20,00 zł
Pewien mężczyzna, redaktor, współpracownik wielu periodyków, uważający się za człowieka porządnego i obytego, ma perspektywę spędzić Wigilię Świąt Bożego Narodzenia w samotności.
Wizja ta bardzo go złości, zwłaszcza gdy pomyśli, że zwykli roznosiciele gazet zasiądą do skromnego stołu w rodzinnym gronie. W pewnym momencie dostrzega tajemniczą zjawę. Ta przedstawia mu się jako Wigilia. Mężczyzna wraz z Wigilią odwiedzi wiele domów, w których ludzie będą zasiadać do świątecznego stołu. Będzie to doskonały pretekst do przyjrzenia się świątecznym obyczajom wśród różnych warstw społecznych.
Nowela Bolesława Prusa pt. Wigilia wyraźnie koresponduje z klasyczną Opowieścią wigilijną Charlesa Dickensa. Utwór polskiego autora został po raz pierwszy opublikowany w „Kurierze Warszawskim” w latach siedemdziesiątych XIX wieku.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Bolesław Prus
Wigilia
Epoka: Pozytywizm Rodzaj: Epika Gatunek: Nowela
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 25
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN-978-83-288-3753-9
Kiedy już przyniosłem, mówiąc między nami, jakąś bardzo niewyraźną babinę, kupioną za własne (krwawo zapracowane!) trzydzieści kopiejek, kiedy własną ręką w piecu napaliłem i własnymi obcęgami nakładłem węgli do własnego a pękatego samowara, wyznaję — że jakoś głupio zrobiło mi się na sercu.
Co u diabła! ja osoba taka porządna, tak sławna, ja, podpora i współpracownik tylu pism periodycznych1, ja — mający tu krewnych, tam przyjaciół, ówdzie powinowatych — będę sam jak palec, wówczas, gdy najostatniejszy z roznosicieli „Kuriera” cieszy się w kółku familijnym?
Wprawdzie byłem wczoraj „na rybce”, no — ale to na dziś nie wystarcza. Nie jestem głodny, nie zimno mi, wolałbym jednak w tej chwili patrzeć na jakąś zadowoloną twarz ludzką, która z wykwintnych apartamentów moich wygnałaby nudy i zły humor...
Czuję, że jestem rozwścieczony na cały świat. Gdybym mógł, zmiażdżyłbym księżyc na tabakę, ziemię na jakie sto lat cofnąłbym w biegu, a słońce zamroziłbym tak, że aż by kwiknęło. Ponieważ jednak tego robić nie wypada, rzucę więc o podłogę stołkiem, aż mu się nogi rozlecą. Walentemu, kiedy przyjdzie mi winszować, pokażę cierpki grymas, gospodarzowi wytoczę proces za to, że jeszcze nie dał mi piwnicy...
— Jak się masz, niedołęgo?...
— Tylko bardzo proszę...
Oglądam się... za mną jakaś jejmość... Czepek z żółtym fontaziem2 i tiulikiem w zęby, watowane kaftanisko pachnie rybami, jak u śledziarki; w jednej kieszeni makagiga3; w drugiej pajac, pod pachą zaś cynowy sprzęt z drewnianą rękojeścią... A jaka talia u tej damy!... We trzech nie objęlibyśmy... — bodajem brał po sześć groszy od wiersza, jeżeli mówię nieprawdę!
— No! i cóż się tak gapisz? — wrzasnęła jejmość.
— Z kimże mam honor?... czy nie pani Lucyna?...
Wymówiłem imię to na chybił-trafił, przypuszczając, że ono najlepiej pasować będzie do postaci, jednoczącej w sobie wielką energię i niepospolitą gospodarność.
— Czyś zwariował?... Jaka Lucyna?... Nie Lucyna, tylko: Wigi... lia. Rozumiesz?...
— Wigilia?... Dalibóg, ładne imię. Niechże pani będzie łaskawa...
— Dlaczego mnie tytułujesz panią, mazgaju, kiedy widzisz, że jestem duchem?
— Duchem?... W każdym razie Wigilia to... zawsze niby płeć żeńska.
— Duchy nie mają płci...
— Doprawdy?... Czy...
— No, no, no... Dość już tego! Zabieraj się i wychodź, bo na romanse nie mam czasu.
Przypuszczając, że ręce korpulentnej damy mogą w razie potrzeby obracać się równie szybko, jak język, wciągnąłem co rychlej futro na grzbiet i czapkę na uszy; w parę zaś minut później byliśmy na ulicy.
*
— Dalej nie pójdę, pani dobrodziejko! — mówiłem do mojej towarzyszki, trzymając się oburącz bariery wydywanionych schodów. Dalej nie pójdę, bo jeżeli nas kto zobaczy, to... pani wiesz?
— Przywidzenie! — mruknęła dama, kładąc tłustą rękę na kryształowej klamce. — Mnie nie zrobią nic, no — a ty się wytłumaczysz... Wreszcie redaktorowie za tobą poręczą.
Popchnęła drzwi, mnie we drzwi, i otóż znaleźliśmy się w przedpokoju.
Salony, meble, światła... Pulchna figurka mojej towarzyszki jak najdokładniej odbija się w podłodze; dywan na stole, dywan pod stołem, aksamity na kanapie... Na marmurowych słupach stoją urny i bocianowate dzbany etruskie, fotele takie, że na najgorszym z nich z całą satysfakcją usiadłbym nawet wówczas, gdyby mi głowę w tej pozycji zdjąć miano. A portiery4... A złote kutasy5, ciężkie jak grzech śmiertelny!
Westchnąłem.
— Mój Boże! jakby też to mnie chudeuszowi wigilia smakowała w takim salonie!...