Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy da się zapomnieć o przeszłości?
Czy zastanawiałeś się, czego tak naprawdę pragniesz? I jak dobrze znasz siebie oraz bliskich?
Różne osoby, mnóstwo wydarzeń, kilka perspektyw, jedno miejsce. Urokliwa podmiejska Jaworowa Dolina znajdująca się w Północnej Karolinie, gdzie mieszkańcy nie chcą żyć przeszłością i starają się niczego w życiu nie stracić. Cena szczęścia zawsze jest wysoka, a szczególnie wtedy, gdy chce się je zatrzymać. A wszystkie sekrety są bolesne, choć nie każde kłamstwo jest gorszym wyborem niż prawda.
Aż do czasu, gdy pogmatwane losy sąsiadów połączy wypadek w basenie... Wówczas okazuje się, że nic nie jest takie, jak początkowo się wydawało, a skrywane tajemnice zaczynają wychodzić na jaw. Komu można zaufać?
W Jaworowej Dolinie każdy ma coś do ukrycia. Z czasem ujawniają się skutki dawnych złych wyborów. Nikt nie jest tym, kim chciałby być, chociaż siła złudzeń bywa ogromna. A w upalne wakacje nawet jawory nie dadzą wystarczającej ilości cienia...
Ambasadorki książki:
Wszystko, czego pragniemy to dowód na to, że nie ma ludzi idealnych. Nie ważne jak perfekcyjna wydaje się otoczka - dom, związek, czy rodzina, każdy ukrywa jakieś mroczne sekrety. Jesteś gotowy, by poznać mieszkańców Jaworowej Doliny, ich zwyczaje i skrywane tajemnice? Książka Marybeth Mayhew Whalen was zaskoczy! Gorąco polecam!
Ewelina Nawara,
Wszystko czego pragniemy to wielowątkowa opowieść o idyllicznym miasteczku w Karolinie Północnej. Uważaj na sąsiadów - mogą wiedzieć więcej o twoim życiu niż Ty sam. Wciągająca do ostatniego słowa, pełna sekretów i zostawiająca miliony myśli po zakończeniu.
Emilia Zaręba,
Wszystko, czego pragniemy to nie kolejna miałka powieść o życiu w małym miasteczku. To fantastyczni bohaterowie i ich życiowe problemy, które są zarysowane z takim rozmachem, że od pierwszych stron ta książka wciąga bez reszty. Marybeth Whalen intryguje i zachęca do poznania mrocznych sekretów osób, które żyją tuż obok. Rozsiądź się wygodnie w fotelu, zrób duży kubek kawy i nastaw się, że nie przerwiesz lektury zanim wszystkie tajemnice nie zostaną rozwiane! Gwarantuję, że po tej lekturze zwątpisz w to, czy kogokolwiek znasz do końca.
Ewa Mikosz - Malara,
Cudowna, dobrze napisana książka, która potrafi zaskoczyć - to właśnie przychodzi mi na myśl, kiedy pomyślę o Wszystko, czego pragniemy. Żaden czytelnik nie będzie zawiedziony - spora dawka emocji jest gwarantowana. Przy tej powieści dosłownie nie da się nudzić! Polecam.
Dominika "Iwi" Smoleń,
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
Marybeth Mayhew Whalen
Wszystko, czego pragniemy
Tytuł oryginału: The Things We Wish Were True
Tłumaczenie: Olga Kwiecień
ISBN: 978-83-283-3646-9
Text copyright © 2016 by Marybeth Mayhew Whalen
All rights reserved.
No part of this book may be reproduced, or stored in a retrieval system, or transmitted in any form or by any means, electronic, mechanical, photocopying, recording, or otherwise, without express written permission of the publisher.
Amazon, the Amazon logo, and Lake Union Publishing are trademarks of Amazon.com, Inc., or its affiliates.
This edition is made possible under a license arrangement originating with Amazon Publishing, www.apub.com, in collaboration with Graal Sp. z o. o.
Polish edition copyright © 2018 by Helion SA
All rights reserved.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Materiały graficzne na okładce zostały wykorzystane za zgodą Shutterstock Images LLC.
Wydawnictwo HELION
ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE
tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63
e-mail: [email protected]
WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
„Wszystko, czego pragniemy to błyskotliwe, zaskakujące, wciągające i przynoszące odkupienie spojrzenie na życie na przedmieściach. To rodzaj opowieści, która zmusza nas do zastanowienia się, czy naprawdę znamy samych siebie, a co dopiero naszych sąsiadów. Marybeth Whalen ma dar odkrywania tego, co się kryje pod gładką powierzchnią, i wydobywania na światło dzienne przyczajonych w mroku sekretów. Książka wciągnęła mnie od pierwszej chwili i nie mogłam się oderwać od postaci i skomplikowanych kolei ich życia. Ta historia szalenie mi się podobała”.
— Ariel Lawhon, autorka powieści The Wife, the Maid and the Mistress oraz Flight of Dreams
„Marybeth Whalen ma dar oświetlania mrocznych aspektów życia na przedmieściach. Ten sąsiad, którego dobrze znasz… Czy naprawdę? To małżeństwo zdawałoby się idealne… dopóki nie zostaną zasunięte zasłony na noc. Wszystko, czego pragniemy to powieść, która eksploruje niuanse życia społecznego oraz poczucie lokalnej przynależności, przynosząc nam nadzieję, ból, rozczarowania i radość kryjące się za fasadą typowego amerykańskiego przedmieścia. Postacie są interesujące i łatwo się do nich przywiązać, poczynając od przytłoczonego nawałem obowiązków samotnego ojca, poprzez obciążoną nadmiarem odpowiedzialności małą dziewczynkę, samotną kobietę, której dzieci wyfrunęły dawno z gniazda, czy rozwódkę zmuszoną wrócić do miejsca, gdzie dorastała, i zmierzyć się z problemami, przed którymi chciała uciec. Ta książka jest napisana ze znakomitym zmysłem obserwacji oraz bystrością. Potrafi wciągnąć na długie godziny!”.
— Kim Wright, autorka The Unexpected Waltz i The Canterbury Sisters
„Sprawnie i ze współczuciem Marybeth Whalen odsłania mroczne sekrety cichego osiedla na przedmieściach. Książka Wszystko, czego pragniemy jest pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji i sympatycznych postaci, do których łatwo się przywiązać. Ta powieść jest zarazem zaskakująca i optymistyczna — na pewno sprawi, że spojrzysz na swoich sąsiadów zupełnie inaczej”.
— Diane Chamberlain, autorka bestsellera „USA Today” Pretending to Dance
„Postacie w książce Wszystko, czego pragniemy mieszkają wprawdzie w niewielkim miasteczku, jednak mają wielkie serca. Marybeth Whalen stworzyła grupę ludzi, których życia splatają się w najbardziej nieoczekiwany i poruszający sposób. To szczera, pełna współczucia i zrozumienia dla ludzkich słabości książka, która pozostawi w Twoim sercu ciepło na długo po przewróceniu jej ostatniej strony”.
— Yona Zeldis McDonough, autorka książki The House on Primrose Pond
„Powieść Wszystko, czego pragniemy mistrzowsko łączy mroczne, poplątane sekrety z uzdrawiającą siłą małej społeczności. Gdy rodziny z Jaworowej Doliny w Karolinie Północnej rozpoczynają lato na miejscowym basenie, Marybeth Mayhew Whalen zaczyna odsłaniać kolejne warstwy ich przeszłości i teraźniejszości, odmalowując nieznane aspekty życia na przedmieściu. Świetna, wciągająca lektura z satysfakcjonującym zakończeniem, jakiego pragniesz”.
— Barbara Claypole White, autorka bestsellera The Perfect Son
„Wszystko, czego pragniemy to opowieść o uderzającej prawdzie o życiu tych, których jak nam się wydawało, dobrze znaliśmy. Jest głęboka i wnikliwa. Marybeth Whalen wie, jak spleść razem to, co widoczne i niewidoczne, w niezwykłej opowieści, która zaskakuje i uczy. Czytelnicy nie będą mogli się doczekać przewrócenia kolejnej strony”.
