Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwunastoletni Max zostaje uczniem Szkoły dla Małych Superbohaterów. Ledwie się tam pojawia, a dochodzi do uprowadzenia.
Grupa Do Spraw Eliminacji Nadludzkich Mocy z Ziemi oraz Okolic porywa całe grono pedagogiczne i większość podopiecznych. W opustoszałej szkole pozostawia jedynie sześcioro uczniów o wątpliwych supermocach. Jednym z nich jest Max, którego supertalent to… bycie bardzo grzecznym.
Czyżby porywacze popełnili błąd?
Niedoceniane dzieciaki nie cofną się przed niczym, żeby uratować kumpli ze szkolnych ław. Pomoże im w tym największa ze wszystkich mocy – moc prawdziwej przyjaźni. No i jeszcze gluty, duuużo glutów!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 181
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla nie zawsze supergrzecznego Maksymiliana
Rodzice chłopca siedzieli dłuższą chwilę w milczeniu. W powietrzu unosiły się atmosfera napięcia, wilgoć z parujących łez oraz smrodek wydobywający się spod spoconych pach.
– Czy to na pewno jedyna opcja? – przerwała ciszę kobieta. Pociągnęła nosem, z którego wypływał żółtawy glut.
– Przegadaliśmy naprawdę wszystkie możliwości. – Mężczyzna objął kobietę ramieniem, a dłonią drugiej ręki z czułością wytarł niesfornego smarka. – Do tej pory mieliśmy farta. Możemy sobie wmawiać, że wszystko skrzętnie zaplanowaliśmy, ale sama wiesz, co się wydarzyło w zeszłą środę.
– Co mogło się wydarzyć! – odwarknęła, chyba nieco ostrzej, niż chciała. – Przecież finalnie nic się nie stało – dodała już łagodniej.
– Tak, ale tylko dlatego, że się nam poszczęściło. Gdybym akurat nie poszedł się napić wody i nie usłyszał, jak Max mamrocze przez sen, nie rozmawialibyśmy teraz.
– Dziękuję, że go uspokoiłeś.
– Nie dziękuj, postąpiłabyś identycznie, ale przecież nie o to chodzi. Zrozum, on omal nie zrobił tego przez sen!
Kobieta pokiwała głową. Wiedziała, że jej mąż ma rację. Od lat siedzieli na tykającej bombie. Wybuchała już dwukrotnie – kiedyś, dawno, jak synek był jeszcze małym brzdącem. Pierwsza eksplozja, gdy chłopiec miał niespełna roczek, przemieniła w drzazgi jego łóżeczko. Druga, trzy lata później, omal nie pozbawiła życia Jenny, jego opiekunki. Dziewczyna spędziła w szpitalnym łóżku kilka miesięcy i nigdy nie odzyskała sprawności sprzed wypadku.
Robili, co mogli, żeby nie doszło do wybuchu numer trzy, ale sprawa zaczęła ich przerastać.
– Czy on sobie tam poradzi? – zapytała po chwili.
– No pewnie, że tak! – odpowiedział zdecydowanie mężczyzna. – Jest przecież bardzo…
– Bardzo grzeczny – weszła mu w słowo. – Tak, wiem… Ale on jest taki młody, ma dopiero dwanaście lat.
– Oni wszyscy są tam tacy młodzi. Starszych nie biorą.
– A co, jeśli go ktoś sprowokuje?
– Nikt go nie będzie prowokował. – Mężczyzna pogładził policzek żony. – Mają tam najlepszych nauczycieli, a wszelka niesubordynacja karana jest…
– Wiem, czym jest karana! – Kobieta podniosła głos, znowu przerywając mężowi. Prędko się jednak zreflektowała i już ciszej dodała: – Właśnie tego się boję. Nie wiesz, co się wydarzy, jeśli go…
– Nie myśl o tym. – Teraz to on nie pozwolił jej dokończyć. – Nie wyobrażaj sobie tego, wyprzyj to z tej swojej ślicznej główki. – Pocałował ją tuż nad czołem.
