World of Warcraft: Demoniczna Dusza. Wojna starożytnych. Tom 2 - Richard A. Knaak - ebook

World of Warcraft: Demoniczna Dusza. Wojna starożytnych. Tom 2 ebook

Richard A. Knaak

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nadciągnął Płonący Legion. Pod wodzą potężnego Archimonda zastępy demonicznych żołnierzy maszerują teraz przez ziemie Kalimdoru, pozostawiając za sobą śmierć i zniszczenie. Energia mistycznej Studni Wieczności – niegdyś źródło tajemnej mocy nocnych elfów – została splugawiona i spaczona. Królowa Aszara i Wysoko Urodzeni nie cofną się przed niczym, byle tylko połączyć się ze swoim nowo odnalezionym bogiem: zapalczywym władcą Płonącego Legionu – Sargerasem. Obrońcy nocnych elfów, którym przewodzi młody druid Malfurion Burzogniewny i czarodziej Krasus, toczą desperacką walkę, by odeprzeć straszliwy atak Legionu. Nadzieja na powodzenie ledwie się tli, ale oto powstaje starożytna moc, by pomóc światu w jego najczarniejszej godzinie. Smoki – dowodzone przez potężnego Aspekta Nelthariona – stworzyły broń o niewiarygodnej sile rażenia: Smoczą Duszę, artefakt zdolny do wypędzenia Legionu ze świata raz na zawsze. Problem w tym, że aby z niej skorzystać, trzeba będzie zapłacić cenę, jakiej nikt się nie spodziewa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 439

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Nadciągnął Płonący Legion. Pod wodzą potężnego Archimonda zastępy demonicznych żołnierzy maszerują teraz przez ziemie Kalimdoru, pozostawiając za sobą śmierć i zniszczenie. Energia mistycznej Studni Wieczności – niegdyś źródło tajemnej mocy nocnych elfów – została splugawiona i spaczona. Królowa Aszara i Wysoko Urodzeni nie cofną się przed niczym, byle tylko połączyć się ze swoim nowo odnalezionym bogiem: zapalczywym władcą Płonącego Legionu – Sargerasem.

Obrońcy nocnych elfów, którym przewodzi młody druid Malfurion Burzogniewny i czarodziej Krasus, toczą desperacką walkę, by odeprzeć straszliwy atak Legionu. Nadzieja na powodzenie ledwie się tli, ale oto powstaje starożytna moc, by pomóc światu w jego najczarniejszej godzinie. Smoki – dowodzone przez potężnego Aspekta Nelthariona – stworzyły broń o niewiarygodnej sile rażenia: Smoczą Duszę, artefakt zdolny do wypędzenia Legionu ze świata raz na zawsze. Problem w tym, że aby z niej skorzystać, trzeba będzie zapłacić cenę, jakiej nikt się nie spodziewa.

Tytuł oryginału

War of the Ancients

Book Two: The Demon Soul

Copyright © 2006–2024 by Blizzard Entertainment

All rights reserved

Warcraft, World of Warcraft i Blizzard Entertainment są znakami handlowymi i/lub zarejestrowanymi ­znakami handlowymi Blizzard Entertainment, Inc. w Stanach Zjednoczonych i/lub w innych krajach. Wszystkie pozostałe znaki handlowe w niniejszym dziele należą do ich poszczególnych właścicieli.

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody posiadacza praw. Niniejsza publikacja nie może być rozpowszechniana w jakiejkolwiek oprawie lub okładce innej niż ta, w której została opublikowana, oraz bez podobnego zastrzeżenia nałożonego na kolejnego nabywcę.

Przekład

Tomasz Kupczyk

Redakcja i konsultacja lore

Piotr Budak

Redakcja i korekta

Piotr Dudek, Sonia Korta

Pracownia 12a

Skład i przygotowanie do druku

Tomasz Brzozowski

Opracowanie wersji elektronicznej

Karolina Kaiser

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-68053-83-8

Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków

tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl

Facebook: @Wydawnictwo.Insignis

X, Instagram, TikTok: @insignis_media

Dla Thomasa „Sonny’ego” Garetta – przyjaciela i utalentowanego pisarza

Rozdział 1

Przechadzając się po ogromnej jaskini, słyszał w głowie głosy. Jakiś czas temu przemawiały do niego sporadycznie, lecz teraz nie milkły nawet na moment. Nie był w stanie przed nimi uciec nawet w sen… Nie, żeby pragnął, by ucichły. Ogromny czarny smok słyszał je od tak dawna, że teraz były jego częścią. Nie potrafił ich odróżnić od własnych pokrętnych myśli.

Nocne elfy zniszczą świat…

Studnia jest nie do opanowania…

Nikomu nie można ufać… pragną twoich tajemnic, twojej mocy…

Malygos odbierze ci to, co twoje…

Alexstraza chce nad tobą zapanować…

Wcale nie są lepsi od demonów…

Należy się z nimi rozprawić jak z demonami…

Głosy na okrągło powtarzały te straszliwe słowa, ostrzegając go przed fałszem i zdradą. Nie mógł nikomu zaufać. Nie mógł w pełni ufać nikomu poza sobą. Pomniejsze rasy odcisnęły piętno na pozostałych, opętały ich. Jego decyzja będzie postrzegana jako zagrożenie, a nie jedyna nadzieja dla całego świata.

Na myśl o zdradzie tych, których kiedyś uważał za druhów, smok parsknął, wypuszczając z nozdrzy kłąb trującego dymu. Mimo, iż miał moc, aby ocalić wszystko oraz wszystkich, musiał być ostrożny. Przedwczesne odkrycie przez nich prawdy oznaczałoby katastrofę.

Dopóki nie będzie zbyt późno na wprowadzenie zmian, nie mogą poznać mojej tajemnicy – postanowił. – Nie mogę im jej zaprezentować aż do momentu rzucenia zaklęcia. Nie pozwolę im zniszczyć mojego dzieła!

Pokryty czarnymi łuskami behemot wkroczył do swojego sanktuarium, drapiąc wielkimi szponami skalne dno. Choć w rzeczywistości olbrzymi, wewnątrz gigantycznej, zaokrąglonej jaskini smok wyglądał na bardzo małego. Przez centralną część groty przepływała rzeka magmy, na ścianach natomiast połyskiwały wielkie kryształowe formacje. Ze stropu pieczary niczym miecze zagłady zwisały ogromne stalaktyty, z kolei z dna wyrastały ostre stalagmity, zupełnie jakby czekały, aż ktoś się na nie nabije.

I faktycznie, na jednym z nich ktoś był.

Wielki czarny smok wyszczerzył kły i spojrzał z góry na niewielką postać, która próbowała się uwolnić, mimo iż z jej falującej piersi wystawał kamienny kolec. Z nietypowo ukształtowanego torsu zwisały strzępy szaty w kolorze czerni oraz krwistej czerwieni, a także fragmenty ozdobnej złotej zbroi. Z głowy owej istoty wyrastały długie, podobne do kozich rogi, natomiast szkarłatne oblicze najbardziej przypominało smokowi podłużną czaszkę o szerokiej, pełnej kłów paszczy. Oczy były niczym otchłanie czystego mroku, które od razu spróbowały wessać behemota w swój bezkres, jednak okazały się bezsilne wobec woli oprawcy.

Oprócz tego, że rogata postać była nabita na stalagmit, to jeszcze dodatkowo została przykuta grubymi żelaznymi okowami do dna jaskini. Mocno naciągnięte łańcuchy utrzymywały demona na skalnym kolcu, zmuszając go do szerokiego rozłożenia skierowanych w dół kończyn.

Usta więźnia poruszały się nieustannie, zupełnie jakby wściekle coś wykrzykiwał, z tym że nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Nie powstrzymywało go to jednak przed dalszymi próbami, szczególnie gdy spostrzegł zbliżającego się czarnego lewiatana.

Smok przez chwilę przypatrywał się swemu więźniowi, a potem zamrugał.

– …jest Sargeras! – Komnatę błyskawicznie wypełnił przesiąknięty jadem, zgrzytliwy głos uwięzionej istoty. – Skąpie się w twojej krwi! Twoja skóra będzie jego płaszczem! Twoim mięsem nakarmi swoje ogary! Uwięzi twoją duszę w fiolce, aby gdy tylko zechce, móc dręczyć ją ku swej przyjemności! On…

Smok zamrugał raz jeszcze, ponownie uciszając więźnia. Jednak demoniczna postać nadal wyrzucała z siebie bezgłośne groźby i przekleństwa. Czarny behemot w końcu otworzył wielki pysk i wypuścił z niego kłąb gorącej pary, która spowiła istotę, sprawiając, że ta zaczęła drżeć w przypływie fali agonalnego bólu.

– Nauczysz się szacunku. Bowiem stoję przed tobą ja, Neltharion, we własnej, wspaniałej osobie – zagrzmiał smok. – Jestem Strażnikiem Ziemi. Będziesz mnie traktował z należytym szacunkiem.

Demon smagnął znajdujące się pod nim skały długim, gadzim ogonem. Otworzył usta, aby wyrzucić kolejną porcję niemych bluźnierstw.

Zawiedziony zachowaniem eredara Neltharion potrząsnął grzebieniastym łbem. Czarnoksiężnicy pełnili funkcję dowódców Płonącego Legionu i byli nie tylko biegle władającymi magią demonami, lecz również dobrze wyszkolonymi taktykami. Smok przypuszczał, że usłyszy od istoty jego pokroju inteligentniejsze wypowiedzi, jednak eredar równie dobrze mógł być jednym z brutalnych infernali, płonących behemotów o przypominających czaszki głowach, które odgrywały rolę przerażających taranów lub pocisków spadających z nieba. Ten, którego badał przed schwytaniem eredara, bystrością umysłu – o ile nie było to przesadzone porównanie – dorównywał głazowi.

Tyle że Neltharion nie wysyłał swoich pobratymców, aby łapali członków rozszalałej demonicznej hordy, ponieważ pragnął z nimi rozmawiać. Nie, więźniowie mieli służyć innemu, znacznie wyższemu celowi, którego niestety nigdy nie docenią.

Lecz eredar był ostatnim, najistotniejszym jeńcem. Jego wrodzone magiczne zdolności sprawiały, że stanowił kluczowy element w realizacji pierwszego etapu planu Strażnika Ziemi.

Już czas… – szeptały głosy. – Już czas…

– Tak… – odpowiedział z roztargnieniem Neltharion. – Czas…

Skupiając się, smok uniósł łapę wnętrzem do góry, a ta natychmiast rozbłysnęła złotym blaskiem. Był on tak intensywny, że nawet uwięziony demon przerwał plugawą tyradę i skupił wzrok, aby spojrzeć na to, co przywoływał Neltharion.

Niewielki dysk dorównywał kolorystycznie aurze zwiastującej jego pojawienie się, lecz poza tym wyglądał zdumiewająco zwyczajnie. Nie zajmowałby całej dłoni nawet istoty znacznie mniejszej, dla przykładu nocnego elfa. Dysk przypominał dużą, ale poza tym niewyróżniającą się niczym złotą monetę o zaokrąglonych krawędziach i błyszczącej, nieskazitelnej powierzchni. Zawdzięczał ten niepozorny wygląd Neltharionowi. Jeśli stworzony przez smoka talizman miał spełnić swoje zadanie, powinien wyglądać całkiem niewinnie i nieszkodliwie.

Czarny smok wyciągnął trzymającą dysk łapę w stronę eredara, pozwalając mu zobaczyć, co go czeka. Jednakże zdawało się, że nie robi on na demonie najmniejszego wrażenia. Z czającym się w oczach szyderstwem przeniósł spojrzenie z dysku na lewiatana. Neltharion zwrócił uwagę na jego reakcję. Radowało go, że eredar nie zdawał sobie sprawy z drzemiącej w dysku mocy. Oznaczało to, że pozostali również nie domyślą się prawdy… aż do momentu, gdy będzie już za późno.

W odpowiedzi na niemy rozkaz Strażnika Ziemi dysk nieznacznie się uniósł i przez chwilę wisiał nad smoczą łapą, by następnie podpłynąć do więźnia.

Po raz pierwszy na przerażającej twarzy czarnoksiężnika zagościł cień niepewności. Gdy dysk zaczął opadać, jeniec ponowił daremną próbę uwolnienia się.

Złoty talizman wylądował na czole demona. Krótki błysk szkarłatnego światła rozjaśnił twarz eredara… a potem dysk zespolił się z jego ciałem.

Wymów je… – namawiał chór głosów. – Wymów słowa… dopełnij dzieła…

Z okrutnego, pozbawionego warg smoczego pyska popłynęły słowa w języku, który nie pochodził ze świata śmiertelników. Każde z nich przepełnione było złem, które sprawiło, że nawet demon zaczął drżeć ze strachu. Natomiast dla Strażnika Ziemi były najcudowniejszymi dźwiękami, jakie kiedykolwiek słyszał, były doskonałe, melodyjne… były językiem bogów.

Gdy Neltharion je wypowiadał, dysk znowu zaczął promieniować światłem. Jego blask rozlał się po ogromnej jaskini, z każdą wypowiedzianą przez smoka sylabą przybierając na intensywności.

Nagle eksplodował jasnym światłem.

Eredarski czarnoksiężnik rozciągnął usta – tak szeroko, jak to tylko było możliwe – w niemym krzyku, a z jego przerażających oczu popłynęły krwawe łzy. Tłukł szaleńczo ogonem o skałę, szarpiąc się przy tym z taką intensywnością, że krępujące go więzy zdarły mu skórę z kostek oraz nadgarstków. Lecz i tak nie był w stanie uciec.

Następnie skóra eredara zaczęła gnić. Odpadała od wciąż wijącego się ciała i wykrzywionego niemym wrzaskiem oblicza. Ciało kreatury wyglądało, jakby było martwe od tysiąca lat; spadało na podłogę wyschniętymi na wiór szarymi płatami.

Oczy zapadły się w głąb czaszki, a ogon się skurczył. Wkrótce z czarnoksiężnika został szkielet odsłaniający błyskawicznie gnijące wnętrzności. Lecz mimo makabrycznych mąk więzień smoka nadal wrzeszczał, bowiem Neltharion i jego dysk nie pozwalali mu odnaleźć ukojenia w śmierci.

Ale w końcu ustąpiły nawet kości, które pękając, zapadły się do środka. Szczęka demona odpadła, natomiast grzechoczące żebra runęły na dno jaskini. Uwolniona przez dysk moc ze straszliwą skutecznością pochłonęła szczątki demona. Jego stopy obróciły się w pył, następnie przyszła kolej na nogi oraz tors, aż wreszcie z istoty została jedynie rogata czaszka.

Dopiero wtedy eredar znieruchomiał.

Złowrogie światło przygasło. Łańcuchy, które więziły demona, zwisały teraz luźno.

Czarny smok, niczym troskliwy ojciec wyciągający łapę po swe ukochane dziecię, używając dwóch pazurów zabrał talizman z demonicznej czaszki. Ona również obróciła się w proch, gdy tylko złota powierzchnia dysku przestała do niej przylegać. Szary pył rozsypał się po kamienistym dnie jaskini.

Smok wpatrywał się w swoje dzieło z zachwytem. Teraz nie był w stanie wyczuć niezwykłych mocy drzemiących w dysku, lecz wiedział, że tam są… i kiedy nadejdzie czas, będą na jego rozkazy.

Ledwo o tym pomyślał, a czyjaś obecność delikatnie dotknęła jego umysłu. Głosy niespodziewanie ucichły, zupełnie jakby obawiały się, że intruz je wykryje. Strażnik Ziemi natychmiast stłamsił swoje pragnienia.

Neltharion doskonale znał ten dotyk. Był taki czas, że wierzył, iż pochodzi od przyjaciółki. Obecnie czarny lewiatan rozumiał, że nie może ufać jej bardziej niż pozostałym.

Neltharionie… Muszę z tobą porozmawiać…

Czego sobie życzysz, droga Alexstrazo? – Strażnik Ziemi widział oczyma wyobraźni smukłą smoczycę o łuskach w kolorze płomieni, nieznacznie większą niż on sam. On był fizycznym Aspektem wrodzonej siły świata, ona z kolei Aspektem Życia, które kwitło na ziemi, wewnątrz niej oraz ponad nią.

Ktoś nieopodal pałacu królowej nocnych elfów znowu igra z niebezpiecznymi siłami… musimy podjąć jakąś decyzję, i to szybko…

Nie lękaj się – odpowiedział uspokajająco Neltharion. – Co trzeba zrobić, będzie zrobione.

Modlę się, aby tak się stało… kiedy będziesz w stanie wyruszyć do Komnaty?

W głowie wyobrażającego sobie to miejsce Strażnika Ziemi pojawił się obraz olbrzymiej jaskini, przy której jego własna wydawała się jamą robaka. Komnata Aspektów, jak z szacunkiem nazywały ją pomniejsze smoki, była również idealnie okrągła, zupełnie jakby w przeszłości – w czasach zanim jeszcze pojawiły się smoki – ktoś wewnątrz niej wprawił w ruch ogromną kulę, tym samym całkowicie usuwając ze ścian wszelkie krzywizny oraz skalne formacje, które zazwyczaj występują w jaskiniach. Fascynujący się wszystkim, co było związane z historią, Nozdormu wierzył, że jest ona dziełem stworzycieli świata, tyle że nawet on nie potrafił udowodnić tej teorii. Ukryta za magiczną barierą, która oddzielała ją od reszty świata śmiertelników, Komnata Aspektów była najbezpieczniejszym miejscem, jakie istniało.

Na myśl o tym czarny smok zasyczał cicho z podniecenia. Skierował szkarłatne ślepia na dysk. Może faktycznie powinien się tam teraz udać. Pozostali również tam będą. Mógłby to zrobić…

Nie… jeszcze nie – oznajmiły dobiegające gdzieś z głębi jego podświadomości głosy. – Musi nadejść odpowiednia pora, bo inaczej ukradną twoją własność…

Neltharion nie mógł do tego dopuścić – nie, kiedy sukces był na wyciągnięcie ręki.

Jeszcze nie teraz – powiedział w końcu do czerwonej smoczycy – ale wkrótce wyruszę. Obiecuję, że niedługo…

Oby tak się stało – odrzekła Alexstraza. – Obawiam się, że musi się to wydarzyć wkrótce.

Wycofała się z jego umysłu równie szybko, jak się w nim pojawiła. Neltharion zawahał się, próbując określić, czy dał jej jakąkolwiek wskazówkę na temat tego, co się dzieje. Jednakże głosy zapewniły go, że w żaden sposób się nie zdradził oraz że spisał się wybornie.

Czarny smok uniósł dysk, po czym z przepełnionymi satysfakcją ślepiami odesłał tam, gdzie ukrywał go przed wszystkimi, nawet własnymi rodakami.

– Wkrótce… – wyszeptał, gdy talizman zniknął. Na przerażającym obliczu Strażnika Ziemi pojawił się szeroki, obnażający kły uśmiech. – Wkrótce… w końcu złożyłem obietnicę…

Na skraju górskiego urwiska znajdującego się nad ogromnym, wzburzonym jeziorem, którego wody były tak ciemne, że aż zupełnie czarne, wznosił się okazały pałac. Przywodzące na myśl straszliwych wojowników wysokie, spiralne wieże zostały stworzone z drzew magicznie wzmocnionych litą skałą. Ogromną budowlę otaczał mur splecionych gigantycznymi pnączami oraz korzeniami wulkanicznych kamieni. Za pomocą swojej mocy budowniczowie stworzyli ze stu gigantycznych drzew szkielet głównego gmachu, który następnie pokryto głazami oraz pnączami.

Kiedyś każdy, kto spojrzał na pałac wraz z całym jego otoczeniem, postrzegał go jako jeden z cudów świata… jednak ostatnimi czasy sytuacja zmieniła się diametralnie. Najwyższa z wież runęła w połowie. Poczerniałe kamienie i zwisające fragmenty pnączy świadczyły o sile eksplozji, która ją zrujnowała. Tyle że to nie z tego powodu pałac stał się miejscem rodem z koszmarów. Chodziło o to, co obecnie z każdej strony otaczało niegdyś dumny budynek, pomijając tereny, które zagarnęło dla siebie wzbudzające niepokój jezioro.

Niegdyś wspaniałe miasto uchodziło za zwieńczenie potęgi nocnych elfów. Rozsiane po okolicy wysokie nadrzewne domostwa i rozległe naziemne budynki stanowiły bajeczne tło dla pałacu. To właśnie tutaj wzniesiono Zin-Aszari, co w starożytnym języku oznaczało „Chwałę Aszary”. Była to stolica królestwa nocnych elfów, tętniąca życiem metropolia, nazwana tak przez samych mieszkańców, aby oddać hołd ukochanej królowej.

I to właśnie tutaj, z wyjątkiem kilku wybranych, otoczonych murem, sąsiadujących z pałacem domostw, miała miejsce rzeź niewinnych elfów, jakiej świat do tej pory nie widział. Zin-Aszari legło w gruzach. Krew ofiar nadal plamiła doszczętnie spalone, zrujnowane skorupy budynków, które jeszcze nie tak dawno były domostwami. Drzewa, na których znajdowały się wysokie domy, zostały wyrwane z korzeniami, natomiast budynki wzniesione na solidnym gruncie bezlitośnie zrównano z ziemią. Tę koszmarną scenerię spowijała gęsta zielonkawa mgła. Odór śmierci wciąż wybijał się ponad wszystkie inne zapachy – ciała setek kaldorei rozkładały się na ulicach. Proces ten był powolny i niezwykle groteskowy z uwagi na brak jakichkolwiek padlinożerców. Nigdzie nie było kruków, szczurów ani nawet owadów, które skubałyby poćwiartowane i rozszarpane ciała. One również albo uciekły z miasta wraz z nielicznymi ocalałymi, albo zginęły podczas podboju stolicy.

Mimo otaczającej ich krwawej scenerii rodem z koszmaru pozostali mieszkańcy Zin-Aszari zdawali się jej w ogóle nie zauważać. Wysokie i szczupłe nocne elfy, które pozostały w mieście, jak gdyby nigdy nic wykonywały swoje obowiązki zarówno wewnątrz pałacu, jak i w jego sąsiedztwie. Odziane w ekstrawaganckie i wielobarwne szaty postacie o fioletowej skórze wyglądały, jakby uczestniczyły w jakimś wielkim wydarzeniu. Również ponurzy strażnicy w zbrojach koloru leśnej zieleni, którzy pełnili wartę na blankach, sprawiali upiorne wrażenie, gdyż bez mrugnięcia okiem przyglądali się pozostałościom po rzezi. Na żadnej z pociągłych twarzy o ostrych rysach nie pojawił się chociażby cień niepokoju.

Ani jedna nie zdradzała strachu czy też przerażenia na widok groteskowych gigantycznych istot, które przeczesywały ruiny w poszukiwaniu ewentualnych ocalałych bądź szpiegów.

Setki zakutych w zbroje demonicznych wojowników Płonącego Legionu przetrząsały Zin-Aszari, podczas gdy kolejne setki marszem opuszczały pałac, przekraczając wysoką bramę, aby zasilić szeregi armii znajdującej się poza granicami stolicy. To oni odpowiadali za upadek tego pięknego królestwa, a jeśli będą mogli, spustoszą resztę świata i zabiją wszystko, co napotkają na swej drodze.

Większość z tych istot miała dziewięć albo i więcej stóp wzrostu, dzięki czemu górowały nawet nad mierzącymi siedem stóp kaldorei. Każdego z demonów spowijały wściekle zielone ognie, nierobiące im jednak żadnej krzywdy. Dolne połowy ich ciał były dziwacznie szczupłe, natomiast torsy wyjątkowo szerokie. Ich przerażające oblicza przypominały rogate, pełne kłów czaszki, które wygłodniałymi spojrzeniami krwistoczerwonych ślepi omiatały okolicę. Większość z nich dzierżyła wielkie trójkątne tarcze, jarzące się buzdygany oraz miecze. Byli to Spaczeni Strażnicy, trzon armii Płonącego Legionu.

Nad nimi – na ognistych skrzydłach – unosili się obserwujący horyzont Strażnicy Zagłady. Od swoich maszerujących poniżej pobratymców nieznacznie różnili się wzrostem, a także sprawiali wrażenie inteligentniejszych. Latali nad stolicą nocnych elfów tam i z powrotem, niczym sępy szukające padliny. Sporadycznie któryś z nich kierował jednego z maszerujących poniżej Spaczonych Strażników tam, gdzie ktoś – lub też coś – mógł się ukrywać.

Wraz ze Spaczonymi Strażnikami na łowy wyruszyły również inne demoniczne stworzenia służące Legionowi. Przede wszystkim były to ogromne czworonożne bestie nieznacznie przypominające psy lub też wilki. Budzące grozę plugastwa, którym z pokrytych łuskami grzbietów wyrastały grzebienie szorstkiego futra, przeczesywały ruiny, węsząc nie tylko za pomocą wielkich nosów, lecz również par żylastych, zakończonych przyssawkami macek. Ogary spaczenia z niezwykłym zapałem biegały po pobojowisku. Sporadycznie zatrzymywały się, aby powąchać zmasakrowane zwłoki, po czym ruszały w dalszą drogę.

Tak sytuacja wyglądała poza murami pałacu, jednak w najbardziej wysuniętej na południe wieży działy się rzeczy nie mniej przerażające. Wewnątrz niej stojące w kręgu elfy wysokiego rodu – bowiem tak nazywano wszystkich wchodzących w skład dworu królowej – nachylały się nad wyrytym w podłodze sześciokątnym wzorem. Kaptury turkusowych, bogato haftowanych szat były naciągnięte na ich głowy tak głęboko, że niemal zasłaniały srebrne, pozbawione źrenic oczy, które lśniły teraz niepokojącym czerwonym blaskiem.

Nocne elfy stały nad symbolem, inkantując słowa potężnego zaklęcia. Spowite były ohydną zieloną poświatą, przenikającą nawet do ich dusz. Bezustanny wysiłek doprowadził quel’dorei na skraj wytrzymałości, mimo to nie odpuszczali. Ci, którzy w przeszłości dowiedli swej słabości, zostali unicestwieni. Teraz mroczne zaklęcie tkali jedynie ci najbardziej wytrwali, czerpiąc moc ze znajdującego się poniżej jeziora.

– Szybciej – wychrypiała koszmarna postać stojąca tuż obok jarzącego się kręgu. – Tym razem musi nam się powieść…

Był to demon poruszający się na czterech olbrzymich nogach. Miał wielkie rogi, zakończone szponami dłonie i wielkie skórzaste skrzydła, obecnie złożone. Jego gadzi, gruby jak pień ogon uderzał z niecierpliwością o podłogę, zostawiając pęknięcia na twardej kamiennej posadzce. Znacznie niżsi od niego Spaczeni Strażnicy przezornie schodzili z drogi, gdy demon przechadzał się po komnacie, aby móc lepiej przyglądać się pracy nocnych elfów. Niemal szorował przy tym podobnym do ropuszego łbem o sufit, a każdy wywołujący wstrząsy krok sprawiał, że biegnąca od czubka jego głowy aż po koniec ogona zielona płomienna grzywa migotała dziko.

Obserwował rozgrywającą się scenę szeroko otwartymi ślepiami osadzonymi pod wielkim łysym czołem o barwie równie wstrętnej zieleni. Nadzorująca poczynania zaniepokojonych quel’dorei istota była przyzwyczajona do tego, że to ona wzbudza strach, nie zaś do tego, że sama musi ten strach odczuwać. Lecz tej burzliwej nocy owo niepokojące uczucie trawiło demona zwanego Mannorothem. Jego pan wydał mu rozkazy, a on go zawiódł. Nigdy wcześniej nic takiego się nie zdarzyło. Wszak był Mannorothem, jednym z dowódców Przewspaniałego…

– No i? – warknęła skrzydlata istota, zwracając się do nocnych elfów. – Muszę kolejnemu z was urwać łeb, wy nędzne robaki?

– Nie będzie zadowolona, jeśli to powtórzysz, panie – odważył się przemówić jeden z elfów. Miał na sobie ciemnozieloną zbroję pałacowej gwardii, a jego oblicze szpeciła blizna.

Mannoroth odwrócił się do pachołka królowej. Zionął cuchnącym oddechem wprost w ściągniętą twarz żołnierza w hełmie.

– Kapitanie Varo’thenie, a czy bardzo będzie marudziła, jeśli postanowię podarować jej twój łeb?

– To bardzo prawdopodobne – odrzekł nocny elf. Jego oblicze nie zdradzało żadnych emocji.

Demon wyciągnął mięsistą dłoń, wystarczająco dużą, aby zmieścił się w niej hełm, czaszka oraz ramiona elfiego kapitana. Szponiaste palce otoczyły głowę Varo’thena… tylko po to, by po chwili się cofnąć. Pan Mannorotha wcześniej wydał mu rozkaz, że nikomu nie wolno tknąć królowej nocnych elfów i ważnych dla niej osób. Byli cenni dla władcy Płonącego Legionu.

Przynajmniej na razie.

Mannoroth w szczególności nie mógł ruszyć Varo’thena. Po śmierci doradcy królowej, Lorda Xaviusa, kapitan został jej łącznikiem. Ilekroć wspaniała Aszara postanawiała, że nie zaszczyci pracujących w komnacie wieży elfów swoją obecnością, kapitan gwardii przychodził zamiast niej. Następnie zdawał zwięzłą relację swojej ukochanej pani ze wszystkiego, co zobaczył i usłyszał… W tym krótkim czasie, kiedy Mannoroth miał okazję obserwować królową, doszedł do wniosku, że wcale nie jest ona taką pustą ślicznotką, za jaką niektórzy mogliby ją uważać. Kryła w sobie spryt, który często, acz niewystarczająco dobrze, maskowała leniwymi ruchami. Demona ciekawiło, co jego pan miał zamiar z nią zrobić, gdy w końcu wkroczy do tego świata.

Jeśli w końcu do niego wkroczy.

Portal prowadzący do sfery między światami oraz wymiarami, którą Płonący Legion zamieszkiwał pomiędzy kolejnymi krwawymi najazdami, zawalił się na skutek magicznego ataku. Ta sama siła zniszczyła górną połowę wieży, w której elfy wysokiego rodu pracowały pospołu z demonami. Mannoroth wciąż nie wiedział, co dokładnie się tam stało, ale kilku ocalałych z katastrofy quel’dorei wspomniało o niewidzialnym wrogu, który zabił doradcę królowej. Wielki demon miał pewne podejrzenia co do tożsamości owego niewidzialnego intruza i wysłał tropicieli, którzy mieli go odnaleźć. Teraz jednak koncentrował się wyłącznie na odtworzeniu cennego portalu – o ile było to możliwe.

Nie – pomyślał. – Tym razem się uda.

Tyle że jak na razie ognista kula energii unosząca się nad symbolem jedynie płonęła. Kiedy wielki demon na nią spojrzał, nie wyczuł wieczności, nie wyczuł również przytłaczającej obecności swojego pana. Mannoroth nie czuł nic.

Nic oznaczało porażkę, a ta w Płonącym Legionie równała się śmierci.

– Słabną – zauważył Varo’then pozbawionym jakichkolwiek emocji tonem. – Znowu stracą nad nim kontrolę.

Mannoroth spostrzegł, że żołnierz ma rację. Warcząc, przerażający demon sięgnął umysłem ku zaklęciu i dołączył do rzucających. Jego ingerencja wstrząsnęła quel’dorei, niemal wszystko rujnując, lecz błyskawicznie przejął nad nimi kontrolę i skoncentrował ich wysiłki.

Tym razem się uda. Tym razem…

Czarodzieje nigdy wcześniej nie pracowali pod presją taką jak teraz, gdy znaleźli się we władzy Mannorotha. To jego determinacja sprawiła, że pogrążyli się w szaleństwie. Ich obramowane czerwienią oczy rozszerzyły się do granic możliwości, a ciała drżały z przeciążenia, zarówno fizycznego, jak i magicznego.

Mannoroth spojrzał ponurym wzrokiem na krnąbrną kulę energii. Nie chciała się zmienić, nie chciała dopuścić go do jego pana. Po cielsku demona spływały krople żółtego potu. Na jego szerokie, żabie usta wystąpiła piana. Mimo iż porażka oznaczała odcięcie od Przewspaniałego, Mannoroth był pewien, że i tak w jakiś sposób zostanie ukarany.

Nikt nie mógł umknąć przed gniewem Sargerasa.

Mając to na uwadze, naparł umysłem na zaklęcie z jeszcze większą wściekłością, odbierając tym samym nocnym elfom całą ich moc. Wśród ustawionych w kręgu czarodziejów rozległy się jęki…

I niespodziewanie w samym środku ognistej kuli pojawił się punkcik bezkresnej, bezdennej czerni. Z jego wnętrza dobiegł głos, który rozbrzmiał w umyśle Mannorotha. Był to głos, który znał równie dobrze jak swój własny.

Mannorocie… to ty…

Tyle że nie należał on do Sargerasa.

Tak – odrzekł niechętnie. – Portal został ponownie otwarty.

Czekaliśmy już zbyt długo… – oznajmił rozmówca zimnym, przeszywającym głosem, który sprawił, że wielki demon aż skurczył się w sobie. – Zawiodłeś go…

Zrobiłem, co mogłem! – zaprotestował Mannoroth, zanim zdrowy rozsądek ostrzegł go przed tak głupim zachowaniem.

Portal musi być dla niego w pełni otwarty. Zadbam o to, aby tak się stało. Przygotuj się na moje przybycie, Mannorocie… Przybywam do was w tejże chwili.

Wraz z jego słowami czarny punkcik zwiększył swoje rozmiary, stając się teraz ogromną pustką unoszącą się ponad magicznym wzorem. Portal różnił się od tego, który quel’dorei stworzyli za pierwszym razem. Wynikało to z faktu, że teraz był wzmacniany również przez tego, który przemówił do demona z innego wymiaru. Tym razem przejście między światami się nie zawali.

– Na kolana! – huknął Mannoroth. Wciąż pozostające pod jego wpływem elfy wysokiego rodu nie miały innego wyboru, jak tylko natychmiast wykonać rozkaz. Spaczeni Strażnicy oraz znajdujący się w komnacie żołnierze nocnych elfów moment później poszli w ich ślady. Nawet kapitan Varo’then pospiesznie opadł na jedno kolano.

Ogromny demon ukląkł jako ostatni, tyle że on zrobił to z największym szacunkiem. Tego, który do nich przybywał, bał się niemal tak samo jak Sargerasa.

Jesteśmy gotowi – poinformował swego rozmówcę i wbił wzrok w podłogę. Każdy, nawet najdrobniejszy gest mógł zostać uznany za objaw nieposłuszeństwa, które mogło oznaczać dla niego niesamowicie bolesną śmierć. – My, niegodni, oczekujemy twojego przybycia… Archimondzie…

Rozdział 2

Świat, który znał, który wszyscy znali, przestał istnieć.

Środkowa część Kalimdoru przypominała teraz spustoszoną równinę. Rozchodzące się we wszystkich kierunkach demony odpowiadały za pogrom przedstawicieli sielskiej, ospałej cywilizacji nocnych elfów. Setki, a może nawet i tysiące kaldorei leżały martwe, a Płonący Legion nadal bezlitośnie parł naprzód.

Lecz nie wszędzie – musiał sobie przypomnieć Malfurion Burzogniewny. – Zatrzymaliśmy je tutaj, a nawet zdołaliśmy odepchnąć.

To właśnie na zachodzie demoniczni najeźdźcy spotkali się z najsilniejszym oporem. Spora była w tym zasługa Malfuriona. Odegrał on bowiem kluczową rolę w zniszczeniu zaklęcia elfów wysokiego rodu, które odcięło wszystkich z wyjątkiem mieszkańców pałacu królowej Aszary od mocy Studni Wieczności. Młody druid stanął do walki z królewskim doradcą, Lordem Xaviusem, i zabił go podczas spektakularnego pojedynku.

Niemniej jednak, chociaż Lord Kur’talos Kruczy Szpon, pan Gawroniej Twierdzy i dowódca armii nocnych elfów, na oczach swoich oficerów wyraził podziękowania za jego wkład w walkę, Malfurion wcale nie czuł się jak bohater. W trakcie pojedynku z Lordem Xaviusem niejednokrotnie dał się podejść i jedynie interwencja towarzyszy druida pozwoliła mu pokonać złowieszczego doradcę oraz demony, którym służył.

Malfurion Burzogniewny wyróżniał się spośród kaldorei ze względu na rozpuszczone, sięgające ramion włosy w zaskakującym ciemnozielonym kolorze. Większe zainteresowanie wzbudzał jedynie jego bliźniak Illidan, który również miał ostre, niemalże wilcze rysy twarzy. Oczy Malfuriona były całkowicie srebrne, w kolorze najczęściej spotykanym u przedstawicieli jego rasy. Z kolei oczy Illidana miały barwę bursztynu, co ponoć wróżyło mu wielką przyszłość. Oczywiście Illidan ubierał się z charakterystyczną dla jego rodaków ekstrawagancją, z kolei jego brat preferował prostszy strój, na który składał się niewyszukany kaftan ze skóry, spodnie oraz sięgające kolan buty. Wybrawszy druidyzm, Malfurion czułby się jak błazen, gdyby próbował obcować z drzewami, zwierzętami oraz ściółką leśną ubrany niczym pretensjonalny dworzanin wybierający się na wielki bal.

Zmarszczył brwi, po raz tysięczny próbując oderwać myśli od niepotrzebnych rozważań. Młody nocny elf przybył na odludzie w głębi dziewiczej puszczy Ga’han, aby wziąć się w garść i skupić na nadchodzących dniach. Wielka armia dowodzona przez Lorda Kruczego Szpona miała wkrótce wyruszyć w drogę, lecz nikt jeszcze nie wiedział dokąd. Płonący Legion maszerował w tak wielu kierunkach, że armia dowodzona przez szlachcica mogła wędrować przez nieliczone lata tam i z powrotem, tocząc bitwę za bitwą, a i tak efekty jej działań byłyby mizerne. Kruczy Szpon wezwał do siebie najwybitniejszych strategów, aby omówić z nimi najlepszy sposób na odniesienie ostatecznego zwycięstwa. I musieli zwyciężyć szybko, bowiem każdy dzień zwłoki kosztował ich coraz więcej niewinnych żywotów.

Głęboka bruzda przecięła czoło Malfuriona, gdy z coraz większą determinacją starał się odnaleźć wewnętrzny spokój. Powoli wyciszył się na tyle, aby wyczuć szelest liści, bowiem w ten właśnie sposób porozumiewały się drzewa. Rozmowa z nimi wymagała od niego pewnego wysiłku, jednak jak na razie zadowalał się wsłuchiwaniem w ich niemal melodyjny dialog. Las inaczej postrzegał upływ czasu, o czym szczególnie świadczyły słowa drzew. Były świadome trwającej wojny, jednak wyrażały się o niej w sposób bardziej abstrakcyjny. Chociaż zdawały sobie z niej sprawę i niepokoił je fakt, że inne lasy zostały spustoszone przez demony, to czuwające nad nimi leśne bóstwa jak dotąd nie dały tutejszym drzewom żadnego wyraźnego powodu do prawdziwego niepokoju. Gdyby zbliżało się zagrożenie, z pewnością szybko by się o nim dowiedziały.

Ich samozadowolenie wstrząsnęło Malfurionem. Zagrożenie, które Płonący Legion stanowił dla wszystkich istot żywych, nie tylko nocnych elfów, było oczywiste. Młody druid rozumiał, dlaczego puszcza może jeszcze tego w pełni nie pojmować, jednak jej obrońcy z pewnością powinni to zrozumieć.

Ale gdzie podziewał się Cenarius oraz pozostali?

Kiedy postanowił wkroczyć na ścieżkę druidyzmu – na co nigdy wcześniej nie zdecydował się żaden z jego rodaków – Malfurion udał się w głąb rosnącej nieopodal Suramaru puszczy w poszukiwaniu mitycznego półboga. Nie wiedział, co kazało mu sądzić, że zdoła odnaleźć tę legendarną istotę, skoro nikomu innemu się to nie udało. A jednak młody nocny elf zdołał trafić na Cenariusa. Już samo w sobie było to dość niesamowite, lecz gdy władca kniei zaproponował, że będzie go uczyć, Malfurion w ogóle nie mógł w to uwierzyć.

I tak oto przez kilka miesięcy Cenarius był jego szan’do, czcigodnym nauczycielem. Malfurion właśnie od niego nauczył się wkraczać w Szmaragdowy Sen, miejsce pomiędzy snem a światem śmiertelników, oraz przyzywać siły natury, by dzięki nim tworzyć własne zaklęcia. I to za sprawą tych nauk brat Illidana ocalił nie tylko własne życie, lecz również pozostałych obrońców.

Zatem dlaczego Cenarius wraz z innymi leśnymi bóstwami nie skorzystali ze swych cudownych mocy, aby wesprzeć rozpaczliwą obronę?

– Ha! Wiedziałem, że tu będziesz.

Malfurion natychmiast rozpoznał przybysza po głosie łudząco podobnym do jego własnego. Porzucając próby odzyskania wewnętrznego spokoju, wstał i z powagą powitał nowo przybyłego.

– Illidanie? Dlaczego mnie szukasz?

– Dlaczego? – Bliźniak Malfuriona jak zawsze nosił granatowe włosy ciasno związane w koński ogon. Różnica polegała na tym, że był ubrany inaczej niż zazwyczaj. Miał na sobie rozpięty kaftan oraz spodnie wykonane z takiej samej czarnej skóry co wysokie buty z rozszerzającymi się u góry cholewami. Do kaftana tuż nad sercem miał przyczepioną niewielką odznakę, na której wyryto głowę czarnego ptaka otoczoną szkarłatnym pierścieniem.

Jego odzienie było nowe i przypominało swego rodzaju mundur. Oznaka przedstawiała herb rodu Kur’talosa Kruczego Szpona… nowego patrona Illidana.

– Lord Kruczy Szpon zamierza o zmierzchu coś ogłosić, bracie. Musiałem wcześniej wstać, aby cię odnaleźć i sprowadzić do obozu na czas, żebyś zdążył to usłyszeć.

Illidan, jak większość nocnych elfów, wciąż był przyzwyczajony do spania przez większość dnia. Malfurion z kolei nauczył się spać w nocy, aby za dnia jak najlepiej wykorzystywać ukryte siły obecnej na całym świecie przyrody. Owszem, mógłby zgłębiać tajniki druidyzmu również w nocy, jednak więź jego ludu ze Studnią Wieczności za dnia była najsłabsza. Wiązało się to z mniejszą szansą wsparcia magią czarowników podczas rzucania po raz pierwszy nowego zaklęcia natury, co w pierwszych dniach nauk u Cenariusa było Malfurionowi szczególnie potrzebne. Teraz młody nocny elf czuł się znacznie pewniej w świetle dnia niż pośród mroków nocy.

– I tak właśnie miałem wracać – oznajmił, ruszając w stronę brata bliźniaka.

– Źle by to wyglądało, gdyby cię tam nie było. Lord Kruczy Szpon nie przepada za brakiem porządku i opóźnieniami, szczególnie gdy chodzi o tych, którzy stanowią istotny element jego planów. Dobrze o tym wiesz, Malfurionie.

Pomimo że obrane przez nich ścieżki dotyczące nauki magii prowadziły w różnych kierunkach, obaj bracia biegle posługiwali się zaklęciami z dziedzin, których tajniki postanowili zgłębiać. Po uratowaniu Kruczego Szpona przed demonem Illidan został mianowany przez szlachcica jego osobistym czarodziejem. A zazwyczaj stanowisko to przyznawano najwyższym rangą członkom Księżycowej Gwardii, mistrzom magii nocnych elfów. Illidan odegrał również ważną rolę w zmiażdżeniu atakujących na zachodzie demonów. Po śmierci przywódcy Księżycowych Gwardzistów przejął nad nimi kontrolę i skutecznie pokierował ich mocą w walce przeciwko najeźdźcom.

– Musiałem wyjechać z Suramaru – zapewnił Malfurion. – Czułem się tam jak w klatce. Nie czułem stamtąd lasu.

– Połowę suramarskich budynków uformowano z żywych drzew. W czym tkwi różnica?

Jak mógł wytłumaczyć Illidanowi, jakie doznania każdego dnia coraz mocniej atakowały jego umysł? Im dłużej podążał ścieżką druidyzmu, tym bardziej stawał się wrażliwy na każdy element prawdziwego świata. Przebywając w lesie, czuł wszechobecny spokój drzew, głazów, ptaków… wszystkiego.

W mieście wyczuwał jedynie zdeformowaną, graniczącą z szaleństwem aurę tego, co wytworzyli jego rodacy. Drzewa, które tam rosły, służyły za domostwa, ziemia oraz kamienie, które sprowadzono i ukształtowano tak, aby okolica zdatna była do zamieszkania przez nocne elfy, nie były już takie, jak w dzikiej puszczy. Za sprawą budowniczych zmieniły się tak bardzo, że nie rozumiały nawet samych siebie. Gubiły się we własnych myślach. Ilekroć Malfurion przechadzał się po mieście, wyczuwał pewnego rodzaju fałsz, lecz wiedział, że jego lud – a właściwie to również krasnoludy i przedstawiciele innych ras – miał prawo do tworzenia własnej cywilizacji. Wznosząc domy lub przygotowując grunt do swoich potrzeb, nie popełniali żadnej zbrodni. W końcu zwierzęta robiły to samo…

A mimo to jego dyskomfort nasilał się przy każdej kolejnej wizycie w mieście.

– Wrócimy do wierzchowców? – zapytał Malfurion, ostentacyjnie odmawiając udzielenia Illidanowi odpowiedzi.

Elf o bursztynowych oczach uśmiechnął się, po czym skinął głową. Szli w milczeniu ramię przy ramieniu w górę zalesionego wzgórza. Ostatnimi czasy wyjątkiem tematów dotyczących wojny mieli sobie niewiele do powiedzenia. Bliźniaków, którzy kiedyś działali jednomyślnie, teraz łączyło ze sobą mniej niż z zupełnie obcymi istotami.

– Smok ma zamiar nas opuścić, prawdopodobnie odleci przed zachodem słońca – niespodziewanie oznajmił Illidan.

– Kiedy tak powiedział? – zapytał druid, wbijając spojrzenie w brata. Nie słyszał o tym wcześniej.

Czerwony smok Korialstraz był jednym z nielicznych potężnych sprzymierzeńców nocnych elfów. Młody, acz ogromny lewiatan był podobno oblubieńcem Smoczej Królowej, Alexstrazy, i dołączył do kaldorei wraz z jednym z dwóch tajemniczych wędrowców, srebrnowłosym magiem – Krasusem. Smok i czarodziej byli w jakiś sposób ze sobą powiązani, jednak Malfurion nie zdołał jeszcze odkryć, na czym owa więź polega. Wiedział jedynie, że wszędzie tam, gdzie pojawiła się szczupła, blada postać w szarej szacie, można było natknąć się również na skrzydlatego behemota. Działając wspólnie, okazali się niepowstrzymaną siłą, która zmusiła demony do panicznej ucieczki i otworzyła obrońcom drogę do zwycięstwa.

Jednakże rozdzieleni, obaj wyglądali jak na skraju śmierci…

Malfurion postanowił nie wtrącać się w nie swoje sprawy, po części dlatego, że zdecydowali się pomóc nocnym elfom, a po części dlatego, że obu szanował i darzył sympatią. Lecz teraz Korialstraz zamierzał ich opuścić, a taka strata byłaby katastrofą dla nocnych elfów.

– Czy zabiera z sobą Mistrza Krasusa?

– Nie, on zostaje z Mistrzem Rhoninem. – Illidan wymówił to imię z takim samym szacunkiem, z jakim jego brat wymawiał imię Krasusa. Ognistowłosy czarodziej przybył wraz ze swoim towarzyszem z nieznanej krainy, miejsca, o którym niekiedy wspominali, gdy opowiadali o własnych doświadczeniach z Płonącym Legionem. Chociaż wyglądał na młodszego, posługiwał się magią równie biegle jak Krasus. Brodaty mag nosił niebieskie szaty podróżne, niemal tak skromne jak te, które miał na sobie Malfurion, lecz nie to odróżniało go od nocnych elfów. Krasus mógł uchodzić za jednego z ich ludu – aczkolwiek bardzo chorego i bladego – jednak Rhonin, choć był równie blady, nie należał do żadnej znanej kaldorei rasy. Mówił, że jest człowiekiem, jednak niektórzy Księżycowi Gwardziści twierdzili, że według ich badań należy do jakiejś odmiany krasnoludów, tyle że urósł i znacznie przewyższał swoich ziomków wzrostem.

Niezależnie od pochodzenia Rhonin był równie nieoceniony w walce jak Krasus oraz smok. Czerpał pokaźne ilości mocy ze Studni Wieczności i władał nią z taką wprawą, że nawet Księżycowa Gwardia nie dorównywała mu umiejętnościami. A co ważniejsze, wziął pod swoje skrzydła Illidana i wiele go nauczył. Brat Malfuriona wierzył, że stało się tak, ponieważ mag dostrzegł drzemiący w nim potencjał, jednak druid rozumiał, że nieznajomy robił to również po to, aby hamować porywczość młodego elfa. Pozostawiony bez nadzoru Illidan miewał tendencję do narażania życia nie tylko własnego, lecz również swych towarzyszy.

– To niedobrze, Illidanie.

– Oczywiście, że nie – odrzekł bursztynooki elf. – Ale jakoś sobie poradzimy. – Uniósł rękę, aby Malfurion mógł zobaczyć otaczającą ją czerwoną aurę. – Nie jesteśmy bezsilni – powiedział i sprawił, że aura zniknęła. – Nawet jeśli wydajesz się niechętnie korzystać z pełnego potencjału tego, czego nauczył cię Cenarius.

Pełny potencjał, o którym mówił jego brat, oznaczał rzucanie zaklęć, które siały spustoszenie nie tylko pośród wrogów, lecz również przyrody i wszystkiego, co znalazło się na ich drodze. Illidan wciąż nie pojmował, że druidyzm wymaga postępowania zgodnie z delikatną równowagą natury, a nie przeciwko niej.

– Robię, co w mojej mocy i tak, jak powinienem. Jeżeli…

Ale nie zdążył powiedzieć ani słowa więcej, bowiem w tym właśnie momencie tuż przed nimi na ziemi wylądowała postać rodem z koszmaru.

Spaczony Strażnik otworzył przerażającą paszczę i ryknął na obu kaldorei. Malfurion wcale nie czuł ciepła bijącego od ognistej zbroi, którą nosił napastnik, wręcz przeciwnie – poczuł falę chłodu zalewającą jego duszę. Rogaty stwór uniósł miecz i zamachnął się na stojącego bliżej Illidana.

– Nie! – Malfurion odepchnął brata w bok, jednocześnie przywołując las oraz niebiosa, aby przyszły mu z pomocą.

Gwałtowny, potężny podmuch wiatru uderzył w demona, odrzucając go kilka jardów w tył, niczym liść. Stwór grzmotnął o drzewo – siła uderzenia sprawiła, że pień pękł – a następnie osunął się na leśną ściółkę.

Wijące się korzenie pobliskich drzew niczym macki ogromnej ośmiornicy oplotły oszołomionego napastnika. Demon próbował wstać, lecz jego ręce, nogi, tułów oraz głowa zostały przyciśnięte do gruntu. Starał się uwolnić, ale jedynym, co osiągnął, było wypuszczenie rękojeści miecza.

Po unieruchomieniu ofiary korzenie od razu zaczęły zanurzać się pod ziemię… tym samym przebijając się przez ciało bestii.

Zanim korzenie oddzieliły łeb potwornego skrytobójcy od reszty ciała, z jego pyska dobiegło przypominające syk westchnienie. Z okropnych ran wypłynęła zielona posoka, a fragmenty ciała bestii, niczym fragmenty układanki, potoczyły się w stronę jej niedoszłych ofiar.

Malfurion ledwo zdołał uporać się z pierwszym napastnikiem, gdy spomiędzy gałęzi zeskoczyło dwóch kolejnych Spaczonych Strażników. Illidan, przeklinając, podniósł się na kolana i uniósł rękę, celując w najbliższego z demonów.

Ten, który się na niego rzucił, niespodziewanie zamachnął się buzdyganem na swojego towarzysza, po czym jednym straszliwym ciosem zmiażdżył czaszkę niespodziewającej się niczego ofiary.

Malfurion poczuł nagle, że coś jest nie w porządku. Włoski na jego karku uniosły się i obejrzał się przez ramię.

Ogromna czworonożna bestia skoczyła w jego kierunku. Wyrastające z jej grzbietu dwie wijące się macki zakończone przyssawkami przylgnęły do piersi nocnego elfa. Jedynym, co widział teraz Malfurion, było kilka rzędów pożółkłych kłów. Prosto w twarz buchnął mu odór gnijącego ciała.

Znalazł się w paskudnym, żeby nie powiedzieć: tragicznym, położeniu. Do jego uszu dobiegł krzyk Illidana, zagłuszony przez coś, co przypominało wycie psa.

Dali się podejść jak dzieci. Frontalny atak ich rozdzielił, przez co bardziej niebezpieczny wróg zdołał zakraść się od tyłu. Ogary spaczenia miały zaatakować, gdy tylko nadarzy się po temu okazja.

Z gardła Malfuriona wydobył się krzyk, gdy wampiryczne macki zaczęły dosłownie wydzierać magię z jego ciała. Niedługo potem kły bestii miały rozszarpać jego ciało na strzępy. Ogary spaczenia dla każdego czarodzieja były wyjątkowo niebezpiecznym wrogiem, bowiem polowały na tych, którzy władali magią, i wysysały ją do tego stopnia, że z ciał ofiar pozostawały puste skorupy. Co gorsza, w przypadku, gdy demoniczne ogary wchłonęły wystarczająco dużo energii, były w stanie się rozmnożyć, tym samym przeistaczając się w prawdziwą plagę zła.

Spróbował oderwać macki od swojej piersi, lecz trzymały zbyt mocno i druid poczuł, że traci siły…

…wtem nieoczekiwanie usłyszał dźwięk przypominający dudnienie deszczu.

Bestia zadygotała, jej macki oderwały się od piersi elfa i zaczęły szaleńczo młócić powietrze, aż w końcu demon z głośnym jękiem zwalił się na bok, niemal przygniatając Malfurionowi rękę.

Mrugając kilkukrotnie, przegonił łzy napływające do oczu i spostrzegł kilkanaście bełtów, których ostre groty zdołały przebić grubą skórę stwora. Każdy z nich celnie wymierzono w najwrażliwsze części ciała bestii. Demon wyzionął ducha, jeszcze zanim uderzył o ziemię.

Spomiędzy otaczających ich drzew wyjechało ponad czterdziestu żołnierzy odzianych w szarozielone zbroje, a każdy z nich dosiadał potężnej czarnej szablozębnej pantery. Elfy nazywały je nocnymi szablobestiami. Wielkie stworzenia gnały pomiędzy drzewami z szybkością oraz zwinnością, których inne stworzenia mogły jedynie pozazdrościć.

– Rozproszyć się! – zawołał młody oficer. Jego głos wydawał się Malfurionowi znajomy. – Upewnijcie się, że nie ma ich więcej!

Żołnierze poruszali się szybko, acz ostrożnie. Malfurion doceniał ich troskę, wiedział bowiem, że w pełnym słońcu żaden z nich nie jest w najlepszej formie. Mimo to druid nie mógł zaprzeczyć, że ich umiejętności budziły podziw. Nie w sytuacji, gdy właśnie uratowali mu życie.

Oficer podjechał do brata Illidana i rozkazał syczącemu wierzchowcowi się zatrzymać. Zmiana z życia w mroku nocy na światło dzienne nie podobała się również nocnym szablobestiom, lecz wielkie koty powoli zaczynały się do tego przyzwyczajać.

– Więc teraz tak będzie wyglądać mój los? – spytał nocny elf o nieco pyzatej twarzy. Wydawało się, że przypatruje się Malfurionowi niezwykle uważnie, chociaż druid wiedział, że częściowo wynika to ze skośnego osadzenia srebrzystych oczu oficera. – Kolejne próby ratowania was przed śmiercią? Trzeba było błagać jego lordowską mość, aby pozwolił mi zostać w Suramarskiej Gwardii.

– Tyle że wtedy wszystko mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej, kapitanie Pieśń Cienia – odrzekł Malfurion.

– Nie… nic nie potoczyłoby się inaczej. – Żołnierz z frustracją wypuścił głośno powietrze z płuc. – Lord Kruczy Szpon nigdy nie pozwoliłby mi wrócić do gwardii! Jemu się wydaje, że sama Matka Luna namaściła mnie, abym ochraniał tyły wyjątkowych dla niego sojuszników!

– Kapitanie, wróciłeś do Suramaru w towarzystwie moim, nowicjuszki Eluny, tajemniczego czarodzieja… oraz smoka. Obawiam się, że tym samym sprawiliśmy, że wyróżniłeś się w oczach Lorda Kruczego Szpona oraz pozostałych dowódców. Już nigdy nie będą widzieli w tobie zwyczajnego oficera gwardii.

– Mistrzu Malfurionie, żaden ze mnie bohater. – Twarz kapitana wykrzywił grymas. – Ty i pozostali zabijacie demony jednym machnięciem ręki. Ja tylko staram się, aby głowy wam nie pospadały z karków, byście mogli dalej to robić.

Jarod Pieśń Cienia miał nieszczęście pojmać Krasusa, gdy ten próbował dostać się do Suramaru. Mag wykorzystał kapitana, aby zyskać pomoc, co z kolei zaowocowało tym, że Malfurion i pozostali – z Korialstrazem włącznie – w końcu się spotkali. Mało tego, oficer był całym sercem oddany służbie i towarzyszył więźniowi podczas owego zgromadzenia. I właśnie to wydarzenie Lord Kruczy Szpon szczególnie miał na uwadze, gdy uznał, że magowie potrzebują kogoś, kto będzie ich ochraniał. Niedługo potem Jarod Pieśń Cienia został „ochotnikiem”, którego mianowano dowódcą kontyngentu zaprawionych w boju żołnierzy. Inną kwestią pozostawało natomiast to, że większość z nich miała bogatsze wojskowe doświadczenie od niego.

– Trzeba było oszczędzać siły – warknął Illidan, podchodząc do brata. – Miałem sytuację pod kontrolą.

– Takie otrzymałem rozkazy, Mistrzu Illidanie. I tak w ostatniej chwili spostrzegłem, że wbrew rozkazom jego lordowskiej mości wyruszyłeś sam. – Pieśń Cienia skierował wzrok na Malfuriona. – A kiedy zdałem sobie sprawę, że i ciebie, Mistrzu, nie ma od dłuższego czasu…

Illidan prychnął w odpowiedzi. Był to jeden z nielicznych przypadków w ciągu kilku dni, kiedy obaj bracia w czymś się zgadzali. Żadnemu z nich nie podobał się fakt, że Lord Kruczy Szpon rozkazał, aby bezustannie ich pilnować. Zachowanie szlachcica sprawiało, że obaj tym chętniej gdzieś się wymykali. W przypadku Malfuriona wynikało to z natury jego powołania, u Illidana natomiast z faktu, że nie miał cierpliwości do niekończących się narad. Nie dbał o plan przeprowadzenia starcia, chciał po prostu ruszyć w drogę i zabijać demony.