— Patti Callahan Henry, autorka bestsellerów „New York Timesa”
„W książce Wszystko, czego pragniemy Marybeth Whalen dokonała rzeczy niezwykłej, tworząc fascynującą opowieść o okolicy pełnej tajemnic. Każda z postaci jest wielowymiarowa i interesująca, a zakończenie fabuły najpierw odebrało mi dech, a potem przyniosło ukojenie. Warto umieścić tę pozycję na szczycie listy książek do przeczytania”.
— Catherine McKenzie, autorka bestsellerów Hidden i Fractured
Cutter i ja byliśmy na otwarciu basenu w Jaworowej Dolinie przed sezonem letnim. Tak więc widziałam na własne oczy pajęczą sieć, która zasnuła furtkę i powstrzymała wszystkich przed wejściem do środka. Nasi nowi sąsiedzi przestępowali niepewnie z nogi na nogę i głośno wzdychali, czekając na przybycie ratowników, którzy mieliby ustalić, co robić. Trzymali swoje ręczniki, przenośne lodówki, dmuchane rękawki i torby, gapiąc się na sieć, tak jakby mogli ją spopielić wzrokiem niczym jacyś superbohaterowie.
Wszyscy widzieliśmy też dużego tłustego pająka, żółtego w czarne pasy, który siedział pośrodku pajęczyny, jakby na nas czekał, by przekazać nam jakąś wiadomość przed rozpoczęciem lata, niczym ten pająk z książki Pajęczyna Charlotty. Nikt jednak nie chciał go wysłuchać. Wszyscy myśleli tylko o tym, jak się go pozbyć, by móc się zacząć bawić.
Kilku chłopców chwyciło za patyki i próbowało trafić nimi pająka. Pragnienie niszczenia było zakodowane w ich DNA (o DNA uczyliśmy się w szkole na biologii). Machali patykami niczym mieczami, po czym zaczęli się na nie pojedynkować, gdy ich matki nie pozwoliły im zabić pająka.
Czułam, że stojący obok mnie Cutter chciał się do nich przyłączyć, lecz wiedział że nie może. Jego ciało było spięte, a dusza wyrywała się do tych chłopców, mimo że ramiona i nogi pozostawały nieruchome. Nie powiedziałam do niego ani słowa ani nie poruszyłam się. Nie musiałam. Cutter wiedział, jak jest, nawet bez mojego przypominania mu o tym. Chociaż tego pragnął, nie był jak ci chłopcy.
Dziewczynki tymczasem kuliły się z lękiem, chwytając się siebie nawzajem z większym dramatyzmem, niż to było uzasadnione, i piszcząc tak głośno, że jeden z ratowników zakrył uszy, a rodzice zaczęli przewracać oczami i je uciszać. Ja oczywiście nie piszczałam. Nie byłam taka jak te dziewczynki, tak samo jak Cutter nie był taki jak ci chłopcy. Obserwowałam więc po prostu pająka i było mi żal, że jego ciężka praca zaraz zostanie zniszczona. Miałam nadzieję, że nikt go nie skrzywdzi i ktoś powstrzyma chłopców od zabicia biedaka, gdy ich matki przestaną zwracać na nich uwagę. Cutter i ja staliśmy we dwójkę trochę z boku, nie w tłumie z innymi.
Jeden z ratowników wziął kijek i delikatnie zdjął nim pająka z pajęczyny, a potem wypuścił go na trawę nie robiąc mu krzywdy. Kilku chłopców udawało, że go znalazło i zadeptało. Drugi z ratowników za pomocą innego kijka rozdarł pajęczynę, pozwalając zgromadzonym wreszcie wejść na basen. Wszyscy szybko zapomnieli o pajęczynie i ruszyli do swoich zajęć, jakby nic się nie stało. Smarowali się kremem do opalania, otwierali puszki z piwem i generalnie ignorowali dzieci, nadrabiając zaległości towarzyskie z ostatnich dziewięciu miesięcy. Basen jednoczył ludzi z sąsiedztwa, ale tylko latem.
Po południu zaczęło padać i wszyscy popędzili w ulewie do samochodów, narzekając na to, że przyjemność została nagle przerwana, i pokrzykując do siebie nawzajem, że to kiepski początek letniego sezonu. Przebiegali przez tę samą furtkę, przez którą weszli, zapomniawszy już o istnieniu pająka. Później myślałam o tym pająku i zastanawiałam się, co chciał nam przekazać i czy to by coś zmieniło, gdybyśmy go wysłuchali.
Zell Boyette ostrożnie zeszła po schodach, wdzięczna za istnienie poręczy, której się mocno chwyciła. Kiedyś wręcz sfruwała ze schodów, ledwie muskając stopami stopnie w drodze z jednych zajęć na inne — czytelniczy klub dyskusyjny, kościół, spotkanie rady sąsiedzkiej, lunche z przyjaciółkami. John zwykł był mawiać, że zrobi sobie krzywdę. Faktycznie, zrobiła sobie krzywdę, ale nie w ten sposób.
Starała się iść normalnie, gdy weszła do kuchni, gdzie John siedział przy stole nad swoją kawą, z zagubioną miną zerkając w ekran komputera.
— Dzień dobry — powiedział, unosząc głowę na jej widok.
Nalała sobie kawy i usiadła obok niego przy stole, po czym położyła rękę na jego dłoni.
— Jesteś głodny? — zapytała. Co rano od trzydziestu lat odbywali jakąś tego typu rozmowę.
— Zjem, jeśli coś zrobisz — odparł, wzruszając ramionami. To była jego standardowa odpowiedź.
Pokuśtykała do spiżarni, czując jego spojrzenie na sobie i wiedząc, co chciał powiedzieć, mimo że milczał. John martwił się o jej kolano i od dawna namawiał ją, by poszła do lekarza. Gdy zaraz po tym, jak to się stało, zapytał ją, co zrobiła, odparła, że upadła podczas biegania. Było to tak bliskie prawdy, że nie było do końca kłamstwem.
Zaczęła im przygotowywać parfait z płatkami, jogurtem i jagodami, gdy przerwało jej pukanie do drzwi. Stukanie było ciche i niepewne. Już przywykła do tego, że rozlega się przynajmniej raz dziennie. Otworzyła drzwi i zobaczyła małego Aleca, który mieszkał w domu obok. Spojrzał na nią spod grzywki, która wymagała przycięcia. Powinna zaproponować jego ojcu, że przytnie chłopcu włosy, i opowiedzieć, jak kiedyś sama obcinała swoich synów, gdy byli w wieku Aleca.
Lance jednak odmówiłby, machając rękami, jakby właśnie kończył wykonywać jakąś magiczną sztuczkę, która miałaby sprawić, że wszystkie problemy znikną. Zapewniłby ją, że wszystko jest w porządku i wybiera się z Alekiem i Lilah do fryzjera. Potem na jego twarzy pojawiłby się ten wyraz niepokoju, który tak ją martwił. Ten facet dążył do tego, by mieć zawał przed czterdziestką.
— Dzień dobry, pani Boyette — powiedział Alec, starając się na próżno odgarnąć kosmyki włosów wpadające mu do oczu. — Tata prosił, żeby zapytać panią, czy nie ma pani mleka. — Chłopiec potrząsnął głową i spojrzał w ziemię, jakby nieudolność jego ojca była dla niego zbyt trudna do zniesienia. — Znowu zapomniał je kupić w sklepie.
Wczoraj Alec pojawił się na jej progu, prosząc o to samo. Wtedy wręczyła mu butelkę z resztką mleka, po czym pokuśtykała do sklepu spożywczego, by kupić więcej. Jakaś część Zell chciała powiedzieć, że nie może przecież bezustannie zaopatrywać ich w mleko i inne rzeczy. Jednak pozostała, większa część, zdawała sobie sprawę, że będzie to robić nadal.
— Oczywiście, że mam, Alec. — Uśmiechnęła się do chłopca, by go rozluźnić. Przyniosła mleko z lodówki i wręczyła mu pełen galon. Alec przyjął mleko z cichym westchnieniem, po czym przytulił butelkę do piersi niczym małe dziecko, które musiał chronić własnym ciałem. Skondensowana wilgoć z butelki pomoczyła przód jego koszulki już poplamionej na piersi sosem czekoladowym.
— Mam nadzieję, że płatki będą wam smakowały — dodała.
Zdawała sobie sprawę, że te dzieciaki są fatalnie karmione. Nie podobało jej się, że Lance daje im słodkie płatki, jednak nie pytał jej o zdanie i przypuszczała, że wprawdzie doceniał jej pomoc, ale zupełnie nie interesowało go, co ona sądzi. Nie przeszkadzało jej to jednak zastanawiać się, co powiedziałaby Debra, widząc swoje dzieci z zapuszczonymi włosami, brudnymi paznokciami, ziemistą cerą i wałeczkami tłuszczu, które zaczynały się odkładać wokół ich brzuchów. Dotknęła paska u swojego szlafroka. Na jej brzuchu też pojawiła się fałda. Wszyscy się zmienili od poprzedniej jesieni.
Pomachała chłopcu na pożegnanie, jednak Alec nie mógł odwzajemnić gestu, bo ręce miał zajęte mlekiem.
— Dziękuję, pani Boyette — powiedział zamiast tego, po czym odwrócił się w stronę domu.
I wtedy, ponieważ troszczyła się o rodzinę po sąsiedzku — prawdę mówiąc, może nawet trochę za bardzo — i ponieważ Alec zgarbił swoje drobne ramiona tak, jakby ciężar wszystkich smutków świata kumulował się w tej butelce mleka, zawołała za nim, zatrzymując go w miejscu.
— Idziecie dzisiaj na otwarcie sezonu na basenie? — Przypomniała sobie Debrę w pierwszym roku po narodzinach Aleca, gdy kąpała się razem z nim w basenie, wożąc go małą nadmuchiwaną łódeczką. Miał na sobie kapelusik, który opadał mu na oczy, i śmiał się tym rozkosznym dziecięcym śmiechem. Debra odchylała głowę do tyłu i śmiała się razem z nim.
Alec powoli ze smutkiem potrząsnął głową.
— Tata mówi, że musi pracować.
Słowa wypłynęły jej z ust, zanim zdążyła się powstrzymać.
— Cóż, powiedz mu, że zabiorę tam was oboje. Poproś, żeby przyszedł tu do mnie, jak najszybciej będzie mógł, to domówimy szczegóły.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem, jakby upewniał się, czy mówi poważnie. Skinęła głową.
— No leć! Powiedz mu! — ponagliła go, gestykulując w stronę jego domu.
Odwróciła się i zobaczyła, że John się jej przygląda, a wyraz jego twarzy mówi wszystko, co potrzebowała wiedzieć.
— Czego znowu chciał Oliver Twist? — zapytał. John udawał szorstkiego, jednak tak naprawdę miał miękkie serce.
— Bądź miły — upomniała go i postawiła przed nim jego parfait.
Uniósł brwi.
— Czyżbyś właśnie zaoferowała się, że zabierzesz te dzieciaki dzisiaj na basen?
Wzruszyła ramionami.
— Inaczej wcale by nie poszły. Bóg wie, że Lance nie ma czasu, by je tam zabrać.
— Lepiej uważaj, bo już zupełnie cię wciągną w swoje sprawy — powiedział, krzyżując ramiona na piersi z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
Zbyła jego słowa machnięciem ręki.
— Och, nic takiego się nie stanie. Zjedz swoje parfait.
— Wolę, jak moje parfait są z budyniem — narzekał, ale zabrał się do jedzenia.
Po kilku minutach ciszy John upił trochę kawy i odezwał się.
— Rozmawiałem z Clayem Robinsonem. Są w takiej samej sytuacji jak my: dzieci wyfrunęły z domu, a oni nie mają żadnych planów na wakacje — zaczął. Spojrzała na niego, przeczuwając, do czego zmierza. Wcale jej się to nie podobało. Zignorował jednak jej spanikowane spojrzenie i mówił dalej. — Pomyśleliśmy, że może pojechalibyśmy razem na jakiś urlop w dwie pary.
Zell nie miała na to najmniejszej ochoty. Pragnęła rodzinnych wakacji, takich jak kiedyś — wynajęty domek przy plaży, chatka w górach przy strumieniu albo hotel obok parku rozrywki. Pragnęła zbierać mokre ręczniki, smarować kremem poparzone plecy i zamiatać piasek. Chciała chodzić na ryby, biwakować, jeździć kolejką górską, piec pianki nad ogniskiem i grać w gry planszowe. Pragnęła wakacji z przeszłości. Chciała przeżyć to jeszcze raz.
Nie mogła jednak powiedzieć tego Johnowi, który wciąż ją kochał, wciąż jej pragnął, wciąż trzymał ją za rękę, gdy jechali gdzieś samochodem. Wiedziała, że to naprawdę coś. Opuściła dłonie na jego przedramiona. Były naprawdę silne, nawet teraz podziwiała, jak mięśnie poruszały się pod skórą.
— O czym myślałeś? — zapytała.
— Może Lake Lure? — zaproponował. — Jakieś ciche i spokojne miejsce w tym stylu? Może jakiś mały domek nad jeziorem. — Uśmiechnął się, dumny z siebie, że to wymyślił. — Z osłoniętą werandą.
Uwielbiała osłonięte werandy i John dobrze o tym wiedział. Kiedyś planowali wybudowanie takiej przy domu, jednak nie mogli sobie na to pozwolić, dopóki mieli na utrzymaniu trójkę dzieci, które trzeba było wysłać na studia. Może teraz mogliby to zrobić.
— Clay i ja moglibyśmy grać w golfa, a ty i Althea buszowałybyście w pobliskich sklepach.
Clay i John byli kumplami z pracy od wielu lat. Ona tolerowała Altheę, ale nigdy nie wybrałaby jej jako towarzyszki na wakacje. Kobieta miała naprawdę niepokojące piersi. Wyglądały jak balony z wodą, które jej syn, kiedyś dla zabawy wetknął sobie pod koszulkę. Zwisały absurdalnie nisko i poruszały się zupełnie niezależnie od reszty jej ciała. Althea uważała też, że jej jedyny syn wygląda identycznie jak Tom Cruise, i przy każdej okazji wyciągała i pokazywała jego zdjęcia. To też przeszkadzało Zell, która aż nazbyt wiele razy była świadkiem, jak Althea zmuszała jakiegoś biedaka do oglądania tych zdjęć, a ten kiwał głową i zgadzał się z uprzejmości.
— Brzmi miło. Zadzwonię do Althei, jak tylko będę miała chwilę — powiedziała ugodowo. Potem zastanowi się, jak się z tego wymigać.
Zadowolony John odstawił kawę.
— Wiesz, nie muszę wychodzić do pracy już teraz — zaznaczył.
Roześmiała się.
— Jeszcze nawet nie umyłam zębów.
— To nie twoje zęby mnie interesują. — Błysnął swoim najbardziej czarującym uśmiechem, wstał z krzesła i odniósł swój talerz do zlewu. Potem odwrócił się do niej i uniósł brwi zachęcająco. Zachichotała i zbyła go machnięciem ręki. Wzruszył ramionami, a potem poszedł pod prysznic i szykować się do pracy.
