Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Waverley to piękna i romantyczna opowieść rozgrywająca się na tle wydarzeń 1745 roku w Szkocji – powstania szkockich jakobitów, czyli zwolenników zrzuconej w czasie rewolucji 1688 roku z tronu angielskiego dynastii Stuartów.
Jakobityzm był w Szkocji, a zwłaszcza wśród górali, niezwykle mocno zakorzeniony, wiązał się bowiem nierozłącznie z walką o niezależność narodową i o odrębność kulturalną. Prześladowanie przez Anglików szkockiej dynastii Stuartów uczyniło ją w oczach wielu Szkotów symbolem prześladowań i klęsk samej Szkocji.
W miarę czytania powieści coraz bardziej zaprzyjaźniamy się z jej bohaterami, coraz głębiej przejmują nas ich losy. Wzrusza i śmieszy stary baron. Przeraża twardość charakteru Flory; od początku czujemy w otaczającej atmosferze zalążek przyszłej tragedii. Przejmuje nas do głębi wierność Evana Maccombicha, której za-chwiać nie potrafiła nawet groza śmierci. Zamykamy książkę z po-czuciem żalu, że już się skończyła, albowiem dzięki swemu talentowi Scott potrafił w nas rozbudzić najwyższe zaciekawienie przeszłością swego kraju, a przy tym sięgnął po temat wielki ze względu na zawarty w nim ładunek brzemiennych w skutki wydarzeń historycznych. Pisarz każe nam głęboko przeżywać tragedie i radości swoich bohaterów, pobudza i rozwija naszą wyobraźnię.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 680
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pod jakim królem? Mów, nędzny, lub umrzyj!
W. SZEKSPIR: HENRYK IV, część II
WALTER SCOTT
Kiedy w lecie 1814 roku Walter Scott, przeszukując swoje stare biurko, by znaleźć haczyki do wędki, natknął się na zarzucony przed blisko dziesięciu laty własny rękopis, nie zdawał sobie sprawy, że dzień ten będzie dla literatury angielskiej przełomowy. Rękopis został ukończony w ciągu trzech tygodni i wydany anonimowo. Książka nosiła tytuł: Waverley.
Ogromna popularność, jaką ta powieść zdobyła sobie natychmiast po wydaniu oraz wciąż rosnące nakłady świadczyły, jak bardzo nowy rodzaj literatury potrzebny był czytelnikowi angielskiemu, karmionemu od dłuższego już czasu krwawymi historiami o starych duchach zamieszkujących równie stare gotyckie zamczyska.
Tak zwana „powieść gotycka” była po prostu ówczesną „powieścią z dreszczykiem”. Choć rozgrywała się zazwyczaj w średniowieczu, jej celem nie było rozbudzenie zainteresowania przeszłością ojczystego kraju.
I oto w 1814 roku czytelnik angielski otrzymał książkę, której autor w niemal pierwszych słowach, w pierwszym rozdziale odciął się od reguł panujących dotąd w powieści, uprzedzając czytelnika, że tutaj musi szukać czegoś zupełnie innego. Zawartość książki potwierdza jego słowa, autor bowiem znalazł temat w historii, przedstawiając czytelnikowi wiarygodny obraz opisywanej epoki, co w owych czasach było nowością. Po raz pierwszy również wziął za temat historie walk narodowowyzwoleńczych Szkocji, sięgnął do twórczości ludowej wydobywając ukryte w niej, a nieznane do tej pory wartości, piękno ziemi ojczystej w rzeczywistych barwach. Walter Scott to najwybitniejszy przedstawiciel angielskiej romantycznej twórczości powieściowej. Datę jego śmierci uważa się w przybliżeniu za koniec romantyzmu w literaturze angielskiej.
Kim był ów czterdziestotrzyletni wówczas mężczyzna, któremu Waverley przyniósł tak bardzo upragnioną sławę i popularność?
Walter Scott urodził się w 1771 roku w Edynburgu, stolicy Szkocji, jako dziewiąty z dwanaściorga dzieci. Ojciec jego był prawnikiem. Mając półtora roku, mały Walter zachorował nagle; w skutek choroby utracił na całe życie władzę w prawej nodze. Lekarze zdecydowali, że dziecku może pomóc świeże, wiejskie powietrze, wysłano go więc do dziadka w góry Szkocji, gdzie przebywał cztery lata. Tam właśnie usłyszał i tam właśnie dowiedział się więcej o szkockiej dynastii Stuartów, strąconej w 1668 roku z tronu angielskiego.
W Edynburgu skończył szkołę średnią, później studia prawnicze i zaczął praktykować jako adwokat. Głównym jednak i ulubionym jego zajęciem były badania i studia nad życiem i przeszłością górali szkockich. Lud żyjący w dzikich i pięknych górach, do niedawna jeszcze dzielący się na klany rządzone iście feudalnymi prawami, pobudzał wyobraźnię Scotta, tak zresztą jak stare, piękne ballady góralskie od najwcześniejszych lat wpływały na jego umysł i fantazję. Często odbywał długie wyprawy w góry, gdzie zbierał stare legendy i opowiadania i poznawał coraz lepiej krainę, która stanowić będzie później tło większości jego poematów i powieści.
W 1797 roku poznał i zakochał się w pięknej pannie Charpentier, którą wkrótce poślubił. Była ona córka rojalisty francuskiego, zbiegłą do Anglii w początkach rewolucji francuskiej.
Pochodzenie i wychowanie Scotta wiązało go ze wszystkim, co było w Anglii konserwatywne. Jako młody student uznał, iż przekonania skłaniają go ku partii torysów, partii arystokracji ziemiańskiej i bogatych, konserwatywnych rodów, którym pozostał wierny do końca życia. Małżeństwo z przedstawicielką arystokratycznych sfer francuskich jeszcze silniej związało go z kołami angielskiej arystokracji ziemiańskiej, mocno wówczas zaniepokojonej sytuacją w kraju.
Sytuacja społeczno-gospodarcza Anglii dawała podstawy do obaw. Wprowadzanie maszyn tkackich zastępujących rękodzieło przyczyniło się do bezrobocia, to zaś z kolei wywołało ruch tak zwanych niszczycieli maszyn, które chałupnicy uważali za źródło swojej rosnącej z roku na rok biedy. Coraz głośniej żądano reformy parlamentarnej i powiększenia liczby wyborców, którymi byli dotychczas tylko wielcy posiadacze ziemscy. W roku śmierci Waltera Scotta – 1832 – uchwalona zostało reforma wyborcza uwzględniająca część tych żądań.
Walter Scott był zdecydowanym przeciwnikiem wszelkich reform. Przerażała go burzliwa, pełna napięcia rzeczywistość, pragnął spokoju i stabilizacji, bolało go podważanie autorytetu Korony. Wszystko to było zapewne jednym z najważniejszych czynników, dla których Scott zwrócił się do przeszłości swojego kraju.
