Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Godzina gniewu zbliża się wielkimi krokami. Dzielne nocne elfy są zdruzgotane utratą ukochanego generała. Czarny smok Neltharion przejął Demoniczną Duszę i rozproszył nią siły potężnych smoczych rodów. Na domiar złego władca demonów Archimond ze swoim Płonącym Legionem ma zwycięstwo nad Kalimdorem praktycznie w zasięgu ręki. Podczas gdy kraina i jej mieszkańcy uginają się pod naporem niepowstrzymanego zła, z głębin Studni Wieczności wyłania się zagrożenie tak przerażające, że aż trudno je opisać… W ostatnim, apokaliptycznym tomie trylogii smoczy mag Krasus i młody druid Malfurion stawiają wszystko na jedną kartę – tylko tak mogą zyskać szansę na ocalenie Azeroth przed całkowitym zniszczeniem. Jednocząc rasy krasnoludów, taurenów i furbolgów, pragną stworzyć sojusz, któremu być może uda się przeciwstawić potędze Płonącego Legionu. Bo jeśli Demoniczna Dusza dostanie się w jego ręce, cała nadzieja przepadnie. Oto nadeszła godzina, w której przeszłość zderzy się z przyszłością!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 440
Godzina gniewu zbliża się wielkimi krokami. Dzielne nocne elfy są zdruzgotane utratą ukochanego generała. Czarny smok Neltharion przejął Demoniczną Duszę i rozproszył nią siły potężnych smoczych rodów. Na domiar złego władca demonów Archimond ze swoim Płonącym Legionem ma zwycięstwo nad Kalimdorem praktycznie w zasięgu ręki. Podczas gdy kraina i jej mieszkańcy uginają się pod naporem niepowstrzymanego zła, z głębin Studni Wieczności wyłania się zagrożenie tak przerażające, że aż trudno je opisać…
W ostatnim, apokaliptycznym tomie trylogii smoczy mag Krasus i młody druid Malfurion stawiają wszystko na jedną kartę – tylko tak mogą zyskać szansę na ocalenie Azeroth przed całkowitym zniszczeniem. Jednocząc rasy krasnoludów, taurenów i furbolgów, pragną stworzyć sojusz, któremu być może uda się przeciwstawić potędze Płonącego Legionu. Bo jeśli Demoniczna Dusza dostanie się w jego ręce, cała nadzieja przepadnie. Oto nadeszła godzina, w której przeszłość zderzy się z przyszłością!
Tytuł oryginału
War of the Ancients
Book Three: The Sundering
Copyright © 2006–2024 by Blizzard Entertainment
All rights reserved
Warcraft, World of Warcraft i Blizzard Entertainment są znakami handlowymi i/lub zarejestrowanymi znakami handlowymi Blizzard Entertainment, Inc. w Stanach Zjednoczonych i/lub w innych krajach. Wszystkie pozostałe znaki handlowe w niniejszym dziele należą do ich poszczególnych właścicieli.
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody posiadacza praw. Niniejsza publikacja nie może być rozpowszechniana w jakiejkolwiek oprawie lub okładce innej niż ta, w której została opublikowana, oraz bez podobnego zastrzeżenia nałożonego na kolejnego nabywcę.
Przekład
Tomasz Kupczyk
Redakcja i konsultacja lore
Piotr Budak
Redakcja i korekta
Piotr Dudek, Sonia Korta
Pracownia 12a
Skład i przygotowanie do druku
Tomasz Brzozowski
Opracowanie wersji elektronicznej
Karolina Kaiser
Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN 978-83-68053-84-5
Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków
tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl
Facebook: @Wydawnictwo.Insignis
X, Instagram, TikTok: @insignis_media
Dla mojego siostrzeńca Brandona
Wokół niego szalała pierwotna furia, zawzięcie szarpiąc go z każdej strony. Ogień, woda, ziemia oraz powietrze wirowały w nieokiełznanym tańcu, a każdy z żywiołów przepełniała czysta, nieujarzmiona moc. Trwanie w jednym miejscu kosztowało go sporo wysiłku, grożąc, że zostanie rozerwany na strzępy. Mimo to udawało mu się wytrzymać. Nie mógł się poddać.
Przed jego ślepiami przelatywała niezliczona ilość przeróżnych obrazów i przedmiotów. Bezkresny, rozszalały czar atakował wszystkie jego zmysły. Widział krajobrazy, wojny, a także stworzenia, których nawet on nie potrafił nazwać. Słyszał głos każdej istoty istniejącej zarówno w teraźniejszości, jak i przyszłości oraz przeszłości. W jego uszach dudniły wszystkie dźwięki, jakie kiedykolwiek usłyszano, oślepiały go niewyobrażalne barwy.
Jednak najbardziej zatrważające w tym wszystkim było przyglądanie się samemu sobie w każdej chwili istnienia, od momentu narodzin aż po śmierć. Widok ten może i byłby go pokrzepił, gdyby nie fakt, że wszystkie jego wersje znajdowały się w równie dziwacznie wykrzywionej pozie co on. Każda jego wersja starała się ocalić nie tylko własny świat przed pogrążeniem się w chaosie. Starały się ocalić całą rzeczywistość.
Nozdormu potrząsnął łbem, a z jego gardzieli dobiegł ryk wyrażający zarówno ból, jak i frustrację.
Przybrał postać smoka – ogromnego złocistobrązowego behemota, który zdawał się ukształtowany w równym stopniu z piasków czasu, co pokrytego łuskami ciała. Jego ślepia stworzone zostały z kryształów barwy słońca, szpony natomiast z połyskujących diamentów. Był Aspektem Czasu, jednym z Wielkich Aspektów, które czuwały nad Azeroth, utrzymując świat w harmonii oraz chroniąc go przed zagrożeniami zarówno zewnętrznymi, jak i wewnętrznymi. Twórcy tego świata powołali do życia pięć Wielkich Aspektów, lecz to właśnie Nozdormu został przez nich obdarzony tą szczególną mocą, dzięki której mógł widzieć niezliczone ścieżki przyszłości oraz zanurzyć się w zawiłościach czasów minionych. Unosił się w nurcie czasu niczym inne stworzenia w powietrzu.
Teraz jednak – mimo iż mógł liczyć na pomoc nieskończonej liczby własnych wersji – ostatkiem sił starał się powstrzymać katastrofę.
Gdzie leży problem? – zapytał sam siebie, zresztą nie pierwszy raz. – Co jest jego przyczyną? Miał pewne przypuszczenia, jednak nie dotyczyły one niczego konkretnego. Gdy wyczuł, że rzeczywistość zaczyna się rozpadać na kawałki, przybył w to miejsce, chcąc zbadać owo jakże osobliwe zjawisko… okazało się jednak, że przybył w ostatniej chwili, aby zapobiec kompletnej destrukcji. Tyle że zatraciwszy się w tym zadaniu, Aspekt zdał sobie sprawę, że sam nie jest w stanie zrobić nic więcej.
Aby zażegnać obecny kryzys, Wiekuisty zwrócił się o pomoc do kogoś, od kogo co prawda był tysiąckrotnie potężniejszy, lecz kogo pomysłowość oraz oddanie sprawiały, iż dorównywał każdemu z Wielkich Aspektów. Skontaktował się z czerwonym smokiem Korialstrazem – oblubieńcem Alexstrazy Życiodajnej – zsyłając na niego strzępy wizji. Udało mu się wysłać mniejszego smoka – pod postacią czarodzieja Krasusa – aby zbadał jedną z zewnętrznych oznak nadciągającego kataklizmu i być może odkrył sposób na cofnięcie zmian wywołanych przez tę przerażającą sytuację.
Tyle że Krasus i jego ludzki uczeń, szukając we wschodnich górach owej anomalii, zostali przez nią pochłonięci. Wyczuwając, że niespodziewanie znaleźli się nieopodal, Nozdormu przeniósł ich do czasów, w których – jak przypuszczał – czaiło się źródło zagrożenia. Spiżowy Aspekt wiedział, że przeżyli podróż, lecz był to największy z ich sukcesów, bowiem do tej pory nie udało im się osiągnąć niczego znaczącego.
I dlatego – mimo iż pokładał w nich ogromne nadzieje – Nozdormu samodzielnie, na ile był w stanie, szukał przyczyn powstania owej anomalii. Rozciągając swoje moce do granic możliwości, ogromny smok tropił wszelkie oznaki chaosu. Bronił się przed wirującymi mu przed ślepiami obrazami siejących spustoszenie orków, rozwijających się i upadających królestw, gwałtownych wstrząsów wywołanych przez wybuchy wulkanów, jednak wciąż nie był w stanie znaleźć żadnej wskazówki…
Nie! W końcu wyczuł coś zupełnie innego… coś, co zdawało się wywierać wpływ na cały ten obłęd. Była to moc subtelnie przesiąkająca ze znajdującego się w oddali splotu. Nozdormu ruszył za mglistym śladem niczym rekin za ofiarą. Mentalnie zanurzył się w rozszalałym wirze czasu. Kilkukrotnie mu się wydawało, że zgubił trop, jednak jakimś cudem ponownie udawało mu się go podjąć.
Ale potem, powoli łącząc się w jednolitą całość, pojawiła się przed nim owa mętna siła. Wyczuł w niej coś znajomego, przez co początkowo odrzucił prawdę, która została mu objawiona. Wiekuisty, przekonany, że się myli, zawahał się. Nie, to nie mogło być źródłem. To niemożliwe!
Nozdormu objawiła się wizja Studni Wieczności.
Wody hebanowego jeziora były wzburzone tak samo jak otaczający Aspekt krajobraz. Gwałtowne rozbłyski czystej magii walczyły ze sobą nad ciemnymi wodami.
I wtedy usłyszał szepczące głosy.
Na początku Nozdormu wziął je za głosy demonów, głosy Płonącego Legionu, jednak te były mu doskonale znane, dlatego też natychmiast porzucił ten trop. Nie… bijące od szepczących istot zło było znacznie starsze – wręcz starożytne – i jeszcze bardziej nienawistne…
Pierwotne siły rozrywały jego istotę na strzępy, lecz Nozdormu nie zwracał uwagi na ból, zbyt pochłonięty odkryciem, którego dokonał. Wierzył, że to właśnie tutaj znajdował się klucz do tej katastrofy. Nie miał pojęcia, czy dysponuje wystarczającą mocą, aby na cokolwiek wpłynąć, jednak jeśli zdoła odkryć prawdę, Korialstraz prawdopodobnie będzie mógł zakończyć swoją misję sukcesem.
Nozdormu kontynuował mentalne przeszukiwanie jeziora. W przeciwieństwie do większości istot miał świadomość, że to, co wyglądało na zwyczajny zbiornik wodny, tak naprawdę było czymś więcej. Śmiertelnicy nie pojmowali w pełni jego natury. Mało tego, nawet pozostałe Aspekty nie rozumiały tych wód tak dobrze jak on. A mimo to spiżowy smok zdawał sobie sprawę, że Studnia skrywa tajemnice nawet przed nim.
Zmysł wzroku podpowiadał mu, że unosi się ponad czarną taflą jeziora, lecz umysł smoka tak naprawdę przemierzał zupełnie inny wymiar. Przemierzał labirynt utworzony przez splątane ze sobą siły, które strzegły rdzenia Studni przed odkryciem. Wyglądało to tak, jakby woda była żywa lub coś zakradło się do Studni i zamieszkało w odmętach, stając się jej częścią.
Znowu pomyślał o demonach z Płonącego Legionu i ich pragnieniu, aby użyć mocy Studni Wieczności do otworzenia portalu, przez który wkroczą do Azeroth i unicestwią wszystko, co żywe. Tyle że było to zbyt sprytne jak na demony… a nawet jak na ich pana, Sargerasa.
Z narastającym niepokojem smok brnął dalej. Kilkukrotnie prawie znalazł się w potrzasku. Nie brakowało fałszywych, jakże kuszących ścieżek, które powstały po to, aby już na zawsze związać intruzów ze Studnią, która wchłaniałaby ich moc, ich istotę. Nozdormu poruszał się z niezwykłą ostrożnością. Gdyby wpadł w pułapkę, oznaczałoby to nie tylko jego śmierć, lecz prawdopodobnie koniec wszechrzeczy.
Zanurzał się coraz głębiej i głębiej. Natężenie tworzących Studnię sił wprawiło Aspekt w osłupienie. Wyczuwał moc, która przypomniała mu o stwórcach; w porównaniu z ich dawną świetnością Nozdormu był niczym pełzający w błocie ślimak. Czy byli jakoś związani z sekretami Studni?
Spiżowy lewiatan nadal szybował ponad mroczną taflą jeziora. W tym miejscu poza światem śmiertelników jedynie on i Studnia zachowywali jakąkolwiek stabilność. Wody unosiły się w przestrzeni, gigantyczne jezioro przenikało różne światy.
Zbliżył się do jego wzburzonej powierzchni. Gdyby znajdował się w świecie śmiertelników, dostrzegłby w niej swoje odbicie, lecz tutaj widział jedynie czerń. Zanurzył się myślami jeszcze głębiej, zmierzając coraz bliżej rdzenia Studni… oraz prawdy.
I wtedy wystrzeliły ku niemu macki atramentowej wody, które oplotły jego skrzydła, kończyny oraz szyję.
Aspekt zareagował na czas, aby nie dać się wciągnąć pod powierzchnię jeziora, jednak mało brakowało. Walczył z wodnymi mackami, lecz te mocno go oplatały. Wszystkie łapy miał unieruchomione, a macka na szyi smoka zaciskała się coraz mocniej, odcinając mu dopływ powietrza. Nozdormu zdawał sobie sprawę, że to, czego doświadcza, jest wyłącznie iluzją, lecz była to iluzja potężna, odzwierciedlająca rzeczywistość. Jego umysł znalazł się w pułapce tego, co czaiło się w odmętach Studni. Musiał szybko się uwolnić, w przeciwnym razie iluzja go zabije, zupełnie jakby była prawdziwa.
Nozdormu otworzył paszczę i… wypuścił strumień piasku, który skuł powierzchnię Studni migoczącym lodem. Macki szarpnęły smokiem, a potem rozluźniły chwyt. Następnie wyschły na wiór, kiedy magia, która powołała je do życia, postarzała się i zniszczała.
Lecz gdy tylko zaczęły się kruszyć, w kierunku smoka wystrzeliły kolejne. Spodziewający się tego Nozdormu zamachał mocno skrzydłami i błyskawicznie poderwał się do góry. Cztery hebanowe macki przecięły powietrze, lecz nie sięgnąwszy celu, zniknęły pod taflą jeziora.
Niespodziewanie coś szarpnęło wiszącym w powietrzu smokiem. Jedna z macek oplotła jego ogon, a kiedy Nozdormu odwrócił się, aby ją zniszczyć, spod powierzchni wody wystrzeliły kolejne. Atakowały z każdej strony, tak licznie, że spiżowy smak nie był w stanie uniknąć ich wszystkich.
Uderzył jedną, potem drugą i kolejną, lecz w końcu został opleciony przez ponad tuzin. Każda z macek zaciskała się wokół jego cielska z potworną siłą. Ciągnęły go bezlitośnie w kierunku spienionej Studni Wieczności.
Pod Nozdormu powstał wir wodny, który z przerażającą siłą zaczął ściągać go w dół. Odległość dzieląca Aspekt od wód Studni zmniejszała się z każdą chwilą.