Podeszła do zlewu i zajęła się myciem kubków i naczyń po śniadaniu, trochę myśląc o tym, czy nie przyłączyć się do Johna pod prysznicem. W końcu czy nie o tego rodzaju wolności kiedyś marzyli? Coś za oknem zwróciło jej uwagę, odrywając ją od jej myśli. Niebieski balon w kształcie serca dryfował nad ulicą, jakby ciągnięty rączką niewidzialnego dziecka. Przestała myć naczynia i patrzyła, jak balonik odfrunął w dal.
Zaraz po otwarciu oczu weszła w tryb planowania, tworząc w myślach listę rzeczy do zrobienia w tym dniu. Pierwszy weekend na basenie oznaczał, że musi spakować torby, przygotować coś na lunch, potwierdzić godzinę spotkania z przyjaciółkami, zabrać dostateczną ilość kremu do opalania. Leżała w łóżku, myśląc o tym wszystkim i odhaczając w głowie kolejne punkty.
Słyszała, jak w pokoju obok Everett rozmawiał z Christopherem o dinozaurach — znowu omawiał różne ich rodzaje i odpowiadał na pytania, na które odpowiadał już wcześniej dziesiątki razy. Christopher nie potrafił prawidłowo wymówić wszystkich sylab w długich nazwach dinozaurów i niektóre jego przejęzyczenia były już legendarne. Słyszała, jak Ev się śmieje, gdy Christopher zmasakrował słowo welociraptor. Potem usłyszała, jak mąż naśladuje dźwięki drapieżnika — Ev był w tym nie do podrobienia. Głosy wyrwały ją z bezpiecznego kokonu kołdry i popchnęły w stronę syna i męża, jądra ich rodziny i jej jestestwa.
— Mamusia wstała! — powiedział Everett Christopherowi, uśmiechając się do niej ponad głową chłopczyka. Ich włosy miały ten sam odcień brązu, ich oczy, mimo innego kształtu, były w niemal identycznym odcieniu błękitu. „Moje chłopaki”, pomyślała czule i jej serce ścisnęło się z miłości.
— Opowiedz mamusi, co robiliśmy, gdy spała — zachęcił synka Ev.
Christopher namyślił się, po czym jego oczy się rozjaśniły, gdy wpadł na właściwą odpowiedź.
— Krispy Kreme! — zawołał, co w jego ustach brzmiało jak Kłyspi Kłeme.
— A jakiego pączka wybrałeś dla mamusi? — podpowiedział Everett.
— Czekoladowego z posypką!
Bryte roześmiała się razem z Everettem. Wiedziała, że „jej” pączek zostanie szybko pożarty przez pewnego trzyletniego chłopca o roześmianych oczach i wielkiej miłości do dinozaurów. Chwyciła syna i przytuliła do siebie, wdychając jego poranny zapach, jak co dzień, odkąd się urodził. Był wyczekanym, ukochanym dzieckiem, które pojawiło się, gdy już myślała, że nigdy nie będą go mieli.
— Cześć, mały — przywitała się. — Na jaką literę zaczyna się dinozaur?
Christoper zmarszczył buzię, usilnie myśląc. Był taki bystry, już zaczynał łączyć dźwięki z literami i rozpoznawać ich kształty. Za nimi Everett wyszeptał „D”. Bryte trzepnęła go dłonią, gdy Christopher wykrzyknął odpowiedź z taką dumą, jakby sam na nią wpadł.
— D! — wrzasnął i się roześmiał, po czym rozejrzał się triumfalnie, gdy jego rodzice zaczęli się z nim cieszyć.
— Powiedziałam wszystkim, że spotkamy się z nimi na basenie około jedenastej — zwróciła się Bryte do Everetta. — W ten sposób będziemy mieli parę godzin przed drzemką. Tyle że jedno z nas musi podskoczyć i wyprowadzić Rigby’ego, zanim tam pójdziemy.
Everett skinął głową i gestem pokazał gestem w stronę kuchni, gdzie czekał na nią pączek i świeżo zaparzona kawa ze śmietanką. Kilka tygodni wcześniej hucznie obchodzili Dzień Matki i Christopher od tego czasu zapalił się do pomysłu przygotowywania mamie śniadań. Nie narzekała, jednak myśl o zjedzeniu przeraźliwie słodkiego pączka sprawiła, że zrobiło jej się niedobrze.
Przypomniała sobie te poranne biegi do łazienki, gdy była w ciąży z Christopherem, i to, jak poranne mdłości budziły w niej mieszane uczucia. Z jednej strony się cieszyła, bo oznaczało to, że dziecko rośnie, z drugiej nienawidziła tego, że straciła kontrolę nad swoim życiem. „Nie ma odwrotu”, myślała za każdym razem, gdy kuliła się nad toaletą, zwracając śniadanie. „To się dzieje naprawdę”, myślała potem.
Jednak teraz była pewna, że nic takiego się nie dzieje. Przypomniała sobie niedawną rozmowę z Everettem o tym, że Christopher rośnie i że powinni zacząć starania o kolejne dziecko.
— Pamiętasz, jak długo to trwało ostatnim razem — naciskał ją Everett w zeszłym tygodniu. Tak jakby mogła zapomnieć.
Jak mogła powiedzieć swojemu mężowi, że nie może znowu tego zrobić? Że chce, by Christopher był ich jedynym dzieckiem? Czy byłby w stanie to zrozumieć i zaakceptować? Czy nie przestałby ją kochać, gdyby mu powiedziała stanowcze, niepodlegające negocjacji „nie”?
— Myślisz o tym, o czym rozmawialiśmy, prawda? — zapytał Everett, jakby czytając jej w myślach. Zwrócił się do niej z tym swoim uśmiechem, którym potrafił ją przekonać niemal do wszystkiego. Tak było, odkąd byli razem w dziewiątej klasie i namówił ją na obłapianki w czyimś ogrodzie, podczas gdy inni bawili się w chowanego i berka w ciemnościach, skąd dobiegały ich bezcielesne głosy.
Wczoraj wieczorem przechodziła obok tamtego miejsca, pchając swojego syna w spacerówce i prowadząc psa starszej sąsiadki. Teraz w tym domu mieszkała inna rodzina, kolejna już z szeregu rodzin, które wprowadzały się do domu nazywanego przez wszystkich „szkaradzieństwem” i wyprowadzały z niego. Wciąż pamiętała jeszcze, jak ten dom wyglądał, nim wynajmujący zaczęli go niszczyć. Wiele mogła opowiedzieć o tej okolicy, którą całe swoje życie nazywała domem.
W sensie geograficznym nie zaszła za daleko, jednak zaszła dalej, niż kiedykolwiek uważałaby to za możliwe. Pomyślała o swojej samotnej wizycie u lekarza, o rzeczach, które musiała zrobić później. Nie mogłaby przechodzić przez to wszystko jeszcze raz. Kolejne dziecko nie było im pisane i koniec. Teraz musiała jedynie sprawić, by jej mąż zrozumiał jej opory i by nie musiała przy tym tłumaczyć mu, jak głęboko sięgały.
Everett przyglądał się jej na swój ostrożny sposób.
— Co musiałbym zrobić, by przekonać cię, że to — wskazał na Christophera siedzącego przy stole w swoim podwyższanym krzesełku, z czekoladową obwódką wokół ust — to bardzo dobry pomysł? Nie da się mieć tego za wiele.
Kęs pączka, który ugryzła, zmienił się w jej ustach w cement. Wzięła łyk kawy, czując, jak masa przylepia się jej do gardła, utrudniając mówienie.
— Christopher był doskonałym pomysłem — mówiąc to, spojrzała na swojego syna, gotowa do niego mrugnąć. On jednak nie słuchał, pochłonięty przejeżdżaniem resorakiem przez posypkę, która spadła z jego pączka. — Ale mam teraz co robić — kontynuowała. — Rozmawialiśmy przecież o tym, że dostałam mail z pracy: chcieliby, żebym wróciła. A Christopher pójdzie jesienią do żłobka… — Skubała jedzenie, które pozostało na jej talerzu, rozsypując po stole posypkę. Nie mogła spojrzeć Everettowi w oczy.
