Wściekłość - Jonathan Kellerman - ebook

Wściekłość ebook

Jonathan Kellerman

3,0

Opis

Rand Duchay sam był jeszcze dzieckiem, kiedy zabił. Odsiedział osiem lat. Teraz koniecznie chce się spotkać z doktorem Delaware, który wtedy oceniał jego poczytalność, musi coś wyznać o tamtej zbrodni. Ale nie dociera na umówione spotkanie, ktoś ucisza go na zawsze strzałem w skroń. Wściekła zemsta czy zimno wykalkulowane morderstwo? Dla porucznika Sturgisa z wydziału zabójstw jedno i drugie wydaje się możliwe, ale podejrzenia Delaware'a sięgają głębiej i są o wiele bardziej mroczne.

Jonathan Kellerman, który przykuł uwagę milionów czytelników trzymającymi w napięciu dochodzeniami psychologa dziecięcego, doktora Aleksa Delaware'a, stawia przed swoim bohaterem nową zagadkę zbrodni, która będzie miała ciąg dalszy. Rozwiązanie kryje się w ciemnych zaułkach Los Angeles i w logicznym umyśle detektywa-psychologa, który składa w całość fragmenty przerażającej układanki.

 

Cykl: Alex Delaware, t. 19

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (3)

Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4)
Centrum Kultury i Biblioteka Publiczna w Gniewie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 472

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Powieści

JONATHANA KELLERMANAw Wydawnictwie Amber

 

ALBUM MORDERSTWBOMBA ZEGAROWACIAŁO I KREWCICHA WSPÓLNICZKA

DIABELSKI WALCDOKTOR ŚMIERĆKLINIKAKLUB SPISKOWCÓWNIEDOBRA MIŁOŚĆ

OCZY DO WYNAJĘCIAPAJĘCZYNA

POKRĘTNY UMYSŁPOTWÓR

SELEKCJATERAPIA

W OBRONIE WŁASNEJWŚCIEKŁOŚĆ

Z ZIMNĄ KRWIĄ

oraz

JONATHAN & FAYE KELLERMANPODWÓJNE ZABÓJSTWOBoston, Santa Fe

 

JONATHAN

KELLERMAN

 

WŚCIEKŁOŚĆ

 

Przekład

Przemysław Bieliński

 

 

 

Tytuł oryginałuRAGE

 

Redaktorzy seriiMAŁGORZATA CEBO-FONIOKZBIGNIEW FONIOK

 

Redakcja stylistyczna

ELŻBIETA NOVAK

 

Redakcja technicznaANDRZEJ WITKOWSKI

 

KorektaJOLANTA KUCHARSKAMAGDALENA KWIATKOWSKA

 

Wydawnictwo Amber zaprasza do własnej księgarni internetowejhttp://www.wydawnictwoamber.pl

 

Copyright © 2005 by Jonathan Kellerman.All rights reserved.

 

For the Polish edition

Copyright © 2005 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

 

Mojej matce Sylvii Kellerman

 

Specjalne podziękowania dla prywatnego detektywaLarry’ego Malmberga i detektywa Miguela Porrasa

1

W nudną, zimną grudniową sobotę, niedługo po tym, jak Lakersi nadrobili szesnastopunktowy deficyt z pierwszej połowy i pokonali New Jersey, zadzwonił do mnie morderca.

Nie oglądałem koszykówki od czasów studiów, wróciłem do tego, bo poważnie zabrałem się do rozwijania moich umiejętności w dziedzinie spędzania wolnego czasu. Kobieta mojego życia była w odwiedzinach u swojej babki w Connecticut; poprzednia kobieta mojego życia mieszkała w Seattle ze swoim nowym facetem - chwilowo, twierdziła, jakbym miał prawo się tym interesować - a ja właśnie miałem mniej pracy.

Trzy sprawy sądowe w dwa miesiące: dwa rozstrzygnięcia w przypadku opieki nad dzieckiem, jedno stosunkowo bezproblemowe, drugie koszmarne, oraz konsultacja w sprawie piętnastolatki, która straciła rękę w wypadku samochodowym. Teraz wszystkie papiery już poskładałem i szykowałem się na tydzień albo dwa nicnierobienia.

Oglądając mecz, wypiłem dwa piwa i drzemałem na kanapie w salonie. Obudził mnie charakterystyczny pisk służbowego telefonu. Zazwyczaj czekam, aż dzwoniący nagra się na sekretarkę. Dlaczego teraz odebrałem, wciąż nie umiem wyjaśnić.

- Doktor Delaware?

Nie poznałem jego głosu. Minęło osiem lat.

- Przy telefonie. Kto mówi?

- Rand.

Teraz sobie przypomniałem. Ten sam bełkotliwy głos, zmieniony w męski baryton. To już mężczyzna. Też mi mężczyzna.

- Skąd dzwonisz, Rand?

- Wyszedłem.

- Wyszedłeś z poprawczaka.

- Ja... aha, skończyłem.

Jakby mówił o jakimś kursie. Może tak to odbierał.

- Kiedy?

- Dwa tygodnie temu.

Co miałem powiedzieć? Gratuluję? Boże dopomóż?

- Co cię trapi, Rand?

- Mógłbym, e... z panem porozmawiać?

- Proszę.

- E, nie tak... porozmawiać... naprawdę.

- Osobiście.

-Aha.

Za oknami salonu było ciemno. Osiemnasta czterdzieści pięć.

- O czym chcesz porozmawiać, Rand?

- E... to by było... tak jakby...

- Co cię gnębi, Rand?

Cisza.

- Czy to ma jakiś związek z Kristal?

- A-ha. - Głos mu się załamał, przepoławiając to słowo.

- Skąd dzwonisz? - spytałem.

- Jestem niedaleko pana domu.

Mój domowy adres był zastrzeżony. Skąd wiesz, gdzie mieszkam?

- Przyjadę do ciebie, Rand. Gdzie jesteś?

- E... chyba... Westwood.

- Westwood Village?

- Chyba... chwilę... - Usłyszałem stuknięcie odwieszonej słuchawki. Słuchawka na kablu, w tle odgłosy ulicy. Budka. Randa nie było przez ponad minutę. - Napisane Westwood. Jest tu takie duże, e... centrum handlowe. Z takim mostkiem.

Centrum handlowe.

- Westside Pavilion?

- No.

Trzy kilometry na południe. Dogodna odległość od mojego domu w Glen.

- Gdzie w tym centrum jesteś?

- E... nie jestem tam. Widzę je z drugiej strony ulicy. Pisze... chyba pisze tam „Pizza”. Dwa „z”... aha, pizza.

Osiem lat, a on ledwie czyta. Tyle na temat resocjalizacji.

Chwilę to trwało, ale w końcu ustaliłem mniej więcej, gdzie to jest: na Westwood Boulevard, kawałek na północ od Pico, po wschodniej stronie ulicy, zielono-biało-czerwony szyld w kształcie buta.

- Będę tam za piętnaście, dwadzieścia minut, Rand. Może chcesz mi coś powiedzieć już teraz?

- E... Możemy się spotkać w pizzerii?

- Jesteś głodny?

- Jadłem śniadanie.

- Jest pora kolacji.

- Aha.

- Za dwadzieścia minut.

- Dobra... dzięki.

- Na pewno nie chcesz mi niczego powiedzieć, zanim się spotkamy?

- Na przykład?

- Czegokolwiek.

Głośniejsze odgłosy ulicy. Czas płynął.

- Rand?

- Nie jestem złym człowiekiem.

2

Ze znalezieniem sprawców tego, co spotkało Kristal Malley, nie było problemów.

Dzień po Bożym Narodzeniu dwuletnia dziewczynka poszła z matką do Buy-Rite Plaza w Panorama City. Obietnice Megawyprzedaż!!! Gigantyczne obniżki!!! zapełniły odrapane, stare centrum handlowe łowcami okazji. Nastolatki korzystające z ferii zimowych wałęsały się pod barem szybkiej obsługi Happy Taste i gromadziły wokół stojaków z płytami CD we Flip Disc Music. Podświetlone ultrafioletem Galaxy Video Emporium pulsowało hormonami i wrogością. Zalatywało kukurydzą w karmelu, musztardą i potem. Zza nieszczelnych drzwi niedawno zamkniętego krytego lodowiska wiało chłodem.

Kristal Malley, żywa, kapryśna dwuletnia dziewczynka, jakoś wykorzystała nieuwagę matki i wyrwała rękę z jej ręki. Lara Malley twierdziła, że trwało to ledwie kilka sekund; odwróciła się, żeby pomacać bluzkę leżącą w koszu z przecenionymi rzeczami, poczuła, że dłoń córki wyślizguje się z jej dłoni, obróciła się, by ją złapać, ale dziewczynki już nie było. Przepychając się przez tłum kupujących, zaczęła szukać Kristal, wołając ją po imieniu. Krzyczała.

Przybiegła ochrona: dwaj sześćdziesięciolatkowie bez żadnego doświadczenia policyjnego. Na ich prośby, by się uspokoiła i powiedziała, o co chodzi, Lara Malley zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej i uderzyła jednego z nich w ramię. Ochroniarze skuli ją i zadzwonili po policję.

Mundurowi z Valley przyjechali czternaście minut później i przeszukali sklep po sklepie, całe centrum. Sprawdzono dokładnie wszystkie lokale. Wszystkie łazienki i magazyny. Wezwano na pomoc oddział Eagle Scouts. Jednostki K-9 wypuściły swoje psy, a one wpadły na trop dziewczynki w miejscu, gdzie odłączyła się od matki. Potem, przytłoczone tysiącami innych zapachów, dotarły do wschodniego wyjścia z centrum i się zgubiły.

Poszukiwania trwały sześć godzin. Mundurowi rozmawiali z każdym wychodzącym klientem. Nikt nie widział Kristal. Zapadła noc. Centrum zamknięto. Dwaj detektywi z Valley zostali i przejrzeli taśmy wideo ochrony.

Wszystkie cztery magnetowidy, używane przez firmę ochroniarską, były przestarzałe i zaniedbane, czarno-białe filmy niewyraźne i ciemne, czasami zupełnie czarne przez kilka minut.

Detektywi skupili się na czasie tuż po zgłoszonym zniknięciu Kristal Malley. Nawet to nie było proste; cyfrowe zapisy kamer późniły się albo spieszyły od trzech do pięciu godzin. W końcu zlokalizowano właściwe klatki.

I znaleziono.

Dalekie ujęcie maleńkiej postaci, zwisającej między dwoma mężczyznami. Kristal Malley miała na sobie spodnie od dresu. Krótkie nóżki kopały.

Trzy postacie wychodzące z centrum wschodnim wyjściem. Nic więcej; na parkingu nie było kamer.

Taśmę cofnięto i detektywi zaczęli wyszukiwać szczegóły. Większy porywacz -jasny T-shirt, dżinsy i jasne buty, prawdopodobnie adidasy. Krótkie, ciemne włosy. Wydawał się mocno zbudowany, przynajmniej tak widzieli go detektywi.

Brak rysów twarzy. Kamera, umieszczona wysoko w rogu, rejestrowała wchodzących z przodu, ale wychodzących tylko z tyłu.

Drugi mężczyzna był niższy i szczuplejszy i miał dłuższe włosy, chyba blond. Ubrany był w ciemną koszulkę, dżinsy i adidasy.

- Według mnie wyglądają na dzieci - powiedziała Sue Kramer.

- Według mnie też - odparł Fernie Reyes.

Dalej oglądali nagranie. Kristal Malley na chwilę wykręciła się w uścisku porywaczy i kamera nagrała 2-3 sekundy jej twarzy.

Było za daleko, a ostrość zbyt słaba, by zarejestrować cokolwiek więcej niż mały, jasny owal. Prowadząca detektyw II klasy, Sue Kramer, powiedziała:

- Popatrzcie na mowę ciała. Ona się wyrywa.

- I nikt nie zwraca na to uwagi - stwierdził jej partner, Fernando Reyes, wskazując strumień kupujących, przelewający się przez drzwi. Ludzie opływali dziewczynkę ze wszystkich stron, jakby była śmieciem w wodach przystani.

- Pewnie pomyśleli, że dzieciaki się bawią - powiedziała Kramer. - Dobry Boże.