Chęć stworzenia atmosfery minionych wieków i życia w niej na co dzień skłoniła Scotta do budowy rezydencji, w której stworzył sobie iście średniowieczne otoczenie. Owa szkocka siedziba Abbotsford stała się wkrótce źródłem wielu kłopotów finansowych jej właściciela, Scott bowiem dokonywał w niej ciągłe rozmaitych zmian i ulepszeń: założył park, sadził drzewa, a nawet zmieniał kształty głazów umieszczonych w najbardziej romantycznych zakątkach Abbotsfordu. Otoczył swoją posiadłość wysokimi murami, starając się wskrzesić w nich atmosferę sprzed stu lat. Tu czuł się najlepiej, tu najbardziej lubił pracować. Zaczął wydawać pierwsze swoje utwory w 1799 roku. Najpierw były to przekłady poezji niemieckiej. Później ukazały się zebrane przez niego w trzech tomach Pieśni i ballady z pogranicza, wśród których znalazły się również oryginalne utwory pisarza. Sława, jaką przyniósł mu ten zbiór, pomogła mu pewno podjąć decyzję, że głównym jego zajęciem będzie teraz nie prawo, ale literatura.
Wydawał więc po kolei swoje wielkie poematy: Pieśń ostatniego minstrela, Marmion, Pani Jeziora, Rokeby. Rosła poetycka sława Waltera Scotta, wkrótce jednak przyćmiła go wschodząca gwiazda poetycka Byrona – Walter Scott zaczął rozstawać się z poezją. Waverley to jego pierwsza powieść z wielkiego cyklu eposów historycznych pisanych prozą.
Nie brakowało mu też innych zainteresowań – opracował i wydał szereg prac historycznych; imał się również działalności wydawniczej – prowadził wraz z braćmi Ballantyne oficynę, która później przysporzyła mu wiele kłopotów. Z groźbą bankructwa tej firmy wiąże się pewna sytuacja, która może służyć za dowód szlachetności i dobroci Scotta. Kiedy zaciągnął pożyczkę, chcąc spłacić dług związany z bankructwem wydawnictwa, otrzymał od Księcia Regenta propozycję przyjęcia pozycji poety laureata, z którą – oprócz zaszczytu – łączyła się stała wysoka pensja. Scott jednak zrzekł się tego honoru na rzecz innego wybitnego poety, Southeya, który znajdował się w jeszcze gorszej niż autor Waverleya sytuacji finansowej.
Waverley – to pierwsza powieść Waltera Scotta z tak zwanego cyklu: „opowieści waverleyowskich”, wśród których znajduje się Antykwariusz czy Narzeczona z Lammermoor i Kenilworth.
W Waverley autor osnuł swoją romantyczną opowieść na tle wypadków 1745 roku w Szkocji – powstania szkockich jakobitów, czyli zwolenników zrzuconej w czasie rewolucji 1688 roku z tronu angielskiego dynastii Stuartów, którą zastąpiła panująca do dzisiaj dynastia hanowerska. Szkoccy górale stali po stronie dynastii Stuartów, z którą ściśle łączyli swoje poczucie niezależności narodowej i odrębności kulturalnej; walka o Stuartów na tronie brytyjskim była dla wielu z nich walką o suwerenność państwową. Prześladowanie Stuartów to dla wielu Szkotów symbol prześladowań i klęsk samej Szkocji.
Stłumienie tego powstania przyspieszyło załamanie w Szkocji systemu klanowego; z historycznego punktu widzenia był to krok naprzód – do którego przyczynili się walnie wigowie reprezentujący wówczas antyjakobicką szlachtę i wzrastające w siłę bogate mieszczaństwo. Walter Scott opiewał bohaterstwo powstania, lecz prawda historyczna, przebijająca z dostrzeganego przezeń obrazu przeszłości, kazała mu przyznać rację przeciwnikom insurekcji, toteż przy końcu powieści autor sprowadził swego zbłąkanego bohatera do obozu wigów. Najszczerszą jednak sympatią obdarzył postacie starych torysów – sir Everarda Waverleya i barona Bradwardine’a.
Zamykamy książkę z poczuciem żalu, że się już skończyła, bo talent Scotta budzi w czytelniku rzetelne zainteresowanie historią jego kraju. A warto tę ciekawość zaspokoić, sięgając po następne powieści historyczne – i poszukać dalszych wątków i zaskakujących zbieżności losów romantycznych bohaterów w Europie osiemnastego wieku, bo – jakżeby inaczej – przecież musi się wśród nich znaleźć również i polski bohater.
ANNA PRZEDPEŁSKA-TRZECIAKOWSKA
ROZDZIAŁ I
Przedwstępny
Nagłówek tego dzieła nie został wybrany bez poważnego i gruntownego namysłu, jaki przezorność zaleca w sprawach doniosłych.
Już sam główny tytuł wymagał niemałych trudów badawczych i krytycznych; mogłem wprawdzie za przykładem moich poprzedników upatrzyć któreś z najdźwięczniejszych i najpiękniej brzmiących imion zaczerpniętych z historii lub topografii Anglii i uczynić zeń bez długich wahań tytuł mego dzieła i nazwisko jego bohatera.
Ale niestety, czegóż czytelnicy moi mogliby się spodziewać po rycerskich imionach, jak Howard, Mordaunt, Mortimer albo Stanley*1, czy też łagodniej i sentymentalniej brzmiących, jak Belmour, Belville, Belfield lub Belgrave* jeśli nie stronic równie jałowych, jak treść utworów, które w ten sam sposób nazywano od pół wieku? Muszę skromnie wyznać, że nie dość ufam własnym zdolnościom, bym miał niepotrzebnie przeciwstawiać je dawniej ustalonym skojarzeniom; przeto, niby pierwszy raz w szranki wstępujący rycerz o białej tarczy*, obrałem dla bohatera mojego obojętnie brzmiące nazwisko Waverley, nienasuwające żadnych dodatnich ni ujemnych cech prócz tych, w które je później wyposaży sam czytelnik.
Jednakże wybór drugiego dodatkowego tytułu sprawił mi znacznie więcej kłopotu, gdyż jakkolwiek krótki, zdaje się on zobowiązywać autora do pewnego określonego układu tła oraz szczególnego sposobu kreślenia postaci i przygód. Gdybym na przykład zapowiedział w tytule: Waverley, opowiadanie z dawnych czasów – czyżby każdy czytelnik powieści nie oczekiwał z góry czegoś w rodzaju zamku Udolpho* o wschodnim skrzydle od dawna niezamieszkanym, którego klucze bądź to zaginęły, bądź też powierzone zostały pieczy starego lokaja lub gospodyni, których chwiejne kroki gdzieś około połowy drugiego tomu miałyby poprowadzić bohatera czy bohaterkę w głąb rozsypującego się w gruzy wnętrza? Czyżby sowa nie hukała, a świerszcz nie ćwierkał już w samej mojej tytułowej karcie? I czyżbym mógł wtedy, zachowując poczucie umiaru, wprowadzić jakikolwiek żywszy wątek niż rubaszność głupawego, choć wiernego sługi lub gadatliwość pokojówki, powtarzającej bohaterce historie pełne krwi i grozy, zasłyszane w izbie czeladnej?
Gdybym zaś raczej zechciał nazwać moje dzieło powieścią sentymentalną, czyżby to nie zapowiadało bohaterki o bujnych, kasztanowatych włosach, z harfą, słodką pocieszycielką jej samotnych godzin, którą umie ona zawsze przenieść szczęśliwie z zamku do chaty, chociaż naraża ją to niejednokrotnie na skoki z okna drugiego piętra lub samotne piesze wędrówki po bezdrożach – bez innego przewodnika niż ogorzała, wiejska dziewoja posługująca się mało zrozumiałą gwarą?
Gdybym znów nazwał mojego Waverleya opowiadaniem współczesnym, czybyś ty, miły czytelniku, nie zażądał ode mnie świetnego wizerunku modnego świata i kilku poufnych a gorszących anegdot z lekka przesłoniętych, lecz tym chętniej witanych, jeśli odmalowano je ponętnie? Czybyś nie spodziewał się bohaterki z Grosvenor Square*, a bohatera z klubu Barouche albo Czwórki* – z dodatkiem drugorzędnych postaci, dobranych spomiędzy elegantek z ulicy Królowej Anny* we wschodniej dzielnicy i dziarskich zuchów z urzędu na ulicy Łukowej*?
Mógłbym w dalszym ciągu udowadniać wielkie znaczenie karty tytułowej, a zarazem roztaczać mą głęboką znajomość składników potrzebnych do tworzenia najrozmaitszego rodzaju romansów i powieści, lecz dość już tego! Nie chcę dłużej dręczyć niecierpliwego czytelnika, który niewątpliwie rad by już wreszcie poznać wybór autora, tak wszechstronnie wtajemniczonego w różnorakie arkana swej sztuki.
Oznaczając tedy datę mojego opowiadania na sześćdziesiąt lat wstecz, licząc od obecnego listopada 1805 roku, chciałbym uprzedzić mych czytelników, że w dziele tym nie znajdą ani romansu rycerskiego, ani też współczesnej powieści obyczajowej, że bohater mój nie będzie dźwigał żelaza ani na ramionach, jak niegdyś bywało, ani na obcasach u butów, jak to nakazuje dzisiejsza moda na Bond Street*; oraz że damy moje ani nie będą się stroić w „purpurę i płaszcz gronostajowy”, niby lady Alice ze starej ballady, ani też nie przerzucą się do pierwotnej nagości, jak to czynią dzisiejsze modnisie na raucie.
Z tego, iż tę epokę właśnie obrałem, wnikliwy krytyk może dalej wnosić, że za zadanie wziąłem sobie raczej opisywanie ludzi niźli obyczajów. Powieść obyczajowa, aby być zajmująca, musi albo odnosić się do starożytności tak odległej, że aż tchnącej czcigodnością, albo też powinna być żywym odbiciem tych scen, które codziennie przesuwają nam się przed oczami, zaciekawiając swoją nowością. I tak zarówno kolczuga naszych przodków, jak i potrójny futrzany płaszcz naszych dzisiejszych elegantów mogą, chociaż z odmiennych zgoła powodów, nadawać się do przystrojenia fikcyjnej postaci; ale któż, chcąc korzystnie odziać swego bohatera, przybierze go z własnej woli w dworski strój z czasów Jerzego II, w strój bez kołnierza, o szerokich rękawach i nisko umieszczonych kieszeniach?
To samo da się zastosować do gotyckiej świetlicy, która w powieściowym opisie znakomite sprawia wrażenie swymi przyćmionymi i barwionymi oknami, wysokim, mrocznym pułapem oraz masywnym stołem dębowym, zastawionym łbami dzików z rozmarynem lub rzadkim ptactwem, jak bażanty, pawie, żurawie i łabędzie. Niemniej wspaniale wypaść może żywy opis jednej z tych nowoczesnych uroczystości, o których donosi nam codziennie szpalta dziennika zwana „Zwierciadłem Mody” – jeśli zestawimy wspomniane widowiska, lub którekolwiek z nich oddzielnie, ze sztywnym przepychem przyjęcia wyprawionego sześćdziesiąt lat temu; widać stąd jasno, jak wielką ma przewagę malarz staroświeckich lub modnych obyczajów nad tym, kto opisać usiłuje życie ostatniego z pokoleń poprzedzających nasze czasy.
Rozważenie słabych stron, nierozłącznie związanych z omówioną dziedziną mojego tematu, wyjaśnia dostatecznie, dlaczego postanowiłem unikać ich w miarę możności, przerzucając główny nacisk w moim opowiadaniu na charaktery i namiętności osób działających, na te namiętności, wspólne ludziom na wszelkich szczeblach społecznych, które nieodmiennie poruszają serce ludzkie, bez względu na to, czy okrywa je stalowy pancerz piętnastego wieku, strój z brokatu osiemnastego stulecia, czy też granatowy frak i biała pikowa kamizelka dzisiejszych czasów. Jest rzeczą niewątpliwą, że namiętnościom tym właściwy dla danej epoki stan obyczajów i praw nadaje odpowiednie zabarwienie; jednakże godło – by użyć gwary heraldycznej – pozostaje to samo, chociaż barwa może być nie tylko różna, ale wprost biegunowo przeciwna.
Gniew przodków naszych, na przykład, miał zabarwienie czerwone; wybuchał on czynami otwartego krwawego gwałtu wobec przedmiotów swej wściekłości. Nasze złośliwe uczucia, zmuszone szukać zadowolenia na mniej bezpośredniej drodze i podkopywać przeszkody, których otwarcie zmieść nie mogą, można by raczej określić jako zabarwione czarno. Jednakże w obu przypadkach rządzi nurt ten sam; dumny magnat, mogący dziś zniszczyć swego sąsiada jedynie na drodze prawnej przez nieskończone procesy, jest nieodrodnym potomkiem barona, który zamek współzawodnika oddawał na łup płomieni, a jego samego zarąbywał, gdy tamten ratował się z pożaru.
Podjąłem tedy próbę odczytania ogółowi jednego rozdziału z tej wielkiej księgi Natury, która trwa zawsze ta sama poprzez tysiące wydań, od czasu ręcznych starodruków aż po epokę prasy mechanicznej tłoczącej pod parą. Pewnych korzystnych sposobności kontrastu dostarczył mi stan społeczeństwa w północnej części naszej wyspy w okresie objętym moim opowiadaniem, co może posłużyć do urozmaicenia i zarazem zilustrowania nauk moralnych, które rad bym uważać za najważniejszą część mojego zamierzenia; rozumiem wszelako, że chybią one celu, jeżeli nie potrafię zaprawić ich elementem rozrywki, a wobec krytycznych skłonności obecnego pokolenia zadanie to nie jest już dziś bynajmniej tak łatwe, jakim było „sześćdziesiąt lat temu”.
1 Objaśnienia do słów oznaczonych gwiazdką znajdują się na końcu książki.
ROZDZIAŁ II
Waverley-Honour. Rzut oka wstecz
Tak tedy sześćdziesiąt lat temu Edward Waverley, bohater tego opowiadania, żegnał rodzinę swoją, udając się do pułku dragonów, w którym ostatnio otrzymał szarżę. Smutny to był dzień w Waverley-Honour, gdy młody oficer żegnał się z sir Everardem, kochającym go starym stryjem, po którym tytuł i dobra miał prawdopodobnie dziedziczyć.