— Mamusiu, robisz bałagan — zauważył jej syn. Wskazał na kolorowe kulki rozsypane po stole i usiłował wydostać się ze swojego krzesełka, najwyraźniej z zamiarem, by po niej posprzątać. Everett powstrzymał go, mówiąc do niego uspokajająco, że mamusia zaraz się tym zajmie. Spojrzała mężowi w oczy i mrugnęła na znak porozumienia. Zajmowanie się wszystkim było jej zadaniem.
Jencey zjechała na parking przy McDonaldzie i zaparkowała swojego olbrzymiego SUV-a na ciasnym miejscu parkingowym z pewnością siebie, której tak naprawdę nie odczuwała. Odwróciła się i zobaczyła dwie pary szeroko otwartych, wpatrzonych w siebie oczu. Wyraz twarzy jej dzieci przypomniał jej ten, gdy zabrała je do cyrku — niedowierzanie wymieszane z lękiem.
— Jesteście głodne? — zapytała.
— Zjemy… tutaj? — zdumiała się Pilar, jej starsza córka.
— Jasne! — odparła, starając się, by jej głos zabrzmiał entuzjastycznie i radośnie. — Chodźmy zobaczyć, co tu mają.
Pilar przewróciła oczami, wypróbowując swoje nowo odkryte nastawienie nastolatki.
— Mamo, to McDonald. Mają burgery.
— I frytki! — dodała Zara, jej młodsza córka. Pochyliła się do przodu i zapytała zniżonym głosem, tak jakby zamierzała wyjawić jakiś sekret. — Czy możemy dostać frytki?
— Jasne! — odpowiedziała Jencey. Otworzyła swoje drzwi i zobaczyła wyraźniej twarzyczki córek, gdy zapaliło się światełko na suficie, kontrastując z zapadającym mrokiem. „Wszystko, co dla mnie najcenniejsze, znajduje się w tym samochodzie”, pomyślała. — Możemy nawet kupić sobie shaki! — Gestem zachęciła je, by poszły za nią, i wysiadła z samochodu.
Pilar uchyliła odrobinę swoje drzwi i obrzuciła Jencey spojrzeniem, które tak bardzo przypomniało jej Archa, że musiała odwrócić wzrok. Wcisnęła klucze do torebki obok zwitka banknotów, które Arch dla niej ukrył. Będzie musiała wykorzystać część z nich, żeby zapłacić za ten posiłek. To były wszystkie pieniądze, jakie jej pozostały.
— Mamo? — Usłyszała głos Pilar przemawiającej rodzicielskim tonem. — Nigdy nie pozwalasz nam jeść w McDonaldzie.
Odwróciła się.
— Cóż, wszystko musi być kiedyś pierwszy raz, prawda? — zauważyła, po czym zaczęła iść, ufając, że dziewczynki pójdą za nią. Zrobiły to.
W środku zajęły miejsce w kolejce. Przyjrzała się menu, próbując sobie przypomnieć, co ona i Bryte uważały za największy przysmak w czasach, gdy wyprawa do McDonalda była dla nich szczególną przyjemnością. Zamawiały desery lodowe z gorącą polewą toffi, przypomniała sobie. I z orzeszkami. Jeszcze raz rzuciła okiem na menu i odkryła, że wciąż je podają. To przyniosło jej niewyobrażalną pociechę. Niektóre rzeczy się nie zmieniają. Zastanowiła się, czy Jaworowa Dolina się zmieniła.
Zara pociągnęła ją za łokieć, by zwrócić jej uwagę. Spojrzała w dół.
— Tak?
— Mówiłaś poważnie o shake’ach?
— Zupełnie poważnie— odparła szeptem ze śmiechem. Próbowała pochwycić spojrzenie Pilar, jednak córka ją ignorowała. Była zła, że musiała zostawić swój dom, przyjaciółki i całe życie. Jencey nie dziwiła się jej. Ona też była zła. Zła i smutna.
Pomyślała o Archu za rozdzielającą ich szybą. Widziała, gdy jego usta poruszały się, gdy głos dobiegał przez słuchawkę.
— Nie masz pojęcia — powiedział. — Nie masz pojęcia, co trzeba było zrobić, żeby to wszystko utrzymać. — Jego ślina opryskała szkło, zostawiając konstelację kropel. — Zrobiłem to dla ciebie — dodał, tak jakby w jakiś sposób była wspólniczką jego przestępstw. Odwróciła się wtedy, odwiesiła słuchawkę telefonu i odeszła. Jeśli jeszcze coś mówił, już go nie słyszała.
Zara zamówiła czekoladowego shake’a, a Jencey dodała fałszywie radosnym głosem: — Weźmiemy trzy!
Pilar zaczęła się kłócić, ale Jencey uciszyła ją surowym spojrzeniem. „Potrzebujemy tego”, błagała starszą córkę bezgłośnie. „Graj ze mną.”
Kasjerka podsumowała zamówienie i Jencey odliczyła pieniądze, by zapłacić. Jakieś drobne poturlały się leniwie po blacie i spadły na lepką podłogę u stóp kasjerki. Dziewczyna spojrzała na Jencey spod brązowego daszka, mając zarazem znudzony i ponaglający wyraz twarzy, gdy czekała na brakującą końcówkę kwoty. Jencey wręczyła jej kolejnego miedziaka. W swoim wcześniejszym życiu nigdy nie musiała sobie zawracać głowy drobnymi.
Po tej tak zwanej kolacji i szybkim postoju na tankowanie ruszyły w dalszą drogę. Miała zamiar dojechać bezpośrednio do domu swoich rodziców, po tym jak dziewczynki zasną. Z autostrady 95 zjechała na 40, potem na 85. Kiedyś wiedziała, na jakiej zasadzie numerowane są autostrady, i teraz próbowała to sobie przypomnieć. Czy nieparzyste oznaczały te prowadzące ze wschodu na zachód czy z północy na południe? Tak, to musiało być tak — nieparzyste z północy na południe. To by pasowało. Nieparzyste liczby na oznaczenie jej podróży bez męża z jednego byłego domu do drugiego. Pomyślała o domu, który zostawiła za sobą, odgrodzonego od niej żółtą policyjną taśmą, która raz na zawsze pozbawiła ją tam dostępu.
W jakiś sposób spontaniczna oferta poczyniona Alecowi Brysonowi w Dniu Pamięci Narodowej przekształciła się w stałe zobowiązanie (John miał rację, że Zell da się w to wciągnąć, chociaż nie chciała mu tego przyznać). Od trzech tygodni niemal każdego dnia wlokła się na basen, ciągnąc za sobą Aleca i Lilah, pilnując, by smarowali się kremem do opalania i mieli przekąski, wrzeszcząc, by nie biegali, i mając na nich oko, gdy wydawało jej się, że ratownicy niedostatecznie się starają.
Rozejrzała się po terenie wokół basenu, mając nadzieję wypatrzeć jakąś przyjazną twarz tak jak w czasach, gdy przychodziła tu z własnymi dziećmi. Miała wtedy przyjaciółki, koleżanki jadące na tym samym wózku co ona. Pożyczały sobie krem do opalania i smarowały nim dzieci, nie zwracając uwagi, czy troszczą się w ten sposób o własne pociechy, czy o te koleżanki. Robiły tyle jedzenia, by można się nim było podzielić z innymi, i rozdawały na lewo i prawo skwaśniałe w upale kanapki z masłem orzechowym i galaretką. W piątki przynosiły ze sobą puszki z piwem, by uczcić zbliżający się weekend, i dzieliły się przepisami na marynatę do grilla czy sałatki z makaronem — typowe wakacyjne jedzenie.
Przesiadywały razem godzinami, narzekając na pieniądze, dzieci i oczywiście mężów. Jednak był to ten rodzaj narzekania, który przynosił im pociechę i dawał poczucie, że są częścią czegoś większego. W czasie tych niekończących się dni, które spędzała z dziećmi w domu, czując się zapomniana i izolowana, mogła pomyśleć o swoich przyjaciółkach z basenu, które robiły to samo co ona, i poczuć się mniej samotna. Po prostu w czasie roku szkolnego nie podtrzymywały kontaktu tak, jak latem. Były swego rodzaju letnim stowarzyszeniem.
Tego lata znowu znalazła się w świecie matek i dzieci. Siedziała na leżaku w pobliżu młodszych kobiet (bo były to głównie kobiety, mimo całego postępu społecznego), bo tam właśnie chcieli przebywać Alec i Lilah. A przynajmniej Lilah. Alec trzymał się na uboczu. Martwiła się o niego i zastanawiała się, jakie skutki będzie miało dla jego psychiki wszystko to, co się wydarzyło.
Wyczuła czyjąś obecność i otworzyła oczy, mrużąc je od blasku słońca odbijającego się w basenie. Alec stał przed nią, tak jakby go wyczarowała swoimi myślami. Wciąż był suchy, a wyraz jego twarzy swoją intensywnością tak jej przypominał jego matkę, że musiała odwrócić wzrok. Nie chciał dzisiaj wchodzić do basenu, zamiast tego siedział na brzegu i obserwował.
— Kiedy wracamy? — zapytał.
— Cóż, Alec, dopiero tu przyszliśmy — odparła, po czym wskazała na grupę dzieci bawiących się w basenie w jakąś dziwną grę, która wymagała pływania od jednego końca do drugiego jak najszybciej. — Dlaczego nie pójdziesz do innych dzieci? One chyba dobrze się bawią.
Alec rzucił okiem w stronę, w którą wskazywała, po czym potrząsnął głową.
— Nie chcę — powiedział.
Zell dostrzegła w basenie młodą kobietę z małym chłopczykiem i zastanowiła się, czy nie przez nią Alec chce iść.
— Cóż, dopiero posmarowałam cię kremem, jeszcze nie zjedliśmy tych przekąsek, które przygotowałam, a twoja siostra świetnie się bawi. Musimy więc tu jeszcze trochę zostać.
Alec westchnął głęboko.
— Dobrze — powiedział i zaczął się oddalać. Zatrzymał się po chwili i wrócił do niej. — Czy mogę iść na plac zabaw? — W jego głosie pojawiła się nuta nadziei.
Od czasu, gdy jej dzieci były małe, plac zabaw został wyremontowany. Stary podobno był „niebezpieczny”, chociaż Bóg wie, że jej dzieci bawiły się na nim godzinami i nigdy nic im się nie stało. Jednak dzisiejsi rodzice nieustannie zamartwiali się każdą żywą istotą na tej planecie. Poczuła w tym momencie wdzięczność, że jej dzieci nie miały jeszcze własnych dzieci. Nie była pewna, czy jest gotowa na nowe zasady, gdyby miała się zajmować swoimi wnuczętami. Słyszała opowieści o specjalnym mleku dla niemowląt, które trzeba było transportować w lodówce i które kosztowało tyle co złoto, o fotelikach samochodowych, które bez mała same prowadziły samochód, alergiach, wrażliwości pokarmowej, testach i wszystko to było okraszone jakimiś wymyślnymi nazwami. Jeśli ktoś by ją pytał, nowe pokolenie rodziców miało zbyt dużo informacji. Internet karmił ich neurozy, dodawał im sił. I lepiej, żeby w ogóle nie zaczynała mówić, co sądzi o tych wszystkich gadżetach. Każdy był pochylony nad swoim smartfonem, nie miał już czasu na normalną rozmowę.
— To mogę? — powtórzył Alec.
Spojrzała na budowlę na placu zabaw, dużą drewnianą konstrukcję z różnymi skomplikowanymi platformami i drabinami, jednak mającą tylko dwie małe huśtawki. Plac zabaw znajdował się za płotem basenu i przylegał do jeziora, pod którą to szumną nazwą skrywał się niewielki staw.
— Chyba tak. Czy… — Zreflektowała się w porę, nim powiedziała „mama”. — Czy twój tata pozwala ci tam chodzić?
Alec skinął energicznie głową.
— Będę uważał — powiedział. Lance przynajmniej obciął mu wreszcie grzywkę, tak że było widać duże brązowe, błagalne oczy Aleca.
— Dobrze, tylko słuchaj, w razie gdybym cię chciała zawołać — pouczyła go. Skinął jej z roztargnieniem głową i szybko odszedł. Zastanawiała się, czy przypadkiem jej nie nabierał — czy może to było coś, na co Debra by nie pozwoliła. Westchnęła i przykryła oczy ramieniem. Debra odeszła, a Zell została. Tak więc nie miało znaczenia, czego chciała Debra. To Zell pilnowała, by dzieci nie spiekły się na słońcu, przebywały na świeżym powietrzu i piły mleko na śniadanie. To Zell martwiła się o męża Debry i zmuszała własnego męża, żeby kosił trawnik sąsiadów, tak by biedny, przepracowany Lance nie musiał tego robić. To Zell miała baczenie na syna Debry na placu zabaw i na jej córkę w basenie. To Zell wzięła za to odpowiedzialność. Czasami zastanawiała się, czy nie powiedzieć Lance’owi prawdy o Debrze, ale zamiast tego skupiała się na pomaganiu mu przy dzieciach i wmawiała sobie, że to wystarczy. Powiedzenie Lance’owi prawdy o Debrze oznaczałoby powiedzenie prawdy o sobie samej.
Ratownik dmuchnął w gwizdek.
— Basen dla dorosłych! — ryknął, a następnie zszedł ze swojego stanowiska z wyrazem ulgi na twarzy. Dzieci chórem jęknęły głośno i wyszły z basenu, kierując się w miejsce, gdzie zebrali się rodzice, a leżaki poustawiane były w przedziwne konfiguracje, bardzo odległe od porządnych rzędów, w jakich znajdowały się co rano.
Lilah i jej dwie koleżanki podeszły do Zell.
— Czy mogę zjeść lizaka lodowego? — zapytała Lilah głosikiem słodszym niż normalnie. Dziesięć lat i już wiedziała, jak manipulować innymi. Jej przyjaciółki trzymały się nieufnie z dala, kapiąc wodą z mokrych strojów kąpielowych na beton.
— Nie mamy ze sobą lizaków lodowych, kochanie — odpowiedziała Zell.
— Ale moje koleżanki mają. — Wskazała na dwie dziewczynki, stojące za nią, które zachichotały w odpowiedzi. — Powiedziały, że mogę jednego dostać.
— Jeśli ich mama się zgodzi, to nie ma problemu — uznała Zell. Sięgnęła do torby i wyjęła z niej pomarańczowy daszek z wypisaną nazwą jakiegoś leku. John przywiózł go z jednej z wielu konferencji farmaceutycznych. Nasunęła go na głowę. Słońce było bezlitosne. Jednak jej skóra stawała się coraz bardziej opalona i to w jakiś sposób sprawiało, że było warto się męczyć. Opalone sadełko wygląda lepiej. Spojrzała w dół na swój brzuch opięty niebieską lycrą. Szkoda, że firma Johna nigdy nie wymyśliła leku, który pozwalałby ludziom schudnąć i przy tym by ich nie zabijał.
Dziewczynki zapiszczały z radości, tak że omal nie pękły jej bębenki, po czym pobiegły w kierunku, gdzie siedziała mama tamtej dwójki. Wyglądała na podobnie zagubioną i nie na miejscu, jak czuła się Zell.
Młoda matka z małym chłopczykiem podeszła do swojego leżaka znajdującego się dwa miejsca dalej od Zell. Chłopczyk był mokry i cicho płakał.
— Teraz pływają dorośli — tłumaczyła mu dziewczyna cierpliwie. — To znaczy, że teraz mamusie i tatusiowie mogą popływać bez dzieci w wodzie. — Wskazała na puste krzesełko ratownika. — Widzisz? Nie ma teraz ratownika, żeby pilnował dzieci.