Lara Malley obejrzała nagranie przez łzy i spazmy i nie rozpoznała dwóch porywaczy.

- Jak mam ich poznać? - jęknęła. - Nawet gdybym ich znała, są za daleko.

Kramer i Reyes znowu puścili jej nagranie. I jeszcze raz. I jeszcze sześć razy. Za każdym ujęciem coraz wolniej kręciła głową. Kiedy do pomieszczenia ochrony wszedł mundurowy policjant i oznajmił: „Przyjechał ojciec dziecka”, biedna kobieta wpadła już niemal w katatonię.

Uznając, że to salon gier wideo przyciąga dzieciaki do centrum handlowego, detektywi ściągnęli właściciela Galaxy i dwóch jego pracowników, którzy byli tego dnia na zmianie, braci Lance’a i Prestona Kukachów, pryszczatych, ledwie pełnoletnich chłopaków bez szkoły.

- Nagranie jest do niczego, ale to Troy - powiedział właściciel salonu po zaledwie chwili, pięćdziesięcioletni inżynier po Caltechu Al Nussbaum, który zarobił więcej przez trzy lata prowadzenia salonu niż przez wcześniejszych dziesięć w laboratorium Jet Propulsion Labs. Tego dnia zabrał dzieci na konie i wrócił, żeby sprawdzić stan kasy.

- Który to Troy? - spytała Sue Kramer.

Nussbaum wskazał mniejszego chłopca w ciemnej koszulce.

- Wciąż tu przyłazi, zawsze ma tę koszulkę. To koszulka Harleya, widzicie logo, o tu?

Stuknął palcem w plecy T-shirtu. Dla Kramer i Reyesa niby to skrzydlaty symbol był niewyraźną szarą smugą.

- Jak Troy ma na nazwisko? - spytała Kramer.

- Nie wiem, ale to stały klient. - Nussbaum odwrócił się do Lance’a i Prestona.

Bracia pokiwali głowami.

- Co to za dzieciak, panowie? - spytał Fernie Reyes.

- Dupek - odparł Lance.

- Raz go przyłapałem, jak próbował kraść żetony - powiedział Preston. - Nachylił się nad ladą, tuż przy mnie, i próbował złapać rolkę. Kiedy mu ją zabrałem, chciał mnie walnąć, ale skopałem mu tyłek.

- I pozwoliłeś mu wrócić? - spytał Nussbaum.

Chłopak poczerwieniał.

- Mamy tu zasady - oświadczył Nussbaum detektywom. - Kradniesz, wylatujesz. A do tego cię uderzył!

Preston Kukach wbił wzrok w podłogę.

- Kim jest ten drugi? - spytała Sue Kramer, wskazując większego chłopaka.

Preston nie podnosił głowy.

- Jeśli wiesz, to gadaj - polecił Al Nussbaum.

- Nie wiem, jak się nazywa. Przychodzi tu raz na jakiś czas, nigdy nie gra.

- A co robi? - spytała Sue Kramer.

- Obija się.

-Z kim?

- Z Troyem.

- Zawsze z Troyem?

-Aha.

- Troy gra, a on się obija.

-Aha.

- Skoro już wiecie, kto to jest - powiedział Al Nussbaum - dlaczego nie biegniecie ich szukać, żeby znaleźć to dziecko?

Reyes odwrócił się do braci.

- Na czym polega to jego obijanie się?

- Stoi obok, kiedy Troy gra - wyjaśnił Lance.

- Próbował kiedyś kraść?

Obaj Kukachowie pokręcili głowami.

- Widzieliście kiedyś któregoś z nich z małymi dziećmi?

- Nie - zaprzeczył Lance.

- Nigdy - potwierdził Preston.

- Co jeszcze możecie nam o nich powiedzieć? - spytał Reyes.

Wzruszyli ramionami.

- Cokolwiek, panowie. To poważna sprawa.

- Gadać - rozkazał Al Nussbaum.

- Nie wiem, ale mogą mieszkać niedaleko - zasugerował Lance.

- Dlaczego tak myślisz? - spytała Kramer.

- Bo widziałem, jak wychodzili na parking i dalej na ulicę. Nikt nie zabierał ich do samochodu.

- Którym wyjściem wychodzili?

- Tym, które prowadzi na parking.

- Na parking prowadzą trzy wyjścia, Lance - zauważył Al Nussbaum.

- Tym pod śmietnikiem - uściślił Lance.

Fernie Reyes zerknął na partnerkę i wyszedł.

W kontenerach przy wschodnim wyjściu nie znaleziono ciała.

Pięć godzin dalszego przeczesywania okolicy pozwoliło detektywom zidentyfikować chłopców. Obaj mieszkali na biednym, państwowym osiedlu, przecinającym niczym blizna zaniedbany park, za centrum handlowym, równolegle do niego. Dwieście byle jakich, opłacanych z federalnych pieniędzy kawalerek w czterech trzypiętrowych budynkach, otoczonych płotem z drucianej podziurawionej siatki. Było to paskudne, przypominające więzienie miejsce dobrze znane mundurowym, którzy patrolowali tę okolicę - nazywali je 415 City, od numeru paragrafu oznaczającego zakłócanie spokoju.

Dozorca budynku numer 4 obejrzał nagranie i po krótkiej chwili wskazał mniejszego z chłopców.

- Troy Turner. Byliście już tu w jego sprawie. W zeszłym tygodniu.

- No tak - powiedziała Sue Kramer.

- Aha. Rąbnął matkę talerzem, rozwalił jej twarz. - Dozorca potarł zarośnięty policzek. - Przedtem straszył mniejsze dzieci.

- Jak straszył?

- Szarpał, popychał, wymachiwał nożem. Powinniście go zamknąć. Co zrobił?

- Kim jest ten większy? - spytał Reyes.

- Randolph Duchay. Trochę niedorozwinięty, ale nie stwarza problemów. Jeśli coś zrobił, to pewnie przez Troya.

- Ile mają lat? - spytał Reyes.

- Niech pomyślę - odparł dozorca. - Troy chyba dwanaście, ten drugi może trzynaście.

3

Detektywi znaleźli chłopców w parku.

Siedzieli w ciemnościach na huśtawkach, palili, a rozżarzone końcówki papierosów tańczyły w mroku jak pomarańczowe świetliki. Sue Kramer już z kilku metrów wyczuła piwo. Kiedy wraz z Reyesem podeszła bliżej, Rand Duchay rzucił swojego budweisera w trawę, ale ten mniejszy, Troy Turner, nie próbował go nawet chować.

Pociągnął długi łyk, kiedy Sue stanęła z nim twarzą w twarz. Patrzył na nią, jakby chciał powiedzieć „pierdolę cię”, najzimniejszymi oczami, jakich nie widziała od dawna.

Poza tym był to zaskakująco drobny, kruchy chłopiec, z patykowatymi rękami i bladą, trójkątną twarzą, wyzierającą spod strzechy długich, brudnoblond włosów. Boki głowy wygolił do zera, przez co czub wydawał się jeszcze większy. Dozorca powiedział, że Troy ma dwanaście lat; wyglądał raczej na młodszego.

Randolph Duchay był dobrze zbudowany i barczysty, miał faliste, krótkie ciemne włosy i pucołowatą twarz o grubych wargach, zsypaną mokrymi pryszczami. Na jego rękach zaczęły już wychodzić żyły i pojawiać się wyraźne mięśnie. Jemu Sue dałaby piętnaście albo szesnaście lat.

Był duży i przerażony. Latarka Sue od razu wychwyciła oznaki jego strachu, pot na czole i nosie. Kroplę spadającą z pryszczatego podbródka. Mrugające gwałtownie oczy.

Podeszła do niego od razu, wycelowała palec w twarz.

- Gdzie jest Kristal Malley?

Randolph Duchay potrząsnął głową. Zaczął płakać.

- Gdzie ona jest?

Chłopak wzruszył ramionami. Zacisnął powieki i zaczął się kołysać.

Sue szarpnięciem postawiła go na nogi. Fernie zrobił to samo z Troyem Turnerem i też zadał mu to pytanie.

Turner biernie zniósł przeszukanie. Jego twarz niczego nie wyrażała.

Sue ścisnęła Duchaya za ramię. Dzieciak miał biceps twardy jak skała; gdyby zaczął stawiać opór, niełatwo byłoby go pokonać. Pistolet trzymała w kaburze na biodrze, poza zasięgiem.

- Gdzie ona do cholery jest, Randy?!

- Rand - powiedział Troy Turner. - To nie żaden Randy.

- Gdzie jest Kristal, Rand?

Milczenie. Sue ścisnęła mocniej, wbiła paznokcie. Duchay pisnął i pokazał w lewo. Za huśtawki, za plac zabaw, w kierunku dwóch publicznych toalet z betonowych pustaków.

- Jest w ubikacji? - spytał Fernie Reyes.

Rand Duchay pokręcił głową.

- Gdzie ona jest? - warknęła Sue. - Gadaj natychmiast!

Duchay wskazał w tę samą stronę.

Ale patrzył na coś innego. Na prawo od kibli. Na południowy róg betonowego budynku, zza którego wystawał ciemny, metalowy kształt.

Kontener na śmieci. O Boże.

Sue skuła Duchaya i wepchnęła go na tylny fotel crown victorii. Pobiegła zajrzeć. Kiedy wróciła, Troy też był już skuty. Siedział obok kumpla, wciąż obojętny.

Fernie czekał przy samochodzie. Na widok Sue pytająco uniósł brwi.

Tylko pokręciła głową.

Fernie wezwał koronera.

Chłopcy nie próbowali ukrywać zwłok. Ciało Kristal leżało na pięciodniowej warstwie odpadków z parku, ubrane, ale bez jednego bucika. Biała skarpetka była ubrudzona na palcach. Dziecko miało kark skręcony jak stara lalka. W tym wieku szyjka jest tak delikatna, pomyślała Sue, miała nadzieję, że dziewczynka zginęła od razu. Kilka dni później koroner potwierdził jej domysły: kilka pękniętych kręgów szyjnych, rozerwana tchawica, wylew krwi do mózgu. Dwadzieścia kilka sińców na ciele, a także obrażenia wewnętrzne, które mogły okazać się śmiertelne. Nie było śladów napastowania seksualnego.

- A to ma jeszcze jakieś znaczenie? - spytał patolog, kiedy skończył sekcję. Banerjee, twardy zazwyczaj facet, kiedy oddawał raport Sue i Ferniemu, wyglądał na przybitego i jakby postarzałego.

Zamknięty w areszcie na posterunku Rand-nie-Randy Duchay siedział zgarbiony, bez ruchu, milczący. Przestał płakać, a oczy miał szkliste i nieruchome jak w transie. W jego celi śmierdziało. Sue wąchała ten odór wiele razy. Strach, poczucie winy, hormony, wszystko naraz.

W celi Troya Turnera zalatywało piwem. Puszki znalezione przez detektywów świadczyły, że każdy z chłopców wypił po trzy budweisery. Jak na masę ciała Troya sporo, ale po chłopaku nic nie było widać. Miał suche oczy, był spokojny. Przez całą drogę na komisariat wyglądał przez okno samochodu jadącego ciemnymi ulicami Valley. Jakby to była rodzinna wycieczka.

Kiedy Sue spytała go, czy chciałby coś powiedzieć, cicho i dziwnie chrząknął.

Taki odgłos mógłby z siebie wydać stary, zirytowany mężczyzna. Jakby pokrzyżowali mu plany.

- Co to miało znaczyć, Troy?

Jego oczy zwęziły się, były teraz jak szparki. Sue miała dwoje dzieci, w tym dwunastoletniego syna. Turner ją przerażał. Zmusiła się, żeby wytrzymać jego spojrzenie; w końcu odwrócił wzrok i znów chrząknął.

- Coś ci przyszło do głowy, Troy?

- Aha.

- Co?

- Mogę zapalić?

Obaj chłopcy, jak się okazało, mieli po trzynaście lat i to Troy był z nich dwóch starszy - brakowało mu miesiąca do czternastu. Żaden nie znał Kristal Malley. Jak doniosły gazety, chłopcom skończyły się drobne; kiedy wyszli z salonu gier, wypatrzyli dziewczynkę, która błąkała się po centrum handlowym; chyba się zgubiła. Uznając, że byłoby „fajnie” się z nią „zabawić”, dali Kristal starego cukierka, którego Rand znalazł w kieszeni swoich brudnych dżinsów, a ona poszła za nimi dobrowolnie.