Różnica opinii politycznych wcześnie odsunęła baroneta* od młodszego jego brata Ryszarda, ojca naszego bohatera. Sir Everard odziedziczył po przodkach cały zasób torysowskich i kościelno-episkopalnych sympatii* i uprzedzeń, które cechowały dom Waverleyów od czasów Wielkiej Wojny Domowej*. Ryszard natomiast, którego dzieliła od Everarda różnica dziesięciu lat, rozumiał, że przypadł mu los młodszego brata, i nie przewidywał ani godności, ani materialnych korzyści z podtrzymywania tradycji Willa Wimble’a*. Zdał on sobie wcześnie sprawę z tego, że chcąc mieć powodzenie w wyścigu życiowym, należy dźwigać jak najmniej ciężaru.
Jednakże rozum nie byłby prawdopodobnie zdołał zwyciężyć i usunąć dziedzicznych uprzedzeń, gdyby Ryszard mógł przewidzieć, że starszy brat jego, sir Everard, wziąwszy do serca zawód doznany w młodości, dotrwa w stanie kawalerskim do wieku lat siedemdziesięciu dwóch. Widoki spadku, chociaż dalekie, może byłyby w tym wypadku skłoniły go do znoszenia przez większą część życia roli „panicza Ryszarda z dworu, brata baroneta” w nadziei, że u schyłku życia doczeka się dostojeństw jako sir Ryszard Waverley z Waverley-Honour, dziedzic książęcych włości i szerokich politycznych wpływów, należnych najwybitniejszej osobistości w całym hrabstwie.
Takiego jednakże obrotu rzeczy nie można się było spodziewać wtedy, gdy Ryszard wstępował w życie, a sir Everard znajdował się w kwiecie wieku i był pożądanym konkurentem nieledwie w każdej rodzinie, bez względu na to, czy szukałby bogactwa, czy też piękności – i gdy plotki o bliskim już jego małżeństwie wzbudzały co rok zainteresowanie w całej okolicy. Młodszy jego brat nie widział innego sposobu zdobycia niezależności niż przez poleganie na własnych wysiłkach i przyjęcie politycznych przekonań zgodniejszych z rozumem i z własnym interesem niż dziedziczna wiara sir Everarda w Kościół episkopalny i w dom Stuartów. Toteż wyrzekł się rodzinnej tradycji u progu swej kariery i wszedł w życie jako zdecydowany wig i stronnik hanowerskiej dynastii*.
Rząd za czasów Jerzego I przezornie dbał o zmniejszenie rzeszy opozycjonistów. Torysowska szlachta, czerpiąca blask swój z promieniującego słońca dworu, od pewnego czasu zaczynała stopniowo godzić się z nową dynastią. Jednakże bogate ziemiaństwo Anglii, przechowujące obok zamiłowania starego obyczaju i pierwotnego nieposzlakowania również i wiele upartych i nieustępliwych uprzedzeń, trzymało się z dala w dumnej i posępnej opozycji, śląc pełne żalu i nadziei spojrzenie w stronę Bois-le-Duc, Awinionu i Włoch*. Pozyskanie sobie bliskiego krewniaka jednego z tych stałych i niezłomnych oponentów uważano za środek przyciągnięcia większej liczby nawróconych i dlatego też Ryszardowi Waverleyowi przypadło w udziale więcej rządowej łaski, niżby wynikało z jego zdolności i znaczenia politycznego.
Odkryto wszelako, że wykazuje on dużą zręczność w załatwianiu spraw publicznych, i po pierwszym przyjęciu u ministra powodzenie jego poczęło szybko wzrastać. Sir Everard dowiedział się z gazety najpierw, że Ryszard Waverley, esquire*, został obrany posłem z królewskiego grodu Barterfaith*, następnie, że urodzony Ryszard Waverley wziął wybitny udział po stronie rządu w rozprawie nad ustawą o akcyzie, a wreszcie, że urodzony Ryszard Waverley został zaszczycony stanowiskiem w jednej z tych komisji, gdzie przyjemność służenia krajowi idzie w parze z innymi ważnymi korzyściami, które tym milej są widziane, iż powtarzają się stale co kwartał.
Chociaż wszystkie te wydarzenia następowały po sobie tak szybko, że bystrość redaktora nowoczesnej gazety byłaby przepowiedziała dwa ostatnie już w chwili ogłoszenia pierwszego, do sir Everarda dochodziły one stopniowo, przecedzane jakby kropla po kropli przez chłodny i powolny alembik* „Tygodnika Dyera”2. Poczta raz na tydzień w owych czasach przywoziła do Waverley-Honour tygodnik z wiadomościami, który, zaspokoiwszy ciekawość sir Everarda, jego siostry i wiekowego kamerdynera, szedł regularnie z dworu na plebanię, z plebanii do imć pana Stubbsa na folwark, stamtąd do rządcy baroneta mieszkającego w schludnym, białym domku na wrzosowisku, od rządcy do ekonoma, by w końcu uszczęśliwić liczne grono zacnych kumów i kumoszek; w ich twardych i zgrubiałych rękach rozpadał się zwykle na strzępy mniej więcej miesiąc po nadejściu.
Taka opieszałość w napływie wiadomości okazała się w danym wypadku korzystna dla Ryszarda Waverleya; gdyby bowiem wieść o wszystkich jego potwornych wybrykach doszła uszu sir Everarda od razu, nowy urzędnik nie miałby z pewnością powodu cieszyć się z powodzenia swojej polityki. Baronet, chociaż najłagodniejszy z ludzi, miał w swoim charakterze pewne punkty drażliwe; postępowanie brata zraniło je głęboko; dobra Waverley nie były skrępowane żadną klauzulą spadkową (nigdy bowiem nie postało w głowie żadnego z dawnych właścicieli, by którykolwiek z ich potomków mógł stać się winnym zbrodni, o jakie „Tygodnik Dyera” pomawiał Ryszarda) – a gdyby nawet były, małżeństwo właściciela mogło stać się zgubnym dla spadkobiercy z bocznej linii. Tego rodzaju rozważania snuły się po głowie sir Everarda, nie przybierając jednak formy konkretnej decyzji.
Sir Everard rozejrzał się w swoim drzewie genealogicznym, które, zdobne wieloma symbolicznymi godłami honoru i walecznych czynów, wisiało na pięknie polerowanej boazerii jego holu. Najbliższymi potomkami sir Hildebranda Waverleya, nie licząc potomstwa najstarszego jego syna Wilfreda, spośród którego pozostali przy życiu jedynie sir Everard i jego brat – byli wedle tego czcigodnego wykazu (o czym zresztą sam dobrze wiedział) Waverleyowie z Highley Park – w gminie Hants, z którymi główny konar rodu, a raczej sam jego pień, zerwał wszelkie stosunki od czasu wielkiego procesu z roku 1670.
Gdyby prawnik Clippurse*, po którego sir Everard pospiesznie wysłał chłopca stajennego, przybył godzinę wcześniej, byłoby mu pewnie dane spisać nowe rozporządzenie, tyczące tytułu i zamku Waverley-Honour z wszystkimi przyległościami. Jednakże godzina chłodnego namysłu wiele znaczyć może, jeśli jej się użyje na zestawienie porównawcze ujemnych stron dwóch postąpień, z których w gruncie rzeczy żadne nam się nie podoba. Prawnik Clippurse zastał patrona swego pogrążonego w głębokiej zadumie, której przez uszanowanie nie ośmielił się zakłócić poza wydobyciem papieru i skórzanego kałamarza, czym zaznaczał gotowość do zaprotokołowania życzeń jego dostojności.
Już te drobne nawet zabiegi wprowadziły w zakłopotanie sir Everarda, który odczuł w nich jakby wyrzut za swój brak decyzji. Spojrzał na prawnika, pragnąc wreszcie wydać jakiś wyrok, gdy nagle słońce, wypłynąwszy spoza chmury, rzuciło potok tęczowego światła przez barwione szyby posępnego gabinetu, w którym siedzieli. Oko baroneta, gdy podniósł je ku tej jasności, padło wprost na środkową tarczę herbową, zdobną tym samym godłem, które miał nosić praszczur jego na polu bitwy pod Hastings*: trzy srebrne gronostaje w biegu na błękitnym polu z zasłużonym zawołaniem Sans tache*. „Niech raczej imię nasze przepadnie – zawołał sir Everard – niżby ten odwieczny znak wierności miał zostać splugawiony obrzydłymi godłami okrągłogłowego* zdrajcy!”
Wszystko to było skutkiem błysku promienia słonecznego, przy którego świetle pan Clippurse ledwie zdołał zaostrzyć swe pióro. Uczynił to na próżno. Odprawiono go z poleceniem, by gotów był na każde wezwanie.
Ukazanie się prawnika Clippurse w zamku dało pole do szerokich domysłów w tej części świata, której Waverley-Honour służyło za ośrodek. Jednakże bystrzejsi politycy w tym małym światku wysnuwali gorsze jeszcze dla Ryszarda Waverleya wnioski z faktu, który zaszedł niebawem po jego odstępstwie. Zdarzyło się mianowicie, że baronet wybrał się w poszóstnej karocy, z czworgiem służby w bogatej liberii, na dłuższe odwiedziny do szlachetnego para* na pograniczu hrabstwa, szczycącego się nieposzlakowanym rodem i stałymi torysowskimi zasadami, a będącego szczęśliwym ojcem sześciu niezamężnych, pięknie ułożonych córek.
W rodzinie tej przyjęto sir Everarda, jak to sobie łatwo wyobrazić można, nader przychylnie; spomiędzy jednak sześciu panien wybór jego niestety padł na najmłodszą, Emilię, która starania jego przyjmowała z zakłopotaniem świadczącym jawnie, że choć nie śmie ich odrzucać, nie sprawiają jej one najmniejszej uciechy.
Honor i wielkoduszność były dziedzicznymi cechami rodu Waverleyów. Z wdziękiem i umiarem, godnym bohatera romansu, Everard zrzekł się pretensji do ręki Emilii. Potrafił nawet, przed wyjazdem z Blandeville Castle, zręcznie wymóc na jej ojcu pozwolenie na związek jej z wybrańcem serca. Jakich argumentów użył w tym celu, nie wiadomo dokładnie, gdyż nigdy nie przypisywano sir Everardowi wybitnych zdolności do przekonywania bliźnich; tyle tylko jest pewne, że bezpośrednio po tym zdarzeniu młody oficer zaczął czynić w karierze wojskowej tak szybkie postępy, jakie nie bywają udziałem ludzi niemających na swe poparcie niczego poza własną zawodową wartością; na pozór jednak jedynie osobista zasługa mogła za nim przemawiać.
Cios, który przy tej sposobności spotkał sir Everarda, choć złagodzony świadomością uczciwego i szlachetnego czynu, odbił się jednak na dalszym jego życiu. Wspomnienie tej nieszczęśliwej miłości stało się dla sir Everarda, jak dla wielu innych ludzi podobnego usposobienia, zarazem nieśmiałych, dumnych, wrażliwych i biernych, przestrogą przeciw narażaniu się w przyszłości na podobny zawód, ból i bezowocny wysiłek. Żył przeto dalej w Waverley-Honour na wzór angielskiego szlachcica starożytnego rodu i wielkiej fortuny.
Siostra jego, panna Rachela Waverley, prezydowała przy jego stole; tak więc stali się stopniowo – on starym kawalerem, ona leciwą, niezamężną damą – dwojgiem najmilszych i najdobrotliwszych wyznawców celibatu.
Gwałtowność oburzenia sir Everarda na brata nie trwała długo; jednakże niechęć do wigów i sług rządu, chociaż nie była zdolna pobudzić go do podjęcia na nowo jakichkolwiek kroków na szkodę praw Ryszarda do rodowego dziedzictwa, podtrzymywała w dalszym ciągu między nimi oziębłość. Ryszard dostatecznie znał świat i usposobienie brata, by rozumieć, że jakimiś nierozważnymi albo przedwczesnymi krokami pojednawczymi mógłby zamienić bierną niechęć na żywsze nieprzyjazne uczucie. Toteż przypadek dopiero wywołał po dłuższym czasie odnowienie ich stosunków. Ryszard pojął za żonę pannę ze znacznego rodu, a dzięki jej stosunkom i majątkowi miał nadzieję osiągnąć wyższy szczebel kariery. W jej imieniu wszedł w posiadanie dość pokaźnych dóbr w odległości paru mil od Waverley-Honour.
Mały Edward, bohater naszego opowiadania, wtedy piąty rok liczący, był ich jedynym dzieckiem. Zdarzyło się, że chłopiec ze swoją niańką zawędrował pewnego ranka na odległość mili od wjazdowej alei w Brerewood Lodge, siedziby jego ojca. Uwagę ich zwrócił powóz zaprzężony w sześć wspaniałych karych koni o długich ogonach, a zdobny tylu rzeźbami i złoceniami, że nie powstydziłby się go sam lord-major*. Czekał on na swego właściciela, który nieopodal oglądał budujący się dom dla dzierżawcy. Nie wiem, czy piastunka chłopca była Walijką czy Szkotką ani jaką drogą powiązał on tarczę herbową z trzema gronostajami z pojęciem osobistej własności; dość że zaledwie ujrzał godło rodzinne, zdecydował stanowczo dochodzić swych praw do wspaniałego pojazdu, na którym ono błyszczało.
