Wspomnienia Sherlocka Holmesa - Arthur Conan-Doyle - ebook + audiobook

Wspomnienia Sherlocka Holmesa ebook

Arthur Conan Doyle

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zbiór opowiadań sir Arthura Conana Doyle’a z jednym z najsłynniejszych detektywów wszechczasów w roli głównej.

Pierwszym zamysłem pisarza było uśmiercenie Sherlocka Holmesa w finałowym opowiadaniu. Detektyw miał zginąć podczas walki z wybitnym matematykiem i geniuszem zła - profesorem Jamesem Moriartym, nazywanym przez samego autora "Napoleonem zbrodni".

Jednak głosy czytelników sprawiły, że autor zmienił zdanie i Sherlock Holmes powrócił do świata żywych w kolejnym zbiorze opowiadań "Powrót Sherlocka Holmesa".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 340

Oceny
4,4 (68 ocen)
39
21
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ostatni epizod

– Nie zro­bisz tego! Nie możesz! Nie możesz! – odpo­wiada matka Doyle’a, gdy Arthur pisze w liście, że ma już dość Sher­locka Hol­mesa i pla­nuje go zabić.

Dwa­na­ście opo­wia­dań opu­bli­ko­wa­nych w 1892 roku w „The Strand Maga­zine”, wydane jako zbiór The Adven­tu­res of Sher­lock Hol­mes, przy­nosi sławę. Jed­nak nie taką, o jakiej marzył i na jaką od dawna liczył Arthur Conan Doyle. Sława autora jest zale­d­wie odbi­ciem bla­sku, jaki bije od głów­nego boha­tera. Nie­któ­rzy czy­tel­nicy są nawet prze­ko­nani, że Sher­lock Hol­mes ist­nieje. Co wię­cej, nie wie­rzą, że Doyle jest auto­rem opi­sa­nych przy­gód detek­tywa. Ma być nim dok­tor Wat­son. Prze­cież to on opo­wiada kolejne histo­rie! Doyle jest tylko jego agen­tem lite­rac­kim, który pil­nie strzeże tajem­nicy i nie chce ujaw­nić, gdzie można odna­leźć Hol­mesa i jego przy­ja­ciela.

Ludzie zgła­szają się do Doyle’a, chcąc wyna­jąć słyn­nego detek­tywa. Byli już na Baker Street. Da się tam doje­chać metrem. Sta­cję otwarto już w stycz­niu 1863 roku, jako jedną z pierw­szych w Lon­dy­nie. Ale domy na tej ulicy koń­czą się led­wie kawa­łek dalej. Numer 221B nie ist­nieje. Dla­tego żądają od pisa­rza, by podał im wła­ściwy adres. Adres, który prze­cież musi znać.

Inni są pewni, że to Doyle jest detek­ty­wem i pod pseu­do­ni­mem opi­suje wła­sne śledz­twa. Jesz­cze inni są prze­ko­nani, że jest Wat­so­nem. Na nic zdają się tłu­ma­cze­nia, że posta­cie i fabuła to lite­racka fik­cja. Przy­naj­mniej wydawcy zdają sobie z tego sprawę. Ale i oni są utra­pie­niem autora. Wciąż zasy­pują go pro­po­zy­cjami. Nie chcą sły­szeć o powie­ściach histo­rycz­nych czy fan­ta­stycz­nych. Chcą kolej­nych przy­gód Sher­locka Hol­mesa.

Doyle nie ma zamiaru poświę­cać czasu na opi­sy­wa­nie kry­mi­nal­nych histo­ry­jek, które „odciąga go od rze­czy lep­szych”. Rzuca w końcu kwotę, która w jego mnie­ma­niu ma być stawką zapo­rową. A ta, ku jego zdu­mie­niu, zostaje przy­jęta bez waha­nia. Czy­niąc go jed­no­cze­śnie jed­nym z naj­le­piej opła­ca­nych auto­rów. I choć zupeł­nie nie ma ochoty, musi napi­sać kolejne dwa­na­ście opo­wia­dań. Ma jed­nak plan. Posta­na­wia osta­tecz­nie roz­pra­wić się z Sher­loc­kiem. Ale o tym wie na razie tylko on.

Pierw­sze opo­wia­da­nie z cyklu The Memo­irs of Sher­lock Hol­mes poja­wia się w „The Strand Maga­zine” w grud­niu 1892 roku. Chwilę póź­niej tra­fia rów­nież do czy­tel­ni­ków za oce­anem. W stycz­niu jest na łamach ame­ry­kań­skiej edy­cji „Stranda” i w „Har­per’s Weekly”. I tu zaczyna się iście Hol­mes’owska zagadka.

W zbio­rze, który wła­śnie trzy­masz w rękach, zawarto jede­na­ście opo­wia­dań. Gdzie więc podziało się dwu­na­ste? Ści­ślej rzecz bio­rąc, dru­gie. The Adven­ture of the Card­bo­ard Box w Anglii opu­bli­ko­wano w stycz­niu 1893 roku. Dokład­nie w tym samym cza­sie histo­ria za oce­anem tra­fia na łamy „Har­per’s Weekly”, bo ame­ry­kań­ski tygo­dnik roz­po­czął publi­ka­cje nowych przy­gód Hol­mesa od dru­giej sprawy.

Zagadka roz­po­czyna się od maka­brycz­nej prze­syłki. Panna Susan Cushing otrzy­muje paczkę, w które znaj­dują się czy­jeś uszy. Dzi­siaj takie zawią­za­nie fabuły raczej na nikim nie zro­bi­łoby wra­że­nia. Jed­nak dla ówcze­snego czy­tel­nika postę­po­wa­nie zabójcy jest szo­ku­jące. My za to będziemy w szoku, dowia­du­jąc się, że wcale nie to było w tej spra­wie naj­bar­dziej poru­sza­jące. Hol­mes wyja­śnia, że moty­wem zbrodni była miłość, wła­ści­wie cudzo­łó­stwo. W kata­logu moty­wów, to jedna z pod­sta­wo­wych przy­czyn, która może popchnąć do prze­stęp­stwa. Jed­nak pod koniec XIX wieku, w salo­nach, a nawet budu­arach, o pew­nych spra­wach roz­ma­wiało się co naj­wy­żej szep­tem. A z całą pew­no­ścią nie roz­ma­wiało się publicz­nie. Szcze­gól­nie jeśli sprawcą, nie w sen­sie praw­nym, a moral­nym była kobieta, która swym dzia­ła­niem popchnęła inną osobę do mor­der­stwa.

Histo­rycy nie odnaj­dują dzi­siaj śla­dów skan­dalu, który mogło wywo­łać Kar­to­nowe pudełko. Coś jed­nak musiało się wyda­rzyć, bo rok póź­niej w pierw­szym bry­tyj­skim wyda­niu książki opo­wia­da­nia zabra­kło. I to na wyraźną prośbę autora. Zabawmy się i my w Hol­mesa, by podą­żyć tym śla­dem i zna­leźć roz­wią­za­nie zagadki. Na razie przyj­rzyjmy się z pozoru nie­istot­nym szcze­gó­łom.

Histo­ria opi­sana w Kar­to­no­wym pudełku roz­po­czyna się w salo­nie domu przy Baker Street 221B.

Był upalny sierp­niowy dzień. Ulica Baker Street była jak roz­grzany pie­kar­nik […] Nasze zasłony były w poło­wie zaciągnięte, a Hol­mes leżał zwinięty na kana­pie, kolejny raz czytając list, który otrzymaliśmy poranną pocztą. Dzięki służbie w Indiach nauczy­łem się wytrzymywać upał dużo lepiej niż chłód, a więc dla mnie dzień, gdy ter­mo­metr wska­zy­wał ponad trzydzieści stopni Cel­sju­sza, nie sta­no­wił pro­blemu.

Nie­trudno zauwa­żyć, że w opo­wia­da­niu Pacjent (ósmym w tym zbio­rze), jest dość podobny frag­ment.

Był to desz­czowy dzień w październiku. Żaluzje były na wpół zasłonięte, a Hol­mes leżał zwinięty na sofie, po raz kolejny czytając list, który otrzy­mał ranną pocztą. Ja, po odby­ciu służby w woj­sku w Indiach, dużo łatwiej zno­si­łem upały niż chłód i wysoka tem­pe­ra­tura nie sta­no­wiła dla mnie pro­blemu.

W Kar­to­no­wym pudełku jest sier­pień a w Pacjen­cie paź­dzier­nik. Poza drobną nie­ści­sło­ścią o zno­sze­niu upa­łów w paź­dzier­niku, dal­szy prze­bieg wyda­rzeń, w obu opo­wia­da­niach jest iden­tyczny. Wat­son odrzuca nudną gazetę, a Hol­mes przy­gląda mu się z zacie­ka­wie­niem podą­ża­jąc za jego wzro­kiem. Aż wresz­cie odpo­wiada na pyta­nie, które gło­śno nie pada. Zasko­czo­nemu Wat­sonowi szybko wyja­śnia, że nie ma w tym tele­pa­tii (to kolejny trop, ale wyko­rzy­stamy go przy oka­zji innego śledz­twa), a tylko sztuka obser­wa­cji i wycią­ga­nia wnio­sków. Przy oka­zji odnosi się do Alana Edgara Poe’ego, któ­rego Doyle ceni jako pre­kur­sora powie­ści kry­mi­na­li­stycz­nej. Zresztą nie jest to jedyne nawią­za­nie w tym zbio­rze. Opo­wia­da­nie The Adven­ture of the Mus­grave Ritual oparto na dwóch innych histo­riach Poe’ego.

Dla­czego ten sam frag­ment fabuły poja­wia się w dwóch opo­wia­da­niach? Wszystko wska­zuje na to, że zamysł usu­nię­cia Kar­to­no­wego pudełka z wyda­nia książ­ko­wego musiał powstać zaraz po jego publi­ka­cji w „The Strand Maga­zine”. Doyle pisał kolejne opo­wie­ści z nie­wiel­kim wyprze­dze­niem. Zapewne kry­tyka zwią­zana z oby­cza­jo­wym wąt­kiem zmu­siła go do pod­ję­cia decy­zji o pomi­nię­ciu opo­wia­da­nia w zbio­rze. Opo­wia­da­nie wydru­ko­wano jed­nak w pierw­szym ame­ry­kań­skim wyda­niu. Choć nie na długo, bo wydawca szybko wyco­fał nakład i wypu­ścił na rynek wer­sję popra­wioną, rów­nież pozba­wioną Kar­to­no­wego pudełka. Ze strzę­pów infor­ma­cji wynika, że treść była zbyt kon­tro­wer­syjna rów­nież dla czy­tel­ni­ków za oce­anem. Ale czy był to jedyny powód?

W powtó­rzo­nym frag­men­cie ukryty został jesz­cze jeden trop. Hol­mes przy­gląda się Wat­so­nowi, który patrzy na nie­opra­wiony por­tret Henry’ego Warda Beechera. Dla nas to postać zupeł­nie ano­ni­mowa. Dla ówcze­snego czy­tel­nika, dobrze znana.

Beecher był ame­ry­kań­skim kazno­dzieją, refor­ma­to­rem spo­łecz­nym, prze­ciw­ni­kiem nie­wol­nic­twa. Zbie­rał pie­nią­dze na wykup nie­wol­ni­ków. Kupo­wał rów­nież broń, którą nazy­wał „Bibliami Beechera” i prze­ka­zy­wał abo­li­cjo­ni­stom, by mogli wal­czyć. Popie­rał równe prawa kobiet. Gło­sił jed­nak kaza­nia potę­pia­jące wolną miłość i zachę­cał do wstrze­mięź­li­wo­ści. Szcze­gól­nie kry­ty­ku­jąc przy tym Vic­to­rię Woodhull. Sufra­żystkę i spi­ry­tystkę. Pierw­szą kobietę na Wall Street, która dzięki swo­jej inte­li­gen­cji doro­biła się for­tuny. Sam jed­nak zdaje się nie wyzna­wał zasad, które gło­sił. Od lat krą­żyły plotki o licz­nych roman­sach pastora.

W 1870 roku, żona przy­ja­ciela Beechera, wydawcy The­odore’a Til­tona, wyznaje mężowi, że ma romans z pasto­rem. Til­ton ujaw­nia tajem­nicę Vic­to­rii Woodhull, która dzięki zaro­bio­nym na gieł­dzie pie­nią­dzom wydaje wła­sną gazetę, a jed­no­cze­śnie star­tuje w wybo­rach jako pierw­sza kobieta ubie­ga­jąca się o fotel pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Jako kan­dy­datka w wybo­rach jest bez prze­rwy ata­ko­wana wła­śnie przez Beechera, który na cel wziął sobie pro­pa­go­waną przez nią wolną miłość. Dla­tego Woodhull upu­blicz­nia romans Beechera z Eli­za­beth Til­ton. I tra­fia za to do wię­zie­nia. Beecher nie ma z tym jed­nak nic wspól­nego. Przy­naj­mniej ofi­cjal­nie. Ini­cja­to­rem aresz­to­wa­nia jest Anthony Com­stock, inspek­tor pocz­towy i sto­jący na straży moral­no­ści dzia­łacz chrze­ści­jań­ski z Nowo­jor­skiego Towa­rzy­stwa Zwal­cza­nia Występ­ków. Zaska­ku­jący jest powód zatrzy­ma­nia. Nie cho­dzi o ujaw­nie­nie romansu i znie­sła­wie­nie pro­mi­nent­nego pastora, a zara­zem poli­tyka w ran­dze mini­stra, ale o wystę­pek moralny, poda­nie zbyt pikant­nych szcze­gó­łów. Woodhull staje przed sądem pod zarzu­tem publi­ko­wa­nia obsce­nicz­nych tre­ści i roz­po­wszech­nia­nie ich za pomocą poczty. Pół roku póź­niej zostaje unie­win­niona z powodu błę­dów pro­ce­du­ral­nych popeł­nio­nych w trak­cie śledz­twa. Nie zmie­nia to faktu, że aresz­to­wa­nie wyklu­cza ją z wybo­rów, w któ­rych miała spore szanse na zwy­cię­stwo.

W 1874 roku Beecher zostaje pozwany przez The­odore’a Til­tona. Pro­ces wle­cze się przez jakiś czas. Ława przy­się­głych nie może dojść do poro­zu­mie­nia w kwe­stii winy pastora. W końcu pro­ces upada, a pogrą­żony w nie­sła­wie Til­ton musi wyemi­gro­wać do Paryża. Trzy lata póź­niej do Wiel­kiej Bry­ta­nii wyjeż­dża Vic­to­ria Woodhull.

I tak sto­jące na kominku zdję­cie Beechera otwiera przed nami jesz­cze jeden zagad­kowy trop. Arthur Conan Doyle z całą pew­no­ścią musiał znać Vic­to­rię Woodhull. Sam był spi­ry­ty­stą, choć tele­pa­tią, spi­ry­ty­zmem, duchami i nad­przy­ro­dzo­nymi zja­wi­skami zaj­miemy się przy oka­zji jed­nej z kolej­nych opo­wie­ści będą­cych wstę­pem do przy­gód Hol­mesa i Wat­sona.

Otwarte pozo­staje pyta­nie, dla­czego zde­cy­do­wał się usu­nąć Kar­to­nowe pudełko ze zbioru? Treść opo­wia­da­nia budzi naszą cie­ka­wość. Przyj­dzie jed­nak czas, by ją poznać. Pudełko powró­ciło w 1917 roku w zbio­rze Jego ostatni ukłon. Zapewne ćwierć wieku póź­niej nie wzbu­dzało już takich emo­cji.

Warto zwró­cić uwagę na jesz­cze jeden szcze­gół. Dwa opo­wia­da­nia: Glo­ria Scott i Rytuał rodziny Mus­grave, są opo­wie­dziane przez Hol­mes’a. Czyżby Doyle chciał dać odpór prze­ko­na­niu, że to dok­tor Wat­son jest praw­dzi­wym auto­rem opo­wie­ści?

Póki co, w grud­niu 1893 roku, czy­tel­ni­ków zaj­muje inny pro­blem. Nie­mal dosłow­nie pro­blem, zwią­zany z opo­wia­da­niem Ostatni epi­zod. Hol­mes ginie razem z pro­fe­so­rem Moriar­tym w wodo­spa­dzie Reichen­bach w ber­neń­skich Alpach. Doyle może ode­tchnąć z ulgą. Jest pewny, że pozbył się detek­tywa raz na zawsze.

Prze­my­sław Sem­czuk

Srebrny Płomień

– Oba­wiam się, Wat­so­nie, że będę musiał wyje­chać – oznaj­mił Hol­mes pew­nego ranka, sia­da­jąc wraz ze mną do śnia­da­nia.

– Wyje­chać! Ale dokąd?

– Do Dart­moor, do King’s Pyland.

Nie byłem zdzi­wiony. Jedy­nym szcze­gó­łem, który wyda­wał mi się dziwny, było jego tak późne włą­cze­nie się do tej nie­zwy­kłej sprawy, która ostat­nio sta­no­wiła główny temat roz­mów w całej Anglii. Przez cały dzień mój towa­rzysz dumał z pod­bród­kiem na pier­siach i ze ścią­gnię­tymi brwiami, na prze­mian napeł­nia­jąc swoją fajkę inten­syw­nie pach­ną­cym czar­nym tyto­niem lub opróż­nia­jąc ją, cał­ko­wi­cie głu­chy na jakie­kol­wiek moje pyta­nia lub uwagi. Zaprzy­jaź­niony sprze­dawca gazet nade­słał nam świeże wyda­nia wszyst­kich dostęp­nych dzien­ni­ków, na które Hol­mes jedy­nie rzu­cał okiem, po czym wyrzu­cał je do kąta. I acz­kol­wiek był mil­czący, wie­dzia­łem dosko­nale, nad czym się zasta­na­wia. Ujaw­niono pro­blem, który nada­wał się świet­nie do ana­lizy dla jego bły­sko­tli­wego inte­lektu, a doty­czył on znik­nię­cia fawo­ryta wyści­gów Wessex Cup i tra­gicz­nej śmierci jego tre­nera. Dla­tego, kiedy nagle oznaj­mił, że zamie­rza wyru­szyć na miej­sce, gdzie roze­grał się ten dra­mat, było to speł­nie­niem moich nadziei i ocze­ki­wań.

– Był­bym bar­dzo szczę­śliwy, gdy­bym mógł poje­chać z tobą, o ile uznasz, że nie będę ci prze­szka­dzał – zapro­po­no­wa­łem.

– Mój drogi Wat­so­nie, spra­wił­byś mi wielką uprzej­mość, jadąc ze mną. A myślę, że nie zmar­nu­jesz czasu, gdyż w tej spra­wie wystę­pują kwe­stie nada­jące jej abso­lut­nie wyjąt­ko­wego cha­rak­teru. Myślę, że jest już pora, żeby wyjść, jeżeli mamy zamiar zła­pać pociąg na Pad­ding­ton, a w cza­sie podróży zagłę­bimy się w sprawę. Bądź tak uprzejmy i weź swoją lor­netkę.

Tak więc mniej wię­cej godzinę póź­niej znaj­do­wa­łem się w kącie prze­działu wagonu pierw­szej klasy pociągu pędzą­cego do Exe­ter, pod­czas gdy Sher­lock Hol­mes, roz­go­rącz­ko­wany, z twa­rzą czę­ściowo zakrytą podłużną czapką z nausz­ni­kami, szybko prze­glą­dał poszcze­gólne gazety z dużego stosu, który nabył na sta­cji Pad­ding­ton. Sta­cja Reading była daleko za nami, kiedy rzu­cił ostat­nią z nich pod sie­dze­nie i zaofe­ro­wał mi cygaro.

– Idzie nam dobrze – oświad­czył, wyglą­da­jąc przez okno i zer­ka­jąc na zega­rek. – Nasza aktu­alna pręd­kość wynosi pięć­dzie­siąt trzy i pół mili na godzinę.

– Nie zauwa­ży­łem słup­ków ćwierć­mi­lo­wych – odrze­kłem.

– Ani ja. Ale słupy tele­gra­ficzne przy tej linii są roz­sta­wione co sześć­dzie­siąt jar­dów, więc obli­cze­nie jest bar­dzo pro­ste. Zakła­dam, że przyj­rza­łeś się spra­wie mor­der­stwa Johna Stra­kera i znik­nię­cia Srebr­nego Pło­mie­nia?

– Prze­czy­ta­łem to, co prze­ka­zały gazety „Tele­graph” i „Chro­nicle”.

– To jedna z tych spraw, gdzie sztuka rozu­mo­wa­nia powinna być wyko­rzy­stana raczej do uchwy­ce­nia wszyst­kich szcze­gó­łów niż do usta­le­nia nowych dowo­dów. Tra­ge­dia miała tak nie­zwy­kłe oko­licz­no­ści, była tak wyra­zi­sta i istotna dla tak wielu ludzi, że cier­pimy teraz z powodu nad­miaru przy­pusz­czeń, domy­słów i hipo­tez. Z tego względu trud­ność polega na wyod­ręb­nie­niu zary­sów abso­lut­nie nie­za­prze­czal­nych fak­tów spo­śród upięk­szeń pocho­dzą­cych od teo­re­ty­ków i repor­te­rów. Póź­niej, kiedy oprzemy się na tej solid­nej bazie, prze­ko­namy się, do jakich wnio­sków można dojść i na jakich szcze­gól­nych pod­sta­wach opiera się cała tajem­nica. We wto­rek wie­czo­rem otrzy­ma­łem tele­gramy, zarówno od puł­kow­nika Rossa, wła­ści­ciela konia, jak i od inspek­tora Gre­gory’ego, który zaj­muje się tą sprawą, oba zapra­sza­jące mnie do współ­pracy.

– We wto­rek wie­czo­rem! – wykrzyk­ną­łem. – A dziś jest czwar­tek rano! Dla­czego nie wyje­cha­łeś wczo­raj?!

– Ponie­waż popeł­ni­łem błąd, mój drogi Wat­so­nie – co, oba­wiam się, zda­rza się dużo czę­ściej, niż można by przy­pusz­czać, gdyby opie­rać wie­dzę na mój temat na two­ich pamięt­ni­kach. Fak­tem jest, że nie mogłem uwie­rzyć, że naj­zna­ko­mit­szy koń w Anglii może tak długo pozo­sta­wać w ukry­ciu, szcze­gól­nie w miej­scu o tak nie­wiel­kim zalud­nie­niu jak pół­noc Dart­moor. Spo­dzie­wa­łem się wczo­raj wia­do­mo­ści, że go odna­le­ziono i że osoba, która go upro­wa­dziła, jest mor­dercą Johna Stra­kera. Kiedy jed­nakże minął kolejny dzień i rano prze­ko­na­łem się, że poza aresz­to­wa­niem mło­dego Fit­zroya Simp­sona w spra­wie nie uczy­niono nic wię­cej, zro­zu­mia­łem, że nade­szła pora na pod­ję­cie akcji. Jed­nakże jestem prze­ko­nany, że wczo­rajszy dzień nie został zmar­no­wany.

– Masz już w takim razie wyro­bione zda­nie?

– Przy­naj­mniej udało mi się zebrać pod­sta­wowe fakty w tej spra­wie. Przed­sta­wię ci je, gdyż nic tak nie roz­ja­śnia obrazu sprawy, jak podzie­le­nie się jej prze­bie­giem z inną osobą, zresztą to warun­kuje też uzy­ska­nie two­jej pomocy.

Leża­łem wsparty na podusz­kach, paląc cygaro, a Hol­mes, pochy­lony do przodu, dłu­gim, chu­dym pal­cem wska­zu­ją­cym odli­czał punkty na dłoni swej lewej ręki, zary­so­wu­jąc wyda­rze­nia, które dopro­wa­dziły do naszej podróży.

– Srebrny Pło­mień – zaczął – pocho­dzi ze stada Somomy i ma rów­nie wspa­niałe wyniki jak jego słynny przo­dek. Ma teraz pięć lat i przy­niósł puł­kow­ni­kowi Ros­sowi, swemu szczę­śli­wemu wła­ści­cie­lowi, wszyst­kie kolejne nagrody przy­zna­wane w wyści­gach kon­nych. Do momentu kata­strofy był pierw­szym fawo­ry­tem Wessex Cup, sta­wiano na niego zakłady trzy do jed­nego. Zawsze był naj­waż­niej­szym fawo­ry­tem publicz­no­ści zawo­dów jeź­dziec­kich i jak dotąd ni­gdy jej nie roz­cza­ro­wał, więc także teraz posta­wiono na niego olbrzy­mie sumy pie­nię­dzy. W związku z tym jest oczy­wi­ste, że bar­dzo wiele osób miało inte­res, aby nie dopu­ścić do startu Srebr­nego Pło­mie­nia w wyści­gach w przy­szły wto­rek.

Fakt ten, oczy­wi­ście, został dostrze­żony w King’s Pyland, gdzie znaj­duje się staj­nia tre­nin­gowa puł­kow­nika. Pod­jęto wszyst­kie moż­liwe środki ostroż­no­ści, aby strzec fawo­ryta. Tre­ner, John Stra­ker, to eme­ry­to­wany dżo­kej, który jeź­dził w bar­wach puł­kow­nika Rossa, zanim roz­tył się i nabrał wagi unie­moż­li­wia­ją­cej mu dal­sze wyko­ny­wa­nie tej pracy. Słu­żył puł­kow­ni­kowi przez pięć lat jako dżo­kej i sie­dem jako tre­ner – zawsze gor­li­wie i wier­nie. Miał trzech pod­wład­nych, gdyż staj­nia jest nie­wielka – są w niej zale­d­wie cztery konie. Jeden z tych chłop­ców wysia­dy­wał całą noc w stajni, pod­czas gdy pozo­stali spali u góry, na pod­da­szu. Wszy­scy trzej są bar­dzo przy­zwo­itymi ludźmi. John Stra­ker, żonaty, miesz­kał w małej willi znaj­du­ją­cej się około dwu­stu metrów od stajni. Był bez­dzietny, miał jedną słu­żącą i żył w dostatku. Oko­lica jest opusz­czona, ale około kilo­metr na pół­noc znaj­duje się małe sku­pi­sko domów, które zostały wybu­do­wane przez budow­ni­czego z Tavi­stock z prze­zna­cze­niem dla inwa­li­dów i innych entu­zja­stów świe­żego powie­trza Dart­moor. Samo Tavi­stock leży ponad dwa kilo­metry na zachód, nato­miast w odle­gło­ści rów­nież ponad dwóch kilo­metrów, pro­sto przez wrzo­so­wi­ska, znaj­duje się więk­szy ośro­dek tre­nin­gowy – Maple­ton, który należy do lorda Bac­kwa­tera i któ­rym zarzą­dza Silas Brown. We wszyst­kich pozo­sta­łych kie­run­kach wrzo­so­wi­sko jest cał­ko­wi­tym pust­ko­wiem zamiesz­ka­nym jedy­nie przez kilku wędrow­nych Cyga­nów. Taka była ogólna sytu­acja w ubie­gły ponie­dzia­łek, kiedy wyda­rzyła się kata­strofa.

Tego wie­czoru konie odbyły tre­ning, zostały napo­jone, a staj­nię zamknięto o dzie­wią­tej. Dwóch pomoc­ni­ków poszło do domu tre­nera, gdzie zje­dli kola­cję w kuchni, nato­miast trzeci, Ned Hun­ter, pozo­stał na straży. Kilka minut po dzie­wią­tej słu­żąca Edith Baxter zanio­sła mu do stajni kola­cję, która skła­dała się z bara­niny w sosie curry. Nie dała mu żad­nego napoju, ponie­waż w stajni był kran z wodą, a zasadą było, że chło­pak na straży nie mógł pić nic innego. Słu­żąca miała ze sobą latar­nię, ponie­waż było ciemno, a droga wio­dła przez otwarte wrzo­so­wi­sko.

Edith Baxter była około trzy­dzie­stu metrów od stajni, kiedy z ciem­no­ści wyło­nił się jakiś męż­czy­zna i kazał jej się zatrzy­mać. Gdy zbli­żył się do żół­tego świa­tła rzu­ca­nego przez latar­nię, zoba­czyła, że jest to ktoś z dobrego towa­rzy­stwa. Był ubrany w szary twe­edowy gar­ni­tur, sukienną czapkę i getry, a w ręku trzy­mał ciężką laskę zakoń­czoną gałką. Wra­że­nie na niej zro­biła nie­zwy­kła bla­dość jego twa­rzy i wyraźne pode­ner­wo­wa­nie. Oce­niła, że wygląda na ponad trzy­dzie­ści lat.

– Czy może mi pani powie­dzieć, gdzie się znaj­duję? – spy­tał. – Dosze­dłem już do wnio­sku, że będę musiał spę­dzić noc na wrzo­so­wi­sku, kiedy zoba­czy­łem świa­tło pani latarni.

– Jest pan w pobliżu stajni tre­nin­go­wych King’s Pyland – odparła.

– Ach, rze­czy­wi­ście! Cóż za szczę­ście! – wykrzyk­nął. – Sły­sza­łem, że sta­jenny śpi tam co noc. Czy nie­sie mu pani kola­cję? Jestem pewien, że nie odmówi pani napiwku rów­nego cenie nowej sukni, prawda? – Wyjął kawa­łek bia­łego papieru, który był zło­żony w kie­szeni jego kami­zelki. – Pro­szę koniecz­nie prze­ka­zać to sta­jen­nemu, a dosta­nie pani dosyć pie­nię­dzy, żeby kupić sobie naj­ład­niej­szą suk­nię.

Była prze­ra­żona gwał­tow­no­ścią, z jaką prze­ka­zał żąda­nie i prze­bie­gła obok niego do okna, przez które zazwy­czaj poda­wała posiłki. Okno było już otwarte, a Hun­ter sie­dział przy małym sto­liku w środku. Zaczęła opo­wia­dać mu, co się zda­rzyło, kiedy obcy pod­szedł do niej ponow­nie.

– Dobry wie­czór – powie­dział, zaglą­da­jąc przez okno do środka stajni. – Chciał­bym zamie­nić z wami słowo. – Dziew­czyna przy­się­gła, że zauwa­żyła koniu­szek papie­ro­wej torebki wysta­jący z jego ści­śnię­tej dłoni.

– O co panu cho­dzi? – zapy­tał chło­pak.

– Cho­dzi o coś, co może zapeł­nić twoją kie­szeń pie­niędzmi – odparł pytany. – Macie dwa konie przy­go­to­wy­wane na Wessex Cup – Srebrny Pło­mień i Bay­arda. Odpo­wiedz­cie mi wprost, a dobrze wam zapłacę. Czy to prawda, że pod­czas baraży Bay­ard wyprze­dził Srebrny Pło­mień o sto metrów po pię­ciu okrą­że­niach i że sta­jenni sta­wiali na niego?

– Ach, więc jest pan jed­nym z tych prze­klę­tych koni­ków! – wykrzyk­nął chło­pak. – Pokażę panu, jak postę­pu­jemy z nimi w King’s Pyland! – Sko­czył w głąb stajni, aby spu­ścić psa. Dziew­czyna ucie­kła do domu, ale bie­gnąc, spoj­rzała za sie­bie i zoba­czyła, że obcy pochyla się do wewnątrz przez okno. Minutę póź­niej jed­nakże, kiedy Hun­ter wybiegł z psem, już go nie było i cho­ciaż pies bie­gał dookoła budyn­ków, nie zna­lazł śladu obcego przy­by­sza.

– Chwi­leczkę – prze­rwa­łem. – Czy sta­jenny, wybie­gł­szy z psem, zosta­wił za sobą otwarte drzwi?

– Dosko­nale, Wat­so­nie, dosko­nale! – zamru­czał mój towa­rzysz. – Zna­cze­nie tej kwe­stii ude­rzyło mnie od razu, więc wysła­łem wczo­raj spe­cjalny tele­gram do Dart­moor, aby tę sprawę wyja­śnić. Chło­pak zamknął drzwi przed wyj­ściem. Okno, muszę dodać, było wystar­cza­jąco duże, aby mógł przez nie przejść doro­sły czło­wiek.

Hun­ter cze­kał, aż powrócą jego kole­dzy i wów­czas wysłał wia­do­mość do tre­nera i opo­wie­dział mu, co się stało. Stra­ker zde­ner­wo­wał się po usły­sze­niu tej histo­rii, cho­ciaż nie bar­dzo wyda­wał się rozu­mieć jej zna­cze­nie. Sprawa ta spo­wo­do­wała u niego złe prze­czu­cia i pani Stra­ker, obu­dziw­szy się o pierw­szej w nocy, zauwa­żyła, że się ubiera. W odpo­wie­dzi na jej pyta­nia powie­dział, że nie może spać z obawy o los konia i że zamie­rza pójść do stajni, żeby spraw­dzić, czy wszystko jest w porządku. Sły­sząc, jak deszcz wali o okna, bła­gała go, żeby pozo­stał w domu, lecz mimo jej prze­ko­ny­wa­nia nało­żył obszerny płaszcz z kap­tu­rem i wyszedł z domu.

Pani Stra­ker obu­dziła się o siód­mej rano i stwier­dziła, że jej mąż nie powró­cił. Ubrała się więc w pośpie­chu, wezwała słu­żącą i wyru­szyła do stajni. Drzwi były otwarte – wewnątrz Hun­ter sie­dział sku­lony na krze­śle w sta­nie kom­plet­nego stu­poru, a boks fawo­ryta był pusty. Nie było także śladu tre­nera.

Szybko obu­dzono chłop­ców, któ­rzy spali na stryszku nad pomiesz­cze­niem z uprzężą. Spali moc­nym snem, więc nie sły­szeli niczego. Oka­zało się, że Hun­ter został zatruty jakimś bar­dzo mocno dzia­ła­ją­cym nar­ko­ty­kiem i ponie­waż nie można było od niego uzy­skać żad­nej sen­sow­nej odpo­wie­dzi, pozo­sta­wiono go, aby ode­spał jego dzia­ła­nie, pod­czas gdy dwaj pozo­stali chłopcy z obiema kobie­tami pobie­gli szu­kać nie­obec­nych. Mieli na­dal nadzieję, że tre­ner dla jakiejś przy­czyny wypro­wa­dził konia na poranne ćwi­cze­nia, ale wspiąw­szy się na wzgó­rek w pobliżu domu, z któ­rego widoczne były wszyst­kie sąsied­nie wrzo­so­wi­ska, nie tylko nie dostrze­gli żad­nych śla­dów zagi­nio­nego konia, ale zauwa­żyli coś, co suge­ro­wało, że wyda­rzyło się nie­szczę­ście.

Około ćwierć kilo­me­tra od stajni na krzaku powie­wał płaszcz Johna Stra­kera. Tuż za nim znaj­do­wało się zagłę­bie­nie we wrzo­so­wi­sku, a na jego dnie odna­le­ziono zwłoki nie­szczę­snego tre­nera. Głowę roz­trza­skało mu gwał­towne ude­rze­nie cięż­kim narzę­dziem, ponadto miał obra­że­nia na udzie w postaci dłu­giego cię­cia, nie­wąt­pli­wie spo­wo­do­wa­nego bar­dzo ostrym narzę­dziem. Jed­nakże widać było wyraź­nie, że Stra­ker bro­nił się gorącz­kowo przed ata­kiem, gdyż w pra­wej ręce trzy­mał mały nóż zabru­dzony zakrze­płą krwią aż do uchwytu, nato­miast w lewej zaci­skał czer­wono-czarny jedwabny kra­wat, który słu­żąca roz­po­znała jako nale­żący do nie­zna­jo­mego, z któ­rym poprzed­niego dnia roz­ma­wiała przy stajni. Hun­ter, po odzy­ska­niu pełni władz umy­sło­wych, także potwier­dził, że to nie­znany przy­bysz był wła­ści­cie­lem tej czę­ści gar­de­roby. Był też pewien, że to on, sto­jąc przy oknie, dosy­pał nar­ko­tyku do jego bara­niny i w ten spo­sób pozba­wił staj­nię straż­nika. Co do zagi­nio­nego konia – w bło­cie na dnie fatal­nego zagłę­bie­nia było wiele dowo­dów na to, że koń znaj­do­wał się w pobliżu w cza­sie walki. Ale od tego ranka zagi­nął i cho­ciaż ofe­ro­wano wielką nagrodę i ostrze­żono wszyst­kich Cyga­nów z Dart­moor, nie uzy­skano żad­nych infor­ma­cji. I wresz­cie: ana­liza wyka­zała, że resztki kola­cji pozo­sta­wione przez sta­jen­nego zawie­rały znaczną ilość opium w proszku, zaś miesz­kańcy domu jedli wie­czo­rem to samo danie bez żad­nych nega­tyw­nych skut­ków.

Takie są główne fakty w tej spra­wie podane w pro­sty spo­sób z pomi­nię­ciem wszel­kich domy­słów. A teraz pod­su­muję wszystko to, co poli­cja zro­biła w tej spra­wie.

Inspek­tor Gre­gory, któ­remu powie­rzono śledz­two, jest nie­zwy­kle spraw­nym poli­cjan­tem. Gdyby do tego miał jesz­cze wyobraź­nię, mógłby zro­bić wspa­niałą karierę. Po przy­by­ciu szybko odna­lazł i aresz­to­wał czło­wieka, któ­rego natu­ral­nie obcią­żono podej­rze­niami. Nie było spe­cjal­nego pro­blemu ze zna­le­zie­niem go, ponie­waż zamiesz­ki­wał w jed­nej z willi, o któ­rych wspo­mnia­łem. Nazywa się chyba Fit­zroy Simp­son. Jest to czło­wiek dobrze uro­dzony, świet­nie wykształ­cony, który roz­trwo­nił for­tunę na wyści­gach, a teraz żył z upra­wia­nia buk­ma­cherki w klu­bach spor­to­wych Lon­dynu w spo­kojny spo­sób, który przy­stoi dobrze uro­dzo­nemu. Bada­nie jego księgi z zakła­dami wska­zuje, że zare­je­stro­wał zakłady na kwotę pię­ciu tysięcy fun­tów prze­ciwko fawo­ry­towi. Po aresz­to­wa­niu wyja­śnił, że udał się do Dart­moor z nadzieją uzy­ska­nia infor­ma­cji na temat koni z King’s Pyland, a także na temat Des­bo­ro­ugh, dru­giego fawo­ryta, który był pod opieką Silasa Browna w stajni Maple­ton. Nie usi­ło­wał zaprze­czyć opi­sowi swego zacho­wa­nia z poprzed­niego wie­czoru, ale oświad­czył, że nie miał żad­nych wro­gich zamia­rów, a jedy­nie pra­gnął uzy­skać infor­ma­cje z pierw­szej ręki. Kiedy poka­zano mu kra­wat, zbladł i nie potra­fił wyja­śnić, skąd wziął się w ręce zamor­do­wa­nego. Jego mokra odzież wska­zy­wała, że był poza domem ubie­głej nocy, a laska z Penang – obcią­żona oło­wiem – sta­no­wiła narzę­dzie, które mogło w przy­padku licz­nych cio­sów spo­wo­do­wać obra­że­nia, jakich doznał tre­ner. Z dru­giej strony, on nie poniósł żad­nego uszczerbku, pod­czas gdy stan noża Stra­kera wska­zy­wał, że przy­naj­mniej jeden z jego napast­ni­ków musi mieć na sobie jego ślady. Wszystko to poda­łem ci w skró­co­nej for­mie, Wat­so­nie, i jeżeli jakaś myśl przy­cho­dzi ci do głowy, będę ci za nią nie­zmier­nie wdzięczny.

Z naj­więk­szym zain­te­re­so­wa­niem wysłu­cha­łem opisu Hol­mesa, tak jasno wyło­żo­nego. Cho­ciaż więk­szość fak­tów zna­łem, nie doce­ni­łem wystar­cza­jąco ich rela­tyw­nej wagi ani też wza­jem­nego powią­za­nia.

– Czy nie jest moż­liwe – zasu­ge­ro­wa­łem – że rana Stra­kera została spo­wo­do­wana jego wła­snym nożem pod­czas kon­wul­sji, jakie nastę­pują po obra­że­niach mózgu?

– Jest to nie tylko moż­liwe, ale nawet praw­do­po­dobne – powie­dział Hol­mes. – W tym przy­padku jed­nak znika jeden z głów­nych argu­men­tów prze­ma­wia­ją­cych na rzecz obrony oskar­żo­nego.

– A mimo to – kon­ty­nu­owa­łem – nawet teraz nie jestem w sta­nie zro­zu­mieć, jaką teo­rię może mieć poli­cja.

– Oba­wiam się, że nie­za­leż­nie jaką teo­rię wywie­dziemy, będą ist­nieć do niej poważne zastrze­że­nia – odparł mój towa­rzysz. – Poli­cja wyobraża sobie – jak zakła­dam – że ten Fit­zroy Simp­son, uśpiw­szy nar­ko­ty­kiem chło­paka i w jakiś spo­sób uzy­skaw­szy dupli­kat klu­cza, otwo­rzył drzwi stajni i wypro­wa­dził konia z oczy­wi­stym zamia­rem porwa­nia go. Bra­kuje uzdy – tak więc Simp­son musiał ją mu nało­żyć. Następ­nie, pozo­sta­wiw­szy otwartą bramę, pro­wa­dził konia przez wrzo­so­wi­sko, kiedy tre­ner spo­tkał go albo dogo­nił. Oczy­wi­ście wywią­zała się sprzeczka. Simp­son ska­to­wał tre­nera swoją ciężką laską, sam nie pono­sząc żad­nych obra­żeń od małego noża, któ­rego Stra­ker użył w samo­obro­nie, a następ­nie ukrył konia w jakimś sekret­nym miej­scu, a może koń uciekł pod­czas walki i teraz włó­czy się gdzieś na wrzo­so­wi­skach. Poli­cja wydaje się tak widzieć prze­bieg sprawy i acz­kol­wiek jest to mało praw­do­po­dobne, wszyst­kie inne wyja­śnie­nia są jesz­cze mniej moż­liwe. Jed­nakże tę wer­sję bar­dzo szybko prze­te­stuję, kiedy znajdę się na miej­scu zbrodni, a do tego czasu nie prze­wi­duję żad­nego postępu.

Był już wie­czór, kiedy dotar­li­śmy do małego mia­steczka Tavi­stock, które leży jak wypu­kłość na tar­czy w środku wiel­kiego okręgu dookoła Dart­moor. Dwaj dżen­tel­meni ocze­ki­wali nas na sta­cji – jeden wysoki, o wło­sach i bro­dzie jak grzywa lwa i prze­szy­wa­ją­cym spoj­rze­niu jasno­błę­kit­nych oczu, drugi nie­wy­soki, ener­giczny, schludny i wytworny, w sur­du­cie i getrach, z nie­wiel­kimi boko­bro­dami i oku­la­rami. Tym dru­gim był puł­kow­nik Ross, dobrze znany spor­to­wiec, pierw­szym – inspek­tor Gre­gory, czło­wiek, który robił bły­ska­wiczną karierę w angiel­skiej służ­bie detek­ty­wi­stycz­nej.

– Jestem zachwy­cony, że pan jed­nak przy­je­chał, panie Hol­mes – przy­wi­tał nas puł­kow­nik. – Inspek­tor zro­bił wszystko, co było w jego mocy, ale chcę, żeby wyja­śniono naj­drob­niej­szą nawet wąt­pli­wość, aby pomścić bied­nego Stra­kera i odzy­skać mego konia.

– Czy poja­wiły się jakieś nowe oko­licz­no­ści? – spy­tał Hol­mes.

– Z przy­kro­ścią muszę stwier­dzić, że nie posu­nę­li­śmy się spe­cjal­nie ze śledz­twem – przy­znał inspek­tor. – Na zewnątrz czeka bryczka, a ponie­waż chcie­liby pano­wie zapewne obej­rzeć miej­sce, zanim zapad­nie noc, będziemy kon­ty­nu­ować roz­mowę, jadąc.

Minutę póź­niej wszy­scy sie­dzie­li­śmy w wygod­nym lan­dzie, które tur­ko­tało uli­cami sta­rego, uro­czego mia­sta Devon­shire. Inspek­tor Gre­gory, cał­ko­wi­cie oddany spra­wie, zasy­py­wał nas olbrzy­mią ilo­ścią uwag, a Hol­mes od czasu do czasu prze­ry­wał mu pyta­niem lub wykrzyk­ni­kiem. Puł­kow­nik Ross oparł się na sie­dze­niu ze skrzy­żo­wa­nymi ramio­nami i kape­lu­szem nasu­nię­tym na oczy, a ja słu­cha­łem z zain­te­re­so­wa­niem dia­logu dwóch detek­ty­wów. Gre­gory for­mu­ło­wał swoją teo­rię, która przed­sta­wiała się dokład­nie tak, jak prze­wi­dział to Hol­mes w pociągu.

– Sieć została zarzu­cona na Fit­zroya Simp­sona – zauwa­żył – a wie­rzę, że jest on rze­czy­wi­ście winien. Jed­no­cze­śnie uznaję, że dowody są wyłącz­nie poszla­kowe i odkry­cie nowych oko­licz­no­ści może je cał­ko­wi­cie pozba­wić przy­dat­no­ści.

– Czy spraw­dzi­li­ście sprawę noża Stra­kera?

– Doszli­śmy do wnio­sku, że sam zra­nił się, upa­da­jąc.

– Mój przy­ja­ciel dok­tor Wat­son zasu­ge­ro­wał to w cza­sie roz­mowy. Jeżeli tak, prze­ma­wia­łoby to prze­ciwko Simp­so­nowi.

– Bez wąt­pie­nia. Po pierw­sze – nie posiada noża, a po dru­gie – nie ma żad­nego śladu jakich­kol­wiek obra­żeń. Dowody prze­ciwko niemu są z pew­no­ścią bar­dzo solidne. Był zain­te­re­so­wany znik­nię­ciem fawo­ryta. Jego także podej­rze­wamy o otru­cie sta­jen­nego. To on bez wąt­pie­nia był na dwo­rze pod­czas burzy uzbro­jony w ciężką laskę i jego kra­wat zna­le­ziono w ręce denata. Myślę, że mamy wystar­cza­jącą ilość argu­men­tów, aby posta­wić go przed ławą przy­się­głych.

Hol­mes pokrę­cił głową.

– Mądry obrońca zetrze nas na proch – zaopo­no­wał. – Dla­czego miałby wypro­wa­dzić konia ze stajni? Jeżeli miał zamiar go zra­nić, mógł to prze­cież zro­bić na miej­scu. Czy zna­le­ziono u niego dupli­kat klu­cza? Jaki che­mik sprze­dał mu opium w proszku? A przede wszyst­kim, gdzie zdo­łał, będąc obcym w tym okręgu, scho­wać tak słyn­nego konia? Jakie składa wyja­śnie­nia w spra­wie kartki, którą za pośred­nic­twem słu­żą­cej chciał prze­ka­zać sta­jen­nemu?

– Twier­dzi, że to był bank­not fun­towy. Zna­le­ziono jeden w jego port­mo­netce. Ale pozo­stałe nie­ja­sno­ści, o któ­rych pan wspo­mniał, nie są aż tak poważne, jak mogłoby się wyda­wać. Nie jest obcy w tej oko­licy. Dwu­krot­nie spę­dzał lato w Tavi­stock. Opium praw­do­po­dob­nie zostało nabyte w Lon­dy­nie. Klucz, posłu­żyw­szy kon­kret­nemu celowi, został wyrzu­cony. Koń może znaj­do­wać się na dnie szybu jed­nej ze sta­rych kopalń na wrzo­so­wi­sku.

– A co mówi na temat kra­wata?

– Przy­znaje, że to jego kra­wat i oświad­cza, że go zgu­bił. Ale w spra­wie poja­wiła się nowa kwe­stia, która może suge­ro­wać, że wypro­wa­dził konia ze stajni.

Hol­mes nad­sta­wił uszu.

– Zna­leź­li­śmy ślady, które wska­zują, że w ponie­dzia­łek wie­czo­rem grupa Cyga­nów roz­biła obo­zo­wi­sko w odle­gło­ści kilo­me­tra od miej­sca, gdzie miało miej­sce mor­der­stwo. We wto­rek znik­nęli. Zakła­da­jąc ist­nie­nie poro­zu­mie­nia mię­dzy Simp­so­nem a tymi Cyga­nami, czyż nie jest moż­liwe, że zapro­wa­dził do nich konia, który następ­nie odje­chał wraz z nimi?

– Oczy­wi­ście, taka moż­li­wość ist­nieje.

– Wrzo­so­wi­sko jest spraw­dzane w poszu­ki­wa­niu Cyga­nów. Skon­tro­lo­wa­li­śmy także każdą staj­nię i dom gospo­dar­czy w Tavi­stock oraz wszyst­kie inne domo­stwa w pro­mie­niu ponad pięt­na­stu kilo­me­trów.

– Wydaje się, że w pobliżu jest jesz­cze jedna staj­nia wyści­gowa?

– Tak, jest to oczy­wi­ście czyn­nik, który musimy wziąć pod uwagę. Ponie­waż Des­bo­ro­ugh, ich koń, zaj­mo­wał dru­gie miej­sce w zakła­dach, w ich inte­re­sie także było pozby­cie się fawo­ryta. Wia­domo, że Silas Brown, tre­ner, poro­bił wiel­kie zakłady w związku z wyści­gami, a nie był on zaprzy­jaź­niony z bied­nym Stra­ke­rem. Jed­nakże skon­tro­lo­wa­li­śmy tę staj­nię i nie zna­leź­li­śmy niczego, co mogłoby suge­ro­wać zasad­ność podej­rzeń.

– I nic co mogłoby suge­ro­wać powią­za­nie tego Simp­sona z udzia­łami w staj­niach Maple­ton?

– Zupeł­nie nic.

Hol­mes odchy­lił się do tyłu i roz­mowa wyga­sła. Kilka minut póź­niej nasz woź­nica zatrzy­mał się przed ładną willą z czer­wo­nej cegły, ocie­nioną obszer­nym dachem, która stała przy dro­dze. W pew­nej odle­gło­ści, za pado­kiem, widać było szary, długi budy­nek gospo­dar­czy. W pozo­sta­łych kie­run­kach aż do linii hory­zontu roz­cią­gały się wrzo­so­wi­ska brą­zowe od prze­kwi­ta­ją­cych paproci, prze­cięte jedy­nie stro­mi­znami Tavi­stock i grupą domów daleko na zacho­dzie, które sta­no­wiły staj­nie wyści­gowe Maple­ton. Wysko­czy­li­śmy wszy­scy z powozu, z wyjąt­kiem Hol­mesa, który na­dal sie­dział oparty ple­cami o sie­dze­nie z oczami utkwio­nymi w niebo przed sobą, cał­ko­wi­cie zaab­sor­bo­wany wła­snymi myślami. Dopiero gdy dotkną­łem jego ramie­nia, odzy­skał z nagła przy­tom­ność i wysiadł.

– Wybacz­cie – powie­dział, zwra­ca­jąc się do puł­kow­nika Rossa, który patrzył na niego ze zdzi­wie­niem. – Zamy­śli­łem się. – W oczach poja­wił mu się błysk i z tru­dem skry­wane pod­nie­ce­nie. Przy­zwy­cza­jony do odczy­ty­wa­nia zna­cze­nia jego zacho­wa­nia poją­łem, że uchwy­cił już nitkę wio­dącą do kłębka, cho­ciaż nie mia­łem poję­cia, jak to uczy­nił.

– Czy chciałby pan natych­miast udać się na miej­sce prze­stęp­stwa, panie Hol­mes? – spy­tał Gre­gory.

– Wolał­bym spę­dzić tu jakiś czas i zadać kilka szcze­gó­ło­wych pytań. Zakła­dam, że Stra­ker został tutaj przy­wie­ziony?

– Tak. Leży u góry. Bada­nie przy­czyny zgonu odbę­dzie się jutro.

– Peł­nił służbę u pana od kilku lat, puł­kow­niku Ross?

– I zawsze cie­szył się u mnie opi­nią dosko­na­łego pra­cow­nika.

– Zakła­dam, że zro­bi­li­ście spis zawar­to­ści jego kie­szeni po śmierci, inspek­to­rze?

– Wszyst­kie te rze­czy zgro­ma­dzi­łem w salo­nie, jeżeli zechciałby pan je zoba­czyć.

– Zro­bię to z przy­jem­no­ścią.

Weszli­śmy do pokoju i roz­sie­dli­śmy się dookoła cen­tral­nie usta­wio­nego stołu. Inspek­tor otwo­rzył kwa­dra­towe cynowe pudełko i wyjął z niego kilka przed­mio­tów, ukła­da­jąc je przed nami. Było tam pudełko zapa­łek, dwa cen­ty­me­try świecy łojo­wej, fajka z korze­nia wrzo­śca, wore­czek z foczej skóry z nie­całą uncją grubo przy­cię­tego tyto­niu Caven­dish, srebrny zega­rek ze zło­tym łań­cu­chem, pięć suwe­re­nów w zło­cie, alu­mi­niowy piór­nik, kilka papie­rów i nóż z ręko­je­ścią z kości sło­nio­wej oraz bar­dzo deli­kat­nym ostrzem z napi­sem „Weiss & Co. Lon­dyn”.

– To bar­dzo nie­zwy­kły nóż – powie­dział Hol­mes, pod­no­sząc go i szcze­gó­łowo bada­jąc. – Zakła­dam, widząc na nim plamy krwi, że to ten, który zna­le­ziono zaci­śnięty w dłoni denata. Wat­so­nie, znasz się na takich nożach?

– Jest to nóż, który nazy­wamy kata­rak­to­wym – odpar­łem.

– Tak myśla­łem. Bar­dzo deli­katne ostrze prze­wi­dziane do bar­dzo deli­katnej pracy. Dziwny przed­miot w kie­szeni czło­wieka, który wybiera się na trudną wyprawę, szcze­gól­nie, że nie mie­ści się w jego kie­szeni.

– Koń­cówka była zabez­pie­czona tar­czą z korka, którą zna­leź­li­śmy obok ciała – powie­dział inspek­tor. – Jego żona wyja­śnia, że nóż leżał na toa­letce i że wziął go, wycho­dząc z pokoju. Była to słaba broń, ale być może naj­lep­sza, jaka znaj­do­wała się w tym momen­cie w pobliżu.

– Bar­dzo moż­liwe. A te papiery?

– Trzy z nich to roz­li­cze­nia pośred­ni­ków han­dlu­ją­cych sia­nem. Jeden to list z instruk­cjami od puł­kow­nika Rossa. A ten – to rachu­nek modystki na kwotę trzy­dzie­stu sied­miu fun­tów pięt­na­stu szy­lin­gów spo­rzą­dzony przez panią Lesu­rier z Bond Street dla Wil­liama Der­by­shire. Pani Stra­ker wyja­śnia, że Der­by­shire to przy­ja­ciel jej męża i cza­sami listy do niego były prze­sy­łane na ich adres.

– Pani Der­by­shire ma bar­dzo kosz­towny gust – zauwa­żył Hol­mes, zer­ka­jąc na rachu­nek. – Trzy­dzie­ści sie­dem fun­tów to bar­dzo duża kwota za jeden strój. Jed­nakże nie ma tu nic wię­cej do ana­li­zo­wa­nia. Teraz możemy udać się na miej­sce zbrodni.

Gdy wycho­dzi­li­śmy z salo­niku, kobieta, która cze­kała w kory­ta­rzyku, pode­szła i poło­żyła rękę na ręka­wie inspek­tora. Twarz jej była wynisz­czona, szczu­pła i roz­go­rącz­ko­wana, nazna­czona nie­daw­nym prze­ży­ciem.

– Czy zła­pa­li­ście ich? Czy ich zna­leź­li­ście? – wydy­szała.

– Nie, pani Stra­ker. Ale obecny tu pan Hol­mes przy­je­chał z Lon­dynu, żeby nam pomóc, i wspól­nie zro­bimy wszystko, co w naszej mocy.

– Czyż nie spo­tka­łem pani w Ply­mo­uth na gar­den party jakiś czas temu, pani Stra­ker? – zapy­tał Hol­mes.

– Nie, sir, myli się pan.

– Ojej! Mógł­bym przy­siąc, że tak. Miała pani na sobie kostium z jedwa­biu koloru gołę­biego wykoń­czony stru­simi pió­rami.

– Ni­gdy nie mia­łam takiego stroju, sir – odpo­wie­działa kobieta.

– Ach, więc to wszystko wyja­śnia – powie­dział Hol­mes i, prze­pro­siw­szy wdowę, wyszedł za inspek­to­rem na zewnątrz. Krótki spa­cer przez wrzo­so­wi­ska dopro­wa­dził nas do zagłę­bie­nia, w któ­rym zna­le­ziono ciało. Na jego kra­wę­dzi znaj­do­wał się krzak kol­co­listny, na któ­rym wisiał płaszcz.

– Domy­ślam się, że tej nocy nie było wia­tru – powie­dział Hol­mes.

– Zupeł­nie nie, ale lał deszcz.

– W tym przy­padku ozna­cza to, że płaszcz nie został zwiany na krzak, ale tam umiesz­czony.

– Tak, został powie­szony na krzaku.

– Zain­try­go­wało mnie to, dostrze­gam, że grunt został zadep­tany. Bez wąt­pie­nia prze­szło tędy wiele stóp od ponie­działku wie­czo­rem.

– Poło­ży­li­śmy tu z boku maty i wszy­scy na nich sta­li­śmy.

– To dosko­nale.

– W tej tor­bie mam jeden z butów, które miał na sobie Stra­ker, jeden z butów Fit­zroya Simp­sona i odlew kopyta Srebr­nego Pło­mie­nia.

– Mój drogi inspek­to­rze, prze­cho­dzi pan samego sie­bie! – Hol­mes wziął torbę i, zszedł­szy na dno zagłę­bie­nia, prze­su­nął matę bar­dziej na śro­dek. Następ­nie roz­ło­żył się na brzu­chu z pod­bród­kiem na rękach i sta­ran­nie ana­li­zo­wał pode­ptane błoto. – Och! – powie­dział nagle. – A to co? – Była to wosko­wana zapałka na wpół wypa­lona, tak pokryta bło­tem, że na początku wyglą­dała jak mały wiór drewna.

– Jakże mogłem to prze­ga­pić?! – zanie­po­koił się gniew­nie inspek­tor.

– Była nie­wi­doczna, zako­pana w bło­cie. Zoba­czy­łem ją tylko dla­tego, że jej szu­ka­łem.

– Co?! Spo­dzie­wał się pan ją tu zna­leźć?!

– Pomy­śla­łem, że może tu być.

Wycią­gnął buty z torby i porów­nał odci­ski każ­dego z nich z odci­skami na ziemi. Następ­nie pod­czoł­gał się do kra­wę­dzi zagłę­bie­nia i peł­zał naokoło wśród paproci i krze­wów.

– Oba­wiam się, że nie ma wię­cej śla­dów – powie­dział inspek­tor. – Zba­da­łem bar­dzo sta­ran­nie cały grunt w odle­gło­ści ponad stu metrów w każ­dym kie­runku.

– Naprawdę? – powie­dział Hol­mes, wsta­jąc. – Nie chcę oka­zać się gru­biań­ski i robić tego ponow­nie, ale chciał­bym przejść się po wrzo­so­wi­sku, zanim zapad­nie zmrok, żebym wie­dział jutro, na czym stoję. I myślę, że wezmę tę pod­kowę na szczę­ście.

Puł­kow­nik Ross, który wyka­zy­wał pewne oznaki znie­cier­pli­wie­nia, widząc spo­kojną i sys­te­ma­tyczną metodę pracy mego towa­rzy­sza, spoj­rzał na zega­rek.

– Chciał­bym, żeby wró­cił pan ze mną – powie­dział. – Jest kilka punk­tów, w któ­rych potrzebna jest mi pań­ska rada, a szcze­gól­nie chcę uzy­skać odpo­wiedź na pyta­nie, czy nie win­ni­śmy poin­for­mo­wać miło­śni­ków wyści­gów, że nasz koń zostaje wyco­fany z pucharu.

– Oczy­wi­ście, że nie! – wykrzyk­nął zde­cy­do­wa­nie Hol­mes. – Nie wyco­fy­wał­bym go!

Puł­kow­nik skło­nił się.

– Bar­dzo się cie­szę z pań­skiej opi­nii, sir – powie­dział. – Po skoń­czo­nym spa­ce­rze znaj­dzie pan nas w domu bied­nego Stra­kera i wtedy możemy razem poje­chać do Tavi­stock.

Zawró­cił z inspek­to­rem, a Hol­mes i ja powoli poszli­śmy przez wrzo­so­wi­sko. Słońce zaczy­nało zacho­dzić za staj­nię Maple­ton, a przed nami długa, opa­da­jąca w dół rów­nina wymie­szana była odcie­niami złota pogłę­bio­nego miej­scami w bogaty, rudo­brą­zowy kolor tam, gdzie wie­czorne świa­tło padało na prze­kwi­tłe papro­cie i krzewy. Ale piękno wiej­skiego widoku nie robiło wra­że­nia na moim towa­rzy­szu, który zato­pił się w głę­bo­kich roz­my­śla­niach.

– Oto co myślę, Wat­so­nie – powie­dział wresz­cie. – Zostawmy na razie pyta­nie, kto zabił Johna Stra­kera, i ogra­niczmy się do usta­le­nia, co się stało z koniem. Załóżmy, że uciekł w cza­sie roz­gry­wa­nia się tej tra­ge­dii lub potem. Dokąd mógłby się udać? Koń jest towa­rzy­skim zwie­rzę­ciem. Pozo­sta­wiony samemu sobie instynk­tow­nie udałby się albo z powro­tem do King’s Pyland, albo do Maple­ton. Dla­cze­góż miałby uciec na wrzo­so­wi­sko? Tam zresztą na pewno ktoś by go zoba­czył. I dla­cze­góż mie­liby go pory­wać Cyga­nie? Ci ludzie mają to do sie­bie, że kiedy sły­szą o kło­po­tach, natych­miast ucie­kają, ponie­waż nie chcą mieć pro­ble­mów z poli­cją. Nie zdo­ła­liby prze­cież ni­gdzie sprze­dać takiego konia. Bio­rąc go, nie uzy­ska­liby niczego, a całe takie przed­się­wzię­cie byłoby bar­dzo ryzy­kowne. To jest dla mnie pewne.

– W takim razie gdzie się znaj­duje?

– Już powie­dzia­łem: albo poszedł do King’s Pyland, albo do Maple­ton. Nie ma go w King’s Pyland. W takim razie znaj­duje się w Maple­ton. Przyj­mijmy to jako hipo­tezę robo­czą i sprawdźmy, dokąd nas zapro­wa­dzi. Ta część wrzo­so­wi­ska, jak zauwa­żył inspek­tor, jest bar­dzo twarda i sucha. Ale opada w kie­runku Maple­ton i stąd widać, że w tam­tym kie­runku znaj­duje się dłu­gie zagłę­bie­nie, które nie­wąt­pli­wie było mokre w ponie­dział­kową noc. Jeżeli nasze zało­że­nie jest pra­wi­dłowe, w takim razie koń na pewno tam­tędy prze­biegł i tam wła­śnie powin­ni­śmy szu­kać jego śla­dów.

Pro­wa­dząc tę roz­mowę, szli­śmy szybko i kilka minut póź­niej dotar­li­śmy do wska­za­nego rowu. Na żąda­nie Hol­mesa zsze­dłem w dół na prawo od kra­wę­dzi, a on na lewo, ale nie zro­bi­łem jesz­cze pięć­dzie­się­ciu kro­ków, kiedy usły­sza­łem jego okrzyk i zoba­czy­łem, że macha do mnie ręką. Przed nim ślad konia był wyraź­nie zary­so­wany w mięk­kiej ziemi, a pod­kowa, którą wyjął z kie­szeni, paso­wała dokład­nie do odci­sku.

– Widzisz, jaką war­tość ma wyobraź­nia? – powie­dział Hol­mes. – To jest cecha, któ­rej brak Gre­gory’emu. Wyobra­zi­li­śmy sobie, co mogło się zda­rzyć, spraw­dzi­li­śmy przy­jęte zało­że­nie i zosta­li­śmy nagro­dzeni. Idźmy dalej.

Prze­szli­śmy po bagni­stym dnie, a potem z trzy­sta metrów po suchej, twar­dej darni. I znów grunt łagod­nie opadł i tra­fi­li­śmy na kolejne ślady. Potem stra­ci­li­śmy je i szli­śmy dal­sze pół kilo­me­tra, niczego nie dostrze­ga­jąc, aż w pobliżu Maple­ton znów na nie natra­fi­li­śmy. Hol­mes zoba­czył je pierw­szy i sta­nął, wska­zu­jąc na nie z wyra­zem triumfu na twa­rzy. Obok odci­sków kopyt koń­skich widać było ślady czło­wieka.

– Przed­tem koń był sam! – wykrzyk­ną­łem.

– Zga­dza się. Przed­tem był sam. Och, a to co?

Podwójny ślad ostro zakrę­cił i skie­ro­wał się do King’s Pyland. Hol­mes zagwiz­dał i obaj poszli­śmy za odci­skami kopyt.

Hol­mes miał wzrok utkwiony w tro­pie, ale ja spoj­rza­łem nieco w bok i ku memu zdzi­wie­niu zoba­czy­łem te same ślady ponow­nie kie­ru­jące się w prze­ciwną stronę.

– Punkt dla cie­bie, Wat­so­nie – powie­dział Hol­mes, kiedy wska­za­łem je. – Oszczę­dzi­łeś nam dłu­giego spa­ceru, który przy­pro­wa­dziłby nas z powro­tem w to samo miej­sce. W takim razie idźmy za tym powrot­nym śla­dem.

Nie musie­li­śmy iść daleko. Trop zakoń­czył się na wyas­fal­to­wa­nej dro­dze, która pro­wa­dziła do bram stajni Maple­ton. Gdy zbli­ży­li­śmy się, wybiegł nam naprze­ciwko lokaj.

– Nie potrze­bu­jemy tu obcych – powie­dział.

– Pra­gnę zadać tylko jedno pyta­nie – powie­dział Hol­mes, z jed­nym pal­cem i kciu­kiem w kie­szeni kami­zelki. – Czy będzie zbyt wcze­śnie na spo­tka­nie z waszym panem Sila­sem Brow­nem, gdy­bym sta­wił się tu jutro rano o pią­tej?

– Oczy­wi­ście, sir, on jedyny jest o tej porze na nogach, zawsze wstaje pierw­szy. Ale oto i on, sir, sam odpo­wie panu na to pyta­nie. Nie, nie, sir, pro­szę mi nie dawać pie­nię­dzy, jeżeli zoba­czy, że biorę cokol­wiek od pana, stracę natych­miast posadę. Potem, jeżeli pan zechce.

Kiedy Sher­lock Hol­mes ulo­ko­wał z powro­tem pół­ko­ro­nówkę w kie­szeni, star­szy, groź­nie wyglą­da­jący czło­wiek nad­szedł od strony bramy, macha­jąc szpi­crutą w ręku.

– A to co, Daw­so­nie! – krzyk­nął. – Co to za plot­ko­wa­nie! Idź, zaj­mij się swo­imi spra­wami! A wy, czego, do dia­bła, tu chce­cie?!

– Dzie­się­ciu minut roz­mowy z panem, mój sza­nowny panie – odparł Hol­mes naj­słod­szym gło­sem.

– Nie mam czasu na glę­dze­nie. Nie potrze­bu­jemy tu żad­nych obcych. Pro­szę odejść, gdyż ina­czej poszczuję was psami.

Hol­mes pochy­lił się do przodu i wyszep­tał coś do ucha tre­nera. Ten zaczer­wie­nił się aż po skro­nie i roz­zło­ścił.

– To kłam­stwo! – krzyk­nął. – Potworne kłam­stwo!

– Bar­dzo dobrze. Czy mamy sprze­czać się na ten temat tutaj, w publicz­nym miej­scu, czy raczej poroz­ma­wiamy w pań­skim gabi­ne­cie?

– Dobrze, pro­szę wejść, jeżeli takie jest wasze życze­nie.

Hol­mes uśmiech­nął się.

– Nie zaj­mie to wię­cej niż kilka minut, Wat­so­nie – powie­dział. – A teraz, panie Brown, jestem cał­ko­wi­cie do pań­skiej dys­po­zy­cji.

Trwało to dwa­dzie­ścia minut i czer­wień zbla­kła, zmie­nia­jąc się w sza­rość, zanim Hol­mes i tre­ner poja­wili się ponow­nie. Ni­gdy w życiu nie widzia­łem tak gwał­tow­nej zmiany, jak ta, która poja­wiła się w postaci Silasa Browna w tym krót­kim cza­sie. Jego twarz była blada jak popiół, na skro­niach błysz­czały kro­ple potu, a ręce trzę­sły się i machały szpi­crutą jak wiatr gałę­zią. Jego gru­biań­skie maniery kom­plet­nie znik­nęły, a zastą­piło je słu­żal­cze płasz­cze­nie się przed moim towa­rzy­szem, które przy­po­mi­nało zacho­wa­nie psa u boku pana.

– Pań­skie instruk­cje zostaną zre­ali­zo­wane. Wszystko zro­bię – powie­dział.

– Nie będę tole­ro­wał żad­nego błędu – powie­dział Hol­mes, patrząc na niego.

Tre­ner skrzy­wił się, czy­ta­jąc groźbę w jego oczach.

– Och nie, nie będzie żad­nego błędu! Będzie tam! Czy mam naj­pierw go zmie­nić, czy nie?

Hol­mes pomy­ślał chwilę, a następ­nie wybuch­nął śmie­chem.

– Nie – powie­dział. – Napi­szę do was o tym. A teraz żad­nych sztu­czek, albo…

– Och, pro­szę mi zaufać, na pewno może pan mi zaufać!

– Tak, myślę, że mogę. A więc jutro otrzyma pan ode mnie liścik. – Odwró­cił się na pię­cie, nie patrząc nawet na drżącą dłoń, którą tam­ten do niego wycią­gnął, i wyru­szy­li­śmy do King’s Pyland.

– Ni­gdy jesz­cze nie spo­tka­łem dosko­nal­szego połą­cze­nia gru­biań­stwa, tchó­rzo­stwa i prze­bie­gło­ści, niż w oso­bie Silasa Browna – zauwa­żył Hol­mes, kiedy wle­kli­śmy się noga za nogą z powro­tem.

– A więc to on ma konia?

– Usi­ło­wał wszyst­kiemu zaprze­czyć, ale opi­sa­łem mu tak dokład­nie, co zro­bił tego ranka, że jest prze­ko­nany, że go obser­wo­wa­łem. Oczy­wi­ście, zauwa­ży­łeś te wyjąt­kowe, kwa­dra­towe odci­ski czub­ków butów i dokładną zgod­ność z nimi jego obu­wia. Dodam, że jest rze­czą oczy­wi­stą, iż żaden pod­władny nie odwa­żyłby się zro­bić cze­goś takiego na wła­sną rękę. Opi­sa­łem mu, jak – kiedy wstał rano jako pierw­szy – zauwa­żył dziw­nego konia włó­czą­cego się po wrzo­so­wi­sku. Wyszedł i ku swo­jemu zdzi­wie­niu po bia­łym czole roz­po­znał fawo­ryta, który swe imię zawdzię­cza tej wła­śnie czę­ści ciała. Przy­pa­dek zrzą­dził, że oto przed nim znaj­do­wał się jedyny koń zdolny do poko­na­nia rumaka, na któ­rego posta­wił cały swój mają­tek. Następ­nie powie­dzia­łem mu, że pierw­sza myśl, jaka przy­szła mu do głowy, suge­ro­wała odpro­wa­dze­nie konia do King’s Pyland, lecz dia­beł pod­su­nął mu pomysł ukry­cia konia do zakoń­cze­nia wyści­gów, więc przy­pro­wa­dził go i ukrył w Maple­ton. Kiedy opi­sa­łem mu każdy szcze­gół, zre­zy­gno­wał z dal­szej walki i posta­no­wił wyjść cało z opre­sji.

– Ale jego staj­nie prze­szu­kano?

– Och, taki stary spe­cja­li­sta od koni potrafi zna­leźć skrytkę.

– A nie oba­wiasz się zosta­wić konia w jego mocy teraz, kiedy ma powód, żeby go zra­nić?

– Mój Wat­sonku, będzie go strzegł jak oka w gło­wie. Wie, że jeżeli mam oka­zać mu łaskę, musi przy­pro­wa­dzić go w dobrym sta­nie.

– Puł­kow­nik Ross nie zro­bił na mnie wra­że­nia czło­wieka skłon­nego oka­zy­wać litość w jakim­kol­wiek przy­padku.

– Sprawa w tej chwili nie zależy od puł­kow­nika Rossa. Prze­strze­gam moich wła­snych metod i mówię tak dużo lub tak mało, jak uznam za sto­sowne. Taka jest korzyść z nie­ofi­cjal­nego dzia­ła­nia. Nie wiem, czy to dostrze­głeś, Wat­sonku, ale dla mnie maniery puł­kow­nika są nieco zbyt non­sza­lanc­kie. Mam ochotę zro­bić sobie żar­cik jego kosz­tem. Nie mów mu nic o koniu.

– Oczy­wi­ście, nie zro­bię tego bez two­jego pozwo­le­nia.

– I bez wąt­pie­nia to wszystko jest mniej istotne w porów­na­niu do pyta­nia, kto zabił Johna Stra­kera.

– I teraz zaj­miesz się tym pro­ble­mem?

– Wręcz prze­ciw­nie, obaj wra­camy do Lon­dynu noc­nym pocią­giem.

Byłem zdu­miony sło­wami mego przy­ja­ciela. Byli­śmy w Devon­shire zale­d­wie kilka godzin i kom­plet­nie nie rozu­mia­łem, dla­czego zamie­rza porzu­cić śledz­two, które roz­po­czął w tak bły­sko­tliwy spo­sób. Nie mogłem wydu­sić z niego nawet jed­nego słowa, aż wró­ci­li­śmy do domu tre­nera. Puł­kow­nik i inspek­tor cze­kali na nas w salo­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki