; płomienie ukazywały się bezustanku, to tu, to tam, pozostawiając za sobą smugi żółtawego dymu.
— Oni palą smolne łuczywo!
— Z pewnością — odpowiedział Maks Huber — ale powtarzam raz jeszcze, że nie rozumiem, dlaczego to robią, jeśli mają zamiar nas napaść...
— Ja tego również nie rozumiem, chociażby nawet nie mieli zamiaru nas napadać — dodał Jan Cort.
W istocie było to niepojęte. Ale nie należy się niczemu dziwić, gdyż wszystkiego można się spodziewać od tych dzikich koczujących plemion, które żyją na wybrzeżach Ubangi.
Pół godziny upłynęło, nie przynosząc żadnej zmiany. Znajomi nasi w obozie mieli się na baczności; pilnowali nietylko strony południowej, w której połyskiwały tajemnicze ognie, ale tak samo strony wschodniej, zachodniej i północnej, gdyż oddział nieprzyjaciół mógł ich zaskoczyć niepostrzeżenie i napaść znienacka.
Lecz z tych trzech stron płaszczyzna była pusta, noc zrobiła się ciemna; podróżni, przygotowani na rozmaite niebezpieczeństwa, wsłuchiwali się w szmer najlżejszy.
Trochę później, około godziny jedenastej w nocy, Maks Huber rzekł głosem stanowczym, zwracając się do swoich towarzyszy:
— Trzeba iść rozpoznać, co to za nieprzyjaciel...
— Po co? — odparł Jan Cort — przezorność nakazuje, abyśmy czekali spokojnie tu do rana.
— Czekać... czekać... — oburzył się Maks Huber — przerwano nam w szkaradny sposób sen i mamy czekać bezczynnie jeszcze sześć lub siedem godzin, z bronią w ręku?... Nigdy! lepiej zaraz dowiedzieć się, co nam grozi; jeżeli ci ludzie nie mają względem nas żadnych złych zamiarów, chętnie przespałbym się jeszcze kilka godzin pod osłoną tego drzewa, gdzie było mi tak wygodnie.
— Jakie jest twoje zdanie w tym względzie? — zapytał Jan milczącego dotychczas Portugalczyka.
— Może to i niezła propozycja — odparł — ale trzeba działać bardzo ostrożnie.
— Ja pójdę na rekonensans — rzekł Maks Huber — zaufajcie mi...
— Ja będę panu towarzyszył — dodał przewodnik — jeżeli pan Urdaks się zgodzi...
— Z pewnością, że tak będzie lepiej — rzekł Portugalczyk.
— Ja mogę także przyłączyć się do was — zdecydował się Cort.
— Nie, zostań, kochany przyjacielu — odpowiedział Maks Huber. — Dosyć będzie, gdy pójdziemy we dwuch, ja i Kamis. Zresztą nie zapuścimy się dalej, niż wymagać tego będzie konieczność. Jeżeli napotkamy oddział krajowców, dążących w tę stronę, powrócimy jak najśpieszniej.
— Ale opatrzcie dobrze broń waszą — upominał Jan Cort.
— Jużeśmy tego dopełnili — odpowiedział Kamis — mam jednak nadzieję, że broń nie będzie nam potrzebna podczas tej wycieczki. Najważniejszą rzeczą jest to, aby nas nie dostrzeżono...
— Ma się rozumieć — dodał Portugalczyk.
Maks Huber i Kamis ruszyli w drogę i w kilka chwil później znajdowali się już po drugiej stronie wzgórza, osłoniętego palmami. Rozciągająca się przed niemi płaszczyzna nie wydawała się im tak ciemną, jak przestrzeń zajęta na obozowisko pod drzewami. Jednakże człowieka nie możnaby dostrzec dalej, jak w odległości stu kroków.
Zaledwie uszli z pięćdziesiąt kroków, gdy spostrzegli Langa obok siebie. Nic nie mówiąc, chłopiec wyszedł za niemi z obozu.
— Dlaczego poszedłeś za nami, mały? — zawołał Kamis.
— Lango — zapytał Maks Huber — dlaczego nie zostałeś w obozie?
— Powracaj natychmiast — rozkazał Kamis.
— O! panie Maks — szepnął Lango — ja z panem... ja z panem...
— Przecież w obozie został twój przyjaciel Jan...
— Tak, ale mój przyjaciel Maks idzie tu...
— Nie potrzebujemy cię — rzekł Kamis szorstko.
— Daj mu pokój... niech już idzie, skoro się wybrał — rzekł Maks Huber. — Przeszkadzać nam nie będzie z pewnością, a może jego oczy, bystre jak u dzikiego kota, odkryją w ciemnościach to, czego my byśmy nie dostrzegli.
