Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kariera Nikodema Dyzmy w interpretacji Nataszy Sochy, pisarki z list literackich przebojów, to przedwojenny bestseller opowiedziany nowoczesną polszczyzną.
Nikodem Dyzma to bezrobotny prostak i cwaniak. Dzięki wyjątkowemu zbiegowi okoliczności oraz własnemu sprytowi dostaje niepowtarzalną szansę, by zarobić ogromne pieniądze i wspiąć się na najwyższe szczeble politycznej kariery. Lawirując, kłamiąc i podszywając się pod kogoś, kim nie jest, podbija salony i serca dam z najwyższych sfer. Czy ktoś w końcu zdemaskuje oszusta? Postać stworzona przed II wojną przez Tadeusza Dołęgę-Mostowicza nie straciła na wyrazistości, z czasem stając się częścią popkultury.
Tytuł z cyklu „Wyższe sfery”. Błyskotliwe powieści takich gwiazd literatury polskiej okresu międzywojennego jak Mniszkówna, Dołęga-Mostowicz czy Rodziewiczówna, przełożone na współczesny język przez najpopularniejsze obecnie pisarki i pisarzy.
Dla wielbicieli serialu „Dewajtis” i filmu „Znachor”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Właściciel restauracji dał znak pianiście i tango urwało się w połowie taktu. Tańcząca para zatrzymała się pośrodku sali.
– No i co, panie dyrektorze? – zapytała szczupła blondynka, wyzwalając się z ramion partnera i podchodząc do stolika, przy którym siedział gruby człowiek o spoconej twarzy.
Właściciel wzruszył ramionami.
– Nie nada się? – rzuciła lekko blondynka.
– Nigdy w życiu. Nie ma ani słuchu, ani poczucia rytmu. Żeby chociaż był przystojny…
Tancerz podszedł do nich z niepewną miną. Blondynka przyjrzała się uważnie jego mocno znoszonemu ubraniu, włosom w kolorze włoskiego orzecha, trochę kędzierzawym i przerzedzonym na czubku głowy, wąskim ustom i silnie rozwiniętej dolnej szczęce.
– Ma pan jakieś taneczne doświadczenie?
– Nie. To jest, tańczyłem, ale prywatnie. Nawet mówili, że dobrze…
– Ale gdzie? – zapytał obojętnie właściciel restauracji.
Kandydat na tancerza obrzucił smutnym wzrokiem pustą salę.
– W swoich stronach, w Łyskowie.
Grubas się roześmiał.
– Przypominam, że tu jest Warszawa. A zatem trzeba elegancko, z szykiem i fasonem. Moim zdaniem to nie dla pana. Niech pan sobie poszuka innego zajęcia – pstryknął palcami i ruszył w stronę bufetu.
Blondynka pobiegła do garderoby, a niedoszły kandydat na tancerza leniwie przerzucił przez ramię płaszcz, wcisnął na czoło kapelusz i wyszedł na świeże powietrze.
Ulicę zalewał gorący potop słońca. Zbliżało się południe. Ludzi było niewielu. Ruszył wolnym krokiem ku Łazienkom. Na rogu Pięknej zatrzymał się, sięgnął do kieszeni kamizelki i wysupłał z niej monetę.
Ostatnia – pomyślał niechętnie.
Zbliżył się do budki z papierosami i kupił dwa opakowania.
Przeliczył resztę i bezmyślnie stanął na przystanku tramwajowym. Jakiś staruszek rzucił mu nieco zamglone spojrzenie, a elegancka kobieta z paczkami w ręce nerwowo wyglądała tramwaju. Obok niego, przestępując z nogi na nogę, czekał chłopiec z książką pod pachą. Właściwie nie była to książka, tylko teczka oprawiona w szare płótno, z której wystawał plik listów. Mężczyzna przyglądał się chłopcu i przypomniał sobie, że podobną teczkę też kiedyś nosił, będąc gońcem u notariusza Windera, jeszcze przed wojną, zanim został urzędnikiem na poczcie w Łyskowie.
Nadjechała dziewiątka i chłopak wskoczył na tylną platformę jeszcze w biegu, tyle że nieszczęśliwie zawadził o poręcz i listy malowniczo rozsypały się na stopniach.
Ma chłopak szczęście, że dziś sucho – pomyślał, przyglądając się, jak dzieciak nerwowo zbiera papiery.
Tramwaj ruszył i jedna z kopert upadła na jezdnię. Mężczyzna podniósł ją i zaczął nią machać, ale chłopak niczego nie zauważył, pochłonięty zbieraniem pozostałych listów. Była to elegancka koperta z odręcznie wypisanym adresem.
JW Pan Prezes Artur Rakowiecki. Al. Ujazdowskie 7.
Wewnątrz (koperta była niezaklejona) znajdowała się równie elegancka karta, złożona na pół. Z jednej strony wydrukowano coś po francusku, z drugiej, prawdopodobnie to samo, po polsku:
Prezes Rady Ministrów ma zaszczyt zaprosić JW Pana na raut z okazji przyjazdu J. E. Kanclerza Republiki Austriackiej. Impreza odbędzie się 15 lipca br. o godz. 20.00 w dolnych salonach Hotelu Europejskiego.
U dołu drobnymi literami podano:
Strój balowy – ordery.
Przeczytał jeszcze raz adres: Al. Ujazdowskie 7.
Odnieść? Może dostanie jakieś znaleźne? Spróbować nie zaszkodzi. Numer 7 to zaledwie kilkadziesiąt kroków stąd.
Na tablicy lokatorów przy nazwisku A. Rakowiecki widniał numer 3, a zatem mieszkanie na pierwszym piętrze. Mężczyzna nacisnął dzwonek, odczekał chwilę i spróbował raz jeszcze.
Najwyraźniej jednak miał pecha. W końcu zjawił się dozorca domu i oświadczył, że pan prezes wyjechał za granicę.
– Trudno – mężczyzna wzruszył ramionami i ruszył do domu. Minęło dobre pół godziny, zanim dotarł na ulicę Łucką.
Wszedł do środka i od razu uderzył go w nozdrza drażniący aromat przypieczonej cebuli, spalonego tłuszczu i woń suszących się pieluszek. Z kąta rozległ się kobiecy głos.
– Zamykać drzwi, przeciąg jest i dziecko się przeziębi.
Burknął coś pod nosem, zdjął kapelusz, powiesił palto na gwoździu i usiadł przy oknie.
– No i co – odezwała się kobieta – znowu nic?
– Znowu…
– Ej, panie Dyzma, mówiłam, że to nie dla pana. Na wsi, na prowincji o chleb jakoś łatwiej. A tu, wielkie miasto, nie dla każdego.
Nie odpowiedział. Już trzeci miesiąc był bez pracy, odkąd zamknięto bar Pod Słoniem na Pańskiej, gdzie dostawał darmową kolację i zarabiał swoje pięć złotych dziennie, grając na mandolinie. Potem Urząd Pośrednictwa Pracy dał mu robotę przy budowie węzła kolejowego, ale Dyzma ani z inżynierem, ani z majstrem, ani z robotnikami nie mógł jakoś dojść do ładu i po dwóch tygodniach otrzymał wymówienie. Może to faktycznie nie dla niego?
Kobieta prawdopodobnie myślała o tym samym, bo nagle odezwała się:
– Panie Dyzma, nie lepiej wrócić w swoje strony, do rodziny? Coś tam na pewno się znajdzie.
– Przecież mówiłem już, pani Walentowa, że rodziny żadnej nie mam.
– Poumierali?
– Poumierali.
Walentowa skończyła obieranie kartofli i postawiła garnek na ogniu.
– W Warszawie nie jest łatwo. Mój pracuje trzy dni w tygodniu i ledwie na żarcie starczy, a jeszcze straszą, że fabrykę zamkną. Gdyby nie Mańka, to nie byłoby czym czynszu zapłacić. Zapracowuje się dziewczyna, a i to na nic. Jak gościa ze dwa razy na tydzień nie złapie…
– Niech uważa – wtrącił szybko Dyzma – bo jak ją dorwą bez książeczki…
Kobieta przewinęła dziecko i rozwiesiła nad płytą mokrą pieluszkę.
– Niech pan nie kracze! – rzuciła opryskliwym głosem. – Najlepiej to zająć się swoimi sprawami. I przypominam, że od trzech miesięcy pieniędzy za czynsz nie widziałam.
– Zapłacę – bąknął Dyzma.
– Zapłacisz pan albo nie. A pieniądze piechotą nie chodzą. A pana to jakoś specjalnie nie lubią, bo co pan robotę podłapie, to zaraz ją traci.
– Kto pani takich bzdur nagadał?
– Też mi wielka tajemnica. Sam pan to Mańce opowiadał.
Zapadła cisza.
Dyzma odwrócił się w stronę okna i przyglądał odrapanym murom podwórza. Istotnie, prześladował go jakiś pech. Nigdzie nie mógł zagrzać na dłużej miejsca. Z gimnazjum wydalili go już w czwartej klasie za upór i brak pilności. U notariusza pracował chyba najdłużej. Może dlatego, że znał język niemiecki, przynajmniej na tyle, że rozumiał, dokąd go posyłano. Później było już tylko gorzej. Wojna, trzy lata służby w taborach batalionu telegraficznego i jedyny awans na pocztyliona. Znowu poczta w Łyskowie, zanim nie doszło do redukcji etatów. Dzięki proboszczowi załapał się do pracy w czytelni, ale na krótko, bo szybko okazało się, że nie umie utrzymać półek z książkami w należytym porządku.
Cholerny pech.
Rozmyślania Dyzmy przerwał ryk syren z okolicznych fabryk. Walentowa zaczęła nakrywać do stołu, a Dyzma leniwie wstał i wyszedł.
Bezmyślnie błąkał się po ulicach, chociaż było upalnie i bolały go nogi. Ale siedzenie w mieszkaniu i wysłuchiwanie uszczypliwych uwag Walentego Barcika, który zaraz miał wracać z pracy, oraz lekceważących docinków Mańki, a zwłaszcza przyglądanie się ich jedzeniu, było ponad jego siły. Od dwóch dni nie miał nic w ustach, poza papierosami, na które wydał ostatnie grosze.
Przechodząc obok mięsnego, skąd dolatywał go zapach kiełbas, wstrzymał oddech. Starał się odwracać głowę od okien sklepów spożywczych, a jednak głód nie dawał o sobie zapomnieć.
Nikodem Dyzma zdał sobie jasno sprawę z faktu, że znajduje się w wyjątkowo podłej sytuacji życiowej.
Czy to go przerażało? Bynajmniej. Psychika Nikodema Dyzmy pozbawiona była bowiem elementu wyobraźni. Zasięg jego przewidywań i planów nie przekraczał granic najbliższych dni i skoro ubiegły tydzień udało mu się przeżyć dzięki sprzedanemu zegarkowi, to w następnym opchnie lakierki i jakoś to będzie.
Nabycie tego stroju kosztowało go wprawdzie wiele wyrzeczeń i ograniczeń, liczył jednak, że dzięki niemu zdobędzie posadę tancerza do wynajęcia, a co za tym idzie – poprawi swoją pozycję materialną, ale plan diabli wzięli. W tej sytuacji mógł się bez bólu rozstać ze swoim ubiorem.
Zbliżała się szósta, najwyższy czas wracać.
W mieszkaniu była tylko Mańka, wątła brunetka o nerwowych ruchach. Widocznie miała dzisiaj wieczorem coś w planach, bo siedziała przy oknie i malowała się, wydymając usta w dzióbek. Dyzma stanął w kącie.
Dziewczyna zerknęła na niego.
– Niech się pan odwróci, będę się przebierać.
– Nie patrzę – odparł.
– To i dobrze, bo od samego patrzenia na słodkie zęby się psują – zachichotała.
Mruknął coś pod nosem. Dziewczyna wzruszyła ramionami i ściągnęła sukienkę. Nikodem istotnie nie zwracał na nią uwagi, poza tym potwornie go irytowała. Najchętniej wyrzuciłby ją za drzwi. Ciągle mu dokuczała, zupełnie jakby to było jej ulubionym zajęciem. Nie obrażało to jego ambicji, bo chyba jej w sobie jeszcze nie rozwinął. Nie dotykało również godności, ponieważ nigdy nie odczuwał różnicy między sobą, bezrobotnym pracownikiem umysłowym, a tą pospolitą dziewuchą. Po prostu miał dosyć tego ustawicznego dogryzania.
Tymczasem Mańka w końcu ubrała się, narzuciła na ramiona chustkę i stanęła przed Dyzmą, szczerząc duże białe zęby.
– Ładnie?
– Guzik mnie to obchodzi! – rzucił z wściekłością.
Wzięła go dwoma palcami pod brodę, lecz szybko cofnęła rękę, gdyż Dyzma nagłym ruchem machnął pięścią, uderzając ją w dłoń.
– Cham! – syknęła. – Może jeszcze mnie uderzysz? Damski bokser!
Coś tam jeszcze mamrotała, lecz Dyzma już jej nie słuchał. Zaczął otwierać walizkę, a w myślach obliczał, ile może za nią dostać. Sam na Kercelaku zapłacił siedemdziesiąt. Na lakierkach też przyjdzie stracić z osiem, a może i dziesięć złotych.
W końcu Mańka skończyła swoją nudną gadkę i, trzasnąwszy drzwiami, wyszła.
Nikodem Dyzma otworzył walizę i wyjął frak.
– Nieźle – uśmiechnęła się Walentowa. – Bal czy ślub?
Nie odpowiedział. Złożył starannie spodnie, koszulę i kamizelkę, owinął paczkę gazetą i poprosił o sznurek.
– Wybiera się pan na Kiercelak? – zapytał Walenty, patrząc na niego znad miski smażonej cebuli i ziemniaków.
– Tak.
– Dziś sobota, słaby dzień. Niewiele za to się dostanie.
Smalec skwierczał na patelni. Nikodem przełknął ślinę.
– Trudno.
Nagle przypomniał sobie, że nie sprawdził wszystkich kieszeni. Szybko rozwinął paczkę i zaczął przeszukiwać materiał. W spodniach znalazł szklaną papierośnicę, a we fraku chusteczkę do nosa. Wziął oba znalezione przedmioty i wsunął do kieszeni marynarki. Jednocześnie namacał w niej coś jeszcze. Jakby papier… Ach, to ten znaleziony list. Zaproszenie.
Ponownie wyjął go z koperty i przeczytał. Tym razem zwrócił uwagę na drobny druk.
Strój balowy – ordery.
Rzucił okiem na frak. Zmarszczył czoło. Raut… Jedzenie, dużo jedzenia, i to za darmo…
Chyba oszalałem – pomyślał, a jednak znowu uważnie przeczytał zaproszenie: 15 lipca, godzina 20.00.
– Panie Walenty, dziś piętnasty? – zapytał.
– Dokładnie.
– A która godzina?
– Siódma, jeśli się znam na zegarku.
Dyzma stał chwilę nieruchomo.
A co mi mogą zrobić? – zastanowił się. – Najwyżej wyrzucą za drzwi. Zresztą, na pewno będzie tam sporo różnych ludzi, nie mogą znać każdego…
Wyjął przybory do golenia i zaczął się przygotowywać.
Pracując w czytelni powiatowej, podczas długich godzin, kiedy nie miał wiele pracy, z nudów czytał książki. Nieraz trafiał na opis balów i rautów, urządzanych przez różnych hrabiów i ministrów. Wiedział – o ile książki opisywały prawdę – że na takich przyjęciach zazwyczaj bywa wiele osób nieznających się wzajemnie, i to mogło być kluczem do sukcesu. Zwłaszcza jeżeli nie będzie specjalnie wyróżniał się spośród gości.
Jedzenie, dużo jedzenia – myślał Dyzma. – Mięso, chleb, ryba…
Umył się nad zlewem, rozczesał szorstkie włosy i wciągnął wykrochmaloną koszulę.
– A nie mówiłam, że na wesele idzie – powiedziała Walentowa i puściła oko do męża, który tylko burknął:
– A co nam do tego?
Dyzma z trudem dopiął sztywny kołnierzyk, zawiązał krawat i włożył frak.
– Jedzenie, dużo jedzenia – wyszeptał.
– Co pan mówi?
– Nic. Do widzenia – odparł i wyszedł z domu.
Przy najbliższej latarni raz jeszcze obejrzał zaproszenie i stwierdził, że nie zawierało nazwiska adresata. Schował je do kieszeni, a kopertę podarł i wyrzucił.
Dość słabo orientował się w mieście, wreszcie postanowił iść znajomą drogą. Skręcił w Żelazną, a na rogu Chłodnej zawrócił w stronę kościoła. Stąd już widział ulicę Elektoralną i plac Bankowy.
Miasto kipiało wieczornym życiem robotniczych dzielnic. Z otwartych knajp dolatywały chrapliwe dźwięki akordeonów, po zaśmieconych chodnikach spacerowały grupy wyrostków w porozpinanych marynarkach i bez kołnierzyków. Dziewczyny trzymały się pod ręce, chichotały i szeptały. W bramach stały lub siedziały na wyniesionych z mieszkania taboretach kobiety z dziećmi na rękach.
Gdy dotarł do placu Teatralnego, zegar na ratuszowej wieży wskazywał pięć po ósmej.
Przyśpieszył kroku i po chwili znalazł się przed hotelem.
Widział, jak podjeżdżają lśniące samochody, jak wysiadają z nich eleganccy mężczyźni i kobiety wystrojone w futra pomimo upału.