Baronet nadszedł w chwili, gdy niańka chłopczyka daremnie siliła się powstrzymać go od objęcia w posiadanie złoconej poszóstnej karocy. Spotkanie to zdarzyło się w pomyślnym dla małego Edwarda momencie, gdyż stryj jego właśnie przed chwilą przyglądał się w zadumie i jak gdyby z zazdrością pyzatym malcom grubego dzierżawcy, dla którego budowano dom pod jego kierunkiem. W osobie stojącego przed nim aniołka o różowej buzi, mającego jego oczy i noszącego jego nazwisko, a upominającego się o dziedziczne prawo do pokrewieństwa z nim, przywiązania i opieki mocą węzła równie świętego dla sir Everarda, jak Order Podwiązki* lub Błękitny Płaszcz*, opatrzność zdawała się mu zsyłać przedmiot najodpowiedniejszy do zapełnienia pustki w jego nadziejach i sercu. Sir Everard powrócił do Waverley-Honour konno, na wierzchowcu, który dlań przyprowadzono na wszelki wypadek, dziecko zaś i niańkę odesłano karetą do Brerewood Lodge z pismem, które otworzyło Ryszardowi Waverleyowi drogę do pojednania się ze starszym bratem.
Stosunki ich jednak, choć tym sposobem znowu nawiązane, pozostały nadal raczej sztywnie uprzejme niż tchnące braterską serdecznością; odpowiadało to jednak życzeniom obu stron. W częstym obcowaniu ze swym małym bratankiem sir Everard znalazł coś, na czym dziedziczna jego duma mogła opierać miłe nadzieje przedłużenia rodu, a co jednocześnie pozwalało w pełni rozkwitnąć jego dobrotliwym i serdecznym uczuciom. Co do Ryszarda Waverleya, ten w rosnącym wzajemnym przywiązaniu stryja i synowca widział możność zapewnienia w przyszłości jeśli już nie sobie, to synowi dziedzictwa dóbr rodowych; czuł zaś wyraźnie, że rachub tych nie tylko by nie wzmocnił, lecz raczej naraziłby je na szwank, gdyby sam usiłował wejść w bliższą zażyłość z człowiekiem o takich zwyczajach i przekonaniach, jakim hołdował sir Everard.
Tak tedy, jakby w myśl milczącej ugody, wolno było małemu Edwardowi spędzać większą część roku we dworze w Waverley-Honour; dziecko równie serdecznie odnosiło się do obu rodzin, chociaż ich wzajemne stosunki ograniczały się skądinąd do chłodnych listów i jeszcze chłodniejszych odwiedzin. Wykształceniem chłopca kierowały na zmianę upodobania i przekonania to stryja, to ojca. O tym jednak będzie już mowa w następnym rozdziale.
2 Przez długi czas „Tygodnik Dyera” (Dyer’s Weekly Letters) był wyrocznią dla szlachty ziemiańskiej z arystokratycznego stronnictwa torysów. Pierwotne „Nowiny” (News-Letters) wydawane były w rękopisach, przepisywanych przez kopistów i adresowanych do abonentów. Dziennikarz-polityk zbierał wiadomości w kawiarniach i często występował o dodatkowe zapłaty ze względu na specjalne wyd
ROZDZIAŁ III
Edukacja
Kształcenie naszego bohatera, Edwarda Waverleya, odbywało się w sposób nieco dorywczy. W dzieciństwie zdrowie jego nie znosiło, a przynajmniej sądzono, że nie znosi (co na jedno wychodzi) klimatu Londynu. Ilekroć więc obowiązki urzędowe, sesje Parlamentu albo przeprowadzanie jakichś planów, dotyczących własnych interesów czy ambicji, wzywały ojca do miasta, w którym zazwyczaj spędzał osiem miesięcy na rok, mały Edward przenosił się do Waverley-Honour, podlegając zupełnej zmianie nie tylko miejsca pobytu, lecz również wykładowców i toku nauki. Można byłoby temu zapobiec, gdyby ojciec jego zdał nadzór nad nim stałemu nauczycielowi. Uważał on jednak, że nauczyciel przez niego wybrany byłby prawdopodobnie nie do przyjęcia w Waverley-Honour, a znów wybór, jaki by uczynił sir Everard, obciążyłby go niemiłym domownikiem lub nawet szpiegiem politycznym w rodzinie. Wymógł przeto na swoim osobistym sekretarzu, młodzieńcu przyzwoitym i wykształconym, by poświęcił godzinę lub dwie na uczenie Edwarda podczas pobytu w Brerewood Lodge, stryjowi zaś pozostawił odpowiedzialność za kształcenie chłopca w literaturze, gdy ten przebywał u niego.
Układ ten został dość zadowalająco dotrzymany. Kapelan sir Everarda, dawny wychowanek Oksfordu*, który musiał przerwać studia wskutek odmowy złożenia przysięgi* na wierność przy wstąpieniu na tron Jerzego I, był nie tylko znakomitym klasykiem, ale i niezłym znawcą nauk ścisłych – obok gruntownej znajomości wielu języków nowożytnych. Był on jednak stary i pobłażliwy, a stale powtarzające się okresy bezkrólewia, podczas którego Edwarda zwalniano od wszelkiego rygoru, tak dalece osłabiły powagę wychowawcy, że chłopakowi wolno było na ogół uczyć się, jak mu się podobało, tego, co mu się podobało, i wtedy, kiedy mu się podobało. Pojętność chłopca tak była wielka, że przybierała wieszczą niemal postać, wobec czego rola nauczyciela ograniczała się jedynie do troski o to, by nabywanie wiedzy nie odbywało się w sposób zbyt powierzchowny, płytki i przypadkowy. Edward zabierał się z zapałem do każdego z klasycznych autorów, którego czytanie zalecał mu nauczyciel, opanowywał jego styl o tyle, żeby rozumieć fabułę, a jeśli ta zachwycała go lub zaciekawiała, doczytywał dzieło do końca. Ale daremne były starania, by przykuć jego uwagę do krytycznych rozróżnień filologicznych, odrębności stylu, piękna szczęśliwych zwrotów, lub wyszukanego doboru składni. Dla naszego bohatera, któremu wolno było szukać wiedzy wedle własnego upodobania i który, rzecz prosta, uzupełniał ją tylko dopóty, dopóki go to bawiło, pobłażliwość nauczycieli ściągnąć musiała złe następstwa, które przez długi czas wywierały wpływ na jego charakter i szczęście.