— Tak... ja będę patrzał, ja wszystko zobaczę — upewniał chłopiec.
— No, to dobrze! Chodźże obok mnie i — dobrze otwieraj oczy — rzekł Maks Huber łagodnie.
W kwadrans później znajdowali się już o kilometr odległości od obozu, kierując się w stronę południową. Ta sama odległość dzieliła ich od lasu.
Ognie błyskały ciągle pomiędzy gęstwiną drzew i w miarę, jak się ku nim zbliżano, rzucały coraz jaskrawsze blaski. Ale pomimo, że Kamis miał wzrok bystry, a Maks Huber był zaopatrzony W doskonalą lunetę, którą wyjął z futerału, pomimo nadzwyczajnej przenikliwości «małego dzikiego kota», jak Maks nazwał Langa, nie można było rozpoznać tych, którzy poruszali temi płonącemi pochodniami. To potwierdziło zdanie Portugalczyka, który twierdził, że światła te poruszały się pod osłoną drzew, po za gęstemi krzakami i szerokiemi pniami. Krajowcy nie wysunęli się oczywiście po za linję lasu i może nawet nie mieli tego zamiaru.
Naprawdę był to fakt coraz bardziej niezrozumiały. Jeżeli tam zatrzymali się krajowcy, aby odpocząć i rano wyruszyć w dalszą wędrówkę, to w jakim celu oświetlali skraj lasu?... Jakiż obrzęd nocny nie pozwalał im spać do tak późnej godziny?
— Zastanawiam się nad tym — rzekł Maks Huber — czy krajowcy rozpoznali zdaleka naszą karawanę, czy wiedzą, że my rozłożyliśmy się obozem na wzgórzu.
— Być może nie dostrzegli nas. Nadeszli tu o zmroku, a ponieważ nasze ogniska były wygaszone, może nie domyślają się nawet, że obozujemy tak blizko — odpowiedział Kamis. — Jutro, o świcie, spostrzegą nas...
— Kto wie, czy nie odjedziemy przed świtem — rzekł Maks.
Uszli jeszcze z pół kilometru tak, że zaledwie znajdowali się o jakie sto kroków od lasu.
Rozglądali się dokoła, nie spostrzegli jednak nic podejrzanego. Żadnej postaci ludzkiej nie było widać, a tym samym nie można było przypuszczać możliwości napadu dzikich. Byli już blizko lasu.
— Czy mamy się zapuszczać jeszcze dalej? — zapytał Maks Huber, gdy się zatrzymali na chwilę.
— Niema potrzeby — odpowiedział Kamis — Byłaby to z naszej strony wielka nieostrożność. Być może, iż dzicy wcale nie spostrzegli naszej karawany, a jeżeli przed świtem wyruszymy w dalszą drogę...
— Chciałbym jednak wiedzieć coś pewnego — rzekł Maks Huber — wszystko to przedstawia się wśród tak dziwnych okoliczności...
Bujna wyobraźnia Francuza była podniecona i zaciekawiona.
— Wracajmy na wzgórze — doradzał Kamis.
Jednakże postąpił jeszcze z pięćdziesiąt metrów za Maksem, którego Lango nie odstępował ani na chwilę i kto wie, czy w ten sposób nie byliby doszli do skraju lasu, gdyby Kamis nie zatrzymał się nagle.
— Ani kroku dalej! — szepnął cicho.
Jakież nagłe niebezpieczeństwo groziło im w tej chwili?... Czyżby ich krajowcy spostrzegli i chcieli na nich napaść?... Jedna tylko rzecz była pewna, mianowicie to, że układ ogni zmienił się w tej chwili.
Przez chwilę ognie znikły po za osłoną pierwszych drzew i ciemność zaległa zupełna.
— Uwaga! — szepnął Maks Huber.
— Wracajmy! — rozkazał Kamis.
Ale czy należało się cofać z obawy napadu? Czy też lepiej czekać na nieprzyjaciela z nabitą bronią w ręku.
Szybko zdecydowali się na drugie, opatrzyli broń, nie przestając badawczo patrzeć w stronę lasu, pogrążonego obecnie w ciemnościach.
Nagle z pośród tych cieniów wytrysnęły znowu światła; było ich ze dwadzieścia.
— Jeśli to nie jest nic nadzwyczajnego, to jednakże bardzo dziwne! — mówił Maks Huber.
