Wskrzes - Zbigniew Wojnarowski - ebook

Wskrzes ebook

Wojnarowski Zbigniew

0,0
5,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Widać nie ma dwóch takich samych kobiet. Każdą trzeba usunąć z tego świata metodą osobną i niepowtarzalną". Bohater noweli intensywnie korzysta z życia, między innymi dzięki majątkowi ojca swojej żony, Violi. Kiedy pierwsza fala uniesień opada i w jego życiu pojawia się inna kobieta, mężczyzna postanawia pozbyć się niewygodnej małżonki w taki sposób, by nie utracić finansowych przywilejów wdowca. A wszystko to w onirycznych realiach, gdzie za oknem bohaterów oddających się cielesnym rozkoszom przelatują chimery i zeppeliny. Idealna lektura dla miłośników lekkiego surrealizmu w stylu Rolanda Topora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 35

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zbigniew Wojnarowski

Wskrzes

Saga

Wskrzes

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2008, 2022 Zbigniew Wojnarowski i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728418826 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Mówiłem, że ją kocham, a ona wtulała się we mnie, jakby wprawiał ją w zakłopotanie własny błogi uśmiech. Wodziła po mojej skórze wilgotnymi ustami, czułem jej kocią miękkość, wdychałem zapach mandarynek bijący z kędzierzawej fryzury, wielkiej jak peruka egipskiej kapłanki - i ogarniał mnie miłosny amok. Tak dojmujący, że graniczył z przerażeniem. A gdy unosiła twarz, żeby spojrzeć na mnie spod rudych rzęs, odkrywałem wciąż z tym samym zdumieniem, jak nieziemsko jest piękna.

W trakcie naszych randek wałęsaliśmy się objęci wpół po zaniesionej wodorostami plaży albo wybieraliśmy się do wesołego miasteczka na diabelski młyn, a czasami w ogóle nie wyłaziliśmy z łóżka. Kochaliśmy się do upadłego, graliśmy w domino na pikowanej kołdrze, jedliśmy palcami pastę z awokado i krewetek lub też karmiliśmy się nią nawzajem. Z tarasowych okien widać było słoneczny piasek zatoki z kolumnadą palm, ponad wodą śmigały chimery o tęczowych piórach, ich gnące się cienie sunęły w poprzek szmaragdowych fal. A w melancholijne dni wyrastała tam deszczowa metropolia i latały nad nią zeppeliny z podwieszonymi ekranami. Azjatki o wielkich oczach śpiewały na nich anielskie pieśni.

Gdy nachodziła nas ochota, leżąc nago na włochatym dywanie puszczaliśmy sobie jeden z klasycznych amerykańskich filmów, uwielbianych przez Violę. Czarno-białych, koniecznie. Była zdania, że przed stu pięćdziesięciu laty, wraz z pojawieniem się koloru i lekkich kamer, kino straciło duszę, zagubiło metafizykę, zapomniało o ludziach. Przytuleni, gapiliśmy się na staruteńki „Wielki sen”, „Panów w cylindrach”, „Gildę” „Kaczą zupę”. Ten ostatni widzieliśmy dziesiątki razy, lecz nadal zaśmiewaliśmy się przy nim tak hałaśliwie, że merkel kierujący obrotowym filarem, nastawiony na wysokie częstotliwości głosu, uruchamiał platformę, próbując zorientować się ku słońcu w środku nocy. To śmieszyło nas jeszcze bardziej, do rozpuku.

Na dobranoc Viola jak zwykle trajkotała w rytmie radosnej katarynki, że mnie kocha i będzie mnie kochała zawsze, na wieki wieków, do końca świata, tak mocno jak nikogo innego - a ja całowałem ją w zamknięte powieki, choć podobno tak całują nieszczęśliwi.

Nie byłem nieszczęśliwy, rzecz jasna. Może trochę znu-żony.

Wychodziłem zwykle przed północą. Wstępowałem do bistra Dimitriosa, greckiego uchodźcy z Obław Immama, na porcję smażonego raspuchero, cienką kawę z pastylką vitanu i szklaneczkę whisky, co stawiało mnie na nogi.

Potem szedłem na dziwki.

***

Jak to się zaczęło? Najzwyczajniej pod słońcem.

Poznałem ją na wernisażu Stezla, twórcy modnych promenad. Nie lubiłem tej formy sztuki i wcale bym się tam nie wybrał, gdyby nie szef. Zajmowaliśmy się adaptacją sal na wystawę Stezla, więc postanowił kogoś wydelegować. Wypiłem kieliszek wina, przegryzłem krakersem z serem i przespacerowałem się obok instalacji, myśląc o czym innym. Były banalne, nędzniejsze nawet od moich skromnych oczekiwań pod ich adresem. Z jakiegoś powodu kolejna z nich mnie zaciekawiła, mimo że nazywała się tak samo idiotycznie jak poprzednie: „Melancholijny sen Jill Rozpruwaczki (genetycznej samicy) na abominacyjnym tle grafitowo-burzowej nocy tamtego melancholijnego września”. Mocne, co? Po czymś takim trudno się spodziewać wrażeń, zwłaszcza wyrafinowanych. Widać pchnął mnie tam palec przeznaczenia!

Instalacja była czarno-biała, lekko podbarwiona sepią – na modłę dziewiętnastowiecznych fotografii. Szedłem przez nocną ulicę Londynu utopioną w mistycznym świetle gazowych latarń. Było pusto, pachniało deszczem, z daleka dolatywały dzikie kobiece krzyki. Pierwszy soluter zaczepił mnie na moście Waterloo. Przeskoczył przez poręcz ciągnąc za sobą welon wodnych kropelek i zgniły zapach Tamizy. Był wilkołakiem. Jego stopy zostawiały na bruku krwawe ślady – to była jedyna plama koloru w mglistej przestrzeni. Wyminąłem go bez próby nawiązania kontaktu, a on, zgodnie ze statutem promenad, zdezaktualizował się za moimi plecami.

Bruk lśnił w blasku księżyca, nocną czerń łamały mdłe światła okien. Zalatywało wilgocią i końskim nawozem. Nisko nade mną przesunął się na tle nieba zapalony pozycjon balonu, oddalającego się ku kopule Katedry Świętego Pawła. W każdym razie ta nazwa wyświetliła mi się na tomizerze przewodnika. Z gondoli dobiegła przyciszona rozmowa, prowadzona przez spektatorów w nieznanym mi języku. Jakimś azjatyckim. Towarzyszył jej z lekka głupkowaty, piskliwy chichot.

Za otwartymi drzwiami pubu ktoś szeptał złowróżbnie, jakby mnie wzywał.

Dziewczynę, która tam na mnie wpadła, zrazu wziąłem za kolejnego solutera. Jej wielka ruda czupryna skojarzyła mi się z fryzurami londyńskich ladacznic, patroszonych przez Kubę Rozpruwacza. Ale to właśnie była Viola. Długonoga, z zachwycającym biustem, zawsze skora do zabawy.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.