Żywa wyobraźnia Edwarda i jego gorące zamiłowanie do literatury nie tylko nie zapobiegały temu szczególnemu niebezpieczeństwu, ale jeszcze podniecały i zwiększały jego gwałtowność. Biblioteka w Waverley-Honour, obszerna gotycka komnata o podwójnych łukach i galerii, zawierała tak różnorodny i obfity zbiór tomów, jaki w ciągu dwustu lat zebrała rodzina, zawsze bogata i tym samym skłonna do zaopatrywania bibliotecznych półek dla większej okazałości w całą bieżącą literaturę dnia bez wielkiej staranności wyboru. W tym obszernym państwie wolno było Edwardowi gospodarować do woli. Nauczyciel jego oddawał się własnym studiom; chociaż zaś polityka kościelna, kontrowersje
religijne i zamiłowanie do wygody w uczonej pracy nie odciągały w określonych godzinach uwagi jego od postępów przypuszczalnego spadkobiercy patrona, skłaniały go one jednak do chętnego chwytania lada wymówki mogącej zwolnić go od roztaczania ścisłego i systematycznego nadzoru nad ogólnymi studiami Edwarda. Sir Everard sam nigdy nie pracował naukowo i wraz z siostrą, miss Rachelą Waverley, podzielał pospolite zdanie, że lenistwo nie znosi żadnego czytania, a samo już śledzenie wzrokiem liter jest użytecznym i pełnym wartości zadaniem, niewymagającym wnikania w to, jakie myśli lub teorie pod znakami tymi się kryją. Jedynie więc z chęci rozrywki, która przy lepszej opiece mogła się łatwo przerodzić w istotne pragnienie wiedzy, młody Waverley żeglował po morzu książek niby okręt pozbawiony sternika i steru. Nic tak nie rozwija przyzwyczajenia do dorywczego, pobieżnego czytania, jak pobłażliwość, zwłaszcza przy tak wyjątkowo sprzyjających okolicznościach. Sądzę, że jedną z przyczyn, dla których tak częste spotykamy przykłady erudycji wśród niższych sfer, jest fakt, że przy równych zdolnościach biedny czytelnik ma tak małe możliwości zdobycia pożądanej literatury, iż z konieczności opanowuje gruntowniej te nieliczne książki, które udało mu się posiąść. Edward natomiast – jak ów epikurejczyk*, który raczył odgryźć jeden tylko kąsek brzoskwini od strony najbardziej dojrzałej – nie czytał nigdy dzieła do końca, jeśli przestało go ono zaciekawiać; nic dziwnego więc, że zwyczaj szukania tylko tego rodzaju przyjemności z każdym dniem czynił ją trudniejszą do osiągnięcia, aż namiętność czytania, tak jak i inne silne pożądania, doszła wreszcie do pewnego rodzaju przesytu.
Jednakże Edward, zanim doszedł do tej obojętności, przeczytał i nagromadził w niezwykle pojemnej pamięci wiele ciekawych, choć nieuporządkowanych i przedstawiających nierówną wartość, wiadomości. Z angielskiej literatury opanował Szekspira i Miltona*, wcześniejszych autorów dramatycznych, wiele barwnych i interesujących ustępów starych historycznych kronik, a szczególnie dobrze znał Spensera*, Draytona* i innych poetów, którzy uprawiali powieść romantyczną – ten dział najbardziej pociągający dla wyobraźni młodzieńczej, póki nie obudzą się namiętności i nie zapragną poezji o bardziej uczuciowym nastawieniu. W tej dziedzinie znajomość języka włoskiego otworzyła mu jeszcze szersze horyzonty. Przeczytał wiele romantycznych poematów, które od czasów Pulciego* stały się ulubionym dla umysłowości włoskiej rodzajem literackim, i znajdował też przyjemność w licznych zbiorach nowel, które geniusz tego wytwornego, aczkolwiek rozpustnego narodu tworzył na wzór Dekamerona*. W klasycznej literaturze Waverley poczynił zwykłe postępy, poznając najczęściej czytywanych autorów. Francuska literatura dostarczyła mu prawie niewyczerpanej kolekcji pamiętników, niewiele wierniejszych od romansów, oraz romansów tak dobrze pisanych, że trudno je było odróżnić od pamiętników. Świetne stronice Froissarta* ze wzruszającymi i olśniewającymi opisami wojen i turniejów należały do jego ulubionych dzieł, z prac zaś Brantôme’a* i de La Noue* nauczył się porównywać dziki i rozpuszczony, a jednocześnie zabobonny charakter szlachty z Ligi* z surowym, twardym, a niekiedy burzliwym usposobieniem partii hugonotów*. Hiszpania uzupełniła zapas jego wiadomości z zakresu literatury rycerskiej i romantycznej. Mimo to jednak, wiedząc wiele z tego, co dostępne bywa nielicznym, Edward Waverley mógł słusznie być uważany za nieuka, ponieważ mało obeznany był z tym, co człowiekowi dodaje godności i uprawnia go do zajęcia zaszczytnie wysokiego stanowiska w społeczeństwie.
Gdyby rodzice jego zwracali na to od czasu do czasu uwagę, byliby może potrafili zapobiec rozproszeniu myśli wynikłemu z tak dorywczej lektury. Jednakże matka jego umarła w siódmym roku po pojednaniu się braci, a Ryszard Waverley, który po śmierci żony przebywał prawie stale w Londynie, nazbyt był przejęty gonitwą za majątkiem i celami swej ambicji, by u Edwarda zauważyć coś więcej ponad to, że jest bardzo „książkowo” usposobiony i że prawdopodobnie sądzono mu zostać biskupem. Gdyby był mógł przeniknąć i zanalizować marzenia swego syna, doszedłby niechybnie do innego zgoła wniosku.
ROZDZIAŁ IV
Zamki na lodzie
Wspomniałem już, że wykwintny, wybredny, przesadnie wydelikacony gust, nabyty przez nadmiar niedbałego czytania, nie tylko uczynił bohatera naszego niezdolnym do poważnej, trzeźwej, naukowej pracy, ale nawet obrzydził mu w pewnym stopniu te studia, które dotychczas uprawiał.
Miał rok szesnasty, gdy oderwanie od rzeczywistości i poszukiwanie samotności tak się w nim zaznaczyły, że aż wzbudziło to niejakie obawy u życzliwego sir Everarda. Starając się przeciwdziałać tym skłonnościom, zachęcał bratanka do polowania, które za lat młodych sir Everarda stanowiło główną jego przyjemność. Lecz chociaż Edward gorliwie dźwigał strzelbę przez jeden sezon, skoro tylko dzięki ćwiczeniom nabrał pewnej wprawy, rozrywka ta przestała go bawić.
Towarzystwo i przykłady, które silniej niż inne czynniki zwykły wyznaczać kierunek namiętnościom ludzkim, mogły oddziałać korzystnie na młodocianego marzyciela. Jednakże sąsiedztwo nie było gęsto zamieszkane, a domorośli młodzi ziemianie, jakich ono dostarczało, nie stanowili towarzystwa odpowiedniego dla Edwarda i nie mogli go pobudzić do współzawodnictwa w uprawianiu tych zajęć, które oni uważali za najważniejsze.
Było tam kilku innych młodzieńców, o wyższym wykształceniu i nie tak ciasnych horyzontach, ale i z ich towarzystwa bohater nasz został poniekąd wykluczony. Sir Everard po śmierci królowej Anny* wystąpił z Parlamentu, w miarę zaś jak się posuwał w lata, a koło jego rówieśników wciąż malało, wycofał się też stopniowo z towarzyskiego życia; gdy zatem Edwardowi zdarzyło się znaleźć w gronie wytwornej i wykształconej młodzieży z jego sfery i o podobnych życiowych możliwościach, odczuwał w tym towarzystwie pewną niższość, nie iżby mu nie dostawało wiadomości, ale że nie posiadał zręczności opanowania i uporządkowania zasobu własnych umiejętności. Głęboka i coraz to wzmagająca się wrażliwość odstręczała go tym bardziej od towarzystwa.