I wtedy wir momentalnie uległ zmianie – pędzące wokół jego krawędzi fale jakby się wystrzępiły, a potem błyskawicznie zestaliły. Gardziel wiru powiększyła się, lecz wyrosło z niej coś, co początkowo wyglądało na mackę. W przeciwieństwie do poprzednich ta była długa i żylasta. Gdy zbliżyła się do smoka, jej czubek rozłożył się niczym kwiat, który zamiast płatków miał trzy ostro zakończone wypustki.
Paszcza.
Wiekuisty ze zdumienia szerzej otworzył złote ślepia. Zaczął szarpać się z jeszcze większą determinacją.
Demoniczna paszcza otworzyła się drapieżnie, gdy macki przyciągały Aspekt w jej stronę. „Jęzor” chłostał behemota po pysku, paląc mu skórę do żywego.
Dobiegające z głębi Studni szepty stawały się coraz bardziej maniakalne, coraz bardziej zniecierpliwione. Wyraźne głosy wywołały dreszcze wzdłuż grzbietu Aspektu. Szepczące istoty były czymś więcej niż tylko demonami…
Nozdormu ponownie wypuścił z pyska piaski czasu, lecz tym razem spłynęły one po złowrogich mackach jak zwykły pył. Spiżowy lewiatan wykręcił cielsko, starając się uwolnić z uścisku chociaż jednej z nich, lecz oplatały go z iście wampiryczną drapieżnością.
Nie podobało się to behemotowi. Stwórcy obdarzyli go – jako uosobienie Czasu – wiedzą na temat własnej śmierci. Miała to być przestroga, aby nigdy nie pomyślał, że jego moc jest na tyle wielka i przerażająca, że przed nikim nie musi odpowiadać. Spiżowy Aspekt doskonale wiedział, jak i kiedy zginie… i ten moment jeszcze nie nadszedł.
A mimo to nie mógł się wyswobodzić.
„Jęzor” oplótł się wokół jego pyska z taką siłą, że Wiekuisty miał wrażenie, iż jego szczęki zaraz zostaną zmiażdżone. Raz jeszcze powtórzył sobie, że to wszystko jest tylko złudzeniem, jednak ta wiedza nie powstrzymała ani bólu, ani niepokoju, które trawiły go od środka jak nigdy wcześniej.
Smok znalazł się tuż przy kłach, które głośno zazgrzytały. Dźwięk ten najwyraźniej miał złamać w nim ducha… i tak też się stało. Wysiłek związany z podtrzymaniem splotów rzeczywistości był dodatkowym obciążeniem dla jego umysłu. Czy nie prościej byłoby dać się pochłonąć Studni i odpuścić sobie ten cały trud…
Nie! – pomyślał nagle. Pewien desperacki pomysł wpadł Nozdormu do głowy. Nie wiedział, czy starczy mu mocy, aby go wykonać, jednak w obecnej sytuacji nie miał zbyt wielkiego wyboru.
Cielsko behemota zaczęło połyskiwać. Wydawało się zamykać w sobie.
Czas zaczął płynąć do tyłu. Każdy wykonany ruch został cofnięty. Oplatający smoczy pysk „jęzor” odwinął się. Nozdormu wchłonął wypuszczony z pyska strumień piasków, a unieruchamiające go macki uwolniły jego ciało i zniknęły w czarnej toni…
W chwili, kiedy to się wydarzyło, Nozdormu przywrócił naturalny bieg czasu i natychmiast wycofał umysł z odmętów Studni Wieczności.
Ponownie unosił się w rzece czasu, ostatkiem sił spajając rzeczywistość w całość. Był wykończony po zakończonych katastrofą poszukiwaniach, jednak jakimś cudem wykrzesał z siebie dość sił do dalszych zmagań. Zetknął się ze złem wypaczającym Studnię Wieczności i wiedział – lepiej niż jakakolwiek inna istota – że klęska doprowadzi do czegoś o wiele gorszego od zniszczenia wszechświata.
Wiekuisty w końcu rozpoznał, czym były owe szepty. W porównaniu z nimi bledła nawet przerażająca furia całego Płonącego Legionu.
Tyle że spiżowy smok nie mógł nic zrobić, aby pokrzyżować ich plany. Ledwo był w stanie utrzymać w ryzach ten chaos. Nie miał już nawet sił, aby mentalnie skontaktować się z pozostałymi – zakładając, że w ogóle zdołałby to zrobić.
Nie było zatem żadnej nadziei z wyjątkiem promyka tak maleńkiego, tak nieistotnego, że nie dodawał Nozdormu otuchy.
Wszystko spoczywa w ich rękach… – pomyślał, gdy dopadły go żywioły. – Wszystko w rękach Korialstraza i jego człowieka…
Z oddali do ich nozdrzy dolatywała mieszanka odorów, lecz nie potrafili określić, który był silniejszy: woń gryzącego dymu unoszącego się nad płonącą ziemią czy nieustający, niemalże słodki smród gnijących trupów, które setkami zalegały okolicę.
Kaldorei udało się odeprzeć ostatni atak Płonącego Legionu, jednak zostali zmuszeni do opuszczenia odbitych ziem. Lord Desdel Gwiezdnooki określił to strategicznym odwrotem, mającym umożliwić lepsze poznanie słabości Legionu, lecz Malfurion Burzogniewny i jego towarzysze doskonale wiedzieli, jaka jest prawda. Gwiezdnooki, arystokrata niemający zielonego pojęcia o strategii, otaczał się podobnymi sobie dyletantami.
Po tym, jak Lord Kruczy Szpon zginął w trakcie skrytobójczego ataku, nikt nie miał ochoty przeciwstawić się szczupłemu wpływowemu szlachcicowi. Poza Kur’talosem niewiele nocnych elfów miało prawdziwe doświadczenie, jeśli chodzi o sztukę wojenną. Nie istniał też nikt z domu Kruczego Szpona, kto mógłby zastąpić Lorda Kur’talosa – był on bowiem ostatnim męskim przedstawicielem swojego rodu. Gwiezdnooki oczywiście był ambitny, lecz jeśli nie podejmie żadnych działań, to jego ambicje – a także lud – zostaną zmiażdżone przez wroga.
Myśli Malfuriona krążyły nie tylko wokół niepewnej przyszłości armii. Spoglądał w kierunku znajdującego się w oddali Zin-Aszari, niegdyś wspaniałej stolicy królestwa nocnych elfów, z powodu innej, zaprzątającej jego umysł kwestii. Gdy na wschodzie pojawiła się blada smuga światła zapowiadająca początek pochmurnego dnia, ponownie zaczął rozmyślać o swoich niepowodzeniach.
Bezustannie przeżywał stratę dwóch najważniejszych dla siebie osób – pięknej Tyrande i brata bliźniaka, Illidana.
U nocnych elfów proces starzenia się przebiegał bardzo wolno, ale młody Malfurion wyglądał na więcej niż swoje kilkadziesiąt lat. Jak każdy przedstawiciel swej rasy był wysoki – miał około siedmiu stóp wzrostu – szczupły i fioletowoskóry. W skośnych, pozbawionych źrenic srebrnych oczach elfa kryła się jednak dojrzałość i gorycz, których próżno by szukać u jego rodaków. Oblicze Malfuriona było bardziej wilcze niż u większości nocnych elfów. Jedynym wyjątkiem był tutaj jego brat bliźniak.
Jednak to jego sięgające ramion włosy budziły prawdziwe zdumienie, gdyż nie były granatowe jak u Illidana, lecz ciemnozielone. Kaldorei zawsze przyglądali się jego włosom w ten sam sposób, w jaki patrzyli na jego proste ubranie, które cenił sobie bardziej niż wytworne stroje. Krocząc ścieżką druidyzmu, Malfurion unikał jaskrawych, ekstrawaganckich strojów, które jego rodacy postrzegali jako zupełnie normalne. Zamiast nich wolał prostą płócienną tunikę, a także wykonane ze skóry spodnie, kaftan i sięgające kolan buty. Wytworne stroje, które nosili jego rodacy, były wymowną oznaką ich znużenia życiem i wrodzonej arogancji – czegoś, co pozostawało w sprzeczności z jego naturą. Ale teraz większość kaldorei – z wyjątkiem Lorda Gwiezdnookiego i jemu podobnych – którzy stali się uchodźcami, wędrowała w obszarpanych, pokrytych błotem i krwią ubraniach. Co więcej, zamiast patrzeć z góry na osobliwego zielonowłosego młodzieńca, wpatrywali się w niego z rozpaczliwą nadzieją w oczach. Mieli bowiem świadomość, że większość z nich żyje jeszcze głównie dzięki jego magicznej sztuce.