Tyle że tym razem to one niemal zabiły jego. Ani on, ani Malfurion nie wyczuli, że są w pobliżu. Było to coś nowego i przerażającego zarazem. Skrytobójcy Płonącego Legionu nauczyli się skuteczniej ukrywać swoją obecność. Nawet las w swej beztrosce nie był świadom skazy czającej się pośród drzew. Nie wróżyło to niczego dobrego dla przyszłych walk.

Jeden z żołnierzy podjechał do Pieśni Cienia.

– Teren jest czysty, kapitanie. – oznajmił. – Ani śladu…

Przez puszczę poniósł się echem mrożący krew w żyłach wrzask.

Malfurion i Illidan odwrócili się i ruszyli biegiem w kierunku, z którego dobiegł ów dźwięk. Jarod Pieśń Cienia otworzył usta, aby ich zawrócić, po czym zacisnął wargi i zmusił swojego wierzchowca, by ruszył za nimi.

Nie musieli długo szukać. Nieco dalej, w głębi lasu, zatrzymali się przed makabryczną sceną. Jeden z wielkich kotów leżał rozciągnięty na ziemi z rozszarpanym cielskiem i wypływającymi na ściółkę wnętrznościami. Nocna szablobestia wpatrywała się szklistymi, niewidzącymi oczami w niebo. Zwierzę było martwe najwyżej od minuty czy dwóch… o ile nie krócej.

Tyle że to nie ono wydało ów mrożący krew w żyłach wrzask. Zrobił to żołnierz przybity do pnia potężnego dębu; jego nogi dyndały kilka cali nad ziemią. Tak jak w przypadku kota jego pierś – mimo zbroi, którą miał na sobie – również została metodycznie rozdarta. Pod stopami nieszczęśnika leżały wnętrzności, które wylewały się z brzucha. Nocny elf miał otwarte usta, a jego oczy wyglądały jak ślepia martwego kota.

Illidan rozejrzał się dookoła niczym myśliwski pies węszący za zwierzyną, lecz jego brat położył mu swą silną dłoń na ramieniu i pokręcił głową.

– Zróbmy tak, jak powiedział kapitan. Wracajmy. W tej chwili.

– Ściągnijcie go – rozkazał Pieśń Cienia, a jego fioletowa twarz zrobiła się jakby bledsza. Wskazał palcem obu braci. – Zorganizować im eskortę, i to natychmiast! – Pochylił się do towarzyszy i dodał z niejaką irytacją: – Jeśli, rzecz jasna, nie macie nic przeciwko temu.

Malfurion powstrzymał brata przed odrzuceniem propozycji kapitana. Obaj posłusznie zaczęli wspinać się na wzniesienie, na którym zostawili wierzchowce. Większość członków eskorty bezustannie krążyła wokół nich, niczym wataha wilków osaczająca zdobycz. Ironią był fakt, że Malfurion wraz z bratem, mimo iż władali większą mocą niż wszyscy ci żołnierze razem wzięci, prawdopodobnie zginęliby, gdyby nie interwencja Jaroda Pieśni Cienia.

Wciąż musimy się jeszcze wiele nauczyć – pomyślał młody druid, podchodząc do swojej nocnej szablobestii. – Sam muszę się jeszcze wiele nauczyć.

Wyglądało jednak na to, że demony nie zamierzają dać mu cennego czasu, którego owa nauka wymagała.

Krasus żył dłużej niż którakolwiek z otaczających go istot. Był szczupły i srebrnowłosy, przez co jego wygląd sugerował mądrość gromadzoną przez wiele lat. Jednak tylko poprzez spojrzenie mu prosto w oczy można było dostrzec prawdę na temat głębi wiedzy oraz doświadczenia maga.

Kaldorei uważali go za przedstawiciela jakiejś odmiany ich własnej rasy, kogoś w rodzaju albinosa bądź mutanta. Był do nich dość podobny, jednakże mające źrenice oczy czarodzieja bardziej przypominały oczy krasnoluda. Jego gospodarze zaakceptowali owe „deformacje”, uznając je za dowód silnej więzi z magią. Krasus posługiwał się bowiem mocą tajemną z większą wprawą niż wszyscy członkowie słynnej Księżycowej Gwardii razem wzięci. A wynikało to z jednego prostego faktu.

Nie był nocnym elfem, nie był elfem w ogóle… był smokiem.

I to nie byle jakim smokiem, lecz starszą wersją tego samego lewiatana, z którym spędzał większość czasu – Korialstraza.

Wbrew temu, co mówili inni, zakapturzony mag i ognistowłosy Rhonin nie przybyli z odległej krainy. W istocie obaj przybyli z odległej przyszłości, z czasów po zakończeniu drugiej, decydującej bitwy przeciwko Płonącemu Legionowi. Tyle że w tej tu epoce nie znaleźli się z własnej woli. Wspólnie prowadzili w górach śledztwo w sprawie intrygującej i jednocześnie niepokojącej anomalii, która ich pochłonęła i przeniosła w czasie oraz przestrzeni do starożytnego Kalimdoru.

Okazało się jednak, że nie tylko oni wylądowali w przeszłości. Doświadczony orczy wojownik imieniem Broxigar – którego lud także walczył z demonami podczas ich drugiej inwazji – również został pochłonięty przez anomalię. Jego Wódz wysłał go w towarzystwie innego orka, aby zbadali zjawisko, które pojawiło się w koszmarze ich szamana i wyraźnie go zaniepokoiło. Towarzysz Broxa znalazł się na skraju anomalii i został przez nią rozerwany na strzępy, przez co orczy weteran po wylądowaniu w przeszłości mógł liczyć tylko na siebie.

Okoliczności z czasem doprowadziły do tego, że niegdysiejsi wrogowie – smok, człowiek oraz ork – w końcu się ze sobą spotkali. Niestety, te same okoliczności nie pozwoliły im wrócić do przyszłości i głównie to było źródłem niepokoju Krasusa.

– Znowu nad czymś rozmyślasz – zagrzmiał smok.

– Niepokoję się tylko, że wkrótce odlatujesz – oznajmił Krasus swojej młodszej wersji.

Czerwony smok skinął ogromnym łbem. Stali na szerokich, solidnych blankach Gawroniej Twierdzy, imponującej cytadeli, z której Lord Kruczy Szpon dowodził swoją armią. W przeciwieństwie do tętniących życiem, ekstrawaganckich domów jego rodaków rezydencję Kur’talosa utrzymano w iście wojskowym stylu. Warownia została wykuta w litej hebanowej skale i była to najsolidniejsza konstrukcja, jaką kiedykolwiek stworzono. Wszystkie izby zarówno nad, jak i pod ziemią wydrążono w skale. Wielu uznawało Gawronią Twierdzę za niezdobytą fortecę.

Dla Krasusa, który doświadczył potwornej furii Płonącego Legionu, był to jednak tylko kolejny domek z kart.

– Nie chcę tego robić – oznajmił czerwony smok – ale nasi rodacy nadal milczą. Nie potrafię nawet wyczuć swojej ukochanej Alexstrazy. Akurat ty powinieneś zrozumieć, dlaczego chcę odkryć prawdę.

Korialstraz wiedział, że jego towarzysz tak samo jak on jest smokiem, ale jeszcze nie zdołał powiązać przeszłości z przyszłością. Jedynie jego królowa i oblubienica, Matka Życia, znała prawdę, lecz nie zdradziła jej swojemu nowemu oblubieńcowi. Wyświadczyła mu przysługę… a właściwie to jego starszemu ja.

Krasus również wyczuwał tę pustkę, dlatego pogodził się z tym, że jego młodsza wersja będzie musiała udać się w podróż, aby odkryć jej przyczynę, nawet jeśli oznaczało to ryzyko dla nich obu. Razem stanowili zadziwiającą siłę, którą Lord Kruczy Szpon wyjątkowo cenił. Podczas gdy Korialstraz spuszczał na demony deszcz płomieni, Krasus potrafił przemienić go w istną burzę ognia, zdolną zabić ponad setkę demonów naraz. A wszystko to za sprawą pojedynczego smoczego tchnienia. Natomiast kiedy znajdowali się z dala od siebie, trawiąca ich choroba wzmagała się do tego stopnia, że obaj byli niemal bezsilni.

Ostatnie promienie zachodzącego słońca zniknęły za horyzontem. Wokół twierdzy krzątali się żołnierze wykonujący przydzielone im prace. Nocne elfy nie pozwalały sobie na odpoczynek ani w dzień, ani w nocy. W początkowej fazie wojny zbyt wielu kaldorei ginęło z powodu dotychczasowych przyzwyczajeń. Wciąż jednak z radością witały mrok nocy, bowiem pomimo więzi ze Studnią Wieczności potrafiły również czerpać siłę z gwiazd oraz księżyca.

– Tak sobie rozmyślałem… – powiedział Krasus, wystawiając twarz o ostrych rysach na delikatne pieszczoty wiatru. Ze względu na ogromne rozmiary Korialstraz nie był w stanie wejść do Gawroniej Twierdzy, na szczęście jednak solidna skalna budowla pozwalała mu przysiąść na jej szczycie. W związku z tym Krasus postanowił spać tam wraz z nim, a jedynym luksusem, na jaki sobie pozwolił, był cienki tkany pled. Na blankach również jadł i spędzał każdą wolną chwilę. Na dół schodził jedynie, kiedy wzywały go obowiązki. W pozostałych kwestiach zwracał się do Rhonina, jedynej osoby zdolnej naprawdę zrozumieć sytuację, w której się znalazł. – Chyba istnieje pewien sposób, dzięki któremu będziemy mogli po­dróżować, że się tak wyrażę… – kontynuował – osobno.

– Nie mogę się doczekać, by to usłyszeć.

– Zapewne na twoim ciele znajduje się przynajmniej jedna poluzowana łuska, nieprawdaż?

Smok rozwinął skrzydła, po czym otrzepał się niczym ogromny pies. Łuski pokrywające jego cielsko zabrzęczały rytmicznie. Znieruchomiał, a jego wielkie czoło pokryło się zmarszczkami, gdy nasłuchiwał, po czym wykręcił wężową szyję, aby zbadać okolicę pleców, tuż nad prawą łapą.

– Chyba jedną mam.

Smoki ogólnie traciły łuski, tak jak inne stworzenia gubiły sierść. Kryjące się pod nimi ciało z biegiem czasu twardniało i stawało się nową łuską. Gdy wypadała więcej niż jedna, smok musiał pilnie strzec odsłoniętego ciała, bowiem przez pewien czas było podatne zarówno na broń, jak i trucizny.

– Chciałbym ją dostać… za twoim pozwoleniem.

Innej istocie Korialstraz zapewne by odmówił, lecz Krasusowi zaczął ufać jak samemu sobie. Krasus miał nadzieję, że pewnego dnia powie smokowi prawdę. O ile, rzecz jasna, przeżyją wystarczająco długo.

– Jest twoja – odrzekł czerwony lewiatan bez wahania. Podrapał się tylną łapą we właściwe miejsce i po chwili łuska spadła na ziemię.

Krasus szybko ją podniósł, obejrzał i uznał, że jest odpowiednia.

– Teraz ja muszę podarować ci coś w zamian – oznajmił, patrząc na towarzysza.

– Nie jest to konieczne…

– Owszem, jest. – Smoczy mag wiedział lepiej; źle by się czuł, gdyby na skutek jego ingerencji w przeszłość coś złego spotkało jego młodszą wersją.

Krasus odłożył na bok łuskę wielkości własnej głowy i wbił wzrok w lewą dłoń, koncentrując się.

Jego smukłe, zadbane palce niespodziewanie wykrzywiły się – już nie przypominały elfich, lecz gadzie. Łuska pokryła ciało maga, najpierw na czubkach palców, a potem rozprzestrzeniła się dalej, wzdłuż dłoni, aż po nadgarstek. Z tego, co zaledwie przed chwilą było płaską płytką paznokci, wyrosły ostre, zakrzywione pazury…

W trakcie przemiany ciała czarodziej zgiął się wpół, niemal upadając na ziemię.

– Dam sobie radę! – oznajmił, machnięciem ręki powstrzymując Korialstraza, który odruchowo ku niemu sięgnął.

Walcząc o każdy oddech, wciąż zgięty wpół Krasus złapał się za przemienioną dłoń i szarpnął niewielkie łuski. Opierały się wszelkim jego staraniom, lecz w końcu zacisnął zęby i z całą siłą, jaką zdołał z siebie wykrzesać, pociągnął dwie z nich.

W końcu ustąpiły, odrywając się od ciała. Pozostał po nich krwawy ślad na grzbiecie makabrycznie wyglądającej kończyny. Szczupły mag, z trudem przełykając ślinę, natychmiast przemienił dłoń w normalną i ból momentalnie ustąpił.

Ignorując zadaną sobie ranę, Krasus przyjrzał się łuskom. Bystrzejsze niż u jakiegokolwiek nocnego elfa oczy szukały najdrobniejszej niedoskonałości.

– Wiesz, że nękająca nas dolegliwość uniemożliwia ci powrót do smoczej postaci, tak jak mi nie pozwala na przybranie innej formy – zbeształ go Korialstraz. – Próbując tego dokonać, narażasz się na ogromne ryzyko.

– To było konieczne – odrzekł Krasus. Marszcząc brwi, obrócił łuski w dłoni. – Ta jest pęknięta – mruknął, pozwalając, aby wiatr porwał rzeczoną łuskę. – Za to druga jest ­idealna.

– I co planujesz z nią zrobić?

– Musisz mi zaufać.

– A czy kiedykolwiek postąpiłem inaczej? – zapytał smok, mrugając z niedowierzaniem.

Trzymając w dłoni niewielką łuskę, Krasus podszedł do miejsca, z którego Korialstraz wydrapał własną. Wciąż było zaczerwienione, miękkie i wystarczająco duże, aby doświadczony łucznik mógł w nie trafić.

Szepcząc słowa starsze od samych smoków, czarodziej przycisnął łuskę do nagiego ciała czerwonego lewiatana.

Po zetknięciu z ciałem łuska rozbłysła jaskrawą żółtą poświatą. Korialstraz sapnął, lecz nie zareagował w żaden inny sposób. Uważnie przyglądał się temu, co wyczyniał jego towarzysz.

Krasus powtarzał w kółko starożytne słowa, za każdym razem wypowiadając je coraz szybciej. Łuska zaczęła pulsować i z każdym kolejnym rozbłyskiem zdawała się nieco większa niż chwilę temu. Po kilku sekundach dorównywała rozmiarem tym, które ją otaczały.

– Za moment przylgnie do twojego ciała – poinformował smoka Krasus. – Nie ma szans, byś ją zgubił.

Chwilę później zrobił krok w tył i przyjrzał się swojemu dziełu. Smok obrócił głowę, aby uczynić to samo.

– Czuję się… normalnie – oświadczył lewiatan.

– Liczę na to, że będziesz miał z niej większy pożytek. Bowiem teraz ja mam cząstkę ciebie, a ty cząstkę mnie. Modlę się, aby po rozstaniu ich bliźniacza energia pozwoliła nam czuć się tak, jakbyśmy faktycznie przebywali razem.

– Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać – oznajmił Korialstraz, rozkładając skrzydła.

Krasus w pełni się z nim zgadzał; musieli się rozdzielić, aby dowiedzieć się, czy czar zadziałał.

– Żegnaj więc, czcigodny Korialstrazie.

– Żegnaj – powiedział wielki lewiatan, pochylając łeb.

– Alexstraza…

– Opowiem jej o tobie oraz tym, czego pragniesz, Krasusie. – Smok przyglądał się maleńkiej postaci niezwykle uważnie. – Mam podejrzenia odnośnie do naszej więzi, jednak szanuję, że musiałeś zachować pewne rzeczy w tajemnicy przede mną. Szybko jednak odkryłem, że kochasz ją równie mocno jak ja. Dokładnie tak jak ja.

Krasus milczał.

– Najszybciej, jak to będzie możliwe, przekażę ci, jak się miewa. – Smok zbliżył się do skraju muru i wbił wzrok w niebo. – Do następnego spotkania, krewniaku…

Wypowiedziawszy te słowa, szkarłatny behemot wzbił się w powietrze.

Krewniaku… Dobór słów smoka sprawił, że Krasus zmarszczył brwi. Przedstawiciele jego gatunku określali tym słowem kogoś, z kim było się w bardzo bliskich stosunkach. Nie zwykłego druha czy członka klanu, lecz kogoś znacznie bliższego, brata z tego samego lęgu, potomka lub rodzica…

Albo… tę samą istotę w dwóch różnych ciałach…

Krasus znał siebie lepiej niż ktokolwiek inny. Wcale nie wątpił w inteligencję swojej młodszej wersji. Korialstraz niemalże odkrył prawdę, a czarodziej nie wiedział, co to może dla nich obu oznaczać.

Nagle zalała go przytłaczająca fala słabości. Łzy strumieniami płynęły mu z oczu, lecz i tak zdołał odnaleźć łuskę Korialstraza. Ledwo jej dotknął, a ból i zmęczenie znacznie zelżały. Tyle że samo dotknięcie łuski było niewystarczające; aby miała na niego korzystny wpływ, musiał trzymać ją blisko siebie.

Odsłonił pierś, którą muskał chłodny wiatr, po czym przycisnął wielką łuskę do nagiego ciała. Ponownie wymamrotał starożytne słowa, budząc do życia siły, których żaden nocny elf nie byłby w stanie zrozumieć, a tym bardziej nimi władać.

Ta sama złotawa aura spowiła łuskę. Ciałem Krasusa targ­nął dreszcz, lecz czarodziej starał się zachować równowagę.

Poświata znikła równie szybko, jak się pojawiła. Smoczy mag spojrzał na swoją pierś, pośrodku której widniał teraz pożegnalny prezent od jego młodszego ja.

Po jego ciele nadal rozchodziło się delikatne zmęczenie, lecz zarówno ono, jak i towarzyszący mu ból nie były czymś, czego nie dałby rady znieść. Teraz wreszcie mógł przebywać wśród pozostałych, nie wzbudzając w nich litości. Teraz mógł towarzyszyć im podczas walki przeciwko demonom. Smoczy mag zastanawiał się, dlaczego nie wymyślił tego wcześniej, i dopiero wtedy przypomniał sobie, że myślał o tym od jakiegoś czasu, lecz odkładał wprowadzenie tego planu w życie, odkąd Korialstraz zadeklarował, że zamierza odszukać pozostałe smoki.

Najwidoczniej ciężko jest rozstać się z samym sobą. Ależ Rhonin śmiałby się z jego pychy. Ironia sytuacji sprawiła, że Krasus zachichotał. Alexstraza również doceniłaby ten żart. Nieraz sugerowała, że jego ciągła ingerencja w sprawy pośledniejszych ras wynikała z odrobiny próżności, jednak ta sytuacja była już jej szczytem…

Nagle uderzyła go fala zawrotów głowy.

Z trudem uratował się przed ześlizgnięciem z blanków. Atak dość szybko minął, jednak sprawił, że Krasus przez dobrą minutę opierał się o kamienny mur i z trudem łapał powietrze.

A kiedy w końcu zdołał się wyprostować, natychmiast skierował wzrok daleko poza Gawronią Twierdzę, za Suramar.

W stronę odległego, spowitego mrokiem Zin-Aszari.

Krasus nieustannie podtrzymywał działanie wielu rzuconych potajemnie zaklęć, które stworzono, aby monitorować czary rzucane przez innych użytkowników magii. Nieskromnie mówiąc, był istotą prawdopodobnie najbardziej wyczuloną na zmiany intensywności magicznych sił tego świata, lecz nawet on nie przygotował się jeszcze na tego typu zmianę.

– Zrobili to… – wydyszał, wbijając wzrok w niewidoczne miasto. – Ponownie otworzyli portal dla Płonącego Legionu.