Poczuł się onieśmielony.
Czy będzie potrafił się zachować?
A może już po twarzy widać, że tu nie pasuje?
Głód jednak zwyciężył. Dyzma postanowił, że porządnie się naje, a potem niech go wyrzucają za drzwi. Korona mu z głowy przez to nie spadnie.
Zacisnął zęby i wszedł do środka.
Zanim się zorientował, służba zabrała mu palto i kapelusz, a ktoś inny zaprowadził do wielkich drewnianych drzwi, które szeroko otworzył.
Przed oczami Nikodema zawirowała ogromna sala, a na niej czarne plamy fraków i barwne suknie pań. Poczuł silny zapach perfum, który niemal go odurzył.
Stał nieruchomo przy drzwiach, gdy nagle dostrzegł przed sobą mężczyznę, który najwyraźniej mu się kłaniał i jednocześnie podał rękę. Dyzma machinalnie wyciągnął swoją.
– Pan pozwoli, że się przedstawię – odezwał się mężczyzna. – Jerzy Antoniewski, sekretarz osobisty premiera. I właśnie w jego imieniu dziękuję za przybycie. Zapraszam do stołu – dodał jeszcze, a potem zniknął, by przywitać innych gości.
Nikodem Dyzma otarł pot z czoła.
Dzięki Bogu! Na razie wszystko idzie jak z płatka…
Zmrużył oczy i zaczął się rozglądać. Większość stała z talerzykami w dłoniach lub siedziała przy małych stolikach. Zerknął na stół zastawiony półmiskami z jedzeniem, jakiego nigdy wcześniej nie widział. Najchętniej chwyciłby coś w garść i pożarł gdzieś w kącie, ale nie chciał zachowywać się jak dzikie zwierzę.
W końcu odważył się sięgnąć po talerz i widelec, nałożył dużo sałaty i kawałek pasztetu. Usta miał pełne śliny i nie mógł wprost oczu oderwać od tych smakołyków. Nagle, gdy odwrócił się, by upatrzyć sobie ustronniejsze miejsce, poczuł dość silne uderzenie w łokieć. Talerz, wytrącony z ręki, roztrzaskał się o podłogę.
Dyzmę ogarnęła wściekłość. Przed jego nosem bezceremonialnie przepychał się jakiś grubas, który nawet nie raczył się odwrócić, by przeprosić za swoją niezgrabność. Tego było już za wiele.
Dwoma krokami dopadł winowajcy i z całej siły chwycił go za łokieć.
– Na przyszłość proszę trochę uważać, a nie zachowywać się jak słoń w składzie porcelany! – rzucił mu prosto twarz.
Oczy grubasa wyrażały najwyższe zdumienie, a nawet coś w rodzaju przerażenia. Spojrzał na podłogę i zaczął przepraszać, mocno skonsternowany.
Wokół zrobiło się cicho. Nadbiegł kelner, uprzątnął nieporządek, a drugi podał Dyzmie nowy talerz.
Cholera, chyba niepotrzebnie się aż tak uniosłem – pomyślał i zaczął szybko nakładać kolejne potrawy na talerz. Zanim go stąd wyrzucą, przynajmniej się porządnie posili.
Tymczasem sala napełniała się coraz bardziej i Dyzma z ulgą stwierdził, że nikt nie zwraca na niego uwagi. To go nieco ośmieliło. Pochłaniając kolejną porcję, spostrzegł tacę z kieliszkami pełnymi wina. Wypił dwa, jeden po drugim i od razu poczuł się bardziej pewnie. Gdy sięgnął po trzeci, ze zdumieniem spostrzegł, że sąsiedni kieliszek, podniesiony czyjąś ręką, uderza lekko o jego własny.
Jednocześnie dobiegł go głos:
– Pan pozwoli, że z nim wypiję?
Naprzeciwko niego stał wysoki brunet w mundurze pułkownika i uśmiechał się jakoś dwuznacznie, a potem wyciągnął rękę.
– Wareda.
– Dyzma – odpowiedział Nikodem, ściskając dłoń mężczyzny.
– Winszuję panu – zaśmiał się pułkownik. – Pięknie osadził pan Terkowskiego. Należało mu się.
Dyzma poczuł, że się rumieni.
Aha – pomyślał – zaraz mnie stąd wyrzucą.
– Ha, ha! – pułkownik Wareda puścił do niego oko – widzę, że jeszcze teraz krew pana zalewa na samo wspomnienie tego cymbała. Winszuję, panie… Dyzma. Terkowski dawno nie dostał takiej nauczki. Pańskie zdrowie!
Tego się nie spodziewał. Najwyraźniej jednak między grubasem Terkowskim a pułkownikiem musiało dojść do jakiegoś spięcia, stąd ten toast. Niech będzie, każda okazja jest dobra.
– Głupstwo – odparł – szkoda tylko… tej… sałaty i talerzyka.
Wareda wybuchnął głośnym śmiechem.
– Pyszny kawał! Ależ pan jest złośliwy, panie Dyzma, pańskie zdrowie raz jeszcze! Wie pan – dodał po chwili, odstawiając kieliszek – że to pierwszorzędny kawał? Terkowski głupstwo, ale szkoda sałaty!
Dyzma rozciągnął w uśmiechu usta pełne tartinek i doszedł do wniosku, że podoba mu się tutaj coraz bardziej.
Pułkownik zaproponował mu papierosa i wskazał ręką okno. Ledwie zdążyli zapalić, kiedy podszedł do nich krępy, siwiejący blondyn o gwałtownych ruchach i szklistych oczach.
– Wacek! – zawołał – załapię się na papierosa? Zapomniałem swoich.
Pułkownik wyciągnął ponownie srebrną papierośnicę.
– Służę. Pozwól, że ci przedstawię… pan Dyzma, pan minister Jaszuński.
Dyzma aż się skurczył. Nigdy w życiu nie widział ministra. Kiedy w urzędzie pocztowym w Łyskowie mówiło się o ministrze, było w tym słowie coś nierealnego, abstrakcyjnego i nieskończenie odległego. Coś jak święty, tyle że stąpający po ziemi. Z nabożeństwem uścisnął wyciągniętą rękę.
– Wyobraź sobie – zaczął pułkownik – że pan Dyzma miał przed chwilą incydent z tym bałwanem Terkowskim.
– Ach! To pan? – ożywił się minister. – Słyszałem, słyszałem. Gratuluję!
Dyzma na wszelki wypadek podziękował. Nagle minister mrugnął do niego znacząco.
– Rozdęta wielkość i pycha. Pcha się wszędzie i panoszy, a koniec końców jest mniej wart od…
– …sałaty – zachichotał pułkownik Wareda.
Znowu zaczęli się śmiać, a minister, wziąwszy Dyzmę pod ramię, oznajmił wesoło:
– Jeszcze raz, panie Dyzma, szczerze gratuluję. Obyśmy mieli w kraju więcej takich ludzi jak pan, drogi przyjacielu. Nie wolno dawać dmuchać sobie w kaszę.
Nikodem Dyzma powoli ochłonął po pierwszych uniesieniach, rozmowach i winie. Dodatkowo napełniony żołądek uspokoił jego napięte nerwy. Początkowo zdawało mu się, że biorą go za kogoś innego, noszącego to samo nazwisko, później jednak doszedł do wniosku, że po prostu uważają go za swego, bo zrugał Terkowskiego. Swoją drogą, ciekawe kto to? Pewnie też jakaś ważna figura. Ważna, ale nie lubiana.
Po jakimś czasie doszedł jednak do wniosku, że najbezpieczniej będzie, jeśli zaraz stąd wyjdzie. Niepokoił go głównie stojący nieopodal starszy mężczyzna, który bacznie mu się przyglądał.
Czego ten stary ode mnie chce?
Na odpowiedź nie musiał długo czekać. Starszy pan zatrzymał przechodzącego kelnera i coś mu szepnął do ucha, wskazując ruchem głowy Dyzmę. Kelner ukłonił się, a następnie podszedł do Nikodema i oświadczył:
– Ten pan prosi o chwilę rozmowy.
Nie było rady. O ucieczce nie mogło już być mowy. Nikodem zrobił trzy kroki naprzód i obrzucił siwego jegomościa ponurym spojrzeniem. Ten jednak uśmiechnął się szeroko i odezwał dość sympatycznym tonem:
– Najmocniej przepraszam, ale o ile się nie mylę, to miałem zaszczyt poznać szanownego pana w zeszłym roku na zjeździe przemysłowców w Krakowie. Nie przypomina pan sobie? W kwietniu? Leon Kunicki.
Mówił szybko i nieco seplenił, a jego drobna dłoń wysunęła się ku Dyzmie.
– Leon Kunicki – powtórzył dla pewności.
– Nikodem Dyzma. Ale myli się pan, w Krakowie nigdy nie byłem. Musiał to być ktoś do mnie podobny.
Staruszek zaczął przepraszać i mówić tak szybko, że Dyzma kompletnie za nim nie nadążał.
– Tak, tak, oczywiście, bardzo przepraszam. Już się ucieszyłem, że spotkałem kogoś znajomego, bo tak to nie mam z kim paru zdań zamienić, a miałbym mały interes, no nic, trudno. Szkoda, bo zauważyłem, że jest pan w bliskich stosunkach z naszym ministrem rolnictwa, i pomyślałem sobie, że mógłby mnie pan przedstawić. Ale najmocniej przepraszam.
– Nie ma za co – Dyzmie w końcu udało się wtrącić jakieś zdanie. Najchętniej dałby już nogę, ale staruszek nie odpuszczał.
– A swoją drogą, może mógłby mi pan wyświadczyć serdeczną przysługę?
– Niby jaką? – zdziwił się Dyzma.
– Chodzi o to, żeby mnie jednak przedstawić panu ministrowi, od razu zacząłby mnie traktować inaczej, w końcu to byłaby przyjacielska rekomendacja.
– Przyjacielska? – Dyzma z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Niech się szanowny pan nie zapiera. Sam słyszałem waszą rozmowę, a słuch mam dobry.
– Ależ… – Dyzma próbował zaprotestować, niestety bezskutecznie.
– Ja się nie narzucam, ale byłbym stokrotnie wdzięczny, cóż to pana kosztuje?
Nagle otwarto drzwi do sąsiedniej sali, co na moment przerwało gadaninę staruszka. Zrobił się ruch i lekki tłok przy drzwiach. Minister Jaszuński przeszedł koło nich, uśmiechnął się do Dyzmy i oznajmił swoim towarzyszom:
– A oto i bohater dzisiejszego wieczoru.
Kunicki niemal popchnął Dyzmę, a sam zgiął się przed ministrem w ukłonie. Chcąc nie chcąc, Dyzma wypalił:
– Pozwoli pan, że przedstawię. Leon Kunicki, mój stary dobry znajomy.
Na twarzy ministra pojawiło się zdziwienie. Nie miał jednak czasu na odpowiedź, bowiem Kunicki, potrząsając jego ręką, zaczął wykrzykiwać, że jest dumny z poznania tak znakomitego męża stanu, któremu ojczyzna, a zwłaszcza rolnictwo, a jeszcze bardziej leśnictwo, mają tyle do zawdzięczenia, że do grobu nie zapomni tej chwili… Jak również tego, że Dyzma go osobiście przedstawił.
Potok sepleniących słów płynął tak wartko i nieprzerwanie, że minister, coraz bardziej oszołomiony, zdołał jedynie bąknąć:
– Bardzo mi przyjemnie.
Gdy jednak natarczywy staruszek zaczął mówić o lasach państwowych w Grodzieńszczyźnie i o tartakach Bóg jeden wie gdzie, minister doszedł do wniosku, że pora z tym skończyć, w przeciwnym razie umrze z nudów.
– Nie mówmy o tym tu i teraz. Inaczej nie miałbym nic do roboty, urzędując w ministerstwie.
Podał rękę Dyzmie, Kunickiemu skinął głową i odszedł.
– Twarda sztuka ten pański minister – rzekł Kunicki. – Czy on zawsze jest taki?
– Zawsze – odparł na wszelki wypadek Dyzma.
Przyjęcie dobiegało końca, ale wiele osób udało się jeszcze na kolację do sąsiedniej sali restauracyjnej.
Staruszek przyczepił się Dyzmy na dobre. Usiadł nawet obok niego przy stole i cały czas trajkotał. Dyzma poczuł, że puchnie mu głowa. Możliwe jednak, że głównymi winowajcami tego stanu rzeczy mogły być koniak i kilka kieliszków wina, zwłaszcza że powoli zaczął odczuwać zmęczenie i senność. Z rozrzewnieniem myślał o swoim składanym wąskim łóżku, które zaraz po powrocie do domu rozstawi sobie pod oknem. Jutro niedziela, może będzie mógł się wyspać nawet do dziesiątej.
Tymczasem Kunicki chwycił go pod ramię.
– Drogi panie, niechże mi pan nie odmawia, dopiero jedenasta, proszę wypić ze mną kieliszek dobrego węgrzyna! Mieszkam tu, w Europejskim, na pierwszym piętrze. Mam do pana bardzo ważną sprawę. No, drogi panie Dyzma, nie odmówi mi pan przecież! Na pół godzinki albo chociaż kwadransik.
W końcu Dyzma uległ, bo już nie miał siły wymyślać żadnych wymówek. Wyszli do hotelowego holu, gdzie Kunicki kazał podać węgierskie wino. W tym samym czasie większość osób opuszczała hotel, a stojący na chodniku portier głośno nawoływał:
– Auto pana ministra Jaszuńskiego!
Kiedy podjechała lśniąca limuzyna, minister, żegnając się z pułkownikiem Waredą, zapytał nagle:
– Przypomnij mi raz jeszcze, jak nazywał się ten facet, który tak dojechał Terkowskiego?
– Dyzma.
– To chyba jakiś przemysłowiec, przyjaźni się z tym Kunickim, co to miał proces o dostawę podkładów kolejowych.
– Możliwe. W każdym razie – swojski typ.
– Tak, no i silny charakter, co widać po mocno wysuniętej dolnej szczęce.
Zawarczał motor, trzasnęły drzwiczki i minister odjechał. Na chodniku pozostał sam pułkownik, patrząc nieco osłupiałym wzrokiem za oddalającym się samochodem.
– Urżnął się czy co? – wymamrotał. – Co ma wspólnego charakter ze szczęką?
Na stole stała lampa z zielonym, niskim kloszem oświetlająca jedynie mały krąg pluszowej serwety, pudło z cygarami, omszałą butelkę i dwa kieliszki bursztynowego płynu. Pokój tonął w mroku, w którym niewyraźnie rozpływały się kontury sprzętów.
Dyzma zapadł w miękki fotel i przymknął oczy. Czuł się niezwykle ociężały i tak senny, że najchętniej od razu zasnąłby jak kamień, tyle że przeszkadzał mu w tym monotonny, sepleniący głos i poruszająca się w drugim fotelu drobna postać Kunickiego. Jego małe, uważne i natarczywe oczy zdawały się przebijać mrok, usiłując odnaleźć spojrzenie Dyzmy.
– Powiem panu, że bardzo ciężko jest z tą całą biurokracją małych urzędników prowincjonalnych. Kłody pod nogi. Wszyscy zasłaniają się przepisami, ustawami i chcą mnie zrujnować, a zatrudnionym u mnie robotnikom odebrać chleb. Panie Dyzma, w panu jedyny ratunek.
– We mnie? – Nikodem gwałtownie otrzeźwiał.
– W panu – powtórzył Kunicki z przekonaniem. – Widzi pan, już czwarty raz jestem w tej sprawie w Warszawie i obiecałem sobie, że tym razem wysadzę z siodła tego tumana Olszewskiego, a w Ministerstwie Rolnictwa uzyskam jakieś ludzkie warunki na drewno z lasów państwowych. W przeciwnym razie koniec! Likwiduję wszystko! Sprzedam tartaki, fabrykę mebli, papiernię, fabrykę celulozy, a sam sobie palnę w łeb. Pańskie zdrowie, panie Dyzma – dodał, ciężko wzdychając, i opróżnił duszkiem swój kieliszek.
– Ale jak ja mogę panu pomóc?
Staruszek przyjrzał mu się spod zmrużonych powiek. Przysunął bliżej fotel i nagle zmienił ton.
– Szanowny panie. Powiem tak… Gdyby teraz stanął przede mną czarodziej i powiedział: „Kunicki! Postaram się tę sprawę załatwić, zwolnię Olszewskiego, a na jego miejsce do Dyrekcji Lasów Państwowych wsadzę kogoś, z kim można się dogadać. Pytanie tylko, co dostanę w zamian?”. I ja wtedy bez zająknienia odparłbym: „Panie czarodzieju, trzydzieści, niech będzie trzydzieści pięć tysiączków gotóweczką! Jak Boga kocham! Na koszta dziesięć do rączki, a po załatwieniu reszta”.
Umilkł i spojrzał pytająco na swojego towarzysza.
Ale ten milczał. Zrozumiał od razu, że staruszek proponuje mu łapówkę za zrobienie czegoś, czego on, Nikodem Dyzma, za diabła zrobić nie umiał. Bo niby jak?
Olbrzymia suma, której wysokość tak daleko wykraczała poza jego rzeczywistość, a nawet marzenia, jeszcze bardziej podkreślała nierealność całej tej transakcji. Gdyby Kunicki zaproponował mu trzysta czy też pięćset złotych, interes straciłby dla Dyzmy swoją abstrakcyjną nieosiągalność i stał się korzystną okazją do naciągnięcia starego. Przez głowę Nikodema przeleciała nawet myśl, czy nie nastraszyć Kunickiego policją. Może dałby mu na odczepnego z pięćdziesiąt złotych?
Milczenie Dyzmy speszyło staruszka. Nie wiedział, co o nim myśleć. Czy nie był zbyt obcesowy? Czy go nie zraził? To byłoby katastrofą. Wyczerpał już wszystkie znajomości i układy, wyrzucił masę pieniędzy, stracił moc czasu, więc gdyby i ta szansa wymknęła mu się z rąk…
Postanowił wszystko naprawić i złagodzić nieco obcesowość swojej propozycji.
– Oczywiście, trudno wymagać od kogoś, żeby zajmował się sprawami, które zna tylko z opowiadania, prawda?
– Absolutnie.
– Wie pan co? Właśnie wpadłem na świetny pomysł. Panie Dyzma, proszę przyjechać do mnie, do Koborowa, na kilka tygodni. Odpocznie pan, skorzysta z uroków wsi i jej cudownego powietrza. Do tego jazda konna, wyprawy motorówką na jeziorze… A przy okazji przyjrzy się pan memu gospodarstwu i tartakom. Co pan na to?
Ta nowa propozycja tak zaskoczyła Dyzmę, że aż szeroko otworzył usta. Kunicki jednak nie przestawał nalegać, wychwalać zalet odpoczynku, wsi, sosnowego lasu i zapewniać, że wszyscy będą zachwyceni przyjazdem gościa z Warszawy.
– Ależ panie Kunicki – wtrącił Dyzma – tak się składa, że ja chyba, niestety, za dużo odpoczywam.
– O, tego nigdy za wiele – staruszek klasnął w dłonie.
– Jestem bezrobotny – Dyzma uśmiechnął się blado.
Trudno, trzeba wyłożyć kawę na ławę.
Spodziewał się wyrazu rozczarowania i zdumienia na twarzy Kunickiego, ale ten tylko wybuchnął śmiechem.
– Ha, ha, ale z pana dowcipniś. Bezrobotny! Oczywiście, z handlem i z przemysłem teraz krucho. Trudno o intratne stanowiska, a pensje urzędnicze nawet na wysokich szczeblach są nie do pozazdroszczenia.
– Wiem coś o tym – potwierdził Dyzma. – Sam przez trzy lata byłem na państwowej służbie.
Nagle Kunickiemu rozjaśniło się w głowie.
Spryciarz! – pomyślał. – Ale może to i dobrze, że nie chce niczego za darmo.
– Coś panu powiem – zaczął – od chwili, gdy pana poznałem, od razu pomyślałem, że Bóg mi sprzyja. Oby to się potwierdziło. Panie Dyzma, panie Nikodemie złoty, to jest cudowny zbieg okoliczności. Pan szuka dobrego stanowiska, a ja już jestem w tym wieku, kiedy człowiek nie ma za wiele sił. Co by zatem pan powiedział, gdybym zaproponował mu objęcie generalnej administracji moimi majątkami i zakładami przemysłowymi? Niech pan nie sądzi, że to mały obiekt. Mam tego naprawdę sporo – dodał z dumą.
– Nie wiem, czy potrafiłbym. Zupełnie się na tym nie znam – przyznał szczerze Dyzma.
– O, proszę szanownego pana – zaoponował Kunicki – to szybko się pan zapozna. Zresztą na miejscu sam to jakoś ogarnę, bardziej potrzebowałbym kogoś do tych wszystkich wyjazdów, dobijania się o łaskę u takich Olszewskich, załatwiania spraw w ministerstwach – na to jestem już za stary. Tu trzeba kogoś energicznego, dynamicznego, no i młodego. Szanowny pan chyba jeszcze i czterdziestki nie ma?
– Skończyłem trzydzieści sześć.
– Piękny wiek! Królu złoty, nie zniosę żadnej odmowy. Będzie pan miał wygodne mieszkanie, albo z nami w pałacu, albo w osobnym pawilonie, jak pan zechce. Konie do dyspozycji, samochód również. Kuchnia na miejscu jest doskonała, do miasta niedaleko, a jak pan zechce do Warszawy pojechać, to nie widzę żadnych przeszkód. A co do warunków, to już pan zechce łaskawie się określić…
– Hm – bąknął Dyzma – doprawdy nie wiem…
– Więc powiedzmy tak… tantiemy trzydzieści procent od zwiększonego przez pana dochodu, zgoda?
– Zgoda – kiwnął głową Dyzma, nie bardzo orientując się, na co się zgadza.
– A pensja, niech będzie… dwa tysiące miesięcznie.
– Ile? – zdumiał się Dyzma.
– No dobrze, dwa tysiące pięćset. Oraz koszty rozjazdów. To jak, zgoda?
Dyzma półprzytomnie uścisnął drobną dłoń staruszka, zastanawiając się, czy to wszystko czasem mu się nie śni.
Tymczasem Kunicki, zaróżowiony i uśmiechnięty, nie przestając ani na chwilę seplenić, wyjął z wewnętrznej kieszeni fraka wieczne pióro, zapełnił kartkę kilkunastoma wierszami drobnych, okrągłych literek i podsunął Dyzmie do podpisu. Kiedy Nikodem kaligrafował swoje nazwisko precyzyjnym, choć dość skomplikowanym zakrętasem, Kunicki odliczył z portfela kilkanaście szeleszczących banknotów.
– Oto pięć tysięcy zaliczki, służę uprzejmie.
I zaczął omawiać wyjazd Dyzmy oraz wszelkie związane z tym kwestie.
Widać było, że jest wielce zadowolony z dobitego targu. Zupełnie jakby czuł, że właśnie trafił w dziesiątkę.
*
Zaczynało świtać. Na seledynowym niebie z trudem można było dostrzec topniejące punkciki gwiazd. Latarnie jeszcze jaśniały białym światłem, a miasto bardzo powoli budziło się do życia.
Nikodem Dyzma szedł ulicami, a echo jego kroków brzmiało ostro i donośnie.
To, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru, jawiło się teraz w jego świadomości niczym kłębowisko dziwnych wrażeń, migotliwych, trochę niejasnych i nieuchwytnych.
Czuł, że spadło na niego wielkie szczęście, lecz na czym polegało, co oznaczało, skąd się wzięło i dlaczego – tego jeszcze nie pojmował.
Im dłużej nad tym myślał, tym wszystko zdawało mu się mniej prawdopodobne, za to kompletnie niedorzeczne. Nawet raz zatrzymał się przerażony i sięgnął do kieszeni, a kiedy jego palce namacały gruby plik sztywnych banknotów, szeroko się uśmiechnął. Nagle zdał sobie sprawę z jednego – jest bogaty, jest bardzo bogaty. Przystanął we wnęce bramy i zaczął liczyć. Jezus, Maria! Pięć tysięcy złotych!
– To ci forsa! – powiedział głośno.
Instynkt wielu lat biedowania odezwał się w nim w dość typowy sposób – otóż Dyzma doszedł do wniosku, że trzeba to oblać. I chociaż nie chciało mu się ani jeść, ani pić, skręcił w Grzybowską, gdzie – jak wiedział – knajpa Icka była już otwarta. Przezornie wyciągnął jedną stuzłotówkę i ulokował ją w osobnej kieszeni. Pokazywanie takiej kupy pieniędzy nie było ani mądre, ani bezpieczne.
Pomimo wczesnej pory u Icka był tłok. Dorożkarze, szoferzy, kelnerzy z zamkniętych już restauracji, sutenerzy przepijający nocny dochód swoich „narzeczonych” i podmiejskie żule – wszystko to zapełniało niewielkie dwa pokoiki przyciszonym gwarem rozmów i brzękiem szkła.
Nikodem wypił dwie szklaneczki wódki, przekąsił zimnym wieprzowym kotletem i kiszonym ogórkiem. Uświadomił sobie, że była niedziela i że Walenty dziś nie pracuje.
A niech tam! – pomyślał i kazał zapakować butelkę wódki oraz kilo kiełbasy, skrupulatnie przeliczył resztę i wyszedł.
Kiedy zbliżał się do Łuckiej, nagle spostrzegł Mańkę. Stała oparta o mur i patrzyła przed siebie. Sam nie wiedział dlaczego, ale ucieszył się z tego spotkania.
– Dobry wieczór, panno Maniu! – zawołał wesoło.
– Dobry wieczór? Chyba dzień dobry – odparła, przyglądając mu się ze zdziwieniem.
– A czemu to panna Mania nie śpi?
– Chyba właśnie pójdę – odparła z rezygnacją.
Dyzma obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Wydała mu się ładniejsza niż zwykle. Była dość wątła, ale jednocześnie zgrabna.
Ciekawe, ile miała lat? Siedemnaście?
– Czemuż to panna Mania taka smutna? – zapytał.
Wzruszyła ramionami.
– Jakby pan tak trzy noce z rzędu warował jak pies na ulicy i grosza nie zobaczył, to też by pan z radości nie skakał.
Dyzmie zrobiło się jej żal. Sięgnął do kieszeni i wyjął zwitek dziesięciozłotówek.
– Mogę co nieco pożyczyć. Czy dwadzieścia wystarczy?
Dziewczyna ze zdziwieniem przyglądała się pieniądzom. Wiedziała doskonale, że ich sublokator jeszcze w południe nie miał przy sobie ani grosza. Skąd teraz tyle gotówki?
Pewnie ukradł.
Nikodem wyciągnął w jej kierunku dwa papierki.
– Proszę.
Mańka zrobiła przeczący ruch głową.
– Nie chcę. Nie wezmę. I tak nie będę miała z czego oddać.
– Nie trzeba oddawać.
– Nie chcę – zmarszczyła brwi, a potem odwróciła głowę i dodała cicho. – Chyba że… Za darmo nie chcę. Chyba że pójdzie pan ze mną.
– Eee – bąknął Dyzma i zarumienił się.
Mańka spojrzała mu w oczy.
– Nie podobam się panu?
Nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Z pana to też mężczyzna! – wybuchnęła niespodziewanie złością, odwróciła się na pięcie i ruszyła wolnym krokiem ku domowi.
– Panno Maniu! – zawołał za nią. – Proszę zaczekać, pójdziemy.
Przystanęła, a gdy zrównał się z nią, poinformowała go:
– Hotel to jakieś pięć złotych.
– Dobrze – odparł.
Szli wąskimi uliczkami i oboje milczeli.
Zaspany drab w wygniecionej kamizelce otworzył im drzwi, wprowadził do brudnego pokoju i wyciągnął rękę. Dyzma zapłacił.
Jakiś czas później przez szare butwiejące firanki zaczął wpadać snop jaskrawego słońca. W pokoju było duszno, parno i unosił się zapach stęchlizny.
– Może by okno otworzyć? – zaproponowała Mańka.
– Późno już. Czas do domu – odparł Dyzma.
Mańka przed małym lusterkiem rozczesywała swoje gęste, czarne włosy wyszczerbionym grzebykiem.
– Ta forsa jest za robotę? – rzuciła obojętnie.
Nagle Dyzmę opanowała niepohamowana chęć zaimponowania dziewczynie. Wyjął z kieszeni wszystkie pieniądze, jakie miał, i rozłożył na stole.
– Zobacz – powiedział z uśmiechem.
Mańka odwróciła głowę, a jej oczy szeroko się rozwarły. Długo przyglądała się rozrzuconym banknotom.
– Jezu, ile tego… I same pięćsetki. Psiakrew!
Nikodem rozkoszował się efektem, jaki wywołał.
Dziewczyna chwyciła go za rękę.
– Dostałeś robotę, przyznaj się – powtórzyła wyraźnie zafascynowana.
Dyzma roześmiał się i, ot tak, dla kawału, odpowiedział:
– Aha!
Mańka ostrożnie dotknęła szeleszczących banknotów.
– Powiedz… – wyszeptała – to była mokra robota?
Skinął głową.
Milczała, a w jej oczach malował się strach wymieszany z podziwem. Nigdy nie przypuszczała, że ten cichy sublokator, ten niedorajda…
– Nożem? – dopytywała.
– Nożem.
– Ciężko było?
– Phi – odparł – ani zipnął.
Pokręciła głową.
– Nie wiedziałam…
– Czego? – zapytał Dyzma i zaczął chować pieniądze.
– Nie wiedziałam, że jesteś taki…
– Niby jaki?
Nie odpowiedziała, tylko przytuliła się do niego.
– A jak cię nakryją?
– Nie bój się, dam sobie radę.
– Nikt nie widział?… Może jakie ślady zostawiłeś? Trzeba bardzo uważać. Gliny po zwykłych śladach palców człowieka znajdą.
– Mnie nie złapią.
– A powiedz, bałeś się?
Roześmiał się.
– Nie ma o czym gadać. Chodźmy do domu. A tu masz na sukienkę – dodał, kładąc przed Mańką sto złotych.
Dziewczyna zarzuciła mu ręce na szyję i energicznie zaczęła całować w usta.
Szli do domu, nie rozmawiając po drodze. Nikodem z satysfakcją zauważył, że stosunek tej małej do niego diametralnie się zmienił. Szybko zorientował się, że szacunek, graniczący z zachwytem, wzbudziły w Mańce nie tylko pieniądze, ale i cała ta zmyślona historia z rzekomym morderstwem. I chociaż pochlebiała mu ta zmiana, wstydził się, bo właściwie na nią nie zasłużył. Dlatego za żadną cenę nie przyznałby się teraz, że wszystko sobie wymyślił.
– Tylko jedno musisz mi obiecać – oznajmił, kiedy wchodzili na schody – nikomu nigdy ani słowa. Rozumiesz?
– Oczywiście.
– Ja teraz będę musiał na jakiś czas wyjechać, tak będzie bezpieczniej.
– Jasne. Ale wrócisz?
– Wrócę.
Kiedy Mańka weszła do domu razem z Dyzmą, nie zrobiło to na Barcikach żadnego wrażenia. Natomiast wódkę i kiełbasę przyjęto z dużym szacunkiem. Walentowa nakryła stół zieloną ceratą i wszyscy usiedli do śniadania. Szklaneczka, która niegdyś była słoikiem do musztardy, krążyła z rąk do rąk, a że jej objętość była dość duża, Dyzma wkrótce wyjął pięć złotych i Mańka pobiegła po nową flaszkę.
Uregulował też zaległe komorne, a kiedy dziewczyna wróciła, oznajmił podniosłym tonem:
– Możecie mi powinszować. Znalazłem świetną posadę.
– A gdzie? – zagadnął Walenty.
– Nie w Warszawie. Na prowincji.
– A nie mówiłam – pokiwała głową Walentowa. – Na prowincji o wiele łatwiej o zarobek.
Wypili raz jeszcze zdrowie Dyzmy, a potem Nikodem rozstawił swoje polowe łóżko, rozebrał się, kamizelkę z pieniędzmi wsunął pod poduszkę i zasnął kamiennym snem.
Walenty zaczął coś nucić pod nosem, ale Mańka natychmiast go uspokoiła.
– Cicho, do cholery, nie widzisz, że człowiek śpi?
Zapadła cisza. Walenty nasunął czapkę i wyszedł, a jego żona poszła do sąsiadki, pochwalić się, że ich sublokator postawił im wódkę na oblanie nowej roboty.
Mańka natomiast wyjęła z szafy batystową chusteczkę i nakryła nią głowę Nikodema, bo w pokoju było dużo much.
O bogatych ludzi trzeba dbać.
Przygotowania do wyjazdu zajęły mu cały dzień. Wcześniej już zrobił porządne zakupy, zdawał sobie bowiem sprawę, że musi wyglądać przyzwoicie. Kupił więc kilka zmian bielizny, krawaty, nowe przybory do golenia, żółte buty i dwa gotowe garnitury, które leżały na nim niemal idealnie. Poza tym nabył moc drobiazgów i piękne skórzane walizy.
Kapitał został mocno nadszarpnięty, lecz Dyzma był zadowolony.
Cieszył się, że udało mu się wszystko załatwić. Mańka, która początkowo obiecywała sobie, że odprowadzi Dyzmę na dworzec, teraz była tak onieśmielona tym całym ekwipunkiem, że nie odważyła się nawet zaproponować swojego towarzystwa.
Gdy wychodził, wybiegła za nim na schody i gorąco wycałowała. Potem pomogła znieść walizy, a kiedy dorożka ruszyła z miejsca, zawołała:
– Wrócisz?
– Wrócę! – odkrzyknął Dyzma i machnął kapeluszem.
W pociągu szybko doszedł do wniosku, że drugą klasą jedzie się znacznie wygodniej niż trzecią. Po pierwsze, zamiast twardych ławek stały tu sprężynowe kanapy, po drugie, pasażerowie okazali się znacznie milsi, a służba kolejowa była bardziej uprzejma.
Dyzma rozkoszował się swą pierwszą podróżą w warunkach, które dawały mu poczucie, że jest panem całą gębą i że nie tylko naczelnik urzędu pocztowego w Łyskowie, ale nawet obaj Winderowie, ojciec i syn, niczym by mu teraz nie zaimponowali.
Kilka osób, które zajęły miejsca w przedziale, wkrótce wysiadło i Dyzma pozostał sam. Nie chciało mu się spać. Zresztą należało gruntownie obmyślić całą sprawę.
Rozumiał już teraz dobrze, iż niespodziewaną propozycję Kunickiego zawdzięcza wyłącznie temu, że stary wyga wziął go za wpływową osobistość, pozostającą z ministrem Jaszuńskim w bliskich stosunkach. Oczywiście rozwianie tego złudzenia równałoby się z pożegnaniem niewiarygodnie wysokiej pensji, a tego stracić nie chciał. Należało zatem zrobić wszystko, żeby Kunickiego utwierdzić w jego mylnym przekonaniu i jak najdłużej czerpać zyski. Utrzymanie i mieszkanie będzie miał darmowe. Wydatki zatem ograniczą się do zaledwie kilkudziesięciu, może stu złotych miesięcznie. Zostanie mu dwa tysiące czterysta złotych oszczędności!
Muszę chociaż ze trzy miesiące wytrwać. A może nawet pół roku… – rozmarzył się Dyzma i uśmiechnął pod nosem. Później mógłby pożyczać pieniądze na procenty i żyć jak jaśnie pan, nic nie robiąc. Trzeba tylko przestrzegać pewnych zasad. Mówić jak najmniej, a o sobie nie wspominać słowem. Jeśli Kunicki nabierze jakichkolwiek podejrzeń, to cały misterny plan diabli wezmą.
Świtało już, gdy konduktor wszedł i zameldował, że dojeżdżają do stacji Koborowo.
Dyzma zaniepokoił się, czy Kunicki o nim pamiętał, ale okazało się, że bezpodstawnie. Kiedy tylko wysiadł, od razu podszedł do niego lokaj w liberii.
– Czy to wielmożny pan do państwa Kunickich?
– Tak.
– Samochód czeka przed stacją, panie administratorze – rzekł służący i zabrał walizy.
Usadowiwszy się w luksusowym wozie, Nikodem pomyślał: Pan administrator generalny dóbr Koborowo. Trzeba będzie zafundować sobie wizytówki.
Droga początkowo była równa jak stół, później, przy malowniczym, na wpół zrujnowanym młynie skręcała w prawo, mijając liczne zabudowania fabryczne. Stąd już zaczynała się długa aleja klonowa, na której końcu stał strzelisty pałac, nieco dziwaczny i pretensjonalny w stylu, ale z całą pewnością robiący wrażenie. Auto zatoczyło półkrąg i stanęło na podjeździe. W otwartych drzwiach ukazała się pokojówka, która wraz z lokajem zajęła się walizkami. W chwili gdy Dyzma zdejmował płaszcz, wpadł do holu rozczochrany Kunicki w długim szlafroku, tak jaskrawym i kwiecistym, że Nikodem wziął go początkowo za kobietę.
Staruszek, rozpromieniony i ruchliwy niczym rtęć, rzucił się na swojego gościa, wyściskał go i jak zwykle rozpoczął swój sepleniący monolog, szybki i dość monotonny. W końcu padło pierwsze pytanie.
– Czy drogi pan woli zamieszkać tu, w pałacu, czy też w pawilonie w parku?
„Drogi pan” oświadczył, że mu wszystko jedno, wobec czego został zaprowadzony do dwóch pięknie urządzonych pokojów na parterze. Dowiedział się też, że ma stąd wyjście wprost na taras, do łazienki zaś wchodzi się z korytarza tuż obok. Poinformowano go również, że kąpiel już na niego czeka, a następnie śniadanie, oczywiście pod warunkiem, że nie jest zbyt zmęczony.
Kiedy Dyzma wreszcie został sam, rozpakował szybko walizki, rzeczy umieścił w szafie i przeszedł do łazienki. Nigdy wcześniej nie kąpał się w wannie. Najczęściej korzystał z zatłoczonych łaźni, chociaż ostatnio nawet na to nie mógł sobie pozwolić. Świadczyła o tym woda w wannie, która po kąpieli nabrała wyraźnego ciemnego zabarwienia. Dyzma długo manipulował, zanim odkrył na dnie łańcuszek, po którego pociągnięciu kompromitująca ciecz znalazła ujście. Spłukał wannę, uczesał się, a gdy wrócił do swego pokoju, ze zdumieniem stwierdził, że podczas jego nieobecności służba wyczyściła jego ubranie i buty.
Psiakrew! Zdaje się, że nie będę tu musiał ruszać nawet małym palcem! – pomyślał z podziwem.
Ledwie zdążył zawiązać krawat, kiedy Kunicki, elegancko już ubrany, zapukał do drzwi i ponownie zaprosił go na śniadanie.
Pokój, a właściwie salon, do którego zaprowadził Dyzmę, był wyłożony ciemnym drewnem. Wzdłuż ścian stały ogromne kredensy i przeszklone szafy, połyskując bogactwem wnętrz wypchanych srebrami i kryształami. Również biały stół, nakryty dla czterech osób, zdawał się wystawą luksusowych naczyń, których wystarczyłoby do obsłużenia całego personelu urzędu pocztowego w Łyskowie.
– Moje panie za chwilę zejdą, może w tym czasie zechce pan, drogi panie Nikodemie, obejrzeć inne pokoje na parterze? Ciekaw jestem, jak podoba się panu moja siedziba? Sam ją urządzałem, sam projektowałem, poczynając od wskazówek dla architekta, a kończąc na najmniejszym mebelku…
Wziął Dyzmę pod ramię i, drepcząc przy nim, zaglądał mu raz po raz w oczy.
Zarówno pałac koborowski, jak i całe Koborowo, były dumą i chlubą Kunickiego. Jeszcze przed paru laty były tu dzikie wertepy, dworek nadający się do rozbiórki, zrujnowane zabudowania gospodarskie i ziemia w połowie leżąca odłogiem. Dzisiaj było to prawdziwe cacko, wychuchane i dopieszczone w każdym calu.
Niemal wszystkie pokoje urządzone były z przepychem, jakiego Dyzma nigdy wcześniej nie widział. Pozłacane ramy obrazów, lśniące meble, olbrzymie lustra, marmurowe i malachitowe kominki, do tego miękkie tkaniny obiciowe i tłoczona skóra. Dyzmie przyszło na myśl, że gdyby ziemia nagle się zatrzęsła, cały ten pałac wraz z dobytkiem rozsypałby się w złote krążki.
– No i jak? – spytał Kunicki, kiedy znowu znaleźli się w jadalni.
Nie doczekał się jednak odpowiedzi, bo do salonu weszły dwie kobiety.
– Pozwólcie, że przedstawię. Pan Nikodem Dyzma.
Starsza, jasna blondynka, z uśmiechem podała mu rękę.
– Bardzo mi przyjemnie. Wiele słyszałam o panu.
Młodsza, szatynka o chłopczykowatej powierzchowności i żywych ruchach, mocno uścisnęła dłoń Nikodema, przyglądając się mu tak bezceremonialnie, że aż poczuł się nieco niepewnie.
Na szczęście nic nie musiał mówić, gdyż Kunicki terkotał bez przerwy. Miał zatem czas przyjrzeć się obu paniom. Blondynka mogła mieć najwyżej dwadzieścia sześć lat, szatynka może dwadzieścia, dwadzieścia dwa. Zdziwił się, bo pamiętał, że Kunicki wspominał o żonie i córce. Tymczasem obie mogły być tylko jego córkami, chociaż nie wyglądały na siostry. Blondynka była kształtna i smukła, miała małe, lecz wydatne zmysłowe usta, łagodny owal twarzy i ogromne, niemal nieproporcjonalnie duże, mocno błękitne oczy, które zdradzały naturę marzycielską. Elegancka letnia sukienka z surowego jedwabiu odsłaniała szyję i ramiona olśniewającej białości.
Obok tej pastelowej urody wąskie, skośne i zrośnięte brwi młodszej, jej krótko, po męsku obcięte kasztanowe włosy, zapięta pod szyję angielska bluzka z ciemnozielonym krawatem i silnie opalona cera – stanowiły dosadny kontrast. Przy tym spojrzenie orzechowych oczu miało w sobie coś zadziornego. Dyzmę uderzył dodatkowo kształt jej uszu. Nigdy dotąd nie zwracał na to uwagi, dopiero teraz doszedł do wniosku, że ucho może mieć swój indywidualny wyraz, może być piękne, przypominać egzotyczny kwiat o przykuwającym wzrok kształcie. Kunicki miał na przykład małe czerwone uszka ostro zakończone, zdecydowanie mało ciekawe.
Obserwacje te nie przeszkadzały Dyzmie dokładać starań, by swymi ruchami i sposobem jedzenia jak najbardziej upodobnić się do reszty towarzystwa i przez nieodpowiednie zachowanie nie zdemaskować swoich braków. Kunicki trajkotał jak zwykle, obszernie opisywał zalety i ujemne strony Koborowa, wyliczał inwentarz, oceniał temperamenty poszczególnych koni i układał plan, według którego zademonstruje to wszystko Nikodemowi.
– Dotychczas zdążyłem pokazać panu tylko pokoje parterowe.
– I jak się panu podobały? – wtrąciła blondynka.
– Bardzo bogato – odparł po prostu Dyzma.
Blondynka zaczerwieniła się, zupełnie jakby te słowa sprawiły jej przykrość.
– To gust mojego męża.
– Ha, ha – zaśmiał się Kunicki – to już mówiłem panu Nikodemowi. Proszę sobie wyobrazić, że Nina zrobiła mi pierwszą scenę małżeńską właśnie o ten przepych. Ot, niewdzięczność kobieca. Ja tu na głowie stawałem, żeby uwić eleganckie gniazdko, a ona była niezadowolona.
– Przestań, proszę – przerwała mu Nina.
– Nie rozumiem cię, papo – odezwała się szatynka – po co zanudzasz pana Dyzmę opowiadaniem o rzeczach, które w dodatku sprawiają przykrość Ninie.
– Ależ ja nie mówię nic złego, kochanie. Zresztą zaraz was uwolnimy od naszego towarzystwa, muszę przecież panu Nikodemowi pokazać Koborowo.
– Może pan Dyzma jest zmęczony – wtrąciła Nina.
– Ależ skąd – zaprzeczył Nikodem.
– No, widzisz – zaseplenił zadowolony Kunicki. – Nas, ludzi interesu, aż korci, żeby wszystko jak najszybciej poznać.
– Papo, nie mów za kogoś – przerwała mu córka. – Wątpię, czy dla każdego podkłady kolejowe i odpady drzewne są rzeczą najistotniejszą i jedynie ważną. Prawda, proszę pana? – zwróciła się do Dyzmy.
– Naturalnie, ma pani rację – odparł ostrożnie – są rzeczy znacznie ważniejsze.
Kunicki zaśmiał się cicho i zatarł ręce.
– Oczywiście! Na przykład kwestia otrzymania większego kontyngentu drewna i kwestia uzyskania dostaw.
Blondynka wstała i skinęła głową na pożegnanie.
– Nie przeszkadzamy zatem panom – powiedziała zimnym tonem.
Szatynka również podniosła się z miejsca i zanim Nikodem zdołał pojąć, o co tak naprawdę chodzi w tym rodzinnym konflikcie, obie wyszły z jadalni. Dyzma nie przypuszczał, że śniadanie tak prędko się skończy. Jadł mało, żeby nie wyglądać na żarłoka, a teraz był głodny.
Lokaj zameldował, że konie już czekają.
– Niech się pan nie zraża – mówił tymczasem Kunicki, nakładając czapkę – ale między mną i żoną zawsze jest jakieś nieporozumienie. Ona, idealistka, romantyczna, młoda jeszcze. Zmądrzeje. A córka?… Hm… Kasia z nią trzyma, bo też jeszcze smarkata. Zresztą baby zawsze razem trzymają.
Przed podjazdem stał zaprzęg, rodzaj dwukółki z parą gniadych. Dyzma i Kunicki usadowili się wygodnie na miękkich poduszkach i staruszek strzelił z bata. Konie ruszyły ostrym kłusem.
– Najpierw pokażę panu moje ministerstwo kolei – mówił Kunicki. – Dwadzieścia dwa kilometry toru z dwoma rozgałęzieniami, pojedziemy do pierwszego, w moim lesie.
Skręcił z klonowej alei i miękką gruntową drogą jechali dobre pół godziny wśród gęstych łanów dojrzałego żyta. Powietrze stało, ale upał nie był dokuczliwy.
– Ładne urodzaje – zauważył Dyzma.
– Tak – odparł smutno Kunicki – za dobre i za ładne, niestety.
Nikodem się roześmiał.
– Czy to pana martwi?
– A jak pan sądzi? – zdziwił się Kunicki. – Przecież to klęska dla rolnictwa.
Dyzma chciał przyznać, że tego nie rozumie, ale ugryzł się w język. Lepiej być ostrożnym.
– Klęska – powtórzył Kunicki – ceny polecą na łeb na szyję. Za dwa miesiące będziemy sprzedawali za psie pieniądze. Klęska urodzaju, mój przyjacielu.
Aha! – pomyślał Dyzma. – Kto by to przypuszczał. Dobrze, że się nie odezwałem.
– No, to zrozumiałe – odparł teraz głośno – tylko nie sądzę, żeby miało być aż tak źle, jak pan przepowiada.
Zamilkł i zastanowił się, co jeszcze dodać, żeby nie wyjść na naiwnego.
– Zboże podrożeje – zaryzykował.
– Ba, jedynie wtedy, kiedy rząd zacznie je magazynować.
– A kto panu powiedział, że nie zacznie?!
– Co pan mówi?! – Kunicki aż podskoczył.
Dyzma przestraszył się, że palnął jakieś horrendalne głupstwo, ale szybko się uspokoił, jego towarzyszowi bowiem aż zaświeciły się oczy.
– Królu złoty! Co pan mówi? Czy to już postanowione?
– Na razie jest wstępny projekt…
– Kochany panie Nikodemie! Ależ to genialna myśl! Genialna! Obowiązkiem rządu jest ratowanie rolnictwa, przecież cały dobrobyt kraju opiera się na tym. Do diabła, u nas jest jakaś mania przerabiania struktury gospodarczej kraju! Przecież Polska liczy siedemdziesiąt procent rolników! Siedemdziesiąt procent! Nie przemysł, nie kopalnie, nie handel, lecz właśnie rolnictwo, produkty rolne, zwierzęce i drzewne – to jest podstawa wszystkiego. Panie Dyzma, musi pan użyć swoich wpływów w rządzie, żeby przeforsować ten genialny projekt! Żeby rząd skupił całą nadwyżkę! Boże! Samo Koborowo z folwarkami… – zaczął w myśli obliczać ewentualny zysk, kiedy Dyzma wtrącił:
– Myślę, że chodzi tu o pieniądze. Brakuje ich.
– Pieniędzy? – zaperzył się Kunicki. – To jest drobiazg, jakaś niepoważna przeszkoda. Przecież państwo może wypuścić obligacje zbożowe choćby na sto milionów złotych. Płacić obligacjami i koniec. Oczywiście, oprocentowanymi, powiedzmy sześcioletnimi. W ciągu tego czasu musi przyjść dobra koniunktura, to chyba jasne. Wówczas sprzeda się cały zapas zagranicy i zrobi na tym świetny interes. Ja tu widzę same korzyści: primo, uratowanie cen, secundo, wzmożenie obrotów, bo obligacje muszą być, oczywiście, bezimienne. W ten sposób państwo wstrzyknie na rynek wewnętrzny nowych sto milionów, a to już suma, która wpłynie zbawiennie na naszą katastrofalną ciasnotę gotówkową. Powinien pan o tym koniecznie pogadać z ministrem Jaszuńskim.
– Mówiliśmy już z nim wiele na ten temat i kto wie… – nie dokończył Dyzma, a jednocześnie pomyślał: Starzec ma tęgi łeb, sam mógłby ministrem zostać!
Tymczasem dojechali do lasu i poruszali się teraz wśród wysokopiennych sosen.
Na obszernej polanie piętrzyły się sągi drewna wzdłuż wąskich szyn kolejki polowej. Jakiś miniaturowy parowozik sapał i syczał, usiłując ruszyć z miejsca kilkanaście wagoników, załadowanych wielkimi klocami. Pomagali mu w tym robotnicy, popychając wagony z obu stron. Na widok Kunickiego i Dyzmy zdejmowali czapki i kłaniali się, ale mimo to można było wyczuć w nich jakąś niechęć, a nawet nieżyczliwość. Ogorzały jegomość w siwej kurtce podszedł do powoziku i zaczął coś mówić, ale Kunicki szybko mu przerwał:
– Panie Starkiewicz, to jest pan Dyzma, administrator generalny.
Mężczyzna zdjął czapkę i obrzucił Dyzmę uważnym spojrzeniem. Ten ukłonił się trochę niepewnie.
Przez kilka minut, podczas których Kunicki wypytywał o coś Starkiewicza, Nikodem rozglądał się z zaciekawieniem po olbrzymich masach nagromadzonego drewna i barakach skleconych z desek. Kiedy ruszyli dalej, Kunicki rozpoczął fachowy wykład o gatunkach drzew, o stanie eksploatacji i drzewostanie w tych okolicach. Cytował paragrafy ustaw, cyfry, ceny i od czasu do czasu zerkał w stronę towarzysza, którego mina była bardzo skupiona.
W istocie zaś Dyzmę ogarniało coraz większe przerażenie. Docierało do niego, że nie ma najmniejszego pojęcia o tym, o czym mówił staruszek. Czuł się jak ktoś, kto błądzi we mgle i kto zrozumiał, że absolutnie nie da sobie