Tylko do czego go to doprowadziło? Jak na razie nie zdołał niczego osiągnąć. Co gorsza, z niepokojem odkrył, że czerpiąc z naturalnych sił całego świata, zapoczątkował proces swojej fizycznej przemiany.
Potarł górną część głowy w miejscu, gdzie pod włosami pojawiły się dwa niewielkie guzki. Wyrosły zaledwie dwa dni temu, jednak od tego czasu zdążyły podwoić rozmiary. Dwa maleńkie rogi przeraziły Malfuriona, bowiem za bardzo przypominały mu te wyrastające z łbów satyrów. Ci z kolei przypominali mu o królewskim doradcy, Xaviusie, który powrócił z zaświatów i nim druid zdołał się z nim rozprawić, doprowadził do tego, że Tyrande wpadła w szpony władcy Płonącego Legionu.
– Musisz przestać o niej myśleć – zasugerował ktoś, podchodząc do niego od tyłu.
Malfurion bez zdziwienia spojrzał na towarzysza, któremu większość nocnych elfów przyglądała się z większym zaciekawieniem niż jemu samemu. Wynikało to z faktu, że był on jedyną w swoim rodzaju istotą w całym Kalimdorze.
Czarodziej z nasuniętym na głowę kapturem, okutany granatową opończą, spod której wyglądały koszula i spodnie w tym samym kolorze, był – nawet w butach – o ponad głowę niższy od Malfuriona. Tyle że to nie jego szaty czy wzrost wywoływały zainteresowanie i komentarze nocnych elfów. Chodziło o wylewające spod kaptura na ramiona włosy w kolorze płomieni, bledszą od ich własnej skórę oraz lekko skrzywiony nos. Właśnie to niepokoiło pozostałych kaldorei. Jego oczy były jeszcze bardziej nietypowe: o szmaragdowozielonych tęczówkach i zupełnie czarnych źrenicach.
Rhonin, mimo iż zdecydowanie niższy od Malfuriona, był od niego lepiej zbudowany. Sprawiał wrażenie zaprawionego w bojach i rzeczywiście miał na tym polu ogromne doświadczenie, co nie zdarzało się często wśród osób biegle posługujących się magią. Rhonin mówił, że jest „człowiekiem”, lecz w Kalimdorze nikt nigdy o tej rasie nie słyszał. Jednak jeśli wszyscy ludzie byli tacy jak ten ognistowłosy wędrowiec, Malfurion pragnął, aby do elfiej armii dołączył jeszcze tysiąc jego pobrytymców. Rodacy druida posługiwali się mocą – coraz bardziej ostatnimi czasy zawodzącą – zależną od Studni Wieczności, z kolei Rhonin władał magią niczym potomek któregoś z półbogów.
– Jak mogę przestać o niej myśleć? Jakżebym śmiał? – zapytał Malfurion, czując, że nagle zalewa go złość ukierunkowana na kogoś, kto wcale na to nie zasługiwał. – Zbyt długo więżą Tyrande! A mnie nadal nie udało się zajrzeć do pałacu!
Niegdyś Malfurion wykorzystywał umiejętności przekazane mu przez mistrza – półboga Cenariusa – do przemierzania wymiaru zwanego Szmaragdowym Snem. W wymiarze tym świat wyglądał tak, jak wyglądałby, gdyby nie pojawiła się na nim żadna cywilizacja ani zwierzęta. Przemierzając tę sferę, można było szybko dotrzeć do dowolnego miejsca w całym Kalimdorze. W ten sposób Malfurion zdołał sforsować magiczne bariery otaczające pałac królowej Aszary, dzięki czemu mógł mieć na oku jej elfy wysokiego rodu oraz dowódców Płonącego Legionu. Z pomocą Szmaragdowego Snu pokrzyżował plany doradcy królowej, Xaviusa, a po krótkotrwałej, choć traumatycznej, niewoli wewnątrz magicznego kryształu zniszczył wieżę i portal, który się w niej znajdował.
Tyle że teraz potężny demon Archimond wzmocnił owe bariery, odcinając pałac nawet od Szmaragdowego Snu. Malfurion bez ustanku starał się je sforsować, ale równie dobrze mógłby próbować przebić prawdziwy mur gołymi pięściami.
Przypuszczał, że poza Tyrande w pałacu znajduje się również Illidan. Świadomość tego ani trochę nie pomagała.
– Eluna będzie nad nią czuwać – odpowiedział stanowczym tonem Rhonin. – Zdaje się, że Tyrande cieszy się wyjątkową sympatią Matki Luny.
Malfurion nie mógł polemizować z argumentacją czarodzieja. Nie tak dawno temu Tyrande była jedynie młodą nowicjuszką służącą księżycowej bogini, ale przybycie Płonącego Legionu przyspieszyło jej rozwój. Bardzo się zmieniła, może nawet bardziej niż sam Malfurion. Jej moce znacznie wzrosły, a śmiertelnie ranna w trakcie walki arcykapłanka, ku zaskoczeniu samej Tyrande, mianowała ją swoją następczynią, mimo iż wśród sióstr nie brakowało kapłanek bardziej doświadczonych i wyższych rangą. Niestety, po objęciu obowiązków arcykapłanki młoda elfka została uprowadzona przez przemienionego Xaviusa i jego satyrów. Ostatecznie były doradca królowej zapłacił za swe niegodziwe czyny, jednak nie ocaliło to Tyrande.
– Czy Eluna może w ogóle stawić czoła ciemności Sargerasa?
Grube, krzaczaste brwi Rhonina wygięły się w łuk.
– Malfurionie, rozmowy na ten temat nikomu nie pomogą… – Obejrzał się przez ramię. – Doceniłbym, gdybyś powstrzymał się od tego typu komentarzy w towarzystwie naszych nowych przyjaciół.
Nocny elf na chwilę zapomniał o swoim cierpieniu, gdyż z miejsca, z którego przyszedł ludzki mag, zaczęły wyłaniać się pogrążone w cieniu postacie. Malfurion od razu pojął, że są to reprezentanci więcej niż jednej rasy. Niektóre z nich były nie tylko wyższe od kaldorei, ale i znacznie szersze w pasie, inne z kolei ustępowały wzrostem nawet Rhoninowi. Jednak wszystkie zmierzające w ich kierunku istoty poruszały się z determinacją i biła od nich siła, którą – co druid musiał przyznać – jego lud dopiero zaczynał odnajdywać.
Momentalnie spiął się, gdy do jego nozdrzy doleciał zapach piżma. Stanęła przed nim porośnięta futrem, odziana jedynie w przepaskę biodrową postać dzierżąca ogromną włócznię. Przyglądający się Malfurionowi olbrzym dyszał ciężko, przez co kółko w jego nosie bezustannie podskakiwało, brzęcząc przy tym cicho. Znad liczącego ponad stopę długości pyska patrzyły głęboko osadzone, czarne, pełne determinacji oczy. Z obu stron srogiego, pomarszczonego czoła wyrastały groźnie wyglądające rogi postawione na sztorc.
Tauren…
– To… – zaczął Rhonin.
