Wątpliwości księdza Browna - Gilbert Keith Chesterton - ebook

Wątpliwości księdza Browna ebook

Gilbert Keith Chesterton

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Każda z historii poświęcona jest tajemniczemu morderstwu. Postronni przypisują je siłom nadprzyrodzonym, co wszystkie fakty zdają się potwierdzać. Jednak niepozorny ksiądz Brown, który na co dzień zajmuje się pozaziemskimi sprawami, tym razem postanawia udowodnić, że w tych przypadkach nie miały one udziału. By to uczynić, wystarczy mu nieprzeciętny umysł, trzeźwe spojrzenie na świat i wybitne zdolności dedukcyjne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 287

Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Cud na ulicy Księżycowej

Położenie ulicy Księżycowej było równie romantyczne jak jej nazwa, a to, co się przy niej zdarzyło, było na swój sposób także dosyć romantyczne. Ujawnił się w tym ów rodzimy sentyment – historyczny i niemal bohaterski – który jakoś współistnieje z duchem mieszczańskim we wszystkich starszych miasteczkach na wschodnim wybrzeżu Ameryki.

Ulica Księżycowa była pierwotnie wygiętym w półksiężyc szeregiem klasycystycznych budynków przypominających atmosferę osiemnastego wieku, kiedy to tacy ludzie jak Washington i Jefferson właśnie przez swoją arystokratyczność wydawali się jeszcze lepszymi republikanami.

Podróżni, zapytani, co myślą o mieście, zastanawiali się przede wszystkim nad tym, co myślą o ulicy Księżycowej.

To, co mąciło jej pierwotną harmonię, było dla niej najbardziej charakterystyczne. Ostatnie okna na końcu, a raczej na rogu owego półksiężyca wychodziły na ogrodzenie, przypominające skrawek parku z krzewami i żywopłotami, sztywny jak wszystkie ogrody z epoki królowej Anny. Jednak zaraz za rogiem inne okna tych samych nawet pokoi, a raczej mieszkań, otwierały się na nagi, niepozorny mur składnicy towarów, należącej do jakiegoś przedsiębiorstwa przemysłowego. Na tym końcu ulicy domy zbudowane były według monotonnego wzoru amerykańskich hoteli, a chociaż niższe od budynku magazynu, to jednak w Londynie uchodziłyby za drapacze chmur. Jednakże kolumnada, biegnąca wzdłuż całego frontu domów tej ulicy, nosiła na sobie dostojną patynę wieków i sprawiała wrażenie, jakby w jej cieniu mogły jeszcze błądzić duchy ojców republiki. Mimo to mieszkania w nich były czyste i nowe, urządzone nowocześnie i komfortowo, zwłaszcza w ostatnim budynku, znajdującym się między czyściutkim parkiem a pozbawionym okien murem magazynu. Dom ten składał się z oddzielnych hotelowych apartamentów złożonych z pokoju, sypialni i łazienki, a podobnych do siebie jak setki komórek w plastrze miodu.

W jednym z nich siedział przy biurku sławny Warren Wynd i porządkował papiery, wydając przy tym polecenia ze zdumiewającą szybkością i precyzją. Był to mały człowieczek o rozwichrzonych szpakowatych włosach i krótkiej spiczastej bródce. Z wyglądu wątły, jednak wybuchowy i energiczny. Kto raz ujrzał jego przenikliwy wzrok, nie mógł go nigdy zapomnieć. I rzeczywiście, jako reformator i organizator wielu dobroczynnych instytucji udowodnił, że oczy posiada nie na darmo.

Opowiadano najprzeróżniejsze historie o niewiarygodnej szybkości, z jaką wyrabiał sobie trafny osąd, zwłaszcza co do charakteru człowieka. Mówiono, że swoją żonę, która przez długie lata z przedziwnym poświęceniem pomagała mu w pracy, wybrał z całego pułku umundurowanych kobiet – harcerek, jak powiadali jedni, policjantek – jak twierdzili inni, które przedefilowały przed nim w czasie jakiejś uroczystości.

Znana była również jeszcze inna anegdota. Pewnego dnia trzech obdartusów prosiło go o jałmużnę. Wszyscy trzej byli jednakowo obdarci, nędzni i brudni. Bez chwili wahania polecił jednego z nich odesłać do szpitala dla nerwowo chorych, drugiego do lecznicy dla alkoholików, a trzeciego przyjął na swego osobistego służącego, dając mu wysoką pensję. Ów trzeci pełnił tę funkcję z powodzeniem od szeregu lat.

Opowiadano też anegdoty o bystrym krytycyzmie Wynda i jego celnych odpowiedziach w rozmowie z Theodorem Rooseveltem, Henrym Fordem, Mrs Asquith i z innymi znanymi osobami ze świata polityki, biznesu i kultury. Nie ulega kwestii, że tacy ludzie nie byli w stanie go onieśmielić.

Teraz pracował spokojnie, szybkimi ruchami odrzucając nagromadzone na stole papiery, mimo iż naprzeciw niego siedział człowiek nie ustępujący mu znaczeniem.

Silas T. Vandam, miliarder i „król smarów”, był człowiekiem chudym, o pociągłej, żółtej twarzy i czarnych, prawie granatowych włosach. Na pierwszy rzut oka ten szczegół był mniej widoczny, gdyż Vandam siedział odwrócony od światła, za to jego profil i sylwetka odcinały się ponurą ciemną plamą na tle okna i białego muru przeciwległego budynku. Ubrany był w zapięty po szyję elegancki zimowy płaszcz z karakułowym kołnierzem.

Natomiast na ruchliwą twarz i lśniące oczy Wynda padało pełne światło z okna wychodzącego na ogród, gdyż biurko i fotel na którym siedział, stały naprzeciwko gościa. Sprawiał jednak wrażenie jakby nie był specjalnie zainteresowany osobą miliardera. Kamerdyner, czy też osobisty służący Wynda, wysoki, silny mężczyzna o gładko przyczesanych jasnych włosach, stał właśnie za biurkiem swego pana trzymając stos listów. Zaś sekretarz, rudowłosy młodzieniec o ostrym wyrazie twarzy, położył już rękę na klamce, jakby odgadując zamiar lub gest swego pracodawcy. Pokój był urządzony surowo, tak, że sprawiał wrażenie pustego. Wynd bowiem, z charakteryzującym go rozmachem wynajął całe piętro nad swoim biurem i przeznaczył je na archiwum, gdzie przechowywał wszelkie papiery i dokumenty.

– Proszę to dać urzędnikowi na górze, Wilsonie – zwrócił się do służącego, który trzymał listy – a potem przynieść mi broszurę o nocnych klubach w Minneapolis. Powinna być w pakiecie oznaczonym literą „G”. Będę jej potrzebował za pół godziny. Do tego czasu proszę mi nie przeszkadzać.

Otóż Mr Vandam, pański projekt brzmi bardzo obiecująco, ale nie mogę dać ostatecznej odpowiedzi dopóki nie otrzymam sprawozdania. Powinienem je mieć jutro po południu i niezwłocznie do pana zatelefonuję. Bardzo mi przykro, ale przedtem nie mogę powiedzieć nic stanowczego.

Vandam wyczuł w tym grzeczną wskazówkę, że Wynd uważa rozmowę za skończoną. Jego pobladła, zasępiona twarz świadczyła, że odczuł to jako ironię.

– Wobec tego pójdę już – powiedział.

– Bardzo uprzejmie z pańskiej strony, że pan mnie odwiedził – odpowiedział Wynd grzecznie. – Wybaczy pan, że go nie odprowadzę. Muszę natychmiast coś załatwić. Fenner – rzekł zwracając się do swego sekretarza – proszę odprowadzić pana Vandama do jego samochodu i przyjść do mnie dopiero za pół godziny. Chcę zostać sam, by opracować pewną sprawę. Potem będzie mi pan potrzebny.