Chłopczyka to wyjaśnienie nie zadowoliło.
— Ale ja chcę pływać — marudził, a w jego głosie pobrzmiewała groźba histerii. Zell rozpoznała sygnały ostrzegawcze.
— Teraz napijemy się soku i zjemy trochę truskawek. A zanim skończysz jeść, będzie czas, by znowu iść do wody. — Głos dziewczyny był śpiewny, tak jakby starała się mówić spokojnie, ale była o krok od wybuchu. Zell to również rozpoznała. Może styl rodzicielstwa się zmienił od czasu, gdy ona miała małe dzieci, jednak pewne rzeczy nadal były takie same.
— Przepraszam. — Jakiś głos przerwał jej podsłuchiwanie. Spojrzała w górę i zobaczyła zadbaną dłoń z manicurem tuż przed sobą. Odruchowo sięgnęła, by ją uścisnąć.
— Tak? — zapytała, podczas gdy jej dłonią potrząsano w górę i w dół. Twarz właścicielki dłoni wydawała się znajoma, ale nie mogła sobie przypomnieć, skąd mogła ją znać.
— Moje córki to Pilar i Zara. — Wskazała na dwie małe dziewczynki, z którymi odbiegła Lilah. Siedziały we trójkę zawinięte w ręczniki i jadły lizaki lodowe. — Czy pani jest…? — urwane pytanie zawisło w powietrzu. Kobieta nie była pewna, kim Zell może być dla Lilah.
— Jestem sąsiadką Lilah. Mieszkam tuż obok. Jej tata jest dzisiaj zajęty, więc zaoferowałam, że zdejmę mu dzieci z głowy.
— Och, to bardzo… miłe. — Kobieta spojrzała na dziewczynki i z powrotem na Zell. — Wydaje mi się, że Lilah zaprosiła dziewczynki do siebie i zgodziłam się, by do niej poszły, ale potem pomyślałam, że lepiej zapytam, czy pani się zgadza, ale teraz widzę, że to… prawdopodobnie nie będzie możliwe.
— Niestety, wątpię, żeby Lance, to jest, jej tata, chciał, żeby kręciło mu się po domu więcej dzieciaków. Pracuje w domu i, hm, znajduje się w trochę trudnej sytuacji.
Kobieta roześmiała się cynicznie.
— To akurat mogę zrozumieć — powiedziała, po czym dodała jakby do siebie. — Aż za dobrze, prawdę mówiąc.
Mały chłopiec kilka leżaków dalej roześmiał się głośno jak na zawołanie.
— Jak się pani nazywa?
— Och, przepraszam, gdzie moje maniery? Jencey Wells.
Zell zmrużyła oczy, próbując odgadnąć, mimo dorosłej twarzy i zmienionego nazwiska, kim może być ta kobieta. Kiedyś znała jedną Jencey, dziewczynę w wieku jej syna Tya. Ta dziewczyna była królową sąsiedztwa, która dyktowała warunki i była zdeterminowana, by zdobyć świat przebojem. Wszyscy chłopcy się w niej podkochiwali, włączając w to syna Zell, chociaż ten nigdy by się do tego nie przyznał. Potem wydarzyła się ta cała nieprzyjemna sytuacja, więc rodzice wywieźli Jencey gdzieś nocą i ukryli w jakimś college’u na północy. Zell słyszała, że Jencey zmieniła się w Jankeskę, wyszła za jakiegoś bogacza stamtąd i rzadko przyjeżdżała do domu z wizytą. Ludzie mówili, że jej matka, dawna przyjaciółka Zell, Lois Cabot ledwie znała swoje wnuczki. Opowieść o Jencey Cabot krążyła wśród miejscowych babć jako ostrzeżenie.
— Chyba nie jesteś…? — zaczęła pytać Zell.
Jencey uśmiechnęła się do niej szeroko i fałszywie i powiedziała trochę za głośno.
— Ależ tak, jestem Jencey Cabot.
— Och, Jencey, jak miło! Przyjechałaś w odwiedziny? — zapytała. — Na pewno twoja mama jest w siódmym niebie.
— Tak — powiedziała Jencey. — Przyjechałyśmy z wizytą.
— Jestem Zell Boyette. Znałaś moich synów, Johna Juniora i Tya? — zagadnęła, po czym ugryzła się w język, zanim dodała: „Ty chyba się w tobie podkochiwał”. Teraz to nie miało najmniejszego znaczenia.
— Oczywiście, pani Boyette. Jak się miewają?
— W porządku, dobrze sobie radzą. JJ ożenił się z uroczą dziewczyną. Oboje robią karierę i nie chcą mieć dla mnie żadnych wnucząt. — Nie wspomniała nic o Tyu i na szczęście Jencey nie zapytała o niego. Ty nie potrafił tak piąć się w górę jak jego brat.
— Proszę ich ode mnie pozdrowić — poprosiła Jencey. Zerknęła w stronę toalet i skrzywiła się, po czym zrobiła krok w tamtą stronę. Jej córki właśnie stamtąd wychodziły, chichocząc i poszturchując się nawzajem. Jedna z nich odkręciła zewnętrzny prysznic i wsadziła pod niego głowę, wygłupiając się.
— Jencey? — Zell usłyszała głos młodej kobiety, która zatrzymała Jencey, zanim ta zdążyła się ulotnić. Dziewczyna wstała z leżaka i podeszła do miejsca, gdzie znajdowały się Jencey i Zell. Objęła zdumioną Jencey, potem się odsunęła, by dobrze jej się przyjrzeć. — Nie mogę uwierzyć, że to ty! Wróciłaś! — zdumiała się.
— Bryte? — zapytała Jencey, wyglądając na równie zdumioną co jej przyjaciółka. Na oczach Zell odbywało się spotkanie po latach. — Bryte Bennett! Nie do wiary! — Jencey uściskała przyjaciółkę, po czym odsunęła się i też zaczęła się jej przyglądać. — Jakaś ty dorosła.
Młoda kobieta, kolejne dziecko, z którego matką Zell spędzała kiedyś letnie chwilę, roześmiała się i odpowiedziała: — Ty też! — Zell nie mogła uwierzyć, że jej także nie rozpoznała. Teraz jednak, gdy usłyszała, jak się nazywa, pomyślała sobie: „Oczywiście”.
— Świetnie wyglądasz — powiedziała Jencey. — To znaczy: naprawdę pięknie! — W jej głosie pobrzmiewało niedowierzanie, które trochę psuło komplement w odczuciu Zell. Obydwie młode kobiety chyba zapomniały o jej obecności.
Bryte zarumieniła się.
— Hmm, dziękuję. — Spojrzała w dół na chłopczyka krążącego wokół jej kolan i wykorzystała to jako szansę, by skierować rozmowę na inne tory niż niewygodny fakt jej urody. Zell pamiętała, że jako dziecko Bryte była nieszczególnie ładna. Zdecydowanie dorosła do swojego imienia, wydawało się z niej promieniować światło[1].
— To mój syn, Christopher — powiedziała Bryte. — Ma prawie trzy lata. A ty? Słyszałam, że też masz dzieci?
Zell chciała się odezwać, by włączyć się w rozmowę i sprawić, że jej obecność między tymi dwoma kobietami stałaby się uzasadniona. Po namyśle jednak zrezygnowała i słuchała ich rozmowy, czując się zbędna niczym porzucone ręczniki, pogniecione pudełka po soku i mokre ślady stóp na betonie, które po chwili znikały.
Dziewczynki wychodziły z tej brudnej łazienki bez klapek i właśnie miała je ostrzec po raz kolejny przed niebezpieczeństwem grzybicy stóp, gdy ktoś ją zawołał. Odwróciła się, by spojrzeć na osobę, która znała jej imię. Nie spodziewała się, że natrafi tutaj na Bryte, chociaż teraz uświadomiła sobie, że właściwie w tym miasteczku takie spotkanie było zawsze prawdopodobne. Bryte nigdy nie zamierzała się stąd wyprowadzać.