Godziny spędzane ze stryjem i z ciotką schodziły na słuchaniu gawęd, które starzy ludzie tak lubią powtarzać. Ale nawet i wtedy wyobraźnia jego, najsilniejsza władza jego duszy, często znajdowała podnietę. Chociaż tedy Edward Waverley ziewał niekiedy nad suchym wywodzeniem szeregu przodków z ich częstymi małżeństwami w rodzinie i w duszy burzył się przeciw nielitościwej a przewlekłej dokładności, z jaką czcigodny sir Everard powtarzał różne stopnie spowinowacenia pomiędzy domem Waverleyów a dzielnymi baronami, rycerzami i szlachtą wiejską, z którymi był skoligacony, zdarzały się chwile, gdy te opowiadania zajmowały jego wyobraźnię i wynagradzały poświęcaną im uwagę.
Czyny Wiliberta z Waverley w Ziemi Świętej, długa jego nieobecność i niebezpieczne przygody, rzekoma śmierć i powrót pewnego wieczora w chwili, gdy umiłowana jego narzeczona poślubić miała bohatera, który podczas jego nieobecności bronił jej od zniewag i ucisku; wspaniałomyślność, z jaką krzyżowiec zrzekł się swoich praw i w sąsiednim klasztorze znalazł spokój, który nie przemija – takich i podobnych opowieści słuchał, aż serce w nim gorzało i oczy zapalały się blaskiem.
Niemniej go wzruszało, gdy ciotka Rachela opisywała cierpienia i męstwo lady Alicji Waverley podczas Wielkiej Wojny Domowej. Łagodna twarz czcigodnej starej panny nabierała uroczystego wyrazu, gdy opowiadała, jak to po bitwie pod Worcester* Karol na jeden dzień znalazł przytułek w Waverley-Honour, a gdy oddział kawalerii nadchodził, by przeszukać zamek, lady Alicja wysłała swego najmłodszego syna z garstką domowników, polecając im choćby za cenę życia uzyskać godzinę zwłoki, która dałaby królowi sposobność do ucieczki.
– I Boże jej dopomóż! – mówiła dalej panna Rachela, wznosząc oczy ku portretowi bohaterki – drogo zapłaciła za ocalenie swego pana, bo utratą własnego ukochanego dziecka. Wnieśli go tutaj, jako jeńca, śmiertelnie ranionego: możesz rozpoznać krople jego krwi wiodące od drzwi wielkiego holu poprzez małą galerię aż do salonu, gdzie go złożono u stóp matki, by tam życia dokonał. Ale doznali jeszcze wzajemnej pociechy, gdyż wyczytał z oczu matki, że cel jego rozpaczliwej obrony został osiągnięty.
Nasłuchawszy się takich legend, bohater nasz wymykał się, by puścić wodze marzeniom, które one budziły. W kącie obszernej, ciemnej biblioteki, oświetlonej jedynie blaskiem głowni dopalających się w wielkim i wspaniałym kominku, poddawał się on działaniu tej czarodziejskiej wewnętrznej mocy, która zdarzeniom minionym lub urojonym nadaje w oczach marzyciela kształt widomy. Wtedy ożywała przed nim w długim i barwnym korowodzie wspaniała uroczystość ślubna w zamku Waverleyów; wysoka, koścista postać rzeczywistego pana, który w pielgrzymiej włosiennicy przyglądał się niezauważony weselu domniemanego swego następcy i własnej narzeczonej. To znowu zmieniał scenę i wyobraźnia przedstawiała mu skwapliwie tragedię z opowieści ciotki Racheli. Widział lady Waverley, siedzącą w swej altanie, z uchem wytężonym na najlżejszy szmer, z sercem bijącym podwójną męką, nasłuchującą ginącego echa kopyt królewskiego konia, a gdy te umilkły, doszukującą się w każdym powiewie wiatru, wstrząsającym drzewami parku, zgiełku odległej potyczki. Z daleka słychać odgłos, jak szum wezbranej rzeki; zbliża się on, a Edward wyraźnie już odróżnia cwał koni, krzyki i nawoływania ludzi, a pośród tego wystrzały z pistoletów.
Przebywanie w urojonym świecie stawało się coraz milsze naszemu bohaterowi, tym przykrzej tedy odczuwał, gdy mu je przerywano. Rozległy szmat ziemi, otaczający dwór, rozmiarami o wiele obszerniejszy od parku, a zwany zazwyczaj Waverley-Chase, był niegdyś terenem leśnym
i dotąd, choć poprzerywany licznymi polankami, na których młode jelenie wyprawiały swe harce, zachował swój pierwotny, dziki charakter. Przerzynały go szerokie drogi, w wielu miejscach na pół zarosłe krzakami, gdzie piękne damy dni minionych lubiły obierać stanowiska, by widzieć jelenia ściganego przez ogary lub nawet zmierzać się doń z kuszy. W jednym miejscu, oznaczonym gotyckim, omszałym pomniczkiem, a zwanym dotąd Stanowiskiem Królowej, Elżbieta we własnej osobie miała przeszyć strzałami siedem kozłów. Było to ulubione schronienie Edwarda. Kiedy indziej znów, ze strzelbą i wyżłem, co służyło za pozór dla innych, i z książką w kieszeni, co może dawało mu wymówkę przed sobą samym, zapuszczał się w jedną z tych długich alei, która, ciągnąc się pod górę jakieś cztery mile, stopniowo zwężała się w dziką i wąską ścieżkę biegnącą przez skalisty, zalesiony wąwóz, zwany Ciemnym Jarem, i wyprowadzała nagle na głębokie, ocienione jeziorko, noszące z tejże przyczyny miano Ciemnego Ługu. Stała tam dawnymi czasy samotna wieża na skale, prawie zupełnie otoczona wodą, a nazywana Twierdzą Waverley, ponieważ w niebezpiecznych chwilach służyła często za schronisko rodzinie. Stamtąd to w czasie wojny Yorków z Lancasterami ostatni zwolennicy Czerwonej Róży*, którzy odważali się podtrzymywać jej sprawę, prowadzili dokuczliwe i łupieżcze wyprawy, dopóki twierdzy nie zniósł sławny Ryszard Gloucester*. Tutaj też oddział konnicy trzymał się długo pod Nigelem Waverleyem, starszym bratem owego Williama, którego losy wspominała ciotka Rachela. W takim to otoczeniu lubił Edward „przeżuwać kęsy słodkiej i gorzkiej fantazji”* i, jak dziecko otoczone zabawkami, wybierał i układał spomiędzy wspaniałych a bezużytecznych obrazów i znaków, zapełniających mu wyobraźnię, wizje równie świetne i równie szybko gasnące, jak barwy na wieczornym niebie. Jaki był wpływ tych nawyków na usposobienie jego i charakter, pokaże się w następnym rozdziale.
ROZDZIAŁ V
Wybór zawodu
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Waverley or ’Tis Sixty Years Since
Copyright © 2021, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
Ilustracje – z miedziorytów w wydaniu oryginału z 1902 r.
Portret Walter Scotta z 1830 r. – W. C. Wrankmore
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Korekta: Dorota Ring
ISBN: 978-83-7779-694-8
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Aneta Pudzisz