Trzej mężczyźni wyszli razem na korytarz i zamknęli za sobą drzwi. Rosły Wilson udał się schodami na górę, a dwaj pozostali poszli w stronę windy, gdyż apartament Wynda znajdował się na czternastym piętrze. Gdy zbliżali się do niej spostrzegli, że wąski korytarz wypełniała idąca z przeciwka majestatyczna postać.

Był to wysoki, szeroki w barach mężczyzna. Jego wzrost i tusza uderzały tym bardziej, że miał na sobie białe, czy też jasnopopielate ubranie oraz białą panamę. Spod jej szerokiego ronda widniała niemal równie szeroka grzywa takich samych białych włosów. W tej aureoli jego twarz była wyrazista niby twarz jakiegoś rzymskiego imperatora, pomimo że z jasnych oczu i radosnego uśmiechu biło coś chłopięcego, niemal dziecięcego.

– Czy zastałem pana Warrena Wynda? – zapytał uprzejmie.

– Pan Warren Wynd jest zajęty – odparł Fenner. – W żadnym razie nie wolno mu przeszkadzać! Jestem jego sekretarzem, proszę więc powiedzieć, czego pan sobie życzy.

– Pana Warrena Wynda nie ma nawet dla papieża ani dla koronowanych głów – rzekł z cierpką ironią Vandam. – Pan Warren Wynd jest bardzo dziwny. Byłem u niego, aby mu pod pewnymi warunkami ofiarować dwadzieścia tysięcy dolarów, ale kazał mi przyjść później, jakbym był chłopcem na posyłki.

– Piękna to rzecz być młodym chłopcem – powiedział przybysz – mieć zaś jakieś zlecenie do wykonania jest jeszcze piękniejsze. A ja mam dla niego posłanie, którego musi wysłuchać. Przynoszę głos z wielkiego, dobrego kraju na Zachodzie, gdzie tworzy się prawdziwy typ Amerykanina, gdy tymczasem wy tu wszyscy śpicie. Proszę mu zaraz powiedzieć, że przybył Art Alboin z Oklahomy, aby go nawrócić.

– Mówiłem panu przecież, że nie można się z nim widzieć – odpowiedział sekretarz stanowczo. – Polecił, aby mu przez pół godziny nie przeszkadzano.

– Wy, na Wschodzie, nie lubicie, aby wam przeszkadzano – ciągnął Alboin. – Powiadam wam jednak, że na Zachodzie wzbiera spory wietrzyk, który będzie musiał wam przeszkodzić. Wynd wyliczył, ile pieniędzy ma otrzymać ta lub owa zapleśniała religia, ale powiadam wam, że każdy plan, pomijający nowy ruch Wielkiego Ducha w Teksasie i Oklahomie, odrzuca religię przyszłości.

– Zgłębiłem już te religie przyszłości – rzucił pogardliwie miliarder. – Są parszywe jak rudy pies. Poznałem kobietę imieniem Sophia, ale uważam, że powinna była nazywać się Safira – oszustwo. Tak jak te jej sznurki pouwiązywane przy wszystkich stołach i tamburinach. Byli też ci wyznawcy niewidzialnego życia. Twierdzili, że mogą dowolnie znikać, co też istotnie uczynili, a wraz z nimi zniknęło moje sto tysięcy dolarów. Znałem Jupitera Jesusa z Denver, widywałem go pod koniec tygodniami. Był to pospolity szarlatan. Tak samo prorok z Patagonii. Oczywiście drapnął do Patagonii. Nie, mam tego dosyć. Teraz takich ludzi nazywa się ateistami, nieprawdaż?

– Pan mnie widocznie nie rozumie – zawołał porywczo jegomość z Oklahomy. – Jestem z pewnością takim samym ateistą jak pan. W naszym ruchu nie ma żadnej nadprzyrodzonej blagi ani zabobonu, lecz czysta wiedza. Jedyną rzeczywistą, prawdziwą wiedzą jest nauka o zdrowiu, a jedyne prawdziwe zdrowie polega na oddychaniu. Jeżeli pan napełni płuca czystym powietrzem prerii, to będzie pan mógł zdmuchnąć w morze wszystkich wielkich ludzi. Tak też czynimy tam, u siebie – oddychamy. Nie modlimy się, lecz oddychamy.

– Tak, bez wątpienia oddycha pan – mruknął sekretarz. Jego żywa, inteligentna twarz zdradzała znużenie. Mimo to wysłuchał obu monologów z podziwu godną cierpliwością i uprzejmością, tak bardzo sprzeczną z poglądem o niecierpliwości i niegrzeczności Amerykanów wobec podobnych przemówień.

– Nic nadprzyrodzonego – ciągnął dalej Alboin – tylko zupełnie naturalny fakt, stojący poza wszelkimi zabobonami. Po co potrzebny był starożytnym Żydom Bóg, jeśli nie po to, aby tchnął w człowieka życie? To właśnie robimy w Oklahomie sami. Co oznacza słowo „spiritus”? Jest to starożytny wyraz i oznacza tyle, co tchnienie. Życie, postęp, dar proroctwa, wszystko to jest tchnieniem.

– Można by także powiedzieć, że to wiatr co wieje – rzucił Vandam. – W każdym razie jestem zadowolony, że wyzwolił się pan z zabobonu bóstwa.

Przez inteligentną twarz sekretarza, kontrastującą bladością z jego rudymi włosami, przebiegł dziwny wyraz tajonej goryczy.

– Ja zaś nie jestem zadowolony – rzekł. – Jestem tylko pewien. Panowie, jak się zdaje, jesteście zadowoleni ze swego ateizmu. Dlatego możecie wierzyć w co wam się podoba. Ale ja pragnąłbym, aby Bóg istniał. A Boga nie ma. Takie już moje szczęście.

Nagle, choć nie zauważyli żadnego ruchu ani szmeru uświadomili sobie, że ich grupka, stojąca przed drzwiami Wynda, powiększyła się z cicha o jedną osobę. Nikt z zajętych rozmową nie potrafiłby powiedzieć, jak dawno się ona zjawiła. W każdym razie czyniła wrażenie, że z szacunkiem, a nawet z nieśmiałością czeka na sposobność oznajmienia czegoś pilnego. W zdenerwowaniu i podnieceniu wywołanym dyskusją wydawało im się, że przybysz wyrósł spod ziemi nagle i cicho jak grzyb. Był też podobny do dużego czarnego grzyba. Był bowiem krępy, a jego czarny i szeroki księży kapelusz zakrywał go zupełnie. Podobieństwo byłoby jeszcze większe, gdyby grzyby miały zwyczaj nosić zniszczone i niekształtne parasole.

Sekretarz Fenner zdziwił się niepomiernie, ujrzawszy księdza, ale gdy ten wzniósł spod okrągłego kapelusza okrągłą twarz i zapytał o Warrena Wynda, udzielił mu takiej samej jak innym, negatywnej odpowiedzi, może tylko bardziej lakonicznie niż poprzednio.

– Ja naprawdę bardzo pragnę wiedzieć pana Wynda – oznajmił ksiądz. – Brzmi to dziwnie, ale chciałbym właśnie tylko go widzieć. Nie chcę wcale z nim mówić. Chcę się tylko przekonać, że można go widzieć.

– Mówię przecież księdzu, że jest u siebie, i że nie można się z nim widzieć – mówił Fenner z rosnącym zniecierpliwieniem. – Co to ma znaczyć: „czy można go widzieć”? Naturalnie, że tak. Wyszliśmy od niego pięć minut temu i od tej chwili stoimy ciągle przed jego drzwiami.

– Więc chciałbym zobaczyć, czy mu się nic nie stało – nalegał ksiądz.

– Dlaczego? – zapytał sekretarz doprowadzony do rozpaczy.

– Mam ważne, mogę nawet powiedzieć, bardzo ważne powody, aby się obawiać, czy mu się coś nie stało.

– O Boże! – zawołał Vandam w uniesieniu. – Tylko bez zabobonów!

– Widzę, że muszę wyjawić moje powody – powiedział poważnie duchowny. – Przypuszczam, że nie pozwolilibyście mi panowie spojrzeć nawet przez szparę w drzwiach, gdybym nie opowiedział wam całego zdarzenia.

Milczał przez chwilę, a potem ciągnął dalej, nie patrząc wcale na ich zdziwione twarze:

– Przechodziłem właśnie wzdłuż kolumnady, gdy ujrzałem obdartego człowieka, wybiegającego zza węgła domu na zakręcie ulicy. Potrącił mnie silnie, wtedy poznałem jego dużą, kościstą twarz. Był to pewien Irlandczyk, któremu niegdyś trochę pomogłem. Jego nazwiska nie wymieniam. Zahaczywszy mnie, zatrzymał się i zawołał: „Rany boskie! To ksiądz Brown! Jesteście, księże, jedynym człowiekiem, którego twarz może mnie dziś przerazić!” Zrozumiałem jego myśl. Musiał popełnić coś złego. Widocznie jednak moja twarz niezbyt go przestraszyła, gdyż niebawem opowiedział mi wszystko. Istotnie, sprawa jest bardzo dziwna. Zapytał mnie, czy znam Warrena Wynda. Zaprzeczyłem, mówiąc, że wiem, że mieszka gdzieś w tych stronach. Rzekł wówczas: „Jest to człowiek uważający się za świętego. Gdyby jednak wiedział, co o nim myślę, byłby gotów się powiesić”. Zapytałem, czy uczynił Wyndowi coś złego. Jego odpowiedź była bardzo znamienna: „Wziąłem ze sobą pistolet, ale nie nabiłem go ani śrutem, ani kulą, tylko przekleństwem”. O ile mogłem go zrozumieć, nie uczynił nic prócz tego, że udał się z pistoletem na wąską uliczkę, leżącą między tym domem a budynkiem składnicy i wystrzelił do ściany, jak gdyby ten wystrzał mógł rozwalić mur. „A gdy to uczyniłem – ciągnął – przekląłem go straszną klątwą, aby sprawiedliwość boża chwyciła go za głowę, a zemsta piekieł za nogi, by został rozerwany na pół, jak Judasz, i by ziemia go nie przyjęła”. Co nieszczęśliwemu obłąkańcowi odpowiedziałem, to nie należy do sprawy. Oddalił się nieco spokojniejszy, ja zaś obszedłem dom dookoła. Rzeczywiście, na alejce pod murem leżał zardzewiały staroświecki pistolet. Znam się na tych rzeczach i przekonałem się, że był on nabity tylko garsteczką prochu. Na murze widniały czarne ślady prochu, a nawet plama od lufy, nie było jednak najmniejszego znaku po kuli. Wystrzał nie pozostawił żadnych śladów zniszczenia, w ogóle nic, prócz tych czarnych plam i echa przekleństwa ciśniętego w niebo. Toteż przyszedłem, aby zobaczyć Warrena Wynda i przekonać się, że mu się nie stało nic złego.

Fenner zaśmiał się:

– Mogę księdza uspokoić. Zapewniam, że jest całkowicie zdrów. Przed kilkoma minutami, gdy się z nim rozstaliśmy, pisał coś przy biurku. Był w pokoju sam. Odległość jego pokoju od ulicy wynosi co najmniej trzydzieści metrów i jest on tak położony, że strzał nie mógł go dosięgnąć, choćby nawet broń była nabita nie tylko samym prochem. Prócz tych drzwi nie ma tam innego wejścia, a my nie odchodziliśmy stąd przez cały czas.

– Mimo to chciałbym tam zajrzeć.

– To niemożliwe – odparł Fenner. – Nie będzie ksiądz chyba twierdził, że coś sobie robi z przekleństw.

– Zapomina pan – powiedział z pewną ironią Vandam – że jego wielebność zajmuje się właśnie klątwami i błogosławieństwami. Proszę mi powiedzieć, drogi księże, jeśli rzucono na niego przekleństwo aby szedł do piekieł, dlaczego ksiądz go teraz nie pobłogosławi, żeby go stamtąd zawrócić? Co znaczą wasze błogosławieństwa, jeśli ksiądz nie potrafi nimi osłabić przekleństw jakiegoś opętanego Irlandczyka?

– Czy ktokolwiek wierzy dziś w coś podobnego? – zaprotestował przybysz z Zachodu.

– Ojciec Brown wierzy, jak sądzę, w wiele rzeczy – ciągnął Vandam, który był w złym humorze na skutek poprzedniej rozmowy i obecnej sprzeczki. – Ojciec Brown wierzy, że pustelnik przeprawił się przez rzekę na wywołanym z nicości krokodylu, a następnie kazał mu zniknąć. Ojciec Brown wierzy, że ten czy ów święty umarł, a potem sprawił, że jego ciało zamieniło się w trzy ciała po to, aby obdzielić trzy parafie, z których każda uchodziła za miejsce, z którego pochodził. Ojciec Brown wierzy, że osioł, który służył podczas ucieczki do Egiptu, miał sześć nóg i że Domek Loretański przeleciał w powietrzu. Wierzy, że wykute w kamieniu postacie dziewic mogą dawać śmiertelnym znaki i płakać całymi dniami. Dla niego więc nie jest problemem uwierzyć, że człowiek może umknąć przez dziurkę od klucza lub zniknąć z zamkniętego pokoju. Sądzę, że nie liczy się zbytnio z prawami natury.

– Ja w każdym razie muszę się liczyć z prawami Warrena Wynda – powiedział znużonym głosem sekretarz. – A on musi pozostać sam, gdy tego żąda. Wilson potwierdzi moje słowa – służący, którego Wynd posłał po broszurę, przeszedł w tej chwili spokojnie przez korytarz, niosąc żądany druk, nie zatrzymując się jednak przy drzwiach od gabinetu. – Usiądzie na ławce i będzie cierpliwie bębnił palcami, oczekując aż zostanie wezwany. Ale wcześniej nie wejdzie do gabinetu, ja zresztą też. Sądzę, że obaj wiemy, co mamy robić. Święci i aniołowie księdza Browna musieliby zadać sobie wiele trudu, zanim by sprawili, byśmy o tym zapomnieli.

– Co do aniołów i świętych ... – zaczął ksiądz.

– To wszystko absurd – powtórzył Fenner. – Nie chciałbym być niegrzeczny, ale to dobre w katakumbach, klasztorach i innych księżycowych miejscach. Duchy nie mogą się dostać przez zamknięte drzwi w amerykańskim hotelu.

– Ale ludzie mogą otworzyć drzwi nawet w amerykańskim hotelu – odparł ksiądz cierpliwie. – I zdaje się, że najprostszą rzeczą byłoby je otworzyć.

– Jest to tak prosta rzecz, że grozi mi utratą posady – odpowiedział sekretarz. – Warren Wynd nie lubi aż tak naiwnych sekretarzy. A zarazem byłoby nie dość prostą rzeczą wierzyć w bajki, w jakie być może ksiądz wierzy.

– Zapewne wierzę w wiele rzeczy, w które pan prawdopodobnie nie wierzy. Ale wyliczenie wszystkiego, w co wierzę, oraz wyjaśnienie przyczyn, dla których według mnie mam do tego słuszne podstawy, zajęłoby zbyt wiele czasu. Otwarcie drzwi i stwierdzenie, że się mylę, zabierze zaledwie dwie sekundy.

Było w tych słowach coś, co odpowiadało porywczemu i niespokojnemu duchowi człowieka z Zachodu.