W głębi ducha wiedziała, że taka chwila w końcu nadejdzie. Nie mogła wrócić do miejsca, gdzie spędziła dzieciństwo, i nie spotkać nikogo z tamtych czasów. Teraz doszła do wniosku, że zabranie dziewczynek na basen nie było najmądrzejszym pomysłem. Jednak rozpaczliwie pragnęła czegoś, co odciągnie myśli jej dzieci od przyszłości. Gdy bawiły się w basenie i zawierały nowe znajomości, nie pytały co chwilę, co będzie potem. No i tutaj mogła uciec przed czujnym, zatroskanym spojrzeniem matki.
Bryte wyszła za Everetta. Oczywiście wiedziała o tym wcześniej. Jej rodzice byli na ślubie i zachęcali ją, by też się pojawiła.
— Zabierz Archa — mówili, tak jakby jego obecność mogła sprawić, że sytuacja nie byłaby niezręczna. Jednak wtedy karmiła Zarę i wymigała się od tego, tłumacząc, że podróż z niemowlęciem jest zbyt uciążliwa. To było kłamstwo, z którym nikt nie mógł dyskutować. Wysłała nowożeńcom kosztowną srebrną tacę.
Przyjrzała się uważnie małemu chłopcu, którego Bryte trzymała za rękę — Bryte i dziecko Everetta, jakież to było dziwne! — i szukała w nim śladów Everetta. Kolor oczu i włosów był taki sam, jednak mały przede wszystkim wyglądał jak Bryte. To ją trochę pocieszyło, dało jej dość odwagi, by stać tam i rozmawiać z dziewczyną, którą kiedyś kochała, lecz zdradziła i która w końcu zdradziła ją również. Ale czy naprawdę można to było nazwać zdradą? Teraz, gdy obydwie były starsze, nie była już tego taka pewna.
Teraz wiedziała, czym jest prawdziwa zdrada. W jej umyśle pojawił się obraz Archa za szklaną szybą w więzieniu.
Ratownik zagwizdał i jej córki wraz z nowymi przyjaciółkami z powrotem wskoczyły do basenu. Synek Bryte domagał się pójścia do wody i Bryte zachęciła ją, by im towarzyszyła żeby mogły dalej rozmawiać. Pomachały do starszej kobiety, obok której stały, i poszły na płyciznę za małym chłopcem, którego imienia już zapomniała, a może specjalnie nie dopuściła do swoich myśli. Tak czy siak miała ochotę się wykąpać, było naprawdę gorąco, mimo że był dopiero czerwiec. Zapomniała, jak gorące i wilgotne są lata na południu. Zapomniała też, jak smakowały kanapki z pomidorem, które robiła jej matka (białe pieczywo, pomidory bez skórki i majonez Duke’a oraz duża ilość soli i pieprzu), brzoskwinia zerwana prosto z drzewa, zapomniała już, jak łapało się świetliki po zmroku w powietrzu, które było tak ciepłe tutaj nocą jak dzień w Connecticut. Dom jej dzieciństwa wciąż miał jej do zaoferowania dziecinne radości i przyjmowała to z otwartymi ramionami.
— To świetnie! — powiedziała Bryte, spoglądając na chłopca. — Christopher. — W jej głosie zabrzmiała czułość, na którą potrafi się zdobyć tylko matka pierwszego dziecka. — To jedna z dawnych przyjaciółek mamusi. Dorastałyśmy razem. — Spojrzała na Jencey, oczekując od niej potwierdzenia.
Jencey skinęła głową i odwróciła wzrok, udając, że szuka swoich córek, chociaż dobrze wiedziała, gdzie są: na małej platformie do skoków. W klubie, tam, gdzie poprzednio mieszkała, mieli prawdziwą skocznię, zakręconą zjeżdżalnię, bar i kelnerów, którzy dostarczali drinki wprost do leżaka. Wystarczyło niemal, by ona lub jej przyjaciółki wyciągnęły rękę, a zaraz pojawiał się w niej drink. Zastanawiała się, czy Bryte zna prawdę o tym, dlaczego wróciła. Jeszcze nie słyszała w jej głosie tej nuty współczucia nie do pomylenia z niczym innym, która pojawiała się w głosach jej przyjaciółek z Connecticut, gdy miała pecha natrafić na nie przed wyjazdem.
Nie chciała mówić komukolwiek o tym, co się przydarzyło Archowi, włączając w to swoich rodziców. Jednak gdy się okazało, że może potrzebować pomocy rodziny, przedstawiła im wszystkie ponure szczegóły. Jej ojciec, który był naprawdę dobrym człowiekiem, zapytał, czy ma przyjechać i skopać Archowi tyłek. Roześmiała się wbrew sobie i zapewniła go, że nie, to nie będzie potrzebne, jako że władze federalne całkiem dobrze radziły sobie z tym zadaniem, dziękuję bardzo.
— Pamiętaj, że jesteśmy tu, gdybyś nas potrzebowała — zaznaczył. Czułość w jego głosie sprawiła, że napłynęły jej do oczu łzy. Przypomniała sobie wsparcie, które oferował jej już wcześniej, gdy wszędzie zaczęły się pojawiać serca i nie miała innego wyjścia, jak tylko przenieść się gdzieś, gdzie jej wielbiciel nie mógłby jej odnaleźć. To jej ojciec zawiózł ją na północ, do college’u, o którym nikomu nie powiedzieli, jako że nikt nie mógł dojść do tego, kto prześladował Jencey. Nie mogli sobie pozwolić na to, by dowiedziała się o tym niewłaściwa osoba i odnalazła ją. To była długa podróż w milczeniu przy cicho grającym radiu i pełnym zamyślenia nastroju, trochę podobna do tej, którą odbyła teraz, wracając.
— Nie mogę uwierzyć, że moja mama nie powiedziała mi, że tu jesteś! — powiedziała Bryte, skupiona bardziej na Christopherze niż na Jencey, co tej ostatniej najzupełniej odpowiadało.
— Pewnie nie wiedziała — domyśliła się Jencey.
— Nie wiedziała? — powtórzyła Bryte pytającym tonem. Spojrzała na niebo na przelatujący samolot i kiwnęła głową, odpowiadając na jedno z niekończącej się serii pytań Christophera.
— Prosiłam, by nikomu o tym nie mówili. Że tu jestem.
— O, nie, czy coś się stało? — Na twarzy Bryte odbiła się autentyczna troska, jednak mimo to Jencey nie mogła jej nic powiedzieć. Widziała, że Bryte stara się zachowywać przyjacielsko, jednak z wielu powodów sprawy nie wyglądały między nimi tak jak wcześniej.
Machnęła ręką i zmusiła się do uśmiechu.
— Po prostu nie chciałam robić wokół tego zamieszania. Wiesz, po tych wszystkich latach.
— Naprawdę minęło dużo czasu, Jencey. — Bryte ściszyła głos. — Nigdy nie sądziłam, że znikniesz na tak długo.
Mimo że starała się to ukryć, Jencey pochwyciła nutę żalu w jej głosie, więc spróbowała rozluźnić atmosferę żartem.
— No wiesz, poznałam tego faceta, a potem zaszłam w ciążę, ups! — Jencey się roześmiała, spodziewając się, że Bryte jej zawtóruje, co się jednak nie stało, chociaż ten jej standardowy żart zwykle spotykał się z lepszym przyjęciem. Paplała nadal, potok słów wylewał się z niej bez ustanku. — Pobraliśmy się więc, urodziły się dzieci i byliśmy strasznie zajęci. Parę razy na krótko odwiedziliśmy rodziców, ale nigdy nie zostawaliśmy na dłużej. Łatwiej było zapraszać rodziców, by przyjeżdżali do nas. — Nabrała powietrza. — A co u was? Jak to się stało, że tu wróciłaś?