– Czy jeszcze go zobaczymy?
– Pewnie kiedyś tak, ale nieprędko.
Słowa zawisły w powietrzu, a oni milczeli przez kolejne kilka minut. Ona popłakiwała, a on przytulał ją pocieszająco. W końcu kobieta zebrała się w sobie i wyszeptała:
– Dobrze.
– Czy to oznacza…? – Mężczyzna chciał się upewnić, że dobrze rozumie intencje żony.
– Tak – odpowiedziała nieco bardziej stanowczo. – Dzwoń do agenta Barkleya.
* * *
Ich syn Max urodził się z rzadką skazą genetyczną nazywaną w środowiskach naukowych schorzeniem X. W zdecydowanej większości jednostki obarczone nieszczęsnym genem funkcjonowały normalnie, jedynie od czasu do czasu mając uczulenie na czekoladę czy cierpiąc na nadmierne produkowanie gazów, niestety pozostałe musiały się liczyć z… No właśnie, w zasadzie to nie wiadomo z czym. Tajemniczy skrawek DNA potrafił powodować nieprzewidywalne mutacje – u jednych były to upodabniające do zwierząt narośle na całym ciele, u innych wyostrzenie któregoś ze zmysłów, a u największych szczęściarzy (lub nieszczęśników – zależy, kto ocenia) różnej maści supermoce. Kojarzycie Bieliźnianego Ducha? Tego bostońskiego superbohatera, który dzięki umiejętności rozpływania się w powietrzu umiał zakraść się do każdego przestępcy i wprawnym ruchem ściągnąć mu spodnie wraz z majtkami? Musieliście o nim słyszeć – doprowadził do zmniejszenia przestępczości w całym Massachusetts niemal do zera! A może czytaliście o superzbirze Magnetycznym Franku? Mimo boleśnie wręcz nudnej ksywki siał przez długie lata postrach wśród nowojorskich biznesmenów. Rozmagnetyzowywał telefony komórkowe, laptopy i inną elektronikę wszystkim posiadaczom pięciu zer na swoich kontach bankowych. Tak, to ten gość, którego w latach dziewięćdziesiątych Wielka Piącha posłał na okołoziemską orbitę, aby wykorzystać jego magnetyzm do uprzątnięcia okolic naszej planety ze wszelkiego metalowego śmiecia. Wszyscy oni – i jeszcze co najmniej kilkunastu innych – byli dziećmi schorzenia X.
Rodzice Maxa oczywiście już od dawna podejrzewali, że ich syn jest posiadaczem niesławnego genu. Potwierdzenie uzyskali jednak dopiero parę miesięcy temu. Podczas rutynowego przeglądu uzębienia stomatolog odkrył w lewym kle chłopca trzy maleńkie ubytki. Taka liczba dziurek w zębach amerykańskich dzieci pojonych słodzonymi napojami to nic nadzwyczajnego, uwagę dentysty przykuł jednak niespotykany kształt, który utworzyłyby ubytki, gdyby połączyć je liniami jak kropki – idealny trójkąt równoboczny. Pan doktor nie spotkał się nigdy z czymś takim osobiście, ale wiele lat temu, jeszcze na studiach, czytał o tym w Podręczniku dla dentystów, których ambicją jest coś więcej niż tylko dłubanie w zębach (wydanie drugie – pierwsze miało jeszcze dłuższy tytuł, uwierzylibyście?). Kiedy uświadomił sobie, z czym ma do czynienia, aż usiadł na podłodze, wypuszczając z buzi pacjenta ssak odprowadzający ślinę. Złoty trójkąt – jak o przypadku rozpisywał się autor tomiszcza – był jedynym udokumentowanym objawem pobocznym schorzenia X, który można dostrzec gołym okiem. Oczywiście różne rzeczy dzieją się w naturze i ten idealnie foremny układ ubytków w chłopięcym kle mógł być jedynie żartem Boga, lecz zarządzone przez lekarza badania laboratoryjne potwierdziły diagnozę.