Wykrzyknik Maksa był najzupełniej usprawiedliwiony z tego powodu, że pochodnie, które niedawno błyszczały przy samej ziemi, zaczęły teraz płonąć na wysokości od pięćdziesięciu do stu stóp ponad ziemią.
Kto jednak poruszał temi pochodniami, które płonęły raz na górnych, to znów na dolnych gałęziach, jak gdyby płomienny wiatr migał wśród gęstwiny, tego ani Maks, ani Kamis, ani Langa, nie mogli dojrzeć.
— Może to są błędne ognie, które igrają wpośród drzew na skraju lasu? — zawołał Maks Huber.
Kamis potrząsnął głową. Podobne wyjaśnienie tego zjawiska nie zadawalniało go wcale. Nie można było przypuszczać, aby to był nadmiar fosforowodoru lub węglowodoru, któryby się objawiał temi powiewnemi płomykami; ukazują się one w tych stronach najczęściej po gwałtownej burzy i czepiają się gałęzi drzew lub boków okrętu. Atmosfera nie była przesycona elektrycznością, a chmury, które okrywały widnokrąg, groziły nie burzą, ale raczej ulewnym deszczem, który często zalewa środkową część czarnego lądu.
Dlaczego jednak krajowcy, obozujący zwykle pod drzewami, wdrapali się teraz na drzewa, a nawet niektórzy na same wierzchołki?... — I dlaczego tam poruszali temi płonącemi smolnemi głowniami, których trzeszczenie było już tu słychać?
— Idźmy dalej! — rozkazał Maks Huber.
— Nie trzeba — odpowiedział Kamis. — Zdaje mi się, że żadne niebezpieczeństwo nie grozi dzisiejszej nocy naszemu obozowi. Wracajmy więc, aby uspokoić naszych towarzyszy.
— Uspokoimy ich lepiej, Kamisie, jeśli przekonamy się dokładnie o naturze tego zjawiska.
— Nie, Maksie, nie zapuszczajmy się dalej. Nie ulega wątpliwości, że jacyś dzicy zgromadzili się w tym miejscu... Dlaczego jednak potrząsają temi pochodniami? Dlaczego schronili się na drzewa?... Czy zapalili oni te światła w celu odstraszenia dzikich zwierząt?
— Dzikich zwierząt? — powtórzył Maks Huber. — Ależ gdyby tu w pobliżu znajdowały się pantery, hijeny lub dzikie woły, słyszelibyśmy wycie i ryki, a my słyszymy tylko trzeszczenie palących się pochodni, które grożą wznieceniem pożaru w lesie. Muszę się przekonać, co to wszystko znaczy.
I Maks Huber postąpił kilka kroków, a za nim Langa i Kamis, naglący napróżno do powrotu.
Kamis wahał się, co ma czynić, nie mogąc powstrzymać niecierpliwego Francuza.
Nie chcąc go puścić samego, postanowił towarzyszyć mu do skraju lasu, chociaż miał przekonanie, że było to zuchwalstwem, niepotrzebnym narażaniem się na niebezpieczeństwo.
Nagle Kamis zatrzymał się, jak również Maks Huber i Langa. Wszyscy odwrócili się plecami do lasu. Teraz nie tajemnicze ognie zwróciły ich uwagę, gdyż te, jak gdyby zdmuchnięte powiewem nagłego huraganu, pogasły, i głębokie ciemności zaległy horyzont.
Ze strony przeciwnej słychać było szczególny hałas, jakby dalekie, przeciągłe ryczenie lub jakieś sapanie przez nos, które można było porównać do tonów olbrzymich organów kościelnych.
Czyżby to burza groziła z tamtej strony horyzontu, a te stłumione grzmoty byłyżby jej zapowiedzią?
Nie, to nie było żadne z tych zjawisk przyrody, które pustoszą Afrykę południową. To charakterystyczne ryczenie zdradzało pochodzenie zwierzęce. Głosy te musiały się wydostawać z olbrzymich paszcz zwierząt, nie zaś z chmur przesyconych elektrycznością. Zresztą na niebie nie było widać płomiennych gzygzaków. Horyzont dokoła był jednakowo zaciemniony. Między drzewami nie błyskało teraz ani jedno światełko.
— Co to jest, Kamisie?
— Wracajmy do obozu — odpowiedział zapytany.
— Cóżby to było?
Nadsłuchując bacznie, towarzysze rozróżniali jakieś ostre dźwięki, które niekiedy jak świst lokomotywy przerzynały wrzawę i ryki, coraz wyraźniejsze i bliższe.
— Nie mamy ani chwili do stracenia — rzekł przewodnik — wracajmy co sił starczy.
Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.
Wydawnictwo Psychoskok