– Wiedz, nocny elfie, że staje przed tobą Huln Wysoka Góra – zagrzmiał kudłacz z łbem byka. – Huln Dzierżyciel Orlej Włóczni! – Uniósł broń, pokazując im ostry, zakrzywiony grot w kształcie dziobu drapieżnego ptaka. Drzewce włóczni od grotu aż po drugi koniec ciasno opleciono skórą, którą pokrywało pismo w języku taurenów. Malfurion wiedział wystarczająco dużo o tej rasie, aby rozumieć, że na broni spisano całą jej historię, od chwili wykucia grotu aż po ostatni bohaterski czyn jej obecnego właściciela. – Huln, przemawiający w imieniu wszystkich zebranych plemion.
Bykoczłek skinął szorstko łbem, chcąc podkreślić w ten sposób znaczenie swych słów. Futro rogatego wojownika było splecione w warkoczyki, których Malfurion naliczył ponad dwa tuziny, z czego większość zwisała z dolnej szczęki taurena. Każdy oznaczał zabitego w bitwie przeciwnika.
Przysadzista, acz muskularna postać stojąca pod prawym ramieniem Hulna prychnęła. Z rysów twarzy przypominała trochę Rhonina, jednak na tym kończyły się wszelkie podobieństwa. Brodata istota sprawiała wrażenie, jakby jakaś potężna siła – być może tauren lub stojący za nim groźnie wyglądający niedźwiedziowaty stwór – spłaszczyła ją za pomocą kilku uderzeń bojowego młota, przez co była przynajmniej o dwie stopy niższa od Malfuriona.
Co jeszcze bardziej niebywałe, brodacz był zbudowany nie z ciała i kości, lecz z kamienia.
Miał grubo ciosaną skórę z szarego granitu, a jego zmrużone oczy lśniły niczym diamenty. Broda z mineralnych narośli sprawiała wrażenie, jakby upływające lata naznaczyły ją siwizną.
Krasnolud – bowiem pod taką nazwą Malfurion znał tę rasę – sięgnął do jednej z licznych sakiewek zawieszonych przy pasie i wyciągnął z niej krzesiwo oraz glinianą fajkę. Zapalił ją, a blask ognia na chwilę oświetlił jego szarą twarz, w szczególności duży, okrągły nos. Czy pokryta „siwizną” broda oznaczała sędziwy wiek, czy nie, nic nie wskazywało na to, aby cokolwiek krasnoludowi dolegało. Mimo kamiennego ciała brodacz nosił opończę z kapturem, szerokie, płaskie buty, a także spodnie oraz koszulę, które pasowałyby do górnika. Przez plecy miał przewieszony topór o wyjątkowo ostrej klindze, który niemalże dorównywał mu wielkością.
– Reprezentujący klany ziemnych Dungard Majcher – rzucił krótko. Krasnoludy bowiem nie należały do szczególnie rozgadanych istot.
Ziemni. Malfurion odnotował w pamięci tę nazwę. „Krasnolud” było słowem elfim, w dodatku obraźliwym.
Stojący za Dungardem niedźwiedziopodobny stwór warknął niespodziewanie. Co prawda ani krasnolud, ani tauren nie zareagowali na to w żaden widoczny sposób, ale Malfurion odruchowo zrobił krok w tył.
Poruszając się ociężale, stwór wystąpił naprzód. Przypominał niedźwiedzia, jednak poruszał się bardziej jak nocny elf. Pod pewnym względem przywodził Malfurionowi na myśl bliźniacze bóstwa Ursoka i Ursola, jednak bez wątpienia był istotą prymitywną. Odziany jedynie w brązową, wyblakłą przepaskę biodrową, na szyi nosił naszyjnik z pazurów. Zwierzoczłek w trójpalczastej łapie dzierżył maczugę, natomiast drugą, o czterech palcach, zaciskał w pięść.
Z gardła stwora dobiegł kolejny ryk, lecz tym razem jego ton był inny niż za pierwszym razem.
– Furbolg Unng Ak mówi, że przemawia w imieniu plemion – z łatwością przetłumaczył Rhonin.
Za nimi byli też inni, ale najwyraźniej postanowili na razie nie występować naprzód. Druid przyglądał się tej jakże osobliwej zbieraninie, po czym z pewnym podziwem przeniósł wzrok na Rhonina.
– Przekonałeś ich wszystkich, aby przybyli…
– To przede wszystkim zasługa Krasusa. Brox i ja tylko pomagaliśmy.
Malfurion omiótł wzrokiem tłum zgromadzonych istot, jednak nie dostrzegł nigdzie byłego mistrza Rhonina. Na pierwszy rzut oka, ze wszystkich zebranych jego wysoka postać w szarej opończy z kapturem nasuniętym na głowę najbardziej przypominała nocnego elfa. Z pewnością bardziej niż zielonoskóry, krępy ork imieniem Brox. Zaiste, Krasus mógł uchodzić za kaldorei… jednak takiego od dawna martwego, jego skóra bowiem była niezwykle blada, a większość włosów połyskiwała srebrem. Jastrzębie rysy twarzy czarodzieja były ostrzejsze niż u któregokolwiek z rodaków Malfuriona. Jego oczy przypominały nieco oczy Rhonina, lecz były dłuższe i węższe, a w ich źrenicach czaił się ogień starożytnej mądrości.
Starożytnej mądrości istoty, która tak naprawdę była smokiem.
Ktoś zmierzał w ich kierunku. Nie Krasus, lecz Brox. Ork wyglądał – jak zawsze – na wyczerpanego, lecz niezłomnego. Jego ciało pokrywały blizny, a pod względem muskulatury mógł rywalizować z taurenami. Lord Gwiezdnooki traktował go jak bestię nie lepszą od Hulna czy Unng Aka. Mimo to wszyscy szanowali siłę jego ramienia, szczególnie gdy dzierżył w dłoni magiczny drewniany topór, który Cenarius i Malfurion stworzyli specjalnie dla niego.
Malfurion wciąż szukał wzrokiem Krasusa, lecz nigdzie nie mógł go dostrzec. I wcale mu się to nie podobało.
– Gdzie on jest?
Rhonin zacisnął usta.
– Oznajmił, że musi natychmiast coś zrobić, bez względu na konsekwencje – odpowiedział kwaśno.
– Co takiego?
– Nie mam pojęcia. W wielu kwestiach Krasus ufa wyłącznie samemu sobie.
– Potrzebujemy go… ja go potrzebuję…
– Uratujemy ją… obiecuję. – Rhonin położył elfowi dłoń na ramieniu.
Malfurion miał co do tego pewne wątpliwości, tak samo jak wątpił, że Lord Gwiezdnooki zaakceptuje sojusz z nowo przybyłymi istotami. Misja, której podjęli się Rhonin wraz z towarzyszami, nie została zatwierdzona przez dowódcę armii, lecz Krasus był pewien, że szlachcic w obliczu pomocy ofiarowanej przez pozostałe rasy przejrzy w końcu na oczy. Jednak łatwiej byłoby przemówić furbolgom do rozsądku, niż przekonać Desdela Gwiezdnookiego.
Druid pogodził się już z faktem, że nie podejmą natychmiastowej próby uratowania Tyrande. Tak naprawdę dotychczas próbowali już dosłownie wszystkiego. Mimo to, wracając myślami do kwestii nowo przybyłych, Malfurion wciąż opracowywał plan, jak uratować przyjaciółkę z dzieciństwa… i przy okazji dowiedzieć się, co spotkało Illidana.
Krasnolud spokojnie pykał z fajki, z kolei Huln czekał z cierpliwością przeczącą jego zwierzęcej aparycji. Unng Ak węszył z lekko uniesioną głową, wciągając w nozdrza przeróżne zapachy. Jego palce zaciskały się mocno na trzonku maczugi.
– Cholera, oczywiście, że chciałbym, aby Krasus tu był – oznajmił Rhonin, spoglądając na potencjalnych sojuszników. – Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę minę Gwiezdnookiego, gdy ta grupka przed nim stanie…
Szlachcicowi opadła szczęka, a oczy – na tyle, na ile było to możliwe u przedstawicieli jego rasy – wyszły z orbit. Dłoń mu zadrżała, przez co szczypta proszku, którą zamierzał wciągnąć, rozsypała się po podłodze niczym popiół.
– Co wyście tu sprowadzili?
– Jedyną szansę na uzupełnienie strat, jaka nam jeszcze pozostała – odparł Rhonin, zachowując spokój. – A być może nawet na zwycięstwo.
Lord Gwiezdnooki ze złością odrzucił połę zdobionego bogatymi haftami płaszcza. Ciągnęły się za nim migoczące zielone, pomarańczowe i purpurowe linie, zaś zbroja w bardziej stonowanym, szarozielonym kolorze, powszechnym wśród nocnych elfów, stanowiła dla nich wyraźny kontrast. Pancerz szlachcica ozdabiał symbol jego rodu: mnóstwo maleńkich, wysadzanych klejnotami gwiazdek; w środku każdej tkwiła złota kula. Na stole, przy którym omawiali strategie, leżał jego pokryty podobnymi zdobieniami hełm.
Arogancki nocny elf spojrzał na nich znad długiego, spiczastego nosa.
– Ach tak, zignorowaliście rozkaz! Każę was zakuć w kajdany…
– A ja rozpuszczę je, zanim zatrzasną się na naszych nadgarstkach. A potem porzucę armię i jak mniemam, niektórzy z moich przyjaciół ruszą za mną.
Było to zwyczajne stwierdzenie, jednak wszyscy w namiocie zrozumieli kryjącą się w nim groźbę. Gdy Rhonin i Malfurion udali się poinformować Desdela o przybyciu sojuszników, ten prowadził dyskusję z trzema szlachcicami. Teraz gapił się na nich, a oni odpowiadali mu bezmyślnymi spojrzeniami. Nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za nakłonienie dowódcy do usunięcia z armii najcenniejszych sojuszników.
Niespodziewanie usta starszego elfa rozciągnęły się w uśmiechu. Na widok tego uśmiechu Malfurion musiał powstrzymać dreszcze.
– Wybacz, Mistrzu Rhoninie! Powiedziałem to zbyt pochopnie, zdecydowanie zbyt pochopnie! Z całą pewnością nie chciałem urazić ciebie ani twoich… – Wsunął palce do sakiewki, po czym jedną dziurką w nosie wciągnął szczyptę białego proszku. – Jesteśmy przecież rozsądni. Rozsądnie poradzimy sobie z tą kwestią, którą jednakże niesprawiedliwie narzucono niektórym z tu obecnych. – Niedbałym gestem wskazał na klapę namiotu. – Ale proszę, wprowadźcie… ich.
Rhonin zbliżył się do wyjścia i zawołał. Następnie do namiotu wmaszerowało dwóch żołnierzy, a za nimi dobrze znany Malfurionowi oficer. Jarod Pieśń Cienia był kapitanem Suramarskiej Gwardii, który miał nieszczęście wziąć Krasusa do niewoli. Na skutek wydarzeń, które nastąpiły potem, wbrew swojej woli stał się członkiem ich drużyny, ba, tragicznie zmarły Kruczy Szpon wręcz nakazał mu czuwać nad przybyszami. Jarod nie dostał od Gwiezdnookiego innego przydziału, mimo iż już dawno stało się jasne, że nikt nie jest w stanie utrzymać w jednym miejscu tej grupy, a już w szczególności starszego maga.
Za Jarodem do namiotu wkroczyli Huln, Unng Ak i Dungard. Za tą osobliwą trójką wbiegło dwunastu żołnierzy, którzy błyskawicznie zajęli strategiczne pozycje, aby w razie konieczności bronić swojego dowódcy.
Gwiezdnooki zmarszczył nos, nieszczególnie starając się ukryć pogardę. Tauren stał niewzruszony niczym głaz. Furbolg z kolei uśmiechnął się, obnażając ostre kły.
Ziemny natomiast kopcił fajkę.
– Wolałabym, żebyś ją zgasił – oznajmił szlachcic.
Krasnolud w odpowiedzi ponownie zaciągnął się dymem.
– Co za bezczelność! Rozumiesz już, z jakimi bestiami i szumowinami chcesz nas sprzymierzyć? – warknął Gwiezdnooki, w jednej chwili zapominając o tym, co wcześniej mówił do Rhonina. – Nasz lud nigdy nie wyrazi na to zgody!
– Jako dowódca musisz przemówić im do rozsądku – odparł mag ze spokojem. – Stojąca przed tobą trójka musiała postąpić dokładnie tak samo ze swoimi rodakami.
– Nadętym nocnym elfom potrzebny jest ktoś, kto zna się na wojaczce – mruknął niespodziewanie Dungard. Ustnik fajki wciąż tkwił w kąciku jego ust. – Ktoś, kto nauczy was prawdziwego życia…
Z gardła furbolga dobiegło głośne szczeknięcie. Malfurion dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Unng Ak wybuchnął śmiechem.
– Nam przynajmniej nie są obce cuda cywilizacji – odwarknął któryś szlachcic – takie jak kąpiele czy dbanie o wygląd.
– Może demony pozwolą wam żyć, abyście zostali ich dziewkami służebnymi.
Nocny elf wysunął miecz z pochwy, a jego towarzysze poszli w ślad za nim. Dungard dobył topora – zrobił to tak szybko, że nikt tego nie zarejestrował. Huln prychnął, zaciskając palce na drzewcu włóczni. Natomiast Unng Ak wyzywająco machnął maczugą.
Pośrodku namiotu niespodziewanie eksplodowało błękitne światło. Zarówno elfy, jak i pozostałe istoty momentalnie zapomniały o scysji, starając się zasłonić oczy. Malfurion również odwrócił się, aby chronić oczy, i dopiero wówczas spostrzegł, że światło nie zrobiło na Rhoninie najmniejszego wrażenia.
Ludzki mag wkroczył pomiędzy obie strony konfliktu.
– Wystarczy! Los Kalimdoru, waszych najbliższych… – urwał na moment, patrząc w dal. – Waszych najbliższych… zależy od tego, czy przezwyciężycie swoje małostkowe uprzedzenia!
Ognistowłosy mag spojrzał najpierw na Hulna i jego towarzyszy, a dopiero potem skierował wzrok na szlachciców Gwiezdnookiego. Żadna ze stron nie wydawała się zachwycona perspektywą powtórzenia oślepiającej sztuczki.
– Świetnie! – powiedział, kiwając stanowczo głową. – Więc skoro mamy to za sobą, nadeszła pora, aby porozmawiać…
Krasus boleśnie gruchnął o skutą lodem podłogę jaskini.
Leżał przez chwilę, dysząc ciężko. Przeniesienie się tu za pomocą zaklęcia było ryzykownym posunięciem, zwłaszcza w jego obecnym stanie. Jaskinia znajdowała się bardzo, bardzo daleko – niemal na drugim końcu świata – od miejsca, gdzie stacjonowała armia nocnych elfów. A jednak, świadom, czym ryzykuje, odważył się rzucić zaklęcie. Lecz jednocześnie wiedział, że może być już za późno, aby zrobić to, co zamierzał.
Nie odnalazł w sobie dość odwagi, aby powiedzieć Rhoninowi o swoich planach. W najgorszym razie czarodziej uparłby się, aby mu towarzyszyć, a przynajmniej jeden z nich musiał zachować kontrolę nad sytuacją z potencjalnymi sojusznikami nocnych elfów. Krasus miał do byłego ucznia pełne zaufanie. Ludzki mag udowodnił, że jest go bardziej godny i że lepiej potrafi dostosowywać się do okoliczności niż ktokolwiek, kogo Krasus poznał przez całe swoje niezwykle długie życie.
Smoczy mag uspokoił oddech, a potem dźwignął się z ziemi. Panujący w jaskini chłód sprawiał, że z jego ust wydobywały się obłoki pary, które powoli wzlatywały ku wysokiemu, pełnemu kamiennych kłów sklepieniu. Stalaktyty rywalizowały wielkością z poszarpanymi lodowymi formacjami, a skaliste podłoże pokrywał szron.
Czarodziej mentalnie zbadał najbliższą okolicę, jednak nie natrafił na ślad niczyjej obecności. Odkrycie to, choć nie było niczym zaskakującym, nie dodało mu odwagi. Na własne oczy widział, jak Strażnik Ziemi Neltharion – olbrzymi czarny smok – w swoim szaleństwie zwrócił się przeciwko pobratymcom. Obraz ten wyrył się Krasusowi w pamięci. Ucierpieli wtedy członkowie pozostałych czterech rodów, lecz to właśnie mieszkańcy tej jaskini zapłacili za opór najwyższą cenę.
Potomków Malygosa wymordowano co do jednego, zaś magiczny atak odrzucił Tkacza Zaklęć na drugi koniec świata. A wszystko to za sprawą zdradzieckiego dzieła Strażnika Ziemi, które wszystkie smoki nasyciły swoją mocą.
Owym artefaktem była Smocza Dusza… lepiej znana Krasusowi jako Demoniczna Dusza.
– Malygosie… – zawołał smoczy mag, a imię błękitnego Aspektu odbiło się echem od połyskujących lodem ścian. Pomimo chłodu jeszcze do niedawna to miejsce przepełniała radość, błękitne smoki były bowiem istotami stworzonymi z czystej magii, którą się rozkoszowały. Jakże pusta i martwa wydawała się teraz ta jaskinia.
Gdy Krasus uznał, że dał Malygosowi już wystarczająco dużo czasu na odpowiedź, zaczął ostrożnie stąpać po śliskiej, nierównej podłodze. Sam był smokiem, lecz należał do czerwonego rodu Alexstrazy Życiodajnej. Między czerwonym a błękitnym rodem nigdy nie było żadnych animozji, jednak smoczy mag nie zamierzał ryzykować. Jeśli Malygos zaszył się gdzieś w rozległym kompleksie jaskiń, Krasus nie mógł przewidzieć, jak Aspekt zareaguje. Przyglądanie się rzezi dokonanej na jego rodzie wywołało szok, który zepchnął Tkacza Zaklęć na skraj szaleństwa. Miną całe wieki, nim Malygos zacznie odzyskiwać zdrowe zmysły.
Krasus wiedział o tym, gdyż już to przeżył w odległej przyszłości. Przeżył zdradę Nelthariona, który w jego czasach nosił bardziej pasujące do niego miano – Śmiercioskrzydły. Obserwował, jak rasa smoków chyli się ku upadkowi, ich liczba maleje, a te, które pozostały przy życiu – nie wyłączając królowej – zostają zmuszone, aby przez dziesięciolecia służyć orkom.
Raz jeszcze przebadał okolicę magicznymi zmysłami, sięgając coraz dalej w głąb jaskini. W każdym przeszukiwanym miejscu natrafiał jedynie na pustkę, która za bardzo kojarzyła mu się z ogromnym grobowcem. Nie wyczuwał aury żadnej żywej istoty. Zalała go fala przygnębienia na myśl, że przybył tu na próżno.
I wtedy… głęboko, bardzo głęboko wewnątrz sanktuarium Tkacza Zaklęć wyczuł wątłą aurę. Była tak słaba, że niemal ją zignorował, uznając, iż jest to wytwór jego własnych pragnień, lecz po chwili niedaleko niej wyczuł kolejną, podobną aurę.
Mag ruszył zdradzieckimi, spowitymi mrokiem tunelami. Kilkukrotnie w miejscach, gdzie droga robiła się niebezpieczna, musiał walczyć o utrzymanie równowagi. Znajdował się w miejscu będącym domem istot po stokroć większych od jego obecnej postaci. Ogromne smocze łapy bez trudu pokonywały szczeliny i rozpadliny, po których on musiał się wspinać.
Chętnie przybrałby swoją prawdziwą postać, jednak obecnie nie było to możliwe, gdyż w tej samej epoce żył zarówno on, jak i jego młodsze ja. Dzięki temu w walce z Płonącym Legionem byli w stanie dokonywać rzeczy niezwykłych, lecz jednocześnie wachlarz ich umiejętności został ograniczony. Żaden nie mógł przybrać innej postaci niż ta, w której się znajdował, a do niedawna byli znacznie osłabieni, kiedy przebywali z dala od siebie. Z tym drugim problemem zdołali się uporać, jednak Krasus nadal był skazany na pozostawanie w ciele śmiertelnika.
Pisk, który rozległ się tuż nad jego głową, sprawił, że czarodziej przywarł plecami do ściany. Przeleciał nad nim ogromny skrzydlaty kształt: nietoperz wielkości wilka, o kocim pysku, gęstej sierści i siekaczach długich jak palec. Bestia zawróciła, by znów zaatakować, lecz Krasus już unosił rękę.
Kula ognia trafiła zwierzę w pół drogi. Nietoperz wleciał prosto w jej środek.
Płomienna sfera urosła, po czym implodowała.
Na Krasusa spadł deszcz popiołu – tylko tyle zostało z dziwnego stwora. Smoczego maga zdziwiło, że wcześniej nie wyczuł jego obecności. Złapał w otwartą dłoń odrobinę popiołu i zbadał go magicznymi zmysłami. Doszedł do wniosku, że stwór nie był istotą żywą, lecz konstruktem. A więc strażnikiem Tkacza Zaklęć.
Otrzepał się z resztek nietoperza, po czym wznowił niełatwą wędrówkę. Przeniesienie się do tak odległego miejsca za pomocą czarów zupełnie go wyczerpało, ale był gotów zapłacić każdą cenę, byle wykonać zadanie.
Chwilę później, ku zaskoczeniu Krasusa, powitało go bijące z wnętrza kolejnej jaskini ciepło. Im bardziej się do niej zbliżał, tym było silniejsze, lecz nie tak, jak się tego spodziewał. Czoło maga przecięła głęboka zmarszczka, kiedy zbliżył się do kolejnej ogromnej jaskini. Z jego obliczeń wynikało, że odczuwalna tu temperatura powinna być znacznie wyższa.
Koniec korytarza oświetlał blady błękitnawy blask bijący z wnętrza pomieszczenia. Krasus zamrugał, aby dostosować wzrok do światła, po czym wszedł do środka.
Wszędzie znajdowały się jaja. Setki błękitnobiałych jaj różnych rozmiarów, począwszy od maleńkich, wielkości pięści, aż po takie, które niemal dorównywały Krasusowi rozmiarami. Nie spodziewał się, że będzie ich tak dużo. Westchnął bezwiednie.
Jednak nadzieja, która wstąpiła w jego serce, niemal natychmiast zniknęła. Dokładniejsze oględziny ujawniły straszliwą prawdę. Powierzchnię wielu jaj pokrywała siateczka pęknięć, która była oznaką rozkładu, a nie narodzin. Krasus położył obleczoną w rękawiczkę dłoń na jednym z większych jaj, jednak nie wyczuł, aby cokolwiek w nim się poruszało.
Zaczął chodzić od jednego skupiska jaj do drugiego, czując coraz większą gorycz. Wyglądało na to, że historia była skazana na powtórkę mimo decyzji Krasusa, by tak jawnie się temu przeciwstawić. Przyszłość błękitnego rodu znajdowała się na wyciągnięcie ręki, jednak była tak samo odarta z wszelkiej nadziei jak pierwotnie. W znanej Krasusowi wersji przyszłości Malygos nie zdołał otrząsnąć się z katatonicznego otępienia, przez co związana z wielkim Aspektem magia utrzymująca w jaskini odpowiednie dla jaj warunki przestała działać. Niechronione przed zimnem jaja przepadły, a wraz z nimi szansa na odtworzenie populacji błękitnych smoków. W odległej przyszłości Alexstraza zaoferuje Malygosowi pomoc w tej kwestii, jednak w chwili, gdy Krasus został przeniesiony w przeszłość, plan ten był dopiero w powijakach.
Obecnie wbrew wszystkiemu, co od początku mówił Rhoninowi, Krasus podjął chyba najbardziej ryzykowną próbę zmiany przyszłości świata. Liczył na to, że uratuje jaja i zabierze je w bezpieczne miejsce, ale bezustanne walki z demonami i konieczność przełamania nierozsądnego oporu nocnych elfów przed zawarciem sojuszu z innymi rasami sprawiły, że zbyt długo zwlekał z przybyciem do jaskini błękitnego rodu.
A może nie było za późno? Czując przypływ nadziei, Krasus przystanął przy na wpół rozwiniętym jaju. Nadal tliło się w nim życie. Trochę leniwie, jednak na tyle mocno, aby mag nabrał pewności, że dzięki ciepłu będzie mogło się dalej rozwijać.
Sprawdził kolejne jajo i odkrył, że ono również jest żywe – mógł się z niego wykluć kolejny smok, mogący otworzyć błękitny ród. Z entuzjazmem ruszył dalej, jednak kilku kolejnych jaj nie otaczała życiowa aura. Zgrzytając zębami, czarodziej ruszył w kierunku następnego skupiska.
Trafił na jeszcze cztery możliwe do uratowania jaja. Dotknął ich oraz tych, które znalazł wcześniej, jednym palcem, oznaczając je w ten sposób delikatnym złotym blaskiem, a potem wznowił poszukiwania.
Koniec końców okazało się, że żywych jaj było znacznie mniej, niż miał nadzieję znaleźć, jednak i tak więcej, niż się spodziewał w pierwszej chwili po ich odnalezieniu. Oznaczone jaja jaśniały złotym blaskiem widocznym z każdego kąta jaskini. Krasus omiótł je spojrzeniem, pewien, że nie ma ich więcej. Teraz liczyło się tylko to, aby te nieliczne nie podzieliły losu pozostałych.
Reszta smoków, wliczając w to jego ukochaną Alexstrazę, pozostawała niewidzialna dla zmysłów Krasusa. Mógł jedynie wnioskować, że skryły się w jakimś ustronnym miejscu, aby dojść do siebie po zetknięciu z przerażającą mocą Demonicznej Duszy. Wspomnienia Krasusa z tego okresu były – na skutek podróży w czasie i odniesionych ran – pełne dziur. Pamiętał, że pozostałe smocze rody staną jeszcze do walki, jednak dla rodaków Malygosa było już za późno. Krasus nie mógł nawet nawiązać kontaktu ze swoim młodszym ja. Poważnie poturbowany po bohaterskiej walce z Neltharionem, którego uwagę próbował w ten sposób odwrócić, wyruszył w podróż, aby odkryć, co się stało z pozostałymi smokami.
I w ten oto sposób Krasus sam musiał podjąć decyzję, co robić. Przed udaniem się do jaskini błękitnego Aspektu próbował wykoncypować, gdzie znajdzie wystarczająco bezpieczne miejsce, aby ukryć jaja. Żadne nie było dla niego satysfakcjonujące. Nawet gaj półboga Cenariusa nie wydawał się odpowiedni. Owszem, rogate bóstwo było zaufanym mistrzem Malfuriona Burzogniewnego i mogło okazać się synem smoczycy Ysery, lecz Krasus zdawał sobie sprawę, iż władca kniei miał na głowie wiele spraw, z którymi musiał się uporać.
– Więc niech i tak będzie – wyszeptał.
Palcem w rękawiczce nakreślił w powietrzu sypiący złotymi iskrami, idealny okrąg, który sprawiał wrażenie, jakby wycięto go w samej strukturze świata.
Dotknął opuszkami palców środkowej części kręgu, sprawiając, że ten zniknął. Teraz przed smoczym magiem unosiła się biała szczelina, prowadząca poza śmiertelny plan.
Krasus szepnął coś pod nosem, a kontury kręgu rozbłysły czerwienią. Z wnętrza dobiegł cichy jęk, po czym w jego stronę zaczęły toczyć się drobne, porozrzucane po jaskini kamyczki. Czarodziej szeptał dalej i chociaż ssanie przybrało na sile, kamienie najpierw zwolniły, a potem zatrzymały się. Jaja natomiast zaczęły się delikatnie trząść, zupełnie jakby nawet wewnątrz tych zimnych i martwych coś się poruszało.
Lecz wcale tak nie było. Jedno z oznaczonych jaj najbliżej Krasusa nagle wzbiło się w powietrze, by potem spokojnie poszybować w kierunku magicznej szczeliny. Kolejne spowite złotawym blaskiem jajo uczyniło to samo, a potem przyszła kolej na resztę. Martwe jaja nadal drżały, jednak pozostały na swoich miejscach.
Czarodziej przyglądał się, jak przyszłość błękitnego rodu ustawia się w kolejce przed portalem i zaczyna przez niego przelatywać.
Interesujący był fakt, że każde zbliżające się do wyrwy jajo zdawało się kurczyć na tyle, aby się w niej zmieścić. Cenne znaleziska znikały jedno po drugim w stworzonej przez Krasusa szczelinie.
Po tym, jak ostatnie jajo zniknęło, smoczy mag zapieczętował portal. W powietrzu błysnęła złota iskra, a potem wszelki ślad po magicznej bramie zniknął.
– Dostateczna liczba, aby przetrwać, niewystarczająca, aby prosperować – mruknął. Błękitny ród będzie potrzebował wieków, aby osiągnąć liczebność gwarantującą mu przetrwanie. Nawet założywszy, że z każdego jaja wykluje się smok, i tak w czasach Krasusa nie będzie zbyt wielu błękitnych lewiatanów.
Jednak lepiej, aby było ich kilka, niż gdyby miało nie być ich wcale.
Czarodzieja niespodziewanie zalała fala mdłości i zmęczenia. Ledwo zdołał uchronić się przed gruchnięciem o ziemię. Mimo iż w znacznym stopniu rozwiązał zagadkę choroby dręczącej go od momentu przybycia do tej epoki – która wynikała z faktu, iż przyszło mu dzielić siły życiowe ze swoim młodszym ja – nadal musiał mierzyć się z pewnymi ograniczeniami.
Nie mógł jednak pozwolić sobie na odpoczynek. Umieszczone w kieszonkowym wymiarze jaja były bezpieczne, bowiem czas płynął tam tak wolno, że tracił znaczenie. Krasus miał go zatem wystarczająco dużo, aby żywić nadzieję, że zdoła przekazać jaja komuś bardziej zaufanemu… oczywiście przy założeniu, że w ogóle przeżyje tę wojnę.
Myśl o inwazji Legionu sprawiła, że wykrzesał z siebie nieco sił. Mimo iż ufał Rhoninowi i Malfurionowi, wynik wojny nadal stał pod znakiem zapytania. Linia czasu została na zawsze zmieniona, możliwe więc było, że Płonący Legion – który poniósł porażkę w przyszłości, z której przybył smok – tym razem zdoła zwyciężyć. Niezależnie od tego, jak bardzo wpłynął już na linię czasu, Krasus zdawał sobie sprawę, że teraz musi zrobić wszystko, co w jego mocy, aby pomóc kaldorei i pozostałym. Obecnie liczyło się tylko to, aby w ogóle mieli jakąś przyszłość.
Nie odrywając wzroku od dziesiątek martwych jaj, zaczął rzucać czar, który miał przenieść go z powrotem do elfiej armii. Tak będzie wyglądała przyszłość, jeśli demony zwyciężą, pomyślał. Właśnie tak. Zimna, spowita mrokiem i pozbawiona życia. Będzie wieczną pustką.
Czarodziej syknął gwałtownie i zniknął.