Istnienie tajemniczego genu odkryto w latach siedemdziesiątych. Przez pół wieku jajogłowi z całego świata rozkładali go na czynniki pierwsze, politycy dywagowali, w jaki sposób zabezpieczyć planetę przed potencjalnymi zagrożeniami, które niósł za sobą, a największe mocarstwa i korporacje zachodziły w głowę, jak przekuć ten fenomen w dolary i przewagę nad konkurencją. Pomimo wciąż stosunkowo skromnej znajomości tematu naukowcy byli zgodni co do jednego: mutacje powodowane omawianym schorzeniem zawsze uaktywniały się w dzieciństwie – raz wcześniej, jeszcze na etapie niemowlęctwa, a raz później, ale nigdy po osiągnięciu dojrzałości. Na przełomie wieków jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać ośrodki płacące niemałe pieniądze rodzicom za ulokowanie w nich w celach eksperymentalnych swoich pociech, u których stwierdzono występowanie genu. Odsetek badanych, u których dochodziło do mutacji naprawdę istotnych z zarobkowego lub militarnego punktu widzenia, dość szybko okazał się jednak bliski zeru. Nikt nie chciał wydawać milionów dolarów na kolejnego chłopca z gadzimi łuskami czy dziewczynkę z piórami zamiast włosów – cyrki pękały już w szwach od takich osobliwości. Większość wspomnianych placówek padła zatem niedługo po otwarciu. Większość, ale nie wszystkie…
– Proszę pana, daleko jeszcze? – odezwałem się cichutko, choć nie liczyłem na odpowiedź.
Jechaliśmy już dobrych kilka godzin, a kierowca nie wypluł z siebie do tej pory choćby słowa. Zaczynałem podejrzewać, że siedzę w jednym z tych inteligentnych aut, które prowadzi komputer. Oglądałem niedawno na YouTubie dokument o tej technologii. Choć brzmi to jak science fiction, podobno za kilka lat po amerykańskich ulicach będzie jeździć dwadzieścia tryliardów takich samochodów. Oczywiście pod warunkiem, że tryliard to jedynka i sześć zer – nie byłem orłem z matmy i zawsze miałem problemy z dużymi liczbami. Niestety nie mogłem zweryfikować swoich przypuszczeń. Zanim wsiadłem do pojazdu, odprowadzający mnie pan ubrany w czarny garnitur i jeszcze czarniejsze okulary założył mi na głowę nieprzepuszczający światła worek. Poprosił, żebym go pod żadnym pozorem nie zdejmował, a jak dobrze wiemy, dorosłych trzeba się słuchać (to znaczy nie wszystkich, ale ten był znajomym taty, a poza tym rodzice oddali mnie oficjalnie pod jego opiekę). Co więcej, przed wyjazdem wytłumaczono mi, że cel naszej podróży jest ściśle tajny. Gdybym próbował coś podejrzeć, mogłoby się to dla mnie źle skończyć. Oczywiście nikt mi tego nie powiedział wprost, ale oglądałem w swoim życiu wystarczająco dużo filmów, żeby to rozumieć.
– Siku mi się chce. – Spróbowałem podejść kierowcę.
Na dorosłych zazwyczaj to działało. Na sztuczną inteligencję też powinno, bo przecież AI1 ma służyć ludziom, a nie na odwrót. Nie doczekałem się jednak żadnej odpowiedzi. Auto mknęło przed siebie, nie zwalniając. Dobrze, że naprawdę nie musiałem do łazienki, bo nie wiem, co bym zrobił. Mama czasami mówiła, że jak bardzo chce się siku, a nie ma gdzie, to trzeba robić po kropelce i wcierać w majtki, ale to nie moje klimaty. Fe, obrzydliwość!
– Czy mogę ściągnąć ten worek? – zapytałem.
Tata często powtarzał, że rozmowa jest kluczem do sukcesu. Zamiast wrzeszczeć i płakać, można grzecznie zadać pytanie i w ten sposób osiągnąć zamierzony cel. Przekonałem się o tym wielokrotnie na własnym przykładzie, chociażby na zakupach w Walmarcie. Nie zliczę, ile hot wheelsów udało mi się wycyganić, po prostu ładnie o nie prosząc. Nigdy nie próbowałem taktyki większości dzieci, czyli turlania się po podłodze i krzyczenia wniebogłosy – z moich obserwacji wynikało, że będąc grzecznym, uzyskuje się o wiele lepsze wyniki. Dostaję nowy samochodzik średnio raz na trzy wyjścia do sklepu, podczas gdy ci niegrzeczni nie dość, że prawie nigdy nic nie dostają, to jeszcze kończą z powyciąganymi uszami, za które z ziemi podnoszą ich zdenerwowani rodzice. Niestety, tym razem moja strategia nie przyniosła oczekiwanego rezultatu. Prowadzący pojazd – czy to pan w czarnym, czy komputer pokładowy – wciąż milczał jak zaczarowany.
Postanowiłem na jakiś czas zaprzestać prób porozumienia się z szoferem i zatopiłem się w myślach. Bardzo, ale to bardzo zastanawiało mnie, dokąd zmierzamy. Rodzice tłumaczyli mi jakoś pokrętnie, że jadę do specjalnej szkoły z internatem, ale nie że dla dzieci specjalnej troski czy coś, tylko specjalnej, bo ma specjalny program nauczania. Miałem nadzieję, że nie chodzi o rozszerzony program nauki matmy, bo nie wytrzymałbym tam nawet tygodnia. Lubię się uczyć, ale bez przesady – od nieznajomości tabliczki mnożenia chyba jeszcze nikt nie umarł, prawda? Modliłem się również, żebym nie trafił do jednej z tych szkół dla sportowców. Chętnie oglądam mecze koszykówki, ale ja i piłka to niekoniecznie trafione połączenie. Nie żebym był jakąś pokraką – umiem zrobić dwutakt, a raz na kilka prób potrafię nawet zdobyć dwa punkty, ale umówmy się – nawet w naszym małym miasteczku jest co najmniej kilkunastu chłopaków w moim wieku, którzy robią to lepiej i z większym zapałem. A może… O Jezu, oby nie! Oby nie wysłali mnie do szkoły sawuar wiwru2, czy jak to tam się nazywa. Przecież chyba jestem wystarczająco grzeczny, co nie? Nie potrzebuję guwernantów, żeby uczyli mnie dobrych manier, bo mam je wszystkie w małym paluszku i nie waham się ich używać. Nie no, to by było bez sensu. Nie zrobiliby mi tego, prawda? O Boże! A jeśli jednak?!
– Proszę pana, czy my jedziemy do szkoły sawuar wiwru? – wypiszczałem przerażony.
– Nie. – Powietrze przeszył tubalny głos. – Uspokój się. Zaraz będziemy na miejscu i wszystkiego się dowiesz. Nie jestem upoważniony, żeby zdradzać ci cel podróży.
Ha! Czyli jednak auto prowadził człowiek! Momentalnie się uspokoiłem. Wizja jazdy autonomicznym pojazdem była ekscytująca, ale również dość przerażająca. Przecież to to mogłoby nagle uzyskać samoświadomość i wywieźć mnie na przykład do Meksyku. Albo do Alabamy! Jak ja bym się odnalazł w Alabamie? Co jednak najważniejsze, kierowca nie wiózł mnie do szkoły przerabiającej zwykłe dzieci na paniczów. Odetchnąłem głośno, aż zafalował umieszczony na mojej głowie worek.
Dwie minuty później zwolniliśmy, a pojazd zaczął krążyć, co oznaczało, że musieliśmy zjechać z autostrady. Po kilkunastu zakrętach wjechaliśmy na drogę gruntową – mój tyłek wyraźnie podskakiwał na nierównościach. Ponownie przeszło mi przez myśl, że na szczęście nie chce mi się siku, bobym z pewnością popuścił co nieco na którymś z wybojów. W końcu auto się zatrzymało, a po krótkiej chwili kierowca zgasił silnik. Usłyszałem po swojej prawej stronie dźwięk otwieranych drzwi, a następnie w me uszy wlał się najbardziej melodyjny kobiecy głos, jaki można sobie wyobrazić.
– Witaj, Maximilianie – przemówiła nieznajoma. – Możesz już ściągnąć to ustrojstwo. Przepraszam za tę niedogodność, takie panują tutaj zasady.
Nie musiała powtarzać dwa razy. Czym prędzej zrzuciłem z głowy worek i zaciągnąłem się świeżym leśnym powietrzem. Zanim jednak zwróciłem swój wzrok na kobietę, spojrzałem na miejsce kierowcy. Ze zdumieniem odkryłem, że było puste. Ożeż ja cię! Czyli jednak auto prowadziła sztuczna inteligencja! Jakby na potwierdzenie moich myśli mały ekranik na desce rozdzielczej rozbłysnął, ukazując uśmiechniętą twarz komputerowego awatara. Buźka puściła oczko w moją stronę, a następnie się odezwała:
– Dziękuję za przyjemną podróż. Byłeś najgrzeczniejszym pasażerem, jakiego do tej pory wiozłem.
– Wow! – wykrzyknąłem. Zreflektowałem się jednak błyskawicznie i już ciszej dodałem: – Ja również dziękuję. Był pan najfajniejszym inteligentnym autem, jakim w życiu jechałem. To znaczy wie pan, dopiero pierwszy raz miałem taką okazję, ale z całą pewnością jest pan najfajniejszy.
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Awatar uśmiechnął się, po czym ekranik znowu zasnuła ciemność.
– Rzeczywiście jesteś supergrzeczny – wtrąciła nagle kobieta, o której z podekscytowania zdążyłem już zapomnieć. – Twoje akta nie kłamią.
Skierowałem wzrok w jej stronę i ujrzałem najbielszy ze śnieżnobiałych uśmiechów. Instynktownie go odwzajemniłem.
– Dzień dobry pani – wycedziłem przez zęby, nieco oszołomiony.
– Wysiadaj, Maximilianie. – Podała mi dłoń. – Pora cię zakwaterować.
Chwyciłem jej drobne palce i już po chwili stawiałem stopy na dziedzińcu ogromnego gmaszyska. Oczy omal nie wyszły mi z orbit, kiedy zobaczyłem to, co zobaczyłem. Budynek wyglądał normalnie – ot, naprawdę spory trzypiętrowy kloc, całkiem ładnie zdobiony i sprawiający wrażenie niedawno wybudowanego – ale to, co się działo wokół niego, przeszło moje najśmielsze wyobrażenia. Po otoczonym zielenią podwórku nie kręcili się rozwiązujący zadania młodzi matematycy. Nie zauważyłem choćby jednego boiska do kosza, na którym spoceni chłopcy walczyliby ze sobą na śmierć i życie. Nie odnotowałem również żadnych dzieci z grubymi książkami na głowach, ćwiczących prosty chód pod okiem nauczycieli. Zamiast tego… Nie, to nie mogła być prawda. Chyba miałem halucynacje spowodowane niedotlenieniem.
– Czy to…? – wydukałem.
– Czy to nie przywidzenia? – odezwała się kobieta. – Z całą pewnością nie, Maximilianie. – Położyła mi dłoń na ramieniu. – Przyzwyczajaj się, to będzie teraz twoja codzienność.
Jak to: przyzwyczajaj? Jak to: codzienność? Po dachu budynku skakało dwóch chłopców i strzelało do siebie z oczu laserami! Wybuchali gromkim śmiechem, kiedy jeden trafił w drugiego. Ale to nie wszystko! Po wybetonowanych alejkach przestronnego dziedzińca biegały dwie dziewczynki, ale nie tak normalnie, krok za krokiem, jak to dzieci mają w zwyczaju – one znikały co kilka susów i pojawiały się po chwili w zupełnie innych miejscach!
– Zamknij buzię, bo ci mucha wleci. – Stojąca obok mnie kobieta zachichotała.
– Ale jak to…? Ale co to…? – Nie byłem w stanie sklecić pytania. Wprawdzie widziałem w swoim życiu naprawdę sporo filmików na YouTubie z akcji przeprowadzanych przez Wielką Piąchę i jemu podobnych, ale nigdy nie było mi dane zobaczyć czegoś takiego na żywo! To musiał być sen.
– Nazywam się madame Beatrice – przemówiła ponownie kobieta. – A to jest moja Szkoła dla Małych Superbohaterów. – Pstryknęła palcami, po czym wielkie drzwi wejściowe do budynku rozwarły się na oścież. – Zapraszam do środka. Zaprowadzę cię do twojego pokoju.
Czy ona powiedziała „Szkoła dla Małych Superbohaterów”? Przecież to jakiś żart! Nie ma takich szkół! Poza tym co ja miałbym tutaj robić? Jaką ja niby miałem supermoc? Madame Beatrice nie dała mi jednak czasu na rozmyślania, gdyż zaraz po swoim oświadczeniu ruszyła w stronę wejścia. Ponieważ nie pozostawiła mi wyboru, bez zadawania pytań potuptałem za nią.
Kiedy weszliśmy do środka budynku, moje zdumienie jeszcze się pogłębiło. Spodziewałem się klasycznego wnętrza prywatnej szkoły – takiego, które nam, małomiasteczkowym dzieciakom, obrazują filmy i seriale – tymczasem moim oczom ukazało się coś absolutnie fantastycznego i nieoczywistego. Od czego by tu zacząć? Może od tego, że w ogromnym kwadratowym holu próżno było szukać jakiejkolwiek symetrii. Każde z kilkunastu drzwi znajdujących się w ścianach głównego pomieszczenia prezentowały się zupełnie inaczej. Jedne miały rozmiar dorodnego słonia, przez drugie ledwo przecisnęłaby się myszka, trzecie wstawiono w ścianę parę metrów nad podłogą, kształt czwartych przypominał pozwijanego węża i tak dalej. Mało dziwnie? To co powiecie na recepcję, w której za kontuarem stoi człekokształtny robot z melonikiem na głowie, popijający przez słomkę drinka z palemką i wypełniający jakieś papierzyska siedmioma gibającymi się jak sprężyny ramionami? Wciąż nieprzekonani? A widzieliście kiedyś syrenę pływającą w ogromnym akwarium pełnym mrugających diodami komputerów? Sam nie wiem, co jest bardziej zastanawiające – człowiek-ryba czy elektronika, która działa pod wodą.
– Robi wrażenie, prawda? – zagaiła madame Beatrice, sprowadzając mnie na ziemię.
– Nooo! – odpowiedziały moje usta z automatu. – To znaczy tak, proszę pani! – Policzki momentalnie zalały mi się różem.
Kobieta się zaśmiała.
– W takiej sytuacji każdy zapomniałby o dobrych manierach. Nie bądź na siebie zły, Maximilianie.
Pokiwałem głową, choć nie potrafiłem na zawołanie zdjąć z twarzy rumieńca.
– Chodźmy. – Złapała mnie za dłoń. – Będziesz miał jeszcze mnóstwo okazji, żeby się temu wszystkiemu poprzyglądać, ale teraz najwyższy czas zabrać cię do twoich czterech kątów!
Ruszyła przed siebie, a ja odetchnąłem z ulgą, widząc, że prowadzi mnie do jednych z tych bardziej normalnych drzwi – miały standardowe rozmiar i kształt, a jedyne, co odróżniało je od takich naprawdę normalnych, to brak klamki. Przeszło mi przez myśl, że pewnie otwiera się je jakimś kodem albo magnetyczną kartą, ale na ścianie obok nie zauważyłem żadnego mechanizmu.