Mimo świadczącym o czymś wręcz przeciwnym dowodom w lokalnych doniesieniach prasowych przewijały się sugestie napastowania seksualnego. Podchwyciły to prasa ogólnokrajowa i serwisy internetowe, lubujące się drastycznymi wiadomościami i karmiące tanią sensacją swoich międzynarodowych klientów.

To spowodowało jak zwykle wysyp gadających głów, głośnych intelektualistów i innych hien. Na rynku felietonistów doszło do przesytu.

Oczywistą pierwotną przyczyną tak niesłychanej zbrodni było: ubóstwo; szalejący kryzys społeczny; przemoc w mediach; śmieciowe jedzenie i niedożywienie; rozchwianie wartości rodzinnych; bezbożność; brak wpajania zasad moralnych w szkołach; organizacje religijne, które nie zaspokajały potrzeb najuboższych; wagarowanie; niedofinansowanie federalnych programów pomocy społecznej; zbyt ścisła kontrola rządu nad życiem obywateli.

Jakiś geniusz, umysł sponsorowany przez Fundację Forda, próbował powiązać zbrodnię z sezonem poświątecznych wyprzedaży - zgubny materializm zrodził frustrację, ta zaś doprowadziła do morderstwa. „Szał nabywczy”, tak to nazwał. Coś takiego bez przerwy dzieje się w brazylijskich fawelach.

- Kupuj do upadłego - zauważył wtedy Milo. - Co za dupek.

Nie rozmawialiśmy zbyt wiele o tej sprawie, a jeśli już, to głównie ja mówiłem. Milo pracował już nad setkami morderstw, ale to nie dawało mu spokoju.

Szum w mediach trwał przez jakiś czas. W sądzie tymczasem zaczął się proces, po cichu i prozaicznie. Chłopcy zostali umieszczeni w areszcie hrabstwa, na oddziale dla wyjątkowo niebezpiecznych przestępców. Ponieważ obaj byli za młodzi na przesłuchanie z paragrafu 707, mające ustalić, czy można ich sądzić jak dorosłych, większość ekspertów była zdania, że sprawa trafi przed sąd dla nieletnich.

Powołując się na brutalność zbrodni, biuro prokuratora okręgowego wystosowało wniosek o przeniesienie sprawy przed sąd okręgowy. Sędzia Troya Turnera i Randolpha Duchaya uznał, że dokumenty złożone w sądzie przez policję w żadnym razie nie dają ku temu podstaw. Prasa znów miała o czym mówić przez parę dni. Potem zapadła cisza, kiedy kompletowano akta i wyznaczano sędziego.

Sędzia sądu dla nieletnich Thomas A. Laskin III - były prokurator okręgowy z doświadczeniem w oskarżaniu członków gangów - miał opinię surowego. Po sądzie rozeszły się plotki, że zapowiada się ciekawy proces.

Zadzwonił do mnie trzy tygodnie po morderstwie.

- Doktor Alex Delaware? Tom Laskin. Nie znamy się, ale sędzia Bonnaccio powiedział, że pan jest człowiekiem, którego potrzebuję.

Peter Bonnaccio był przez kilka lat przewodniczącym wydziału do spraw rodzinnych sądu okręgowego i już przed nim zeznawałem. W pierwszej chwili nie przypadł mi do gustu, uznałem, że decyzje o przyznaniu praw do opieki podejmuje pospiesznie i bez głębszego namysłu. Myliłem się. Mówił szybko, sypał dowcipami, czasem zachowywał się niestosownie. Ale jego decyzje były przemyślane i zazwyczaj miał rację.

- A jakiego człowieka pan potrzebuje, panie sędzio? - spytałem.

- Tom. Jestem tym szczęściarzem, który dostał morderstwo Kristal Malley i potrzebuję oceny psychologicznej oskarżonych. Podstawowa kwestia, oczywiście, to czy przed i w trakcie popełniania zbrodni myśleli na tyle odpowiedzialnie i świadomie, by można ich uznać za umysłowo dojrzałych. Prokuratura wkroczyła na nowy teren, ale z tego, co widziałem, minimum szesnastu lat do 707 nie zawsze się stosuje. Sprawa druga, i to już kwestia w takim samym stopniu osobista, jak urzędowa: chciałbym wiedzieć, co nimi powodowało. Mam trójkę własnych dzieci i po prostu tego nie rozumiem.

- Trudna sprawa - przyznałem. - Niestety nie mogę ci pomóc.

- Słucham?

- Jestem niewłaściwym człowiekiem do tego zadania.

- Dlaczego?

- Testy psychologiczne mogą ustalić, jak ktoś funkcjonuje intelektualnie i emocjonalnie w chwili obecnej, ale nie mogą powiedzieć niczego o stanie umysłu kiedyś. Poza tym stworzono je do analizy zagadnień takich jak upośledzenia w nauce czy wyjątkowe uzdolnienia, a nie zachowań morderczych. Jeśli chodzi o to, co tymi chłopcami powodowało, moje wykształcenie jest jeszcze mniej przydatne. Jesteśmy dobrzy w formułowaniu zasad kierujących ludzkim zachowaniem, ale kiepsko wychodzi nam rozumienie wyjątków.

- Mówimy tu o niespotykanym zachowaniu - powiedział Laskin. - To nie twoja działka?

- Mogę mieć swoje zdanie, ale tylko tyle i nic więcej: mój osobisty punkt widzenia.

- Ja chcę się tylko dowiedzieć, czy oni myśleli jak dzieci, czy jak dorośli.

- Na ten temat nie istnieją żadne naukowo poparte konkrety. Jeśli inni psychologowie mówią co innego, kłamią.

Laskin się zaśmiał.

- Pete Bonnaccio mówił, że taki bywasz. I dlatego właśnie do ciebie zadzwoniłem. Wszystko, co zrobię w tej sprawie, będzie analizowane jak pod mikroskopem. Ostatnia rzecz, jakiej mi potrzeba, to żeby jedna z tych eksperckich sprzedajnych dziwek zrobiła z tego wszystkiego cyrk. Nie przyjąłem na słowo zapewnień Pete’a, że jesteś bezstronny, rozmawiałem z innymi sędziami i kilkoma policjantami. Nawet ludzie, którzy uważają cię za namolnego upierdliwca, przyznają, że nie jesteś doktrynerem. Potrzebny mi tu otwarty umysł. Ale nie aż tak otwarty, żeby wypadł z niego mózg.

- A ty masz otwarty umysł? - spytałem.

- O co ci chodzi?

- Naprawdę jeszcze nie podjąłeś decyzji?

Usłyszałem jego oddech. Przyspieszony, potem wolniejszy, jakby zmuszał się, żeby zachować spokój.

- Nie, nie podjąłem decyzji, doktorze. Obejrzałem tylko zdjęcia z autopsji. Wpadłem też do aresztu i zerknąłem na oskarżonych. W więziennych ciuchach, ostrzyżeni, wyglądają jak ofiary porwania. Nic z tego nie rozumiem.

- Wiem, ale...

- Bez pierdoł, doktorze. Uczciwi obywatele domagają mi się tu zemsty, a ludzie z ACLU1 i ich kumple chcą zbić na tej sprawie polityczny kapitał. Podsumowując, zapoznam się ze wszystkimi danymi i wyrobię sobie opinię. Ale muszę mieć pewność, że dostałem najlepsze informacje. Jeśli nie ty przeprowadzisz ocenę tych chłopców, zrobi to ktoś inny, pewnie któraś z medialnych kurew. Chcesz się wymigać od obywatelskiego obowiązku, proszę bardzo. Następnym razem, kiedy wydarzy się coś złego, powiedz sobie, że zrobiłeś, co mogłeś.

- Imponujące zagranie na poczuciu winy.

Laskin się zaśmiał.

- Ważne, że działa. No więc jak? Pogadaj z nimi, przetestuj ich, zrób, co ci się będzie podobało, a potem zdaj mi z tego sprawę.
- Muszę to przemyśleć.
- Nie zastanawiaj się zbyt długo. Dobra, zdecydowałeś się?
- Jedno musi być jasne - powiedziałem. - Mogę nie rozstrzygnąć definitywnie, czy to dorośli, czy dzieci.
- Będę się o to martwił, kiedy do tego dojdzie.
- Muszę mieć nieograniczony dostęp do chłopców. I bez nacisków czasowych.
- Na pierwsze tak, na drugie nie. Mam wydać wyrok w trzydzieści dni. Mogę to przeciągnąć do czterdziestu pięciu, może sześćdziesięciu, ale jeśli nie będę działał sprawnie, zostanę posądzony o bierność. Wchodzisz?
- Wchodzę.
- A twoja stawka?

Powiedziałem mu.

- Sporo - stwierdził. - Ale nie ponad normę. Przyślij rachunek bezpośrednio do mnie. Może nawet dostaniesz pieniądze w rozsądnym terminie.
- Pocieszające.
- W tej sprawie tylko to jest pocieszające.

4

Opieka społeczna przeprowadziła ocenę rodzin chłopców, zanim przydzielono im mieszkania na osiedlu. Potrzebny był mi do tego nakaz sądowy, ale dotarłem do tych danych.

Troy Turner junior mieszkał z matką, dwudziestoośmioletnią alkoholiczką i narkomanką uzależnioną od kokainy, Jane Hannabee. Przez większość swojego dorosłego życia co chwila trafiała na odwyk, a jako nastolatka spędziła dwa lata w szpitalu psychiatrycznym w Camarillo. Diagnozowano u niej różne choroby, od wahań nastroju i depresji do zaburzeń osobowości, zaburzenia narcystyczno-cykloidalnego i schizoafektywnego. Czyli nikt tak naprawdę nie wiedział, co z nią jest. Podczas podejmowanych prób leczenia Troy mieszkał u jej rodziców w San Diego. Dziadek, emerytowany sierżant piechoty, uznawał zachowanie i zwyczaje chłopca za nie do przyjęcia. Nie żył od siedmiu lat, jego żona od sześciu.

Ojcem chłopca był podobno nałogowy przestępca i narkoman Troy Wayne Turner. Jane Hannabee twierdziła, że mając piętnaście lat, spędziła jedną noc z tym trzydziestodziewięciolatkiem w motelu w San Fernando. Turner, by mieć pieniądze na swój nałóg, zabrał się wtedy właśnie do rabowania banków i po krótkim romansie z Hannabee został złapany podczas ucieczki z Bank of America w Covina. Skazany na dziesięć lat w San Quentin, trzy lata później zmarł - chorował na wątrobę; nigdy nie poznał ani nie uznał swojego syna.

Niedługo po aresztowaniu chłopca Jane Hannabee opuściła 415 City, udając się w nieznanym kierunku.

Rodzice Randa Duchaya byli kierowcami ciężarówki; zginęli na Grapevine w zimowym karambolu, w którym uczestniczyło trzydzieści samochodów. Półroczny w chwili wypadku Rand jechał razem z nimi, spał w schowku za przednim fotelem. Przeżył bez żadnych widocznych obrażeń, całe życie mieszkał z dziadkami, Elmerem i Margaret Sieffami, niewykształconymi ludźmi, którym najpierw splajtowała farma, a potem nie powiodły się inne drobne przedsięwzięcia. Elmer umarł, kiedy Rand miał cztery lata, a Margaret, chora na cukrzycę i serce, przeniosła się na osiedle dla biedoty, kiedy skończyły się jej pieniądze. Według opieki społecznej zrobiła, co mogła.

Z tego, co stwierdziłem, żaden z chłopców nie spędził wiele czasu w szkole i nikt nie zwracał na to większej uwagi.

Złożyłem wniosek o odwiedziny więźniów; zastępcy prokuratora okręgowego przydzieleni do sprawy poprosili o uprzednie spotkanie. To samo zrobili ich obrońcy z urzędu. Niepotrzebne mi były pouczenia żadnej ze stron, więc odmówiłem. Kiedy wszyscy prawnicy zaprotestowali, poprosiłem sędziego Laskina o interwencję. Następnego dnia miałem upoważnienie do wejścia do aresztu.