– Chciałbym udowodnić, że ksiądz nie ma racji – powiedział.

Szybkim krokiem podszedł do drzwi, otworzył je i zajrzał do wnętrza.

Na pierwszy rzut oka widać było pusty fotel. Jeszcze jeden rzut oka przekonywał, że pokój był całkiem pusty. Zelektryzowało to Fennera. Rzucił się naprzód, wymijając innych.

– Jest w sypialni. Musi być w sypialni!

W czasie, gdy przebywał w sypialni, pozostali przypatrywali się w zdumieniu pustemu pokojowi. Niebywała prostota umeblowania działała na nich wyzywająco. W tym pokoju nie potrafiłaby się ukryć nawet mysz, a co dopiero człowiek. Nie było tu ani portier, ani – co w Ameryce zdarza się rzadko – ściennych szaf. Nawet biurko było najzwyczajniejszym stołem z płaską szufladą. Krzesła o prostych oparciach wyglądały jak drewniane szkielety. Po chwili w drzwiach sypialni stanął sekretarz. Przeszukał jeszcze dwie ubikacje. W jego oczach widać było nieme przeczenie. Zapytał naiwnie:

– Czy na pewno tu nie wrócił?

Pozostali nawet nie uważali za potrzebne zaprzeczyć. Ich umysły stanęły w obliczu czegoś takiego, jak widoczna z okna naga ściana budynku składowego, szarzejąca z wolna w zapadającym zmroku. Vandam podszedł do parapetu otwartego okna, o który opierał się pół godziny temu i wyjrzał na zewnątrz. Nie było tu rynien, drabin pożarnych, gzymsu ani wnęki, słowem niczego, na czym mogłaby się wesprzeć noga.

Ściany budynku opadały pionowo ku ziemi i nie można było na nich nic dostrzec. Po przeciwnej zaś stronie ulicy nie było nic, prócz nużącej płaszczyzny biało tynkowanej ściany. Spojrzał w dół, jakby się spodziewał, że zobaczy zaginionego filantropa leżącego na płytach chodnika. Nie dostrzegł jednak nic, prócz małego czarnego przedmiotu, który mógł być właśnie znalezionym przez księdza pistoletem.

Równocześnie Fenner podszedł do drugiego okna, znajdującego się również na gładkiej i niedostępnej ścianie. Nie wychodziło ono jednak na boczną ulicę, lecz na mały ogrodzony ogródek. Grupa drzew nie pozwalała dostrzec ziemi, ale drzewa te wobec kolosów, zbudowanych ludzką ręką, sięgały stosunkowo niewysoko. Obaj mężczyźni odwrócili się od okien i spojrzeli po sobie. Mrok gęstniał, a ostatnie blaski dziennego światła na lśniącej powierzchni stołu szarzały szybko.

Fenner przekręcił wyłącznik, jak gdyby drażnił go ten półmrok. Cała scena zajaśniała nagle w świetle elektrycznym z oślepiającą wyrazistością.

– Jak pan właśnie przed chwilą powiedział – rzekł ponuro Vandam – strzał z dołu nie mógł go dosięgnąć, nawet gdyby broń była nabita. Ale choćby ugodziła go kula, to i wówczas nie rozprysnął by się przecież jak mydlana bańka.

Sekretarz, bledszy niż zazwyczaj, spojrzał z irytacją na pożółkłą twarz miliardera.

– Skąd się panu wzięły takie chorobliwe pomysły? Po co mówić o kulach i mydlanych bańkach? Dlaczego miałby nie żyć?

– Istotnie, dlaczego miałby nie żyć? – odpowiedział słodkim głosem Vandam. – Jeżeli mi pan powie, gdzie on teraz jest, to ja panu powiem, jak się tam dostał.

Sekretarz po chwili milczenia powiedział:

– Może pan ma słuszność. Przeciwstawiamy się właśnie rzeczy, o której mówiliśmy. Dziwne by jednak było, gdyby którykolwiek z nas doszedł do przekonania, że przekleństwo rzeczywiście odegrało tu jakąś rolę.

– Ale kto mógłby zrobić coś złego Wyndowi, zamkniętemu na górze?

Art Alboin z Oklahomy stał na środku pokoju na rozstawionych nogach. Sprawiał wrażenie, jakby z jego białej czupryny i z okrągłych oczu promieniowało zdumienie.

Z roztargnieniem i bezceremonialnością enfant terrible1 wtrącił:

– Zdaje się, że pan za nim nie przepadał, panie Vandam?

Wydłużona żółta twarz Vandama rozciągnęła się jakby i sposępniała jeszcze bardziej. Uśmiechnął się jednak i odpowiedział spokojnie:

– Skoro zwracamy uwagę na taki zbieg okoliczności, to warto przypomnieć, że to właśnie pan powiedział, że wicher z Zachodu zdmuchnie naszych wielkich ludzi.

– Oczywiście, że to powiedziałem – przyznał szczerze Alboin – ale mimo to, w jaki sposób, do diabła, mogło to nastąpić?

Milczenie przerwał Fenner, który zawołał porywczo:

– O całej sprawie można powiedzieć tylko jedno: tego nie było. To się nie mogło stać.

– O tak, a jednak się stało – odezwał się z kąta ksiądz Brown.

Wszyscy drgnęli, gdyż, prawdę powiedziawszy, całkiem zapomnieli o małym, niepozornym księdzu, który namówił ich do otwarcia drzwi.

W tejże chwili wśród zebranych nastąpiła raptowna zmiana nastroju. Przypomnieli sobie nagle, że początkowo potraktowali go jak zabobonnego marzyciela, gdy mówił im o tym, o czym teraz przekonali się naocznie.

– Do stu piorunów! – zawołał porywczo przybysz z Zachodu jak ktoś, kto wyrwie się z czymś, zanim pomyśli o tym, co mówi. – Przypuśćmy, że mimo wszystko mogłoby w tym coś być!

– Nie mogę zaprzeczyć – rzekł marszcząc czoło Fenner – że przypuszczenia jego wielebności były uzasadnione. Czy ksiądz ma nam jeszcze coś do powiedzenia?

– Mógłby nam może powiedzieć – zapytał Vandam z ironią – co, u diabła, mamy teraz robić?

Mały ksiądz zachował się tak, jakby przyjmował na siebie tę rolę, czyniąc to skromnie i po prostu.

– Na razie przychodzi mi do głowy tylko to, że przede wszystkim należy powiadomić o zajściu tutejsze władze, a następnie przekonać się, czy nie znajdziemy jeszcze innych śladów mojego człowieka z pistoletem. Zniknął za drugim narożnikiem ulicy, tam, gdzie znajduje się ogródek. Są tam ławki, na których lubią przesiadywać włóczędzy.

Dość dużo czasu zajęły rozmowy z zarządem hotelu i policją, toteż zapadła już prawie noc, gdy weszli pod kolumnadę zdobiącą klasyczny luk ulicy. Ulica zaś tchnęła pustką i chłodem jak księżyc, od którego wzięła nazwę, a który wschodził spoza ciemnych wierzchołków drzew w chwili, gdy skręcali za rogiem do małego ogródka. Księżyc świecił jasnym, lecz nieco upiornym blaskiem. Gdy rozproszyli się w cieniu drzew, pod wpływem nocy przejęło ich dziwne uczucie, że znajdują się o setki mil od ludzkich siedzib. Gdy tak szli chwilę w milczeniu, Alboin wybuchnął nagle:

– Kapituluję, jestem pobity! Nigdy nie przypuszczałem, że będę się zajmował takimi sprawami, ale cóż mam robić, jeśli same narzucają się człowiekowi? Ksiądz mi wybaczy, przyznaję, że wkraczam w jego dziedzinę. Od dziś zaczynam wierzyć w baśnie. Cóż, przecież pan, Mr Vandam, sam powiedział, że jest ateistą i wierzy tylko w to, co widzi. Więc pytam, co pan widział? A raczej, czego pan nie widział?

– Wiem o tym – skinął posępnie głową Vandam.

– Zapewne to ten księżyc i te drzewa działają nam na nerwy – rzekł Fenner z uporem. – Drzewa wyglądają dziwacznie w poświacie księżyca, a ich gałęzie wyciągają się jak pełzające gady. Popatrzcie na tę...

– Tak – odpowiedział ksiądz Brown. Przystanął, i poprzez plątaninę konarów przyglądał się księżycowi. – Ta gałąź w górze jest bardzo dziwna.

– Myślałem, że jest złamana – przemówił po chwili.

Ale tym razem w jego głosie było słychać drżenie, które w niedostrzegalny sposób przejęło grozą jego towarzyszy. Tam w górze coś, co wyglądało jak zeschła gałąź, zwisało z drzewa odcinając się czarną smugą na tle księżycowej poświaty. Ale to nie była sucha gałąź. Gdy podeszli bliżej, Fenner odskoczył z głośnym przekleństwem. Potem podbiegł bliżej i rozluźnił pętlę na szyi drobnego, śniadego ciała ze zwisającymi kosmykami siwych włosów na czole. Zanim udało mu się zdjąć ciało z drzewa przekonał się, że jest martwe. Długi sznur był kilkakrotnie owinięty o konar i ciało wisiało na stosunkowo krótkim jego kawałku. W pewnej odległości leżała duża ogrodowa beczka usunięta spod nóg jak krzesło, które samobójca odbierając sobie życie odepchnąłby nogami.

– O mój Boże! – zawołał Alboin, a brzmiało to na poły jak modlitwa, a na poły jak klątwa. – Co ten człowiek mówił? „Gdyby wiedział, byłby gotów się powiesić”. Czy tak, proszę księdza?

– Tak – padła odpowiedź.

– No, nie sądziłem, że zdarzy mi się coś podobnego – rzekł głucho Vandam. – Ale cóż można powiedzieć poza tym, że przekleństwo odniosło skutek?!

Fenner ukrył twarz w dłoniach. Ksiądz położył mu rękę na ramieniu i zapytał łagodnie:

– Czy był pan bardzo do niego przywiązany?

Sekretarz opuścił ręce. W świetle księżyca jego twarz była trupioblada.

– Nienawidziłem go jak psa! – wycedził. – Jeżeli przekleństwo przyczyniło się do jego śmierci, to mogło to być moje przekleństwo!

Ksiądz ścisnął silniej jego ramię i rzekł z powagą:

– Niech pan się uspokoi, to nie było pańskie przekleństwo.

Policja miała wiele trudności przy przesłuchiwaniu czterech świadków składających zeznania w tej sprawie. Byli to ludzie szanowani i zasługujący na zaufanie. Jeden z nich, przemysłowiec Silas Vandam, był osobistością możną i wybitną. Pierwszy policjant, który próbował wyrazić się sceptycznie o jego zeznaniu, wykrzesał w odpowiedzi prawdziwy deszcz iskier.

– Niech mi pan nie opowiada o trzymaniu się faktów – powiedział przemysłowiec szorstko. – Trzymałem się wielu faktów na długo przedtem, zanim pan się urodził. Podam panu fakty dokładnie, o ile pan ma tyle rozsądku, aby je ściśle zapisać.

Po takich słowach młody policjant wolał przekazać zarówno miliardera jak i jego towarzyszy swemu przełożonemu, inspektorowi Collinsowi, starszemu, siwemu człowiekowi odznaczającemu się specyficznie dobrodusznym sposobem mówienia. Był to człowiek wesoły, ale trzeźwo patrzący na świat.

– Tak, tak – mówił patrząc mrugającymi oczyma na trzech ludzi, których miał przed sobą – to istotnie zabawna historia.

Ksiądz Brown odszedł już do swych codziennych zajęć, ale Silas Vandam oderwał się na godzinę od interesów, by złożyć zeznanie o tym, czego był świadkiem. Praca Fennera jako sekretarza ustała wraz ze śmiercią jego pracodawcy, natomiast Art Alboin, który w Nowym Jorku zajmował się jedynie szerzeniem „tchnienia życia” czyli religii Wielkiego Ducha, nie miał na razie do roboty nic, co by go odrywało od sprawy śmierci Wynda. Stali więc wszyscy w biurze inspektora, gotowi pomagać sobie wzajemnie.

– Najlepiej będzie – powiedział wesoło inspektor – gdy panom od razu powiem, że nie ma sensu opowiadanie mi o jakichś cudach. Jestem człowiekiem trzeźwym, urzędnikiem policji, a te wszystkie opowieści są dobre dla księży. Ten wasz ksiądz uwikłał widocznie was wszystkich w jakąś historię o strasznej śmierci i o sądzie. Mam jednak zamiar zupełnie pominąć w śledztwie zarówno jego samego, jak i jego religię. Skoro Wynd opuścił pokój, to ktoś go stamtąd wyprowadził. A jeśli Wynda znaleziono powieszonego na drzewie, to musiał go tam ktoś powiesić.

– Doskonale – wtrącił Fenner – ale ponieważ nam wiadomo, że nikt go stamtąd nie wyprowadził, więc bez odpowiedzi pozostanie pytanie, w jaki sposób ktoś mógł go powiesić.

– W jaki sposób ktoś może mieć nos? – zapytał inspektor. – Wynd miał nos na twarzy, a pętlę na szyi. To są fakty. Ja zaś, jak już mówiłem, jestem człowiekiem trzeźwym i wnioskuję na podstawie faktów. Skoro nie mogło się to wszystko stać cudem, więc musiał to uczynić człowiek.

Alboin stał z tyłu za innymi. Jego rosła postać stanowiła jakby naturalne tło dla szczuplejszych i ruchliwszych ludzi stojących przed nim. W zamyśleniu pochylił siwą głowę. Lecz gdy inspektor wypowiedział ostatnie słowa podniósł ją i wstrząsnął jak lew swoją siwą grzywą. Wyglądał, jakby się zbudził ze snu. Wystąpił na środek grupy. Wszyscy odnieśli wrażenie, że jest jeszcze większy niż przedtem. Byli aż nazbyt skłonni, by go uważać za obłąkańca lub szarlatana.

– A więc jest pan człowiekiem trzeźwym, panie Collins – jego głos był miękki i głęboki. – Już chyba drugi czy trzeci raz w ciągu tej krótkiej rozmowy wspomniał pan, że jest człowiekiem trzeźwym. Jest to fakt bardzo interesujący dla kogoś, kto będzie pisał pański życiorys cytując listy i rozmowy wraz z pańską podobizną w wieku pięciu lat, a także dagerotypem pańskiej babki oraz widokami z pana rodzinnego miasta. Jestem przekonany, że pański biograf nie omieszka wspomnieć o tym, że miał pan spłaszczony nos a na nim pryszcz, i że był pan tak gruby, że ledwo chodził. A ponieważ jest pan człowiekiem trzeźwym i praktycznym, to może spróbuje pan popraktykować tak długo, dopóki pan nie wskrzesi Warrena Wynda i nie odkryje, w jaki sposób trzeźwy człowiek przechodzi przez sosnowe drzwi. Sądzę jednak, że pan się myli. Pan nie jest człowiekiem trzeźwym. Pan jest błaznem. Wszechmocny chciał się trochę z nas pośmiać, gdy pomyślał o stworzeniu pańskiej osoby.

Z charakterystycznym wyczuciem dramatyzmu przeżeglował jak okręt do drzwi, zanim zdumiony inspektor zdążył odpowiedzieć.

– Wydaje mi się, że pan ma całkowitą rację – przytaknął Fenner. – Jeśli to się nazywają ludzie praktyczni, to wolę mieć do czynienia z księżmi.

Próbowano jeszcze sformułować oficjalną wersję zdarzenia. Wiadomości o nim przedostały się już do prasy w formie spirytystycznej sensacji. Wywiady z Vandamem, artykuły o księdzu Brownie i jego mistycznej intuicji skłoniły oficjalne czynniki do wysiłków zmierzających ku zepchnięciu sprawy na realniejsze tory. Zwrócono się więc do świadków w sposób pośredni i taktowniejszy. Wspomniano im mimochodem, że ta zadziwiająca sprawa specjalnie zaciekawiła profesora Vaira, wybitnego parapsychologa i specjalistę w zakresie niewytłumaczalnych zdarzeń, którego hobby jest kryminalistyka. Dopiero nieco później dowiedzieli się, że był on do pewnego stopnia na usługach policji.

Profesor Vair był uprzejmym dżentelmenem, nosił jasnopopielaty garnitur, fantazyjnie wiązany krawat i spiczastą bródkę. Na kimś nie obeznanym z tym specyficznym typem noszenia się czynił raczej wrażenie artysty malarza. Wyglądał nie tylko na uprzejmego, lecz nawet na szczerego człowieka.

– Tak, tak, wiem – zaczął z uśmiechem – domyślam się, przez co panowie musieli przejść. Psychologia i parapsychologia nie są najmocniejszą stroną naszej policji. Oczywiście, poczciwy Collins powiada, że potrzebuje tylko faktów. Co za absurdalna pomyłka! W podobnym wypadku potrzeba nam właśnie nie tylko faktów. Daleko ważniejsze są fantazje i urojenia.

– Czy pan przez to rozumie, że to wszystko, co my nazywamy faktami, polega na urojeniu? – zapytał poważnie Vandam.

– Bynajmniej – odparł profesor. – Uważam, że policja popełnia błąd sądząc, że w takich wypadkach można wyłączyć pierwiastek psychologiczny. Tymczasem pierwiastek psychologiczny jest rzeczą najważniejszą, chociaż dopiero teraz ludzie zaczynają to rozumieć. Weźmy choćby pierwiastek zwany osobowością. Słyszałem już dawniej o tym księdzu Brownie. Jest on jednym z najbardziej interesujących ludzi naszych czasów. Ludzie tego rodzaju roztaczają dookoła siebie swoistą atmosferę. Nikt nie zdaje sobie sprawy, do jakiego stopnia w danej chwili ta atmosfera wpływa na jego nerwy, a nawet na zmysły. Ludzie ulegają hipnozie, tak, hipnozie, ponieważ hipnotyzm, jak zresztą wszelkie inne zjawiska, występuje w słabym natężeniu w naszych codziennych rozmowach i niekoniecznie musi być stosowany na estradzie przez pana we fraku. Religia księdza Browna miała zawsze zrozumienie dla parapsychologii i wie, jak działać równocześnie na wszystko, nawet na zmysł węchu. Rozumie ciekawy wpływ, jaki wywiera muzyka na zwierzęta i ludzi, potrafi...

– Do licha! Nie przypuszcza pan chyba, że szedł przez korytarz, niosąc ze sobą kościelne organy? – zaprotestował Fenner.

– On potrafi lepsze rzeczy – zaśmiał się profesor Vair. – On wie, jak skoncentrować kwintesencję tych wszystkich duchowych dźwięków, widoków, a nawet woni, w powściągliwych ruchach. Jest to sztuka, czy też szkoła postępowania z ludźmi. Mógł ześrodkować waszą uwagę za zjawiskach nadprzyrodzonych przez samą swoją obecność tak, że fakty pozostały przez was niedostrzeżone. Wszak panowie wiecie – ciągnął dalej wesołym tonem – że im bardziej badamy kwestię spostrzegania, tym okazuje się ona dziwniejsza. Na dwudziestu ludzi prawdopodobnie ani jeden nie obserwuje w istocie tego, co się koło niego dzieje. Na stu nie znajdziemy zapewne ani jednego, który dokładnie obserwowałby otoczenie, a na pewno ani jeden nie umie zaobserwować, następnie zapamiętać, a wreszcie opisać. Wielokrotnie powtarzane doświadczenia dowiodły, że ludzie znajdujący się pod wpływem sugestii myśleli, że drzwi były zamknięte, gdy w rzeczywistości były otwarte, i odwrotnie. Ludzie mylili się co do liczby drzwi lub okien na ścianie, znajdującej się przed ich oczyma. W biały dzień ulegali złudzeniom optycznym. Działo się to nawet bez niczyjego hipnotycznego wpływu. Tu zaś mamy do czynienia z osobowością bardzo silną i bardzo przekonywającą, która dąży do utrwalenia w waszych umysłach tylko jednego obrazu, obrazu dzikiego irlandzkiego buntownika, wygrażającego niebu pistoletem i strzelającego bez kul, a echa tej salwy miały być gromami z niebios.

– Profesorze! – zawołał Fenner. – Przysięgnę nawet na łożu śmierci, że drzwi się nie otworzyły.

– Ostatnie doświadczenia – ciągnął spokojnie profesor – nasunęły przypuszczenie, że nasza świadomość nie działa w sposób stały, lecz stanowi szereg bardzo szybko po sobie następujących obrazów, podobnie jak taśma filmowa. Jest rzeczą możliwą, że ktoś lub coś może – że się tak wyrażę – prześlizgnąć się pomiędzy odbijającymi się w niej scenami. Prawdopodobnie rozmaite „cuda” czarowników oraz wszelkie postacie kuglarstwa polegają na tym, co moglibyśmy nazwać ciemnymi plamami ślepoty pomiędzy błyskami widzenia. Otóż ten ksiądz i głosiciel transcendentalnych pojęć wywołał w was transcendentalne obrazy: obraz Celta, który jak tytan wstrząsa posadami gmachu swym przekleństwem. Prawdopodobnie używał przy tym powściągliwej, lecz zniewalającej gestykulacji, zwracając wasz wzrok i umysł w kierunku tajemniczego Irlandczyka na ulicy. Albo może stało się coś innego, lub przeszedł tamtędy ktoś inny.

– Służący Wilson – mruknął Alboin – przeszedł przez korytarz i usiadł na ławce, ale nie sądzę, by aż tak zaprzątnął naszą uwagę.

– Nigdy nie można mieć pełnej pewności – odparł Vair. – Mogło być także i to, a może, co bardziej prawdopodobne, śledziliście z uwagą gesty księdza, który opowiadał wam swoją magiczną historię. Może właśnie podczas jednej z takich „ciemnych plam ślepoty” Warren Wynd otworzył drzwi i poszedł na spotkanie śmierci. Jest to najprawdopodobniejsze wyjaśnienie. Działanie umysłu nie wygląda jak linia ciągła, lecz raczej jak linia kropkowana.

– Bardzo kropkowana – mruknął Fenner bez przekonania.

– Przecież pan chyba nie wierzy – zapytał Vair – że pański pracodawca był zamknięty w pokoju jak w skrzyni?

– Wolę to, niż wierzyć, że ja sam powinienem być zamknięty w domu wariatów – odparł Fenner. – To właśnie mam do zarzucenia pańskiemu rozumowaniu, profesorze. Przyjmując to, co pan mówi, powinienem tak samo wierzyć księdzu, wierzącemu w cuda, i nie wierzyć człowiekowi, mającemu prawo wierzyć w fakty. Ksiądz powiada mi, że człowiek może odwołać się do Boga, o którym nic nie wiem, by pomścił się za niego na zasadzie wyższej sprawiedliwości, o której także nic nie wiem. Ale gdyby modlitwa i strzał biednego Irlandczyka mogły być usłyszane w jakimś wyższym świecie, to ten wyższy świat mógłby zareagować w sposób, który my moglibyśmy uznać za dziwny. Pan jednak żąda, abym nie wierzył w fakty z tego świata, jakie docierają do mnie za pośrednictwem zmysłów. Według pana przez pokój, w czasie gdy rozmawialiśmy, mogłaby przejść cała procesja Irlandczyków, o ile tylko potrafiłaby trafić na „ciemne plamy” w naszej świadomości. Cuda w stylu religijnym, jak materializacja krokodyla albo zawieszenie płaszcza na promieniu słonecznym wydają się całkiem prawdopodobne wobec tego, co pan mówi.

– Jeśli pan postanowił wierzyć w swego księdza i w jego cudownego Irlandczyka – rzekł Vair złośliwie – to nie mam nic więcej do powiedzenia. Przypuszczam, że nie miał pan sposobności studiowania parapsychologii.

– Nie – odparł oschle Fenner – lecz miałem właśnie sposobność studiować parapsychologów.

I skłoniwszy się grzecznie, wyszedł na czele całej grupy z pokoju. Zaczął mówić dopiero wtedy, gdy się znaleźli na ulicy. Wtedy wybuchnął:

– Bredzenie obłąkańców! Co według nich ma się stać ze światem, jeżeli nikt nie wie, czy widział coś, czy też nie? Mógłbym palnąć mu w łeb, a potem powiedzieć, że uczyniłem to w momencie „ciemnej plamy” świadomości. Cud księdza Browna może być cudowny lub nie, ale on zapowiedział, że się stanie, i stało się istotnie. A cóż te nadęte mumie potrafią? Widzieć, że coś się stało, a potem mówić, że to nie zaszło. Słuchajcie, uważam, że należy się temu pad – re, abyśmy dali świadectwo jego małemu doświadczeniu. Wszyscy jesteśmy ludźmi zdrowymi, którzy nigdy w nic nie wierzyli. Nie byliśmy pijani. Nie jesteśmy religijni. Po prostu stało się to, co on przepowiedział.

– Całkowicie się z panem zgadzam – przyznał Van – dam. – Być może jest to początek wielkich odkryć w dziedzinie ducha. W każdym razie ksiądz Brown, który sam przebywa w tej sferze, odegrał tu niemałą rolę.

Kilka dni później ksiądz Brown otrzymał bardzo grzeczny list podpisany przez Silasa T. Vandama, który prosił go, aby zechciał przybyć do mieszkania zmarłego Warrena Wynda, jako widowni wypadku, w celu przedsięwzięcia działań mających wyjaśnić owo zadziwiające zdarzenie. Jego opis przedostał się właśnie do prasy i poruszany był wszędzie przez zwolenników okultyzmu. Ksiądz Brown idąc na ulicę Księżycową widział jaskrawe reklamy: „Samobójstwo znikającego człowieka”, „Ludzkie przekleństwo – szubienicą filantropa”.

Wszedłszy do hotelu udał się do windy. W gabinecie czekali na niego: Vandam, Alboin i Fenner, ale ich stosunek do księdza uległ zasadniczej zmianie. Byli pełni szacunku, a nawet czci. Stali przy biurku Wynda, na którym leżał arkusz papieru i przybory do pisania. Odwrócili się, aby go powitać.

– Księże Brown – rzekł Alboin z szacunkiem – zaprosiliśmy księdza przede wszystkim po to, by go przeprosić i wyrazić mu nasze podziękowanie. Wszyscy byliśmy dotąd zatwardziałymi sceptykami, ale teraz rozumiemy, że człowiek musi rozbić twardą skorupę sceptycyzmu, aby poznać wielkie sprawy nie z tego świata. Ksiądz reprezentuje te sprawy, ksiądz reprezentuje nadprzyrodzone wyjaśnienie zjawisk. Możemy dziś uznać takie wyjaśnienie. Uważamy, że ten dokument bez podpisu księdza nie byłby pełny. Podajemy w nim dokładny opis całego wydarzenia do wiadomości Towarzystwa Badań Zjawisk Parapsychologicznych, gdyż informacji prasowych nie można uznać za ścisłe. Wyjaśniamy w nim w jaki sposób wypowiedziane zostało przekleństwo na ulicy, jak Wynd zamknięty był w tym pokoju, jak pod wpływem przekleństwa rozpłynął się w powietrzu i zmaterializował w niewiadomy sposób, wreszcie, jak znaleziono go jako samobójcę powieszonego na gałęzi. To wszystko, co możemy powiedzieć na ten temat, ale wszystko to wiemy i widzieliśmy na własne oczy. A ponieważ ksiądz pierwszy uwierzył w cud uważamy, że ksiądz pierwszy powinien podpisać ten dokument.

– Nie, doprawdy – wybąkał zakłopotany ksiądz. – Nie myślę, abym miał na to ochotę.

– Nie chce ksiądz podpisać pierwszy?

– W ogóle nie chciałbym tego podpisywać – powiedział skromnie ksiądz Brown. – Widzicie panowie, nie wypada, aby człowiek na moim stanowisku stroił sobie żarty z cudów.

– Ale ksiądz przecież sam powiedział, że to jest cud! – zdziwił się Alboin.

– Bardzo mi przykro, ale sądzę, że zaszło tu nieporozumienie. Zdaje mi się, że nie powiedziałem wcale, żeby to miał być cud. Powiedziałem tylko, że coś się może stać. Wówczas panowie wyraziliście zdanie, że się to stać nie może, gdyż byłby to cud. A wtedy to się stało. I dlatego powiedzieliście, że to cud. Ale ja nie wypowiedziałem ani słowa o cudzie, ani o magii, ani o niczym podobnym.

– Ależ sądziłem, że ksiądz wierzy w cuda? – przerwał sekretarz.

– Tak, wierzę w cuda. Wierzę również w to, że są tygrysy pożerające ludzi, ale nie wyobrażam sobie, że wszędzie je widzę. Jeżeli chcę cudów, to wiem, gdzie mam ich szukać.

– Nie pojmuję, jak ksiądz może stać na tym stanowisku – wtrącił Vandam poważnie. – Jest to pogląd tak ciasny, a ksiądz nie sprawia wrażenia człowieka o ciasnym umyśle, chociaż jest duchownym. Czy ksiądz nie widzi, że cud taki jak ten stanowi potężny cios dla materializmu? Obwieści on całemu światu, że siły duchowe mogą działać i działają. Przysłuży się ksiądz religii, jak żaden duchowny nie zdołał się jej przysłużyć.

Ksiądz wyprostował się z godnością.

– Nie przypuszcza pan chyba, że mogę służyć religii czymś, co jest kłamstwem. Kłamstwem można się, być może, przysłużyć religii, jestem jednak pewien, że nie można się nim przysłużyć Bogu. A ponieważ pan tak uporczywie wraca do tego, w co ja wierzę, to może byłoby dobrze, aby pan miał o tym choćby niewielkie pojęcie?

– Zdaje mi się, że niezupełnie księdza rozumiem – zauważył zaciekawiony miliarder.

– I ja tak przypuszczam – odparł ksiądz Brown z prostotą. – Mówi pan: sprawiły to siły nadprzyrodzone. Jakie siły nadprzyrodzone? Nie wierzy pan przecież, że dobrzy aniołowie unieśli go i powiesili na drzewie? A co się tyczy złych aniołów – nie! nie! nie! Ludzie, którzy to zrobili, popełnili czyn niegodziwy, ale zrobili to tylko przez własną niegodziwość. Nie byli na tyle źli, by mieć stosunki z siłami nadprzyrodzonymi. Satanizm niestety nie jest mi obcy, byłem zmuszony się nim zajmować i wiem, jaki jest – pyszny i przebiegły. Lubi chełpić się wyższością, przerażać, wywoływać u ludzi paniczny strach. Dlatego lubuje się w tajemnicach i wtajemniczeniach, tajnych stowarzyszeniach i tym podobnych rzeczach. Jakkolwiek na zewnątrz może się wydawać wspaniały i poważny, zawsze kryje pod tym obłąkańczy uśmiech.

Zadrżał nagle, jakby przejęty lodowatym dreszczem.

– Ale pozostawmy satanizm na boku, tu nie mamy z nim do czynienia. Czy przypuszcza pan, że ten mój biedny dziki Irlandczyk, który pędził zagniewany przez ulicę i wypaplał połowę gdy mnie zobaczył, a potem uciekł, aby nie wygadać wszystkiego, był powiernikiem szatana? Przypuszczam raczej, że należał do spisku prawdopodobnie z dwoma innymi typami jeszcze gorszymi od niego. Gdy tak biegł, strzelał i klął – działał w przystępie szalonego gniewu.

– Ależ cóż to do licha ma znaczyć? – zapytał Vandam. Wystrzał ze starego pistoletu i niedorzeczne przekleństwo nie mogły spowodować tego, co się stało! Nie mogły spowodować, że Wynd zniknął jak duch! Nie mogły sprawić, że pojawił się znowu o ćwierć mili stąd z pętlą na szyi!

– Nie – odparł krótko ksiądz – ale co mogły sprawić?

– Wciąż nie mogę księdza zrozumieć – rzekł miliarder poważnie.

– Pytam, co mogły spowodować? – powtórzył ksiądz, znacznie ożywiony. Powtarza pan ciągle, że ślepy strzał z pistoletu nie mógł wywołać tego, nie mógł wywołać tamtego... Ale nie przychodzi panu na myśl zastanowić się nad tym, co też mogło się stać. Co by się stało z panem, gdyby jakiś obłąkaniec bez żadnego powodu wystrzelił pod pańskim oknem? Co stałoby się przede wszystkim?

Vandam zamyślił się.

– Sądzę, że przede wszystkim wyjrzałbym przez okno.

– Tak – odpowiedział ksiądz – wyjrzałby pan przez okno! Oto cała historia. Smutna, ale teraz już skończona.

– Jakim sposobem fakt, że wyjrzał przez okno, mógł go zabić? – zapytał Alboin. – Nie wypadł przecież przez nie, ponieważ w takim wypadku znaleziono by go na ulicy.

– Nie – odpowiedział ksiądz Brown cicho. – Nie spadł. Uniósł się w górę.

W jego głosie zadrgał obcą nutą wyrok losu. Ciągnął jednak dalej spokojnie:

– Uniósł się w górę, ale nie na skrzydłach dobrych czy złych aniołów. Uniósł się w górę na pętli sznura tak, jak go pan widział w ogrodzie. Zarzucono mu pętlę na szyję w chwili, gdy się wychylił przez okno. Czy nie przypomina pan sobie Wilsona, służącego-olbrzyma, człowieka o kolosalnej sile? Wynd był mały i lekki jak piórko. Czy Wilson nie poszedł po broszurę na górę do składu pełnego dokumentów powiązanych sznurami, i pęków sznurów? Czy ktoś widział Wilsona po tym dniu? Wydaje mi się, że nie.

– Chce ksiądz powiedzieć – spytał sekretarz – że Wilson wyciągnął go po prostu przez okno jak rybę na wędce?

– Tak, a potem opuścił go na sznurze przez drugie okno do parku, gdzie trzeci wspólnik powiesił go na drzewie. Niech pan pamięta, że ulica po tej stronie jest stale pusta, a naprzeciwko wznosi się naga ściana, że to wszystko mogło się stać w ciągu pięciu minut po tym, gdy Irlandczyk dał sygnał wystrzałem. Naturalnie brało w tym udział trzech ludzi. Przypuszczam, że się pan domyśla, kim oni byli?

Wszyscy utkwili wzrok w zwykłym prostokątnym oknie i w widocznym przez nie murze. Nikt nie odpowiedział.

– Zresztą – ciągnął ksiądz – nie ganię panów za to, że tak szybko doszliście do nadprzyrodzonych wniosków. Przyczyna tego jest bardzo prosta. Zaklinacie się wszyscy, że jesteście zatwardziałymi materialistami, a w rzeczywistości staliście na krawędzi wiary w cokolwiek. W podobnym położeniu znajduje się dziś wielu ludzi. Jest to jednak ostra krawędź, na której niewygodnie się znaleźć. Człowiek nie ma spokoju, dopóki w coś nie uwierzy, dlatego też Mr Vandam uczynił dokładny przegląd nowych religii, dlatego Mr Alboin cytuje Pismo Święte na poparcie swej religii ćwiczeń oddechowych, a Mr Fenner szemrze przeciw Bogu, którego istnieniu przeczy. To jest rafa, o którą się wszyscy rozbijacie. Wiara w nadprzyrodzoność jest rzeczą naturalną. Nigdy nie jest naturalnym uznawanie tylko rzeczy naturalnych. Ale chociaż potrzeba było tylko lekkiego pchnięcia, aby was wtrącić w nadprzyrodzoność, to jednak rzeczy, o których mowa, były zupełnie naturalne. Nie tylko naturalne, ale nawet prawie nienaturalnie proste. Sądzę, że jeszcze nigdy nie zaszedł równie prosty wypadek.

Fanner zaśmiał się, a potem zmarszczył brwi.

– Jednego tylko nie rozumiem – powiedział. – Jeżeli to był Wilson, to jak Wynd mógł dopuścić takiego człowieka do poufałości? Czemu został zabity przez człowieka, którego przez lata codziennie widywał? Wynd uchodził za bystrego w osądzaniu ludzi.

Ksiądz Brown stuknął parasolem o podłogę ze zniecierpliwieniem, jakie ujawniał niezmiernie rzadko.

– Tak – odpowiedział z uniesieniem – dlatego właśnie został zamordowany. Właśnie dlatego! Zabito go za to, że osądzał ludzi, był ich sędzią.

Wszyscy na niego patrzyli, lecz on mówił dalej, jakby nikogo nie było w pokoju.

– Czym jest człowiek, aby mógł być sędzią nad ludźmi? – zapytał. – Ci trzej byli owymi włóczęgami, którzy kiedyś stanęli przed nim i zostali przez niego rozesłani na prawo i lewo, jakby nie zasługiwali na choćby pozór grzeczności, na prawo do stopniowego zdobywania zaufania, do wolnej woli w przyjaźni. Dwadzieścia lat nie zdołało osłabić oburzenia zrodzonego przez tę głęboką zniewagę, jakiej się dopuścił, odważywszy się przejrzeć ich w jednej chwili.

– Tak – rzekł sekretarz – rozumiem... i rozumiem, w jaki sposób ksiądz rozumie... wiele rzeczy.

– Niech mnie diabli porwą, jeżeli rozumiem! – zawołał gwałtownie jegomość z Zachodu. – Ten wasz Wilson i wasz Irlandczyk są moim zdaniem zbrodniarzami, którzy zamordowali swego dobrodzieja. W mojej moralności – niech to będzie religia lub nie – nie ma miejsca dla takich niegodziwych i krwawych morderców.

– Niewątpliwie. Byli to niegodziwi i krwawi mordercy – powiedział Fenner spokojnie. – Nie bronię ich. Ale sądzę, iż rzeczą księdza Browna jest modlić się za wszystkich ludzi, nawet za...

– Tak – rzekł ksiądz Brown – moją rzeczą jest modlić się za wszystkich ludzi, nawet za takiego człowieka jak Warren Wynd.

1enfant terrible (fr. okropne dziecko) – związek frazeologiczny oznaczający osobę niedyskretną, nietaktowną, łamiącą reguły.