– Za nic w świecie mi się teraz nie wyrywaj – wyszeptała mi kobieta wprost do ucha, kiedy zbliżyliśmy się do drzwi na odległość jardu3.
Nie zapytałem o powód tego dziwacznego rozkazu, ale wcale nie dlatego, że jestem bardzo grzeczny i staram się wykonywać polecenia dorosłych bez mrugnięcia okiem (chociaż to najprawdziwsza z prawd!) – nie wydusiłem z siebie choćby słowa, ponieważ zamiast otworzyć drzwi, po prostu przez nie przeszliśmy! W jednej chwili szliśmy holem, a w następnej znaleźliśmy się w szerokim korytarzu po drugiej stronie! Przez ułamek sekundy znajdowaliśmy się wewnątrz drzwi, a ja całym ciałem poczułem bijące z nich metaliczne zimno.
– Wszystko w porządku? – zapytała madame Beatrice, puszczając moją dłoń.
– T-tak – wyjąkałem, choć moje skołowanie weszło właśnie na kolejny poziom.
Odwróciłem się i z pewnym zawahaniem dotknąłem odrzwi. Były twarde jak stal, a moje palce nie zagłębiły się w nich choćby na pół cala4.
– Przez niektóre drzwi nie można tu przechodzić inaczej niż w towarzystwie kogoś z mocą przenikania – powiedziała kobieta. – To projekt Johna Hutchinsona – dodała, jakby to miało cokolwiek wyjaśnić.
– P-pani m-ma m-moc p-p-przenikania? – wyjąkałem.
– Tak, Maximilianie. Posiadam wiele talentów. Poznasz je wszystkie w swoim czasie. Możemy iść dalej? Twój współlokator nie może już się doczekać, aż cię pozna.
Skinąłem głową. Madame Beatrice rozpromieniła się, po czym znów chwyciła mnie za dłoń i ruszyliśmy wzdłuż korytarza. Ten swoją drogą wyglądał całkiem zwyczajnie. Podłogę wyłożono szarą, niewyróżniającą się niczym wykładziną. Ściany zdobiły obrazy oraz małe elektryczne lampki. Co kilkanaście jardów mijaliśmy normalne drewniane drzwi do pokojów, oznaczone kolejnymi numerami. Zatrzymaliśmy się pod trzynastką.
– To tutaj – oznajmiła moja przewodniczka. – Mam nadzieję, że nie jesteś przesądny.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Tak się składało, że tradycyjnie pechowa liczba była moją ulubioną. Urodziłem się trzynastego, mieszkałem pod trzynastką, a moje imię i nazwisko liczyły łącznie trzynaście liter. Szczerze mówiąc, czarne koty, drabiny i inne takie od zawsze przynosiły mi szczęście, więc po prostu nie mogłem trafić lepiej!
– Otwieraj – poprosiła kobieta. – Te drzwi nie są w żaden sposób specjalne. Śmiało.
Posłuchałem i ochoczo sięgnąłem do klamki, jednakże kiedy zacisnąłem na niej dłoń, w mgnieniu oka uśmiech spełzł mi z twarzy.
– Co się stało, Maximilianie? – zatrwożyła się madame Beatrice.
– Ona się lepi – odpowiedziałem z obrzydzeniem. Puściłem klamkę i spojrzałem na wymazane jakimś przebrzydłym glutem palce.
– Och, Titus. – Kobieta westchnęła przeciągle. – Prosiłam, żeby wysprzątał pokój na twoje przybycie. – Pstryknęła palcami, a drzwi otworzyły się same. – Przepraszam cię za twojego kolegę.
– Nic się nie stało. – Wytarłem dłoń o spodnie, a mój wzrok powędrował do wnętrza pomieszczenia.
– Czeeeeść! – Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w progu zmaterializował się umorusany czymś od góry do dołu szczupły chłopak.
Wystawił rękę w moją stronę, najwyraźniej chcąc się przywitać po dorosłemu. Po jego dłoni spływała niezachęcająca do niczego, bliżej nieokreślona gęsta maź, ale przemogłem się i jak na grzeczne dziecko przystało, uścisnąłem jego prawicę. Wzdrygnąłem się, kiedy chlupnęło, ale miałem nadzieję, że nikt tego nie zauważył.
– Cześć – powiedziałem cichutko.
– Nie stój tak w drzwiach! – Mój nowy kolega wciągnął mnie do wnętrza pokoju. – Rozgość się! Mi casa es su casa5!
Chłopiec nie wyglądał na Meksykanina, więc nieco się zdziwiłem tym hiszpańskim powiedzonkiem, ale odpowiedziałem bez mrugnięcia okiem:
– Gracias, amigo6.
– O mamusiu! – ryknął i roześmiał się na całe gardło.
W tej samej chwili drzwi za mną się zatrzasnęły. Najwyraźniej madame Beatrice stwierdziła, że dalej poradzę sobie sam. Albo wybuchły jej uszy od tego śmiechu i postanowiła się od niego czym prędzej odciąć.
– Przepraszam – odezwałem się, nieco odczekawszy – ale co cię tak rozbawiło?
Chłopak w mgnieniu oka umilkł, zapewne uzmysławiając sobie, jaką gafę popełnił.
– Nic, nic – zaczął się tłumaczyć. – Po prostu trafił mi się prawdziwy poliglota i to jest piękne! Na wiele rzeczy reaguję rechotem, nie przejmuj się. Sztama? – Ponownie wyciągnął w moją stronę ogluconą dłoń.
Chwyciłem ją instynktownie i znowu się wzdrygnąłem, kiedy gęsta maź oblepiła mi palce.
– Och, lo siento, señor7! – Chłopak odskoczył ode mnie i czmychnął do stojącej pod ścianą komody. Wyjął z szuflady jakiś pakuneczek i bez ostrzeżenia rzucił go w moją stronę.
Nawet nie spróbowałem łapać, tak mnie zaskoczył. Przedmiot odbił mi się od brzucha i wylądował na wykładzinie. Zawstydzony schyliłem się czym prędzej i podniosłem go z podłogi. Zawiniątko okazało się paczką chusteczek. Kiedy moje dłonie ruszyły, by ją rozpakować, mój współlokator przemówił:
– Wciąż zapominam, że nie jestem jeszcze znanym na cały świat superbohaterem. – Westchnął. – Najmocniej przepraszam za te wszystkie gluty, ale one są tak jakby częścią mnie. Nazywam się Titus Bartholomeo Windford Trzeci, ale znajomi mówią mi: Superglut.
– Superglut? – powtórzyłem, wycierając dłonie zapamiętale.
– Tak! – Chłopak klasnął, a maź z jego rąk rozprysnęła się radośnie wkoło. – Fajna ksywa, nie? Jak Superglue, tylko zamiast glue8 jest „glut”. Sam to wymyśliłem. – Wyszczerzył zęby w zadowoleniu.
Szczerze mówiąc, pseudonim wydał mi się naprawdę idealny, więc bez ściemy pokiwałem ochoczo głową i potwierdziłem, że faktycznie jest genialny.
– Ale co miałeś na myśli, mówiąc, że gluty są częścią ciebie? – zapytałem zaciekawiony. – I jak gluty mogą być supermocą?
Moje słowa podziałały na Titusa jak czerwona płachta na byka.
– Nigdy nie lekceważ supermocy swojego przeciwnika! – wykrzyknął, po czym przyłożył dłoń do nosa, napiął się, nadął, a po chwili wystrzelił w moją stronę obrzydliwie ciągnącym się smarkiem. Na szczęście ten w połowie drogi załamał się i plasnął na podłogę, nie trafiając mnie.