Byłem już przedtem w areszcie hrabstwa, przywykłem do szarości, czekania, bramek i mundurów. Do badawczych spojrzeń odruchowo podejrzliwych strażników z biura szeryfa, rzucanych w moją stronę, kiedy stałem przed furtką. Znałem też strażnika z oddziału, na który szedłem - wiele lat temu odwiedzałem tam pacjenta, też dzieciaka, który chwiał się na krawędzi i spadł. Kiedy szedłem korytarzem w eskorcie strażników, z odległych cel dobiegały mnie jęki i chichoty, a w powietrzu mieszał się fetor odchodów i odór środków dezynfekujących. Cały świat mógł się zmienić, ale tutaj nie zmieniało się nic.

Kolejność ocen psychologicznych ułożono alfabetycznie: najpierw Randolph Duchay. Leżał zwinięty w kłębek na pryczy w swojej celi, twarzą do wejścia; spał. Gestem poprosiłem strażnika, żeby poczekał, i przez kilka chwil przyglądałem się chłopcu.

Był wyrośnięty jak na swój wiek, ale w zimnym, gołym, musztardowożółtym pomieszczeniu wyglądał mizernie.

W celi były tylko umywalka, krzesło, sedes bez klapy i półka na rzeczy osobiste - pusta. Po tygodniach spędzonych za kratami Rand nabrał ziemistej cery; miał ciemne sińce pod oczami, pogryzione wargi i obwisłą twarz, zniszczoną przez szalejący trądzik. Włosy obcięto mu na krótko. Nawet z tej odległości widziałem zagony pryszczy, zapuszczające się na głowę.

Dałem znak, że jestem gotów, i strażnik otworzył celę. Kiedy drzwi zamknęły się za mną ze szczękiem, chłopiec podniósł głowę. Tępe, piwne oczy ledwie zdążyły skupić spojrzenie i znów się zamknęły.

- Przechodzę tędy co kwadrans - powiedział strażnik. - Jeśli będę panu potrzebny wcześniej, proszę krzyczeć.

Podziękowałem, odstawiłem teczkę i usiadłem na krześle.

- Dzień dobry, Rand - powiedziałem, kiedy sobie poszedł. - Nazywam się Delaware, jestem lekarzem.
- ...dobry. - Ochrypły, zaflegmiony głos, niewiele głośniejszy od szeptu. Zakaszlał. Kilka razy zamrugał oczami. Nie wstał.

- Przeziębiłeś się? - spytałem.

Pokręcił głową.

- Jak cię tu traktują?

Nie odpowiedział. Potem lekko się uniósł, ale pozostał zgięty prawie równolegle do pryczy. Miał potężny tors, nieproporcjonalnie krótkie nogi. Uszy nisko osadzone, na górze zaczerwienione, dziwnie zagięte. Krótkie, grube palce. Szeroką szyję. Usta, które się nie domykały. Przednie zęby drobne i nierówne. Ogólnie: „nieuchwytne objawy” - sugestie nienormalności, które nie składały się na żaden zdiagnozowany syndrom.

- Jestem psychologiem, Rand. Wiesz, kto to jest psycholog?

- Taki doktor.

- Właśnie. Wiesz jaki?

- Uhm.

- Psychologowie nie robią zastrzyków ani nie badają ciała.

Wzdrygnął się. Jak każdy inny aresztant przeszedł pełny przegląd.

- Zajmuję się tym, jak sobie radzisz emocjonalnie.

Jego oczy powędrowały w górę. Dotknąłem swojego czoła.

- Tym, co masz w głowie.

- Jak psychiatra.

- Wiesz, kto to psychiatra.

- Szurnięty czubek.

- Psychiatrzy leczą szurniętych czubków.

-Uhm.

- Kto ci to powiedział, Rand?

- Babcia.

- Twoja babcia.

-Uhm.

- Co jeszcze mówiła o psychiatrach?

- Jak nie będę się zachowywał, to mnie pośle.

- Do psychiatry.

-Uhm.

- Co to znaczy „zachowywać się”?

- Być grzecznym.

- Jak dawno temu babcia ci to powiedziała?

Zaczął się zastanawiać, widziałem, że wkłada w to dużo wysiłku. Poddał się, wbił wzrok w kolana.

- Po tym, jak trafiłeś do aresztu, czy wcześniej?

- Wcześniej.

- Czy babcia była na ciebie zła, kiedy to mówiła?

- Trochę.

- Co ją rozgniewało?

Jego ziarnista skóra poczerwieniała.

- Różne rzeczy.
- Różne rzeczy - powtórzyłem.

Nie odpowiedział.

- Czy babcia cię tu odwiedziła?
- Chyba.

- Chyba?

- Aha.

- Jak często przychodzi?
- Czasami.
- Mówiła coś jeszcze?

Cisza.

- Nic? - spytałem.
- Przynosi mi jedzenie.
- Co przynosi?
- Ciastka. Jest wściekła.
- Dlaczego?
- Bo zepsułem.
- Co zepsułeś?
- Wszystko.
- Jak to?

Zatrzepotał powiekami. Przymknął oczy.

- Mój grzech.
- Twój grzech.
- Zabicie tego niemowlaka.

Położył się z powrotem, zasłonił oczy przedramieniem.

- Przykro ci z tego powodu - powiedziałem.

Cisza.

- Że zabiłeś dziecko - zasugerowałem.

Odwrócił się ode mnie, twarzą do ściany.

- Co czujesz, kiedy myślisz o tym, co się stało, Rand?

Minęło kilka sekund.

- Rand?

- On się śmiał.
- Kto się śmiał?
- Troy.
- Troy się śmiał.

- Uhm.

- Kiedy?

- Kiedy ją bił.

- Troy się śmiał, kiedy bił Kristal.

Cisza.

- Czy Troy zrobił coś jeszcze Kristal?

Leżał bez ruchu przez prawie minutę, potem znów odwrócił się do mnie. Uchylił powieki. Oblizał usta.

- Trudno o tym mówić - powiedziałem.

Lekkie „tak” głową.

- Co jeszcze Troy zrobił dziecku?

Siadając sztywno i mozolnie jak stary człowiek, Rand otoczył szyję dłońmi i pokazał duszenie. To było coś więcej niż przedstawienie: oczy wyszły mu na wierzch, twarz zrobiła się purpurowa, z ust wystawał język.

- Troy dusił dziewczynkę - powiedziałem.

Kłykcie mu pobielały; ścisnął mocniej.

- Wystarczy, Rand.

Zaczął się kołysać, wbił palce w szyję. Wstałem, oderwałem mu dłonie. Był silny; nie poszło łatwo. Zadyszał, zacharczał, opadł na posłanie. Stałem obok niego, dopóki nie uspokoił mu się oddech. Przyciągnął kolana do piersi. Na szyi miał ślady.

Zanotowałem: poprosić o pilnowanie, żeby się nie zabił.

- Nie rób tego więcej, Rand.

- Przepraszam.

- Źle ci z tym, co się stało z tym dzieckiem.

Żadnej odpowiedzi.

- Patrzyłeś, jak Troy dusił i bił dziewczynkę, i kiedy o tym myślisz, czujesz się bardzo źle.

Z czyjegoś radia poleciał hiphopowy kawałek. W oddali zabrzmiały kroki, ale nikt nie przyszedł.

- Masz wyrzuty sumienia, że przyglądałeś się Troyowi.

Wymamrotał coś.

- Słucham, Rand?

Bezgłośnie poruszył ustami.

- Co takiego, Rand?

Za drzwiami przeszedł strażnik, który mnie odprowadzał. Zajrzał do celi i poszedł dalej. Piętnaście minut jeszcze nie minęło. Personel wyjątkowo się przejął.

- Rand?

- Ja też ją biłem.

Przez następny tydzień spotykałem się z nim dwa razy dziennie na godzinnych sesjach, raz rano, raz po południu. Zamiast się otwierać, zamknął się w sobie, nie chciał zdradzić nic więcej na temat morderstwa. Dużo czasu poświęciłem na formalne testy. Wywiad kliniczny był prawdziwym wyzwaniem. W niektóre dni Rand uparcie milczał; mogłem mieć nadzieję najwyżej na bierne odpowiedzi monosylabami napytania: „tak-nie”.

Kiedy poruszyłem temat uprowadzenia, nie wiedział, dlaczego wziął w tym udział, był bardziej oszołomiony niż przerażony. Po części wynikało to z wyparcia, ale podejrzewałem też wpływ jego niskiej inteligencji. Kiedy bada się przeszłość dzieci, które dopuściły się poważnych aktów przemocy, często trafia się na urazy głowy. Przyszedł mi do głowy wypadek, w którym zginęli rodzice Randa, ale w którym on sam nie odniósł widocznych obrażeń.

Wynik testu inteligencji Wechslera nie był zaskoczeniem: iloraz inteligencji 79, z poważnymi brakami w rozumowaniu werbalnym, używaniu języka, wiedzy dotyczącej faktów i logice matematycznej.

Tom Laskin chciał wiedzieć, czy Rand działał jak człowiek dorosły, kiedy zabijał Kristal Malley. Nawet gdyby Rand miał trzydzieści pięć lat, byłoby to właściwe pytanie.

Testy Apercepcji Tematycznej i Rorschach okazały się bezużyteczne: Rand był zbyt przygnębiony i intelektualnie upośledzony, by zdobyć się na sensowne reakcje na widok kart. Jego IQ według testu Peabody’ego było nie wyższe niż według bardziej zorientowanego na słownictwo Wechslera. Na polecenie narysowania człowieka narysował maleńką, pozbawioną kończyn, patykowatą postać z dwoma kosmykami włosów i bez ust. Kiedy poprosiłem, żeby narysował coś od siebie, spojrzał na mnie tępo. Kiedy zaproponowałem, żeby narysował siebie i Troya, odmówił, udając, że śpi.

- No to narysuj cokolwiek.

Leżał bez ruchu, oddychając ustami. Miał coraz więcej krost. Sugestia konsultacji dermatologa wywołałaby uśmiechy politowania u personelu więzienia.

- Rand?

-Uhm.

- Narysuj coś.

-Nie.

- Dlaczego?

Skrzywił się, jakby bolał go ząb.

- Nie umiem.
- Siadaj i mimo wszystko spróbuj.

Na mój ostry ton zamrugał oczami. Popatrzył na mnie, ale nie mógł skoncentrować wzroku dłużej niż kilka sekund. W ogóle miał problemy z koncentracją. Być może wynikało to po części z deprywacji sensorycznej spowodowanej zamknięciem, ale moim zdaniem nigdy nie umiał skupić na czymś uwagi.

Podałem mu ołówek, kartkę i podkładkę do rysowania. Przez chwilę siedział bez ruchu, w końcu położył podkładkę na kolanach i ścisnął ołówek. Jego czubek zamarł na papierze.

- Rysuj - zachęciłem.

Jego ręka zaczęła leniwie krążyć nad kartką. W końcu dotknął ołówkiem papieru, pojawiły się nierówne, ledwie widoczne, koncentryczne elipsy. Kartka zaczęła się zapełniać. Elipsy pociemniały. Rand zamknął oczy. W ciągu ostatnich dwóch tygodni często to robił - oślepiając się w ucieczce przed koszmarną rzeczywistością.

Dzisiaj jego ręka z ołówkiem zaczęła poruszać się szybciej. Elipsy zrobiły się bardziej kanciaste. Płaskie, ciemniejsze. Wyostrzyły się do poszarpanych, spiczastych kształtów.

Nie przerywał; spomiędzy warg wysunął mu się czubek języka. Kartka zamieniła się w burzę czerni. Wolną dłoń Rand zacisnął w pięść, zbierając w niej skrawek swojej więziennej koszuli; ta z ołówkiem jeszcze przyspieszyła. Grafit wbił się w kartkę, papier się zmarszczył. Podarł. Rand przycisnął mocniej. Jeszcze szybciej. Coraz mocniej, drąc kartkę na strzępy. Ołówek przebił się do podkładki, przeszył w błyszczącą powierzchnię i wysunął się z ręki chłopca.

Upadł na podłogę celi.

Rand szybko się schylił, podniósł go. Odetchnął. Ścisnął żółty ogryzek w brudnej spoconej dłoni.

- Przepraszam.

Z kartki zostało konfetti. Grafitowy czubek ołówka ułamał się, pozostawiając drewniane drzazgi. Ostre, małe kolce.

Zabrałem ołówek. Schowałem go do kieszeni.

Po ostatnich odwiedzinach, kiedy szedłem na podziemny parking, usłyszałem, jak ktoś woła mnie po nazwisku. Odwróciłem się i zobaczyłem otyłą kobietę w sukience w kwiaty, wspierającą się na aluminiowej lasce. Niebo w kolorze brudnego mleka pasowało do jej cery. Oprzytomniałem pod słonecznym lazurem firmamentu Beverly Glen, ale wszelka radość trzymała się z dala od tego ponurego zakątka East LA, zdominowanego przez więzienie.

Kobieta podeszła do mnie, stukając laską o chodnik.

- Pan jesteś tym psychologiem, tak? Jestem babką Randa.

Podszedłem, wyciągnąłem rękę.

- Margaret Sieff-powiedziała głosem palaczki. Nie podała mi wolnej ręki. Tania, bawełniana sukienka z nadrukiem rozłaziła się w szwach. Kamelie, lilie, ostróżki i zieleń rozłożone na seledynowym tle. Kobieta miała krótkie, siwe, kręcone włosy, tak przerzedzone, że miejscami wyzierała spod nich różowa skóra głowy. Niebieskie oczy uważnie mi się przyjrzały. Małe, czujne, bystre. Zupełnie inne niż oczy jej wnuka.

- Cały tydzień pan tu byłeś i się pan nie odezwałeś. Nie chcesz pan ze mną rozmawiać?

- Zamierzałem z panią porozmawiać, kiedy ocena psychologiczna Randa będzie gotowe.

- Ocena. - Brzmienie tego słowa chyba ją zaniepokoiło. - Jak pan myślisz, co pan możesz dla niego zrobić?

- Sędzia Laskin poprosił mnie, żebym...

- Już wszystko wiem. Masz pan stwierdzić, czy to był dzieciak, czy dorosły. Przecież to jasne jak słońce. Ja pytam, co pan możesz zrobić dla tego chłopaka.

- Co jest jasne jak słońce, pani Sieff?

- Chłopak jest głupi. Walnięty. - Postukała w swoje woskowe czoło palcem wskazującym. - Miał cztery lata, jak zaczął mówić, wciąż nie mówi za dobrze.

- Chce pani powiedzieć, że Rand...

- Chcę powiedzieć, że Randolph nigdy nie będzie dorosły.

Co było diagnozą równie trafną jak fachowy żargon moich notatek.

Za nią, nad nami obojgiem, wznosiła się betonowa konstrukcja więzienia, niczym największa stora okienna na świecie.

- Dopiero pani przyszła czy już wychodzi?

- Jestem umówiona za dwie godziny. Z autobusami z Valley nigdy nic nie wiadomo, więc przyjeżdżam wcześniej. Bo jak się spóźnię, ci dranie w ogóle mnie nie wpuszczają.

- Co pani powie na kawę?

- Pan stawia?

- Stawiam.

- Niech będzie.

5

Wokół więzień powstaje bardzo specyficzna sieć handlowo-usługowa - tani prawnicy, firmy udzielające kredytów na kaucje, biura tłumaczeń, bary szybkiej obsługi. Znałem budkę z hamburgerami w pobliżu, ale spacer przez parking przekraczał możliwości obolałych nóg Margaret Sieff. Zaczekała przy wyjeździe, aż podjechałem po nią samochodem.

- Ładniutkie autko - powiedziała, kiedy wysiadłem, żeby otworzyć jej drzwi. - Pewnie przyjemnie jest być bogaczem.

Mój Seville to rocznik ’79, z podrasowanym silnikiem. Ma już trzeci winylowy dach, a drugie malowanie przegrywało właśnie bitwę z korozją. Wziąłem od Margaret Sieff laskę i przytrzymałem jej łokieć, kiedy z trudem wsiadała do samochodu.

- Ile panu płacą za tę ocenę? - spytała, kiedy w końcu się usadowiła.

- To nie pani zmartwienie, proszę pani.

Uśmiechnęła się, kiedy to usłyszała.

Zawiozłem ją do baru, posadziłem przy stoliku na zewnątrz, wszedłem do środka i stanąłem w kolejce za policjantem z patrolu motocyklowego, który wyrósł ze swojej szytej na miarę koszuli, zastępcą prokuratora okręgowego, wyglądającym na piętnaście lat, i dwoma zapuszczonymi wąsaczami ze spłowiałym tatuażem członków gangów. Ci dwaj zapłacili bilonem i chwilę trwało, zanim chłopak za ladą wszystko policzył. Kiedy w końcu przyszła moja kolej, zamówiłem dwie kawy w kartonowych kubkach.

- Jestem głodna - powiedziała Margaret Sieff, kiedy wróciłem.

Cofnąłem się więc i kupiłem jej cheeseburgera.

Wyrwała mi kanapkę z ręki i zaczęła żarłocznie jeść - usiłowała zachować pozory elegancji, pospiesznie ocierając serwetką brodę, potem jednak znów z zapałem atakowała jedzenie.

- Tego mi było trzeba - powiedziała, zbierając na palec keczup i oblizując go. - Mówię panu, czasami mogłabym zjeść takich pięć.

- Co chce mi pani powiedzieć o Randzie?

- Oprócz tego, że to głupek?

- Musiało być ciężko go wychowywać.

- Wszystko jest ciężkie - burknęła. - Wychowywanie jego matki było ciężkie.

- Pani córka miała problemy.

- Tricia była głupia, tak samo jak on. Tak jak ten idiota, za którego wyszła. To przez niego oni zginęli. Tyle mandatów za szybką jazdę, on pił, a oni dali mu ciężarówkę. - Zaśmiała się. - Dumie. I takim ludziom dają ciężarówki.

- Tricia miała kłopoty w szkole - powiedziałem.

Spojrzenie Margaret Sieff powiedziało mi, że zaczyna powątpiewać w moją inteligencję.

- Chyba właśnie to powiedziałam, nie?

- Jakie kłopoty?

Westchnęła.

- Kiedy w ogóle chciało się jej iść do szkoły, nie znosiła czytania, nie znosiła matematyki, wszystkiego nie znosiła. Mieszkaliśmy wtedy w Arizonie, najczęściej uciekała i wałęsała się po pustyni w złym towarzystwie.

- Gdzie w Arizonie?

- Gorąco było jak cholera - powiedziała, zamiast odpowiedzieć na moje pytanie. - To mój mąż miał taki świetny pomysł, chciał hodować kaktusy, bo usłyszał gdzieś, że można zrobić duże pieniądze na sprzedawaniu ich turystom. „Nic się nie martw, Margie, nie podlewaj, tylko trzymaj w doniczkach, aż urosną”. Tak, i pilnuj, żeby pies się ich nie nażarł i nie zdechł od kolców w bebechach, a potem ustaw stolik przy autostradzie i cały dzień wdychaj kurz w upale, i miej nadzieję, że jakiemuś turyście będzie się chciało zatrzymać. - Zerknęła na swój pusty kubek. - Siedziałam przy tym stoliku dzień w dzień i patrzyłam, jak mijają mnie ludzie. Ludzie, co to gdzieś jechali. - Wydęła wargi. - Wiesz pan co, nawet kaktusy potrzebują wody.

Wyciągnęła kubek. Przyniosłem jej dolewkę.

- A więc Tricia wychowywała się w Arizonie - zagadnąłem.

- I w Newadzie, i w Oklahomie, a przedtem mieszkaliśmy w Waco w Teksasie, a jeszcze wcześniej w południowej Indianie. I co z tego? Tu nie chodzi o to, gdzie mieszkaliśmy. Chodzi o Randolpha i to, co zrobił złego.

Nachyliła się nad stołem, a jej biust oparł się o poplamiony tłuszczem plastikowy blat.

- Dobrze - powiedziałem. - Porozmawiajmy o tym.

Zawinęła wargi, ściągając nos w dół. Jej niebieskie oczy pociemniały, przypominały teraz granitowe kamyki.

- Mówiłam mu, żeby nie zadawał się z tym małym potworem. A teraz całe nasze życie poszło w diabły.

- Z Troyem Turnerem.

- Drogi panie, ja nie chcę nawet słyszeć tego nazwiska. Grzeszny potwór, wiedziałam, że wpakuje Randolpha w kłopoty. - Dopiła kawę, ścisnęła kubek i zgięła go na pół, a potem przykryła dłonią bezkształtną tekturę. Usta jej zadrżały. - Nie sądziłam, że będą takie kłopoty.

- Czego pani się bała u Troya?

- Ja? Ja się nie bałam tego gnojka. Ja się martwiłam. O Randolpha. Bo jest głupi, robi, co mu się powie.

- Czy Troy jest głupi?

- On jest zły. Chcesz pan się na coś przydać? Powiedz pan sędziemu, że bez złego wpływu Randolph nigdy by nie zrobił, nie mógłby zrobić, czegoś takiego. I tyle, bo prawnik Randolpha powiedział, że niekoniecznie jesteś pan po naszej stronie.

- Nie jestem po niczyjej stronie, pani Sieff. Sędzia wyznaczył mnie, żebym...

- Sędzia jest przeciwko nam, byłoby inaczej, gdybyśmy byli bogatymi czarnuchami - warknęła. - A tak, jak ja to widzę, to, co pan robisz, to strata czasu i pieniędzy. Bo Randolph nie ma żadnych szans, gdzieś go zamkną. Albo w więzieniu dla dorosłych, albo z małymi potworami. - Wzruszyła ramionami. Oczy jej zwilgotniały i ze złością je wytarła. - Żadna różnica. Zamkną go na długo, a moje życie diabli wzięli.

- Uważa pani, że należy go wypuścić?

- Dlaczego nie?

- Zamordował dwuletnią dziewczynkę.

- To ten potwór to zrobił. Randolph był tylko za głupi, żeby się stamtąd wynieść.

Jej wnuk inaczej śpiewał.

- Jak szukasz pan winnego - powiedziała - to jest z czego wybierać. Jaka matka zostawia dziecko bez opieki? Ją też powinni wziąć pod sąd.

Starałem się zachować obojętność. Chyba mi się nie udało, bo podniosła pojednawczo dłoń.

- Nie mówię, że to wszystko jej wina. Mówię, że wszystko trzeba... wziąć pod uwagę. Bo żeby do tego doszło, dużo rzeczy musiało się zbiec, rozumiesz pan? Jak z gwiazdami w astrologii, wszystkie muszą ustawić się na swoich miejscach. Jak kawałki układanki.

- Wiele czynników odegrało rolę - powiedziałem.

- Właśnie. Po pierwsze, zostawiła dziecko samo. Po drugie, dziecko się zgubiło. Po trzecie, Randolph poszedł z tym potworem do centrum handlowego, chociaż mu zabroniłam. Po czwarte, bolały mnie nogi, więc się położyłam, a Randolph się wymknął. Rozumiesz pan? To jak... jak film. W roli głównej diabeł, a my to ludzie, przeciwko którym diabeł działa. Cokolwiek zrobimy, wszystko szlag trafi. - Z trudem wstała, podpierając się laską. - Odwieź mnie pan z powrotem. Jak się spóźnię, ci dranie mnie nie wpuszczą i będą się z tego jeszcze cieszyć.

6

Odwiozłem Margaret Sieff z powrotem do więzienia i odebrałem wiadomości. Obrońca Randa Duchaya, Lauritz Montez, zostawił dwie.

Nie zawracał sobie głowy uprzejmościami.

- Skończył pan z moim klientem, więc możemy w końcu porozmawiać?

- Nie widzę przeciwwskazań, jeśli chce pan wypowiedzieć się na temat jakichś istotnych faktów, panie Montez.

- Tylko jednego faktu, doktorze, ale za to bardzo ważnego. Randy jest w oczywisty sposób upośledzony. Na pewno pan to stwierdził. W jakim stopniu?

Nikt nie mówił na chłopaka „Randy”.

- Wszystko to będzie w moim raporcie - powiedziałem.

- Niech pan sobie daruje - odparł Montez. - To nie jest temat do sądowej debaty.

- Wie pan, jak to się odbywa. Sędzia Laskin widzi wszystko pierwszy.

- Tak, tak... A co pan myśli o tej babci? Postawił jej pan lunch. Nie uważa pan tego za konflikt interesów?

- Jestem dość zajęty, panie Montez...

- Spokojnie, tylko żartowałem. Co pan o niej sądzi? Serio.

- Ryzykując, że się powtórzę...

- No nie, doktorze. Nie może pan mieć jakichkolwiek poważnych wątpliwości co do kompetencji. Być może zainteresuje pana, że powołuję własnego eksperta, który przeprowadzi pełny komplet badań psychometrycznych. To Herbert Davidson, profesor ze Stanford, uznany autorytet w tej dziedzinie.

- Czytałem jego podręcznik na studiach - powiedziałem.

- Byłoby głupio, gdyby pana wyniki okazały się zupełnie różne niż jego.

- Cholernie głupio - przytaknąłem.

- A więc kiedy dostanę pana raport?

- Kiedy sędzia Laskin go panu prześle.

- Jasne. Wykonujemy polecenia. Broń nas Boże przed samodzielnym myśleniem.

Troya Turnera umieszczono od Randa najdalej jak się dało, w narożnej celi za ciemnym zakrętem korytarza.

- Ten to się panu spodoba - powiedział strażnik, który mnie odprowadzał, Sherrill, kulturysta z ogoloną głową i wielkimi wąsiskami koloru słomy. Zazwyczaj biła od niego pewność siebie siłacza. Dzisiaj wyglądał na rozkojarzonego.

- Trudny dzieciak? - spytałem.

Zwolnił kroku.

- Sam mam dzieci. Czwórkę własnych plus pasierba. Poza tym przez trzy lata pracowałem w przestępczości młodocianych, więc rozumiem dzieci. W przeciwieństwie do różnych innych gości wiem, że gówniarze często zaczynają jako ofiary. Ale ten... - Pokręcił głową.

- Zrobił coś tutaj? - spytałem.

- Nie, chodzi o to, jaki on po prostu jest. - Sherrill się zatrzymał. Za nami znajdowały się puste cele. - Doktorze, jeśli jedno słowo z tego, co mówię, wydostanie się na zewnątrz, nigdy już panu nie zaufam.

- Rozmawiamy nieoficjalnie.

- Mówię poważnie. Rozmawiam z panem, bo chodzą słuchy, że jest pan w porządku i że robi pan, co może, dla sędziego Laskina, a my wszyscy szanujemy sędziego Laskina, bo on wie, jak to bywa w prawdziwym świecie.

Czekałem.

Sherrill obejrzał się przez ramię, znów się zatrzymał. Wokół cisza; w więzieniu tylko na oddziale dla wyjątkowo niebezpiecznych może być tak cicho. Kilka metrów przed nami jedna z cel była zajęta. Mężczyzna w środku nam się przyglądał. Zadbany, siwowłosy, w średnim wieku. W ręku „Times”.

Sherrill pociągnął mnie dalej korytarzem.

- To ruski mafioso, poderżnąłby panu gardło tak samo łatwo, jak by się do pana uśmiechnął - mruknął. - Nie rozmawiam za często z więźniami - wyjaśnił, kiedy zostaliśmy sami - życie jest za krótkie, po co je sobie zaśmiecać. Ale tutaj, skoro to dzieciak, próbowałem podejść do niego przyjaźnie. Turner mnie olał. Kompletnie. Jakbym był niewidzialny. Raz poszedłem na urlop, a kiedy wróciłem, wyglądał, jakby stracił na wadze. Przyniosłem mu śniadanie, dorzuciłem ekstra grzankę, bo wyglądał żałośnie. Złapał ją i zaczął żreć jak hiena. Spytałem go, czy rozumie, dlaczego tu jest. Tym razem mnie nie olał, tylko od razu powiedział „za to, co zrobiłem”. Ale bez żadnych emocji. Jakby zamawiał frytki i colę. Potem wziął następną grzankę z tacy, spojrzał mi w oczy i zaczął przeżuwać. Powoli, niechlujnie. Kawałki wypadały mu z ust, potem zaczął się ślinić i pluć, przewracał oczami. Zachowywał się jak idiota, jakby to był świetny dowcip. Ja stoję, on to dalej robi, a potem wypluwa wszystko na podłogę i pyta „co?” - jakbym go wkurzał. A ja mówię „nie odpowiedziałeś na moje pytanie, kolego. Dlaczego tu jesteś?” A on na to „bo zajebałem tego dzieciaka, dlatego”. A potem rozgniótł grzankę butem po podłodze i mówi „co to za syf, człowieku, daj mi coś porządnego do żarcia”.

- Pełen skruchy - mruknąłem.
- Doktorze, niech mi Bóg wybaczy to, co teraz powiem, jeśli pan komuś to powtórzy, wszystkiego się wyprę, ale czasami nasienie lepiej jest spuścić w kiblu, zanim będzie miało szansę popłynąć.

7

Drobny chłopak, patykowate ręce, twarz w kształcie serca. Pełne oczekiwania, piwne oczy otworzyły się szeroko, kiedy wszedłem do jego celi. Ściągnięta, skrzywdzona twarz dickensowskiej sierotki.

Przedstawiłem się.

- Miło mi pana poznać - powiedział. Zupełnie swobodnie, jakby miał to przećwiczone, a jeśli był w tym jakiś sarkazm, ja go nie wychwyciłem.

Usiadłem.

- To krzesło nie jest za wygodne.
- Nie ma tu specjalnego wyboru - zauważyłem.
- Może pan usiąść na łóżku, a ja usiądę tam.
- Dzięki, Troy, może być tak, jak jest.
- Dobrze. - Wyprostował się, oparł dłonie na kolanach.

Wyjąłem notes. Spojrzałem na jego ręce. Wąskie, białe, o długich palcach; paznokcie miał trochę brudne, ale równo przycięte. Delikatne dłonie. Uduszenie dziecka nie wymaga wielkiej siły, ale mimo wszystko...

- Troy, jestem psychologiem.
- Chce pan porozmawiać ze mną o moich uczuciach.

- Ktoś ci to powiedział.

- Panna Weider.

Sydney Weider była jego głównym obrońcą. Bardziej niż Lauritz Montez nalegała na spotkanie ze mną, zanim zacząłem swoją ocenę, i zrobiła się agresywna, kiedy odmówiłem. Laskin nazwał ją pitbullem. „Niech pan zapamięta moje słowa, ona już robi notatki do apelacji”.

- Co panna Weider ci o mnie mówiła?

- Że będzie mi pan zadawał pytania, a ja mam współpracować. - Uśmiechnął się, jakby chcąc zademonstrować swoją skłonność do współpracy.

- Czy chciałbyś porozmawiać o czymś konkretnym? - spytałem.

- Chyba tak.

- O czym?

- Powinienem mówić o niej.

- O niej?

- O tym niemowlaku.

- Wszyscy mówią o niej „niemowlak”, ale raczej już nim nie była, prawda?

- Chyba tak.

- Kristal miała dwa lata, Troy. Umiała już chodzić i trochę mówić.

- Nie słyszałem, żeby mówiła.

- Widziałeś ją wcześniej?

-Nie.

- Dlaczego postanowiliście ją zabrać?

- Poszła za nami.

- Gdzie?

- Na dwór.

- Wyszła z centrum handlowego.

- Aha.

Kamera zarejestrowała Kristal zwisającą między nimi dwoma, przebierającą nogami. Policja założyła, że to była walka, ale obaj obrońcy sugerowali, że cała trójka po prostu się wygłupiała.

Jakby to miało jakieś znaczenie.

- Dlaczego Kristal za wami poszła? - spytałem.

Wzruszył ramionami.

- Niczego się nie domyślasz, Troy?

- Pewnie stwierdziła, że jesteśmy fajni.

- A dlaczego?

- Bo była mała, a my byliśmy duzi.

- Duże jest fajne.

- Aha.

- No dobrze. Kristal poszła za wami, a co było potem?

- Poszliśmy do parku, zapaliliśmy i napiliśmy się piwa.

- Wszyscy.

- Aha.

- Skąd wzięliście piwo?

Zmrużył oczy, nagle ostrożny.

- Mieliśmy.

- Mieliście je przy sobie w centrum handlowym?

- Wcześniej.

- Gdzie je trzymaliście?

- W parku.

- Gdzie w parku?

Wahanie.

- Za drzewem.

- Schowane.

-Aha.

- A więc napiliście się i zapaliliście. Wszyscy troje.

-Aha.

- Kristal piła i paliła.

- Próbowała. Nie szło jej.

- Kristal miała trudności z piciem i paleniem - podsumowałem.

- Kaszlała od tego.

- A co wy zrobiliście?

- Dalej próbowaliśmy.

- Zmusić Kristal do palenia?

- Pomóc jej.

- Jak poszło?

- Nie za dobrze.

- Co się stało?

- Dalej kaszlała.

- Coś jeszcze?

- Zwymiotowała.

- Gdzie?

- Na moją koszulkę. - Jego oczy zwęziły się już w szparki.

- Nie spodobało ci się to.

- Śmierdziało jak gówno... Brzydko.

- Obrzydlistwo.

- Aha.

- I co z tym zrobiłeś?

- Z czym?

- Z tym, że się na ciebie zhaftowała.

- Odepchnąłem ją.

- Gdzie pchnąłeś Kristal?

Położył dłonie na piersi.

- Gdzie upadła?

- Przewróciła się.

- Na ziemię.

- Na trawę.

- Twardo upadła?

- To była trawa.

- Miękka.

- Aha.

- Mocno ją pchnąłeś?

Cisza.

Troy?

- Nie zrobiłem nic poważnego - powiedział. - Usiadła na tyłku i zaczęła strasznie głośno płakać. Rand dał jej piwa.

- Po co?

Wzruszył ramionami.

- Pewnie żeby ją uciszyć.

- To był pomysł Randa.

- Aha.

Koroner znalazł ślady budweisera w maleńkim żołądku Kristal. W jej płucach też - dziecko zachłysnęło się piwem.

- To był pomysł Randa, żeby dać Kristal piwa - powtórzyłem.

- Przecież powiedziałem.

- Jak myślisz, skąd Randowi przyszedł do głowy taki pomysł?

- Bo jest głupi.

- Rand.

- Aha.

- Dużo się z nim zadajesz.

- To on zadaje się ze mną. - Jego głos stwardniał. Uświadomił to sobie.

Uśmiechnął się. - W sumie jest w porządku.

- Co się dzieje, kiedy nie jest w porządku?

- Robi głupie rzeczy. Takie jak to.

- To?

- To, że dał dzieciakowi piwo.

- Czy Kristal piwo smakowało?

- Nie za bardzo.

- Znów wymiotowała?

- Wydawała takie dźwięki. - Wydął policzki i głośno wypuścił powietrze.

- Zaczęło jej lecieć z nosa. Potem zaczęła krzyczeć.

- Głośno?

- Trochę.

- Musiało cię to irytować.

Jego oczy były wąskie jak kreseczki.

- Przyjemne to nie było.

- No to co zrobiłeś?

- Nic.

- Kristal zwymiotowała na ciebie, głośno krzyczała i cię denerwowała, a ty nic nie zrobiłeś?

- Nie musiałem - odparł. Przez jego usta przemknął uśmieszek. Trwał niecałą sekundę, dopóki jego rysy nie ułożyły się znów w wyraz dziecięcej niewinności. Gdybym wtedy notował, nie zauważyłbym niczego.

- Dlaczego nie musiałeś nic robić, Troy?

- Rand zrobił.

- Rand rozwiązał problem.

- Aha.

- Jak?

- Potrząsnął nią, uderzył ją i położył jej rękę na szyi.

- Rand położył rękę na szyi Kristal.

- Dusił ją.

- Pokaż mi, jak Rand dusił Kristal.

Zawahał się.

- Przecież przy tym byłeś, Troy.

- O tak - powiedział, przesuwając po własnej szyi bezwładną ręką. Nacisnął lekko wierzchem dłoni i puścił. - O tak - powtórzył.

- Co było potem?

- Przewróciła się. - Przechylił się w bok, żeby to pokazać, w zwolnionym tempie opuścił się na pryczę. Znów usiadł. - O tak.

- Kristal upadła po tym, jak Rand ją dusił?

- Aha.

- Jak się czułeś, kiedy to zobaczyłeś?

- Źle - powiedział za szybko. - Bardzo źle. Proszę pana.

- Dlaczego czułeś się źle, Troy?

- Ona się nie ruszała. - Trzepoczące rzęsy. - Powinienem był na to nie pozwolić.

- Powinieneś był nie pozwolić, żeby Rand udusił Kristal?

- Aha.

Jego wargi zawinęły się do środka, a ja wypatrywałem powrotu uśmieszku. Ale w oczach Troya zaszła zmiana, która złagodziła ten grymas. Na jego ustach pojawił się zrezygnowany, znużony uśmiech kogoś, kto widział już wszystko, ale komu udało się zachować swoją godność.

- Bardzo przepraszam - powiedział. - Wszystko zależało ode mnie. Jestem mądrzejszy.

Rzeczywiście był.

Iloraz inteligencji 117 - a więc górne dwadzieścia pięć procent. Biorąc pod uwagę podtest rozumowania abstrakcyjnego w dziewięćdziesiątym percentylu i wagarowanie, uznałem, że to wynik zaniżony.

Intelektualnie całe lata świetlne od Randa Duchaya.

„Powinienem był na to nie pozwolić”.

Może nie dotarły do niego instrukcje Sydney Weider. A może podała mu fakty, a on je wyparł.

A może po prostu postanowił skłamać, uznając mnie za łatwowiernego frajera.

Czytałem raport koronera.

Ślady skóry Kristal Malley znaleziono za paznokciami Troya, nie Randa.

Przez pozostałe sesje w pełni współpracował, bezczelnie kłamiąc na każdym kroku.

Kiedy zapytałem go o matkę, powiedział, że próbowała zostać aktorką i że bez przerwy go odwiedzała. Według książki gości była w areszcie tylko raz. Sherrill powiedział, że Jane Hannabee była wyraźnie upalona, jej wizyta trwała dziesięć minut, a kiedy wychodziła, wyglądała na wściekłą.

- Kiedy się z nią pan zobaczy, doktorze, może zrozumie pan trochę tego dzieciaka. Ale nie wszystko, prawda? Inni gówniarze, co mają ćpunki za matki, też robią złe rzeczy, ale nie aż tak złe.

Według Troya, jego ojciec zginął „w wojsku. Strzelał do terrorystów”.

Kiedy zapytałem go, kto to jest terrorysta, odparł:

- To jak przestępca, tyle że to zwykle czarnuchy i wysadzają różne rzeczy w powietrze.

Kilka razy wracałem do morderstwa, a on powtarzał niezmiennie: Kristal poszła z nim i z Randem dobrowolnie; Rand był sprawcą bicia i duszenia. Troy czuł się źle z tym, że nie interweniował.

Na szóstym spotkaniu zamienił „źle” na „winny”.

- Czujesz się winny.

- Bardzo, proszę pana.

- Winny czego?

- Że do tego dopuściłem, proszę pana. Wszystko mi się teraz opóźni.

- Jak to opóźni?

- Miałem niedługo zostać bogaty, teraz to będzie później.

- Dlaczego?

- Bo gdzieś mnie zamkną.

- W więzieniu.

Wzruszył ramionami.

- Jak myślisz, na jak długo cię zanikną?

- Mógłby im pan powiedzieć prawdę, proszę pana, i może nie musiałoby to być tak długo.

Przekrzywił głowę, niemal dziewczęcym gestem. Jego uśmiech też miał w sobie coś kobiecego. Troy miał dziesiątki uśmiechów; ten wariant widziałem po raz pierwszy.

- Uważasz, że jeśli powiem im prawdę, twój wyrok będzie krótszy.

- Sędzia pana lubi.

- Ktoś ci to powiedział?

- Nie.

Większość ludzi, kiedy kłamie, zdradza to czymś - zmianą postawy, nieznacznym ruchem oczu, tonem głosu. Ten chłopak zmyślał tak spokojnie, że założyłbym się, że oszukałby wykrywacz kłamstw.

- Troy, boisz się czasem?

- Czego?

- Czegokolwiek?

Zamyślił się.

- Boję się złych uczynków.

- Dlaczego?

- Nie chcę być zły.

- A bywasz zły?

- Czasami. Jak wszyscy.
- Każdy czasem robi coś złego.
- Nikt nie jest doskonały. Oprócz Boga.
- Jesteś religijny?
- Drew i Cherish mówią, że tak, proszę pana.
- Kto to Drew i Cherish?

- Duchowni.

- Odwiedzają cię?

- Aha. Proszę pana.
- Uważasz, że to ci pomaga?
- Tak, proszę pana. Bardzo pomaga.
- Jak Drew i Cherish ci pomagają?
- Mówią mi, że wszystko będzie w porządku. Mówią, że każdy popełnia błędy.
- A więc uważasz, że czasem robisz coś złego. Co na przykład?
- Nie chodzę do szkoły. Nie czytam książek. - Wstał, z dolnej półki wziął książkę. Czarna, twarda okładka. Zielony tytuł, Biblia.
- Drew i Cherish ci to dali?
- Tak, proszę pana. A ja to czytam.
- O czym czytasz?

Sekunda zawahania.

- O Drugim Dniu.
- Stworzenia?
- Tak, proszę pana. Bóg stworzył niebo.
- Co dla ciebie znaczy niebo?
- Dobre miejsce.
- Co w nim dobrego?
- Człowiek jest bogaty i dostaje fajne rzeczy.
- Jakie fajne rzeczy?
- Wszystko, czego chce.
- Kto idzie do nieba?
- Dobrzy ludzie.
- Ludzie, którzy nie popełniają bardzo złych uczynków.
- Nikt nie jest doskonały - powiedział zduszonym głosem.
- Na pewno - odparłem.
- Ja pójdę do nieba.
- Tyle że później.
- Tak, proszę pana.
- Mówiłeś, że będziesz bogaty. Jak zamierzasz to zrobić?

I znów ten uśmieszek. Tym razem nie zniknął; Troy wpatrzył się we mnie, a jego delikatne, małe dłonie zmieniły się w kościste, małe pięści.

- Bo jestem sprytny - powiedział. - Czy mogę iść już spać? Jestem zmęczony, proszę pana.

Późniejsza sesja okazała się bezproduktywna; Troy twierdził, że jest zmęczony albo „źle się czuje”. Próby określenia konkretnych objawów były bezowocne. Badania wykonane przez więziennego lekarza niczego nie wykazały. Kiedy przyszedłem do Troya po raz ostatni, czytał Biblię i zignorował mnie, gdy usiadłem.

- Ciekawe? - spytałem.

- Aha.

- Co zamierzasz?

Położył otwartą książkę na pryczy i spojrzał gdzieś przeze mnie.

- Troy?

- Źle się czuję.
- Co cię boli?
- Wszystko.
- Doktor Bronsky zbadał cię i powiedział, że nic ci nie jest.
- Jestem chory.
- Możliwe, że ostatni raz do ciebie przychodzę. Chcesz mi coś powiedzieć?
- Co pan powie sędziemu?
- Opiszę mu tylko, o czym rozmawialiśmy.

Uśmiechnął się.

- To cię cieszy.
- Dobry z pana człowiek, proszę pana. Lubi pan pomagać innym.

Wstałem i wziąłem do ręki Biblię. Drobne, szare smugi znaczyły miejsce, w którym Troy przestał czytać. Genesis, rozdział czwarty. Kain i Abel.

- Niezła historia - powiedziałem.
- Tak, proszę pana.
- Co o tym sądzisz?
- O czym?
- O tym, że Kain zabił brata i został przeklęty.
- Zasłużył na to.

- Kain?

- Tak, proszę pana.
- Dlaczego?
- Popełnił grzech.
- Grzech morderstwa.
- Właśnie - powiedział Troy, zabierając mi Biblię i delikatnieją zamykając. - Jak Rand. Pójdzie do piekła.

8

Spotkałem się z dwojgiem obrońców z urzędu w sali konferencyjnej w areszcie.

Lauritz Montez już tam był, kiedy przyszedłem; drobny mężczyzna około trzydziestki, ciemne włosy ściągnięte w kucyk. Ekstrawaganckie, nawoskowane wąsy zwisały nad krótką, hiszpańską bródką. Miał na sobie klasyczny, szary, trzyczęściowy tweedowy garnitur, do tego cienką niebieską muszkę, właściwie sznurowadło.

Sydney Weider wpadła do środka kilka sekund później. Była starsza od Monteza - po czterdziestce - szczupła i wysoka, miała bujne blond włosy i duże jasne oczy. Na jej szyty na miarę czarny kostium, torebkę z krokodylów skóry i duże, perłowe kolczyki nie starczyłoby prokuratorskiej pensji. Może wyjaśnieniem tego był brylant na jej palcu. A może seksistowskie przypuszczenie, a dorobiła się na giełdzie.

Usiadła i przekręciła pierścionek brylantem do wnętrza dłoni. Włożyła cienkie okulary do czytania w złotej oprawce.

- No to jesteśmy - powiedziała. Jej słowa zbiły się w jeden ciąg. Bardzo się spieszyła z wyrażaniem swoich myśli.

Oboje prosili o spotkanie indywidualne. Powiedziałem, że zaczniemy wszyscy razem i zobaczymy, jak nam pójdzie.

Nic nie musiało nam iść. Pracowali nade mną indywidualnie, ale cele mieli takie same: podkreślić młodość i brak przestępczych doświadczeń swoich klientów, wykazać złe warunki, w jakich ich wychowywano, uświadomić mi, że wszystko inne niż sąd dla nieletnich byłoby okrutne i nieludzkie.

Pod koniec pierwszej godziny działali już jak zespół. Po rozmowach z Troyem przeczuwałem, że Weider będzie wszystko zwalać na Randa - ale to już nie moja sprawa.

Kiedy się rozgrzała, mówiła jeszcze szybciej, zdominowała Monteza. Kiedy zakończył długą mowę o niszczycielskim wpływie gier wideo i państwowych osiedli, zatrzasnęła swój notes, zdjęła okulary i zmierzyła mnie wzrokiem.

- Co będzie stwierdzał pana raport? - Seria z karabinu maszynowego.
- Jeszcze go nie napisałem.
- Musiał pan dojść do jakichś wniosków.
- Przedstawię je sędziemu Laskinowi. On prześle państwu kopie.
- A więc tak to ma wyglądać - mruknęła.
- Tak zarządził sędzia Laskin, więc tak to wyglądać musi.

Weider zebrała papiery i zaczęła się bawić pierścionkiem.

- Niech pan pomyśli o tym, doktorze Delaware: psychologia to ckliwa, miękka nauka, a psychologowi na sali rozpraw bardzo łatwo wykazać niekompetencję.

- Na pewno.

- Więcej niż niekompetencję. Wprost niedorzeczność.
- Jestem pewien, że niektórzy na to zasługują.

Wyprostowała się, spróbowała pokonać mnie wzrokiem, skrzywiła się z obrzydzeniem, kiedy jej nie wyszło.

- Doktorze, nie może pan poważnie myśleć o wysłaniu tych dzieci pod sąd dla dorosłych.
- To nie będzie zależało ode mnie...
- Sędzia Laskin polega na pańskiej fachowej ocenie, więc tak naprawdę to będzie zależało właśnie od pana, doktorze.
- Z tego, co zauważyłem, sędzia Laskin to facet dość niezależnie myślący.
- Wszystkim nam chodzi o zwykłą sprawiedliwość, doktorze - wtrącił się Montez. - Dajmy tym chłopakom szansę się zrehabilitować.
- Doktorze - powiedziała Weider - przyprowadzimy własnych ekspertów.
- Pan Montez zatrudnił już profesora Davidsona ze Stanford - powiedziałem.

Weider odwróciła się i zmierzyła wzrokiem swojego kolegę. On podkręcił wąsa i przytaknął.

- Chwilę trwało, zanim udało się zatwierdzić jego stawki, ale pracuje już dla nas.

Weider posłała mu chłodny uśmiech.

- Co za zbieg okoliczności, Lauritz. Dzwoniłam w zeszłym tygodniu do Davidsona. Jego sekretarka powiedziała mi, że ma już zobowiązania.
- Jeśli chcesz go do swojego chłopaka, może jakoś się dogadamy - powiedział Montez.

- Nie trzeba - odparła lekko Weider. - Mam LaMarię z Cal.

- Czy któreś z państwa wyrobiło sobie już jakiś pogląd, dlaczego państwa klienci zamordowali Kristal Malley? - spytałem.

Odwrócili się oboje w moją stronę.

- O co panu chodzi, doktorze? - spytała Weider.

- Jaki wasi klienci mieli według was motyw.

- Czy motyw to nie pańska działka, doktorze?

- Myślałem, że wasza też.

Weider wstała, pokręciła głową, spojrzała na mnie z góry.

- Naprawdę pan sądzi, że wyłożę tu przed panem całą moją strategię?

- Nie interesuje mnie strategia - odparłem. - Tylko własne przemyślenia.

- Doktorze, nie mam żadnych przemyśleń. I o to mi właśnie chodzi, kiedy mówię o pana raporcie, bo potrzeba tu świeżej perspektywy. Mam nadzieję, że jest pan gotów ją przedstawić.

Wyszła. Montez odprowadził ją spojrzeniem.

- Do zobaczenia w sądzie, doktorze.

Wyszedł chwilę później; unikał mojego wzroku.

Zostałem sam. Zastanawiałem się, co robić.

Kiedy wszedłem na więzienny parking, Sydney Weider zawołała mnie po nazwisku. Stała obok lodowobłękitnego bmw kabrioletu, uderzając torebką z krokodylowej skóry o długie smukłe udo. Po jej lewej stronie stały dwie kobiety i mężczyzna.

Weider pomachała do mnie jak do starego znajomego. Podszedłem. Uśmiechnęła się, jakbyśmy właśnie spędzili ze sobą przyjemne popołudnie. Przyciągnęła do siebie jedną z kobiet.

- Doktorze, to mama Troya, Jane.

Jane Hannabee była kilkanaście centymetrów niższa od prawniczki, a w jej uścisku zdawała się jeszcze mniejsza. Według moich danych miała dwadzieścia osiem lat. Jej ziemista twarz pocięta była siecią cieniutkich zmarszczek. Miała na sobie dzianinowy top, przedzielony na pół szerokim czerwonym paskiem; wyglądał na nowiutki. Tak samo luźne dżinsy i białe adidasy. Spod golfa wyzierał tatuaż - wąż, trójkątny łeb kończył się tuż pod jej uchem. Wyszczerzone kły - rodzaj żmii.

Była chuda, miała cienkie wargi, cienki nos, rzadkie, mysie włosy zwisające za ramiona. W każdym uchu po trzy dziurki, ale nie nosiła kolczyków. Maleńka czarna kropka na lewym nozdrzu zdradzała, że to miejsce też było kiedyś przekłuwane. Zapadnięte usta świadczyły o brakach w uzębieniu. Oczy - niebieskie, zaczerwienione.

Spękany makijaż nie skrywał dobrze siniaka na lewym policzku.

Policyjne dane stwierdzały, że Troy ją bił.

Wyglądała starzej od Weider.

- Miło mi panią poznać - powiedziałem.

Jane Hannabee przygryzła wargę, spuściła wzrok na poplamiony olejem beton parkingu i podała mi zimne, suche palce.

- Doktorze - powiedziała Sydney Weider - na pewno chciałby pan porozmawiać z panną Hannabee.
- Oczywiście. Umówmy się.
- Może teraz?

Przejmowała kontrolę.

Uśmiechnąłem się do niej, ona odpowiedziała uśmiechem.

- Ma pan przecież czas dla matki Troya, doktorze.
- Oczywiście.

Weider odwróciła się do pozostałej dwójki.

- Dziękuję za przywiezienie jej.
- Do usług - powiedział mężczyzna. Pod trzydziestkę, mocno zbudowany, miał gęste, faliste włosy, które skojarzyły mi się z przejrzałym karczochem. Szeroka, sympatyczna twarz, umięśnione barki, kark zapaśnika. Miał na sobie sztruksowy garnitur koloru masła orzechowego, czarne buty, granatową koszulę z wyłożonym kołnierzykiem i jasnoniebieski krawat.

Małżeńska obrączka z białego złota na jego palcu wysadzana była maleńkimi, niebieskimi kamykami i pasowała do tej na palcu stojącej kobiety obok niego.

Kobieta była mniej więcej w jego wieku, lekko przy kości, i wyjątkowo ładna; miała długie, tapirowane włosy, ufarbowane prawie na biało i z boków zaczesane do tyłu. Pod jasnoróżowym, rozpinanym swetrem - białą, lnianą sukienkę. Na szyi nosiła cienki, srebrny łańcuszek z krzyżykiem. Skóra - opalona na brąz, a cera nieskazitelnie gładka.

Mężczyzna podszedł bliżej i zasłonił sobą jej twarz.

- Drew Daney, proszę pana. - Grube palce, ale lekki uścisk dłoni.
- Doktorze, to ludzie, którzy popierają Troya - powiedziała Sydney Weider.

Zabrzmiało to tak, jakby chłopak ubiegał się o jakiś urząd. Może i nie była to zbyt wydumana analogia - naprawdę czekała nas kampania.

- To moja żona, Cherish - powiedział Drew Daney.
- Nic nie widzę, skarbie - zaprotestowała blondynka.

Drew Daney się cofnął; zauważyłem, że Cherish się uśmiechnęła.

- Ludzie, którzy popierają Troya - powtórzyłem.

- Doradcy duchowi - uzupełniła Cherish.

- Pastorostwo?

- Jeszcze nie - powiedział Drew. - Studiujemy teologię, w Fulton Seminary. Doktorze, bardzo dziękujemy, że zajął się pan Troyem. Ten chłopak potrzebuje wszelkiej pomocy, jaką można mu zapewnić.

- Zajmujecie się też państwo Randem Duchayem? - spytałem.

- Zajmiemy się, jeśli zostaniemy o to poproszeni. Wszędzie, gdzie jesteśmy potrzebni...

- Chodźmy już - przerwała Sydney Weider i ścisnęła mocniej Jane Hannabee.

Hannabee skrzywiła się i zaczęła dygotać. Matczyna troska czy narkotykowy głód? Skarciłem się w duchu za tak niepoprawne myślenie. Niech kobieta ma szansę.

- Lepiej, jeżeli pójdziemy już do Troya - powiedziała Cherish Daney.

Jej mąż spojrzał na swój sportowy zegarek.

- O rany, rzeczywiście.

Cherish podeszła do Jane Hannabee, jakby chciała ją objąć, ale zmieniła zdanie, machnęła ręką i powiedziała:

- Niech cię Bóg błogosławi, Jane. Bądź zdrowa.

Hannabee zwiesiła głowę.

- Miło było pana poznać, doktorze - powiedział Drew. - Powodzenia.

Oboje odeszli w stronę elektrycznie otwieranej bramy parkingu, szybkim krokiem, ramię w ramię.

Sydney Weider obserwowała ich obojętnie przez kilka sekund, potem odwróciła się do mnie.

- Trudno będzie załatwić salę przesłuchań w areszcie. Może porozmawiacie w moim aucie?

Jane Hannabee usiadła za kierownicą bmw Weider; wyglądała tak, jakby porwali ją kosmici. Ja usiadłem na miejscu pasażera. Sydney Weider kilka metrów dalej chodziła w tę i z powrotem, paliła papierosa i rozmawiała przez komórkę.

- Chce mi pani coś powiedzieć, panno Hannabee?

Nie odpowiedziała.

- Proszę pani?

- Niech im pan nie da zabić Troya - powiedziała, wpatrzona w deskę rozdzielczą.

Monotonny głos, lekko nosowy. Prośba, ale bez żaru.

- Im - powtórzyłem.

Podrapała się w rękę przez sweter, podwinęła rękaw, zaczęła drapać gołą obwisłą skórę. Na przedramieniu też miała tatuaże, prymitywne, ciemne, gotyckie. Weider prawdopodobnie kupiła jej nowe ubranie, wystroiła ją, chcąc uzyskać jak najlepszy kamuflaż.

- W więzieniu - powiedziała Hannabee. - Kiedy go zamkną, będzie miał złą sławę. Fajnie będzie mu coś zrobić.

- Jaką złą sławę?

- Mordercy dziecka. Chociaż on tego nie zrobił. Czarnuchy i Meksykanie powiedzą, że fajnie jest mu dołożyć.

- Troy nie zabił Kristal - powiedziałem - ale przez jego opinię będzie mu groziło w więzieniu niebezpieczeństwo.

Nie odpowiedziała.

- Kto zabił Kristal? - spytałem.

- Troy to moje dziecko. - Otworzyła usta, jakby potrzebowała więcej powietrza. Za spierzchniętymi wargami tkwiły trzy zęby, brązowe i pokrzywione. Uświadomiłem sobie, że ona się uśmiecha.

- Zrobiłam, co mogłam - powiedziała. - Może pan w to wierzyć albo nie.

Kiwnąłem głową.

- Nie wierzy mi pan.

- Na pewno wychowywanie syna samemu było trudne.

- Innych się pozbyłam.

- Innych?

- Zachodziłam cztery razy.

-Aborcje?

- Trzy. Ostatnia mnie uszkodziła.

- Troya pani zatrzymała.

- Uważałam, że zasłużyłam.

- Zasłużyła pani na dziecko.

- Tak. To prawo każdej kobiety.

- Mieć dziecko.

- Pan w to nie wierzy?

- Chciała pani mieć Troya - powiedziałem. - Zrobiła pani, co mogła, żeby go wychować.

- Nie wierzy mi pan. Pośle go pan do więzienia.

- Napiszę raport o stanie psychologicznym Troya, o tym, co się dzieje w jego głowie, i dam go sędziemu. A więc wszystko, co pani o nim powie, może mu pomóc.

- Pan mówi, że to wariat?

- Nie. Moim zdaniem ani trochę nie jest wariatem.

Odpowiedziałem tak bezpośrednio, że się zmieszała.

- Nie jest - powtórzyła z naciskiem, jakbyśmy dalej się spierali. - Jest bardzo mądry. Zawsze był.

- Jest bardzo bystry.

- Tak. Chcę, żeby poszedł na studia.

Odwróciła się i znów się uśmiechnęła delikatnie, zamkniętymi ustami. Łuk tego uśmiechu pasował do zwoju węża na jej szyi - efekt był niepokojący.

- Pomyślałam, że mógłby być lekarzem albo kimś takim, żeby zostać bogaczem.

Troy mówił o zdobyciu fortuny. Zupełnie spokojnie. Jakby postawione mu zarzuty były jedynie drobną niedogodnością na drodze do bogactwa. Od złudzeń jego matki zapiekły mnie oczy.

Położyła dłonie na kierownicy bmw. Nacisnęła pedał gazu.

- To jest coś - mruknęła.

- Samochód?

Spojrzała na Weider przez przednią szybę.

- Myśli pan, że ona pomoże Troyowi?

- Wydaje się dobrym prawnikiem.

- Nigdy nie odpowiada pan na pytania, co?

- Pomówmy o Troyu. Chce pani, żeby poszedł na studia.

- Teraz nigdzie nie pójdzie. Pan go wysyła do więzienia.

- Panno Hannabee, ja nie mogę go nigdzie wysłać...

- Sędzia go nienawidzi.

- Dlaczego pani tak uważa?

Wyciągnęła rękę i dotknęła mojej. Pogłaskała.

- Znam facetów. Umieją tylko nienawidzić i skakać.

- Skakać?

- Na kobiety - wyjaśniła, przesuwając rękę w stronę mojego ramienia. Dotknęła mojego policzka. Odsunąłem jej dłoń.

Uśmiechnęła się porozumiewawczo.

- Jeśli mężczyzna czegoś potrzebuje, ja to wiem.

Cofnąłem się aż do drzwi.

- Chce mi pani powiedzieć coś o Troyu?

- Znam facetów - powtórzyła.

Podchwyciłem jej spojrzenie i przytrzymałem je. Dotknęła siniaka na policzku. Zadrżały jej usta.

- Skąd pani to ma? - spytałem.

- Pan myśli, że jestem brzydka.