W osiemdziesiąt dni dookoła świata - Juliusz Verne - ebook

W osiemdziesiąt dni dookoła świata ebook

Juliusz Verne

4,3

Opis

Głównym bohaterem opowieści jest angielski dżentelmen – Filip Fogg, znany jako stateczny, bogaty acz skromny samotnik. Zaskoczeniem dla wszystkich jest zdarzenie, podczas którego zakłada się o 20.000 funtów szterlingów ze swoimi znajomymi z gry w wista, że objedzie świat wokoło w ciągu 80 dni. W podróż rusza z nowo najętym, francuskim służącym – Passepartout. Po piętach depcze im angielski detektyw – Fix, który jest przekonany, że to Filip Fogg jest sprawcą kradzieży znacznej kwoty pieniędzy z londyńskiego banku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 173

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (15 ocen)
10
2
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Juliusz Verne
W osiemdziesiąt dni dookoła świata

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Juliusz Verne„W osiemdziesiąt dni dookoła świata”

Copyright © by Juliusz Verne, 1923

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Druk. W. Cywińskiego, Nowy Świat 36

Wydawnictwo: Wydawnictwo „Argus“

Warszawa 1923

ISBN: 978-83-8119-446-4

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

ROZDZIAŁ I.

Przyjęcie przez pana Fogga służącego Passepartout.

 W roku 1872, dom noszący nr. 7 przy ulicy Sarillerow, zamieszkany był przez pana Filipa Fogga, osobę bardzo tajemniczą i oryginalną, wzbudzającą ogólną ciekawość.

 Pan Filip Fogg odziedziczył majętność po znanym mówcy angielskim, który, jako krewny Fogga zrozumiał, że oddać pieniądze w ręce takiego człowieka, to znaczy, pomnożyć swój dobytek.

 Filip Fogg przypominał Byrona. Byłto bardzo przystojny i elegancki człowiek, Anglik do głębi duszy, nie posiadał jednak upodobań Londyńczyków, nie był głośny, i nie chciał być głośnym i znanym.

 Nie należał do instytucji, do których zapisywali się wszyscy dla mody i sławy, był tylko członkiem Klubu „Reform“. Oto wszystko.

 W jaki sposób człowiek nikomu nieznany dostał się do tego klubu?

 Otrzymał on wyborną rekomendację od Braci Baring, u których miał kredyt otwarty i to wystarczyło do przyjęcia.

 Fogg nie był rozrzutnym, ale też nie był skąpym, gdyż wszędzie, gdy komu brakło chleba, on pomógł najpierwszy i to zwykle w tajemnicy i bez rozgłosu.

 Sam był zawsze zamknięty w sobie i milczący. Mówił mało, tyle tylko, ile było potrzeba i uważał zbyteczną paplaninę za brak wychowania.

 Życie swoje urządził w ten sposób, że wszystko miało swój czas przeznaczony. Zawsze równomierny, zawsze ten sam, nie okazywał nigdy ani smutku, ani wielkiej radości.

 Czy podróżował kiedy? To było prawdopodobnem, gdyż nikt tak doskonale nie znał wszystkich krajów, jak on.

 Gdy rozmawiano w klubie o zaginionych podróżnych, Fogg dowodził zawsze, gdzie mogą być bezpieczni i żywi i gdzie mogliby stracić życie, lub też nie przenieść klimatu.

 Jednem słowem byłto znawca geografji niepospolity i umysł wielkiej inteligencji.

 Nie wiedziano o nim, skąd przybył, czy tu się urodził, czy miał kogo z rodziny.

 Wiedziano tylko, że odkąd zaczął bywać w świecie, tj. w Klubie „Reform“, nie wyjeżdżał nigdy z Londynu.

 Poza zwykłemi zajęciami czytał dużo i grał w wista.

 Grając, wygrywał często i natychmiast oddawał wygraną sumę biedakom. Grał nie po to, żeby wygrać, ale po to, żeby się rozerwać. Gra była dla niego rodzajem walki, walki o pokonanie trudności, ale toczyła się ona bez uniesień, bez wzruszeń i dla tego nie wpływała wcale na jego charakter i usposobienie.

 Samotnik, życie swe spędzał ze swym służącym, który mu najzupełniej wystarczał.

 Śniadanie, obiad i kolację jadał zwykle w klubie, do domu wracał aby się przespać i to o godzinie i minucie wyznaczonej.

 Jadał zawsze przy tym samym stole, w tej samej sali, nie rozmawiając z nikim, nie zaczepiając obcych.

 W domu spędzał dziesięć godzin na robieniu toalety lub na spaniu.

 Jeśli się przechadzał, to zawsze jednakowym krokiem, jakby licząc swoje stąpnięcia.

 Dom, w którym mieszkał, odznaczał się niezwykłym komfortem, tryb życia zaś domu nieznaną nigdzie akuratnością.

 Od służącego wymagał stawiania się przed sobą o oznaczonej godzinie i minucie.

 Tego dnia właśnie, od którego zaczynamy swe opowiadanie, Filip Fogg oddalał swego służącego Jana Forstera za to, że przyniósł mu wodę do mycia się o ciepłocie ośmdziesięciu czterech stopni Fahrenheita, zamiast o ośmdziesięciu sześciu.

 Oburzony na tę nieuwagę, zgodził innego służącego, który miał się u niego zjawić między godziną jedenastą, a wpół do dwunastą.

 W chwili obecnej pan domu siedział wyprostowany na fotelu z rękami o kolana opartemi i patrzał na wskazówki dużego wiszącego zegara.

 O wpół do dwunastej Filip Fogg zwykle wychodził do klubu.

 Tymczasem wraz z uderzeniem zegara zapukał ktoś do pokoju i po pozwoleniu wejścia, ukazał się Jan Forster, oznajmując:

 — Nowy służący.

 Jednocześnie wszedł człowiek lat około trzydziestu i ukłonił się.

 — Jesteś Francuzem i nazywasz się Janem?

 — Tak, proszę pana, — odpowiedział nowoprzybyły. Jan Passepartout, to przydomek, dany mi podczas służby.

 Jestem uczciwym chłopcem, ale chcąc być szczerym muszę wyznać, że nie odznaczałem się stałością, wciąż bowiem zmieniałem zawody.

 Byłem śpiewakiem, stajennym w cyrku, tańczyłem na sznurze, byłem nauczycielem gimnastyki, sierżantem u strażaków.

 Muszę się pochwalić, że zagasiłem pożar w kilku wypadkach.

 Od pięciu lat opuściłem Paryż i postanowiłem zostać służącym w Anglji. Tutaj będę mógł może założyć ognisko rodzinne.

 Znalazłszy się bez zajęcia posłyszałem, że pan Filip Fogg, najszlachetniejszy i najrozumniejszy człowiek w Anglji, poszukuje służącego, przyszedłem więc tutaj przedstawić się szanownemu panu i, o ile zostanę przyjętym, żyć w spokoju i zapomnieć o swym przydomku.

 — Przydomek twój bardzo mi się podoba, — odpowiedział pan domu. Rekomendowano mi ciebie i chwalono. Czy znane ci są moje warunki?

 — Tak, panie.

 — Dobrze. Która u ciebie godzina?

 — Jedenasta i dwadzieścia dwie minuty, odpowiedział Passepartout, wyciągając z kieszeni kamizelki ogromny srebrny zegarek.

 — Opóźnia się, — rzekł pan Fogg.

 — Ależ to niemożliwe!

 — Opóźnia się o cztery minuty. Nie szkodzi. A więc od tej chwili, od jedenastej, minut dwadzieścia dziewięć rano, od środy 2 października 1872 roku, jesteś moim służącym.

 To powiedziawszy, Filip Fogg włożył lewą ręką kapelusz i jak automat wyszedł, nie nadmieniając więcej jednego wyrazu.

 Passepartout usłyszał zamykającą się po raz pierwszy bramę, gdy odchodził jego pan, potem po raz drugi przy odejściu dawnego służącego.

 Passepartout sam więc pozostał.

ROZDZIAŁ II.

Zadowolenie Passepartout z miejsca.

 Po wyjściu pana Fogga, Passepartout rzekł do siebie:

 — Doprawdy natrafiłem na człowieka solidnego, na figurę z wosku, której brak tylko mowy!

 W kilka już minut nowy służący ocenił doskonale swego pana.

 Domyślił się, że pan jego musi mieć lat ze czterdzieści, uznał że figurę ma śliczną, postawę szlachetną, że blond włosy jego i faworyty pielęgnowane są przez najlepszego fryzjera i że posiada spokój i godność w ruchach.

 Spokojny, flegmatyczny, o oku czystem, nieruchomej powiece, był typem zimnokrwistego Anglika.

 Jego przysłowiowa punktualność wzbudzała podziw we wszystkich.

 Co się tyczy Passepartout, to nie był on zwykłym przeciętnym służącym z podniesionemi ramionami, nosem zadartym, okiem bez wyrazu... Nie, Passepartout był dzielnym chłopcem o miłej powierzchowności, wargach nieco wydatnych, łagodnym i posłusznym, posiadał głowę małą, okrągłą i kształtną.

 Oczy miał niebieskie, twarz rumianą, dość pełną, silną budowę ciała i siłę herkulesową, rozwiniętą przez ćwiczenia w cyrku, którym oddawał się w młodzieńczych latach.

 Mówić, że charakter jego zgodny był z usposobieniem pana Fogga, byłoby absurdem.

 A jednak, pragnął on spokoju po burzliwych przejściach i po dziesięciu latach służby, w których zamęt, gości, zabawy, wypełniały dni całe, a często i noce.

 Z wielką więc radością dowiedział się, że nielubiący ani zabaw, ani wyjazdów pan Fogg potrzebował służącego.

 Wyobrażał sobie, jak to tutaj odpocznie, i do końca życia już pozostanie.

 Pozostawszy sam, po wyjściu pana, Passepartout przebiegł cały dom od góry aż do piwnic. Podobał mu się ten dom czysty, o surowym purytańskim wyglądzie, doskonale dla służby urządzony.

 Dom ten zrobił na nim wrażenie skorupy ślimaczej, ale skorupy oświetlonej i ogrzanej przez gaz, zaprowadzony we wszystkich pokojach.

 Znalazł też bez wielkiego trudu na drugim piętrze przeznaczony dla siebie pokój.

 Spodobał mu się bardzo. Dzwonki elektryczne i tuby akustyczne łączyły go z pokojami pierwszego piętra. Na kominku, elektryczny zegar, chodzący i bijący taksamo jak i zegar pana domu, przypominał o tem, co ma o jakiej porze robić służący.

 — To mi się podoba, to mi się podoba! — mówił Passepartout, zacierając ręce z radości.

 Zauważył też w swoim pokoju, notatnik, zawieszony przy zegarze. Byłto program zajęć codziennych.

 Wypisana tam była godzina ósma rano, o której wstawał Filip Fogg, ósma i dwadzieścia trzy — minuty herbata, woda do brody, dziewiąta trzydzieści siedm — czesanie, ubranie — o dziesiątej bez dwudziestu minut. Potem, o w pół do dwunastej klub i t. d.

 Co do garderoby, to wszystkie rzeczy były ponumerowane i znajdowały się w spisie ubiorów do wyjścia i domowych.

 W mieszkaniu pana Fogga nie było ani książek, ani czasopism, wszystko to miał pan Fogg w klubie, do którego uczęszczał.

 W sypialni stał duży mocny kufer, którego budowa zabezpieczała i od kradzieży i od pożaru.

 Żadnej broni nie było w domu, co świadczyło o spokojnym trybie życia.

 Po rozejrzeniu się po wszystkich kątach, Passepartout uśmiechnął się zadowolony, mówiąc:

 — To mi się podoba! Oto dla mnie służba! Pogodzimy się napewno. Człowiek to punktualny i spokojny i prawdziwie, jak mechanizm! To dobrze, służyć będę mechanizmowi!

ROZDZIAŁ III.

Kradzież w Banku. Zakład pana Fogga.

 Filip Fogg wyszedł z domu o godzinie jedenastej i pół i po zrobieniu pięciuset siedemdziesięciu sześciu kroków, stawiając lewą nogę przed prawą i tyleż razy nogę prawą przed lewą, przybył do klubu, obszernego budynku, którego koszt budowy wynosił trzy miliony.

 Filip Fogg poszedł najpierw do jadalni, której dziewięć okien wychodziło na ogród zasypany pożółkłemi liśćmi drzew.

 Tutaj usiadł na zwykłem swem miejscu przed przygotowanem już nakryciem.

 Śniadanie jego składało się z ryby, rostbefu oraz ciastek z łodygami rabarbarowemi i herbaty.

 O godzinie dwunastej, minut czterdzieści ośm wstał i skierował się do dużego salonu, ozdobionego malowidłami.

 Tutaj służący podał mu gazetę jeszcze nie przeciętą, którą Fogg przeciął dokładnie i otworzył.

 Czytanie to trwało do godziny trzeciej, minut czterdzieści pięć, a czytanie innego pisma trwało aż do obiadu.

 O piątej minut czterdzieści przeszedł po obiedzie do drugiej sali, gdzie zabrał się do czytania „Porannej Kroniki“.

 W pół godziny potem nadeszło kilku członków Klubu i zbliżyło się do kominka, gdzie palił się suty ogień.

 Byli to zwykli partnerzy Filipa Fogga, jak on zaciekli gracze w wista, mianowicie: inżynier Andrzej Stuart, bankierzy Jan Sulliwan i Samuel Falentin, kapitaliści Tomasz Flanagan i Ralf Gotje — wszyscy bogaci i znakomici światowcy.

 — A więc, Ralfie, — odezwał się Tomasz Flanagan, — jakże z tą historją kradzieży?

 — Naturalnie, — odpowiedział zapytany, — że bank będzie musiał zapłacić.

 — Sądzę że nie, — odpowiedział Andrzej Stuart — właśnie jestem pewny, że złapiemy złodzieja. Inspektorzy policji wyjechali do Ameryki i szukają po całej Europie, na wszystkich portach, wszędzie; trudno będzie temu panu zwiać z pieniędzmi.

 — A czy natrafiono już na ślady, gdzie przebywa złodziej? — spytał inny z gości siedzących przy kominku?

 — Ostatecznie, to nie jest złodziej, — rzekł poważnie Gotje.

 — Jakto? nie złodziej, ten, co potrafił podjąć z banku pięćdziesiąt tysięcy funtów w banknotach?

 — Nie — odpowiedział.

 — Czyż to rzemieślnik?

 — „Poranna Kronika“ twierdzi, że to dżentelmen.

 Ostatnie te słowa wypowiedział Filip Fogg, którego głowa wyłoniła się z pośród stosu gazet.

 I jednocześnie Fogg przywitał serdecznie swoich kolegów.

 Fakt, o którym szeroko mówiono, zdarzył się przed trzema dniami, 29 września.

 Ogromna ta suma, o której teraz mówili w Klubie skradziona była ze stolika kasjera z Angielskiego Banku.

 Bank ten tak mocno ufał publiczności, że największe sumy, złoto, srebro, bilety bankowe, wszystko leżało na stoliku otwarcie. Nie podejrzywano nikogo z przychodzących, aby mógł dopuścić się czynu karygodnego i wziąć coś, co do niego nie należało.

 Jeden z długoletnich obserwatorów życia Anglików, opowiadał, co następuje;

 Pewnego dnia, gdy był w Banku, wziął do ręki rulon złota, zawierający siedm do ośmiu funtów.

 Przyjrzawszy się, podał swemu sąsiadowi, i tak po kolei, aż do stojących na końcu sali przechodził ów rulon, podczas gdy kasjer nie podniósł nawet głowy i nie zwrócił na tę wędrówkę złota uwagi.

 Ale 29-go września rzecz miała się inaczej. Zwitek banknotów nie powrócił na stolik kasjera i kiedy zegar wybił godzinę piątą bank, postradał ogromną sumę.

 W dniu tym pewien dżentelmen spacerował po sali tam i z powrotem i jego to posądzono o kradzież.

 Wyznaczono agentom i inspektorom pięćdziesiąt tysięcy franków nagrody za złapanie złodzieja i żywiono niepłonną nadzieję, że zostanie on pewnego dnia schwytany.

 Rozmowa między grającymi przerwała się podczas gry, lecz w przestankach powracano znów do tego tematu.

 — Sądzę, — mówił jeden z nich, że złodziej napewno umknie, musi to być spryciarz nielada.

 — Ależ niema ani jednego kraju, do którego mógłby umknąć — rzekł drugi.

 — Skoro ziemia jest tak bezmierna, — zawyrokował Andrzej Stuart.

 — Powiedzmy: była niegdyś, — odpowiedział pół głosem Filip Fogg.

 — Jakto niegdyś? — spytał Andrzej Stuart.

 — Naturalnie, że tak, — odrzekł Ralf. — Jestem zdania pana Fogga; ziemia zmniejszyła się o wiele, co widzimy z tego, że możemy ją objechać dziesięć razy prędzej niż dawniej, np. przed stu laty. Teraz można objechać świat naokoło w przeciągu trzech miesięcy.

 — W ośmdziesiąt dni tylko, powiedział Filip Fogg.

 — W rzeczywistości, w ośmdziesiąt dni, potwierdził Jan Suliwan, — oto obliczenie, pomieszczone w „Porannej Kronice“.

 Z Londynu do Suezu przez Brindisi — 7 dni

 Z Suezu do Bombayu — 13 dni

 Z Bombayu do Kalkuty — 3 dni

 Z Kalkuty do Hong Kongu — 13 dni

 Z Hong Kongu do Jokohamy — 6 dni

 Z Jokohamy do San Francisko — 22 dni

 Z San Francisko do New Yorku — 7 dni

 Z New Yorku do Londynu — 9 dni

________

Razem  80 dni

 — Tak, ośmdziesiąt dni! — zawołał Andrzej Stuart — ale nie wliczając w to różnych przygód, wiatrów przeciwnych, burzy na morzu, etc.

 — Owszem, wszystko to zostało przewidziane! — rzekł spokojnie Filip Fogg, kładąc kartę.

 — Nawet, gdyby Indjanie napadli na podróżnych, popsuli szyny, mordowali jadących! — wykrzyknął Stuart.

 — Tak, i w takim razie, — rzekł Filip Fogg, nie przerywając gry w wista.

 — Teoretycznie ma pan rację, panie Fogg, ale w praktyce...

 — W praktyce tak samo, panie Stuart...

 — Chciałbym bardzo przekonać się o tem...

 — To zależy od pana. Jedźmy razem.

 — Niech mnie niebo od tego chroni! — wykrzyknął Stuart, — ale założyłbym się o cztery tysiące funtów, że podróż w tych warunkach byłaby niemożliwą.

 — Owszem, bardzo możliwa, — odpowiedział pan Filip Fogg.

 — A więc odbądź pan tę podróż!

 — Naokoło świata w ośmdziesiąt dni?

 — Tak.

 — Z największą chęcią.

 — Kiedy?

 — Natychmiast.

 — Ależ to szaleństwo! — zawołał Andrzej Stuart, kładąc źle kartę.

 — Źle pan grasz, — rzekł spokojnie Filip Fogg, popraw pan kartę.

 Andrzej Stuart pomyślał chwilę, potem, kładąc karty na stół, rzekł:

 — A więc tak, panie Fogg, zakładam się o cztery tysiące funtów!

 — Mój drogi Stuarcie, — rzekł Falentin, uspokój się. To chyba nie na serjo...

 — Kiedy mówię: stawiam zakład, to znaczy na serjo.

 — Niech więc tak będzie! — rzekł pan Fogg. Potem obracając się do kolegów, odezwał się:

 — Mam dwadzieścia tysięcy funtów złożonych u braci Baring. Poświęcę je z przyjemnością...

 — Dwadzieścia tysięcy funtów! — wykrzyknął Jan Suliwan, — Dwadzieścia tysięcy funtów, które może pan utracić w razie nieprzewidzianego opóźnienia!

 — Nieprzewidziane wypadki nie istnieją! — rzekł spokojnie Filip Fogg.

 — Ależ panie Fogg, ośmdziesiąt dni, to jest najkrótszy czas, wyznaczony na podróż naokoło świata! To minimum!

 — Minimum dobrze przewidziane, starczy.

 — Ależ, żeby zdążyć, trzeba wprost przeskakiwać z wagonu do okrętu, z okrętu do powozu, bez minuty odpoczynku. Zastanów się pan!

 — Będę przeskakiwał.

 — Ależ to żarty!

 — Dobry Anglik nie żartuje nigdy, kiedy idzie o rzecz tak poważną, jak zakład, — rzekł Filip Fogg.

 Stawiam dwadzieścia tysięcy funtów, jako zakład, że odbędę podróż naokoło świata w ośmdziesiąt dni, czyli w tysiąc dziewięćset dwadzieścia godzin.

 Czy zgadzacie się na to panowie?

 — Zgadzamy się, — odrzekli wszyscy.

 — Dobrze, — odpowiedział Fogg, — Kolej do Duwru odchodzi o godzinie 8-ej 49 minut. Wyjadę tym pociągiem.

 — Jakto? już dziś wieczorem? — spytał Stuart.

 — Tak, dziś jeszcze, a ponieważ dziś jest środa 2-go października, będę z powrotem w Londynie, w tym samym salonie Klubu w sobotę 21-go grudnia, o godzinie ósmej, minut czterdzieści dziewięć wieczorem.

 Oto czek na dwadzieścia tysięcy funtów, które należeć będą do panów, o ile nie przybędę na czas.

 Napisano układ, podpisało go sześciu obecnych.

 Filip Fogg był wciąż spokojny.

 Wybiła godzina siódma. Poradzono panu Fogg, aby porzucił wista i poszedł do domu przygotować się do wyjazdu.

 — Jestem zawsze gotów do drogi, — odpowiedział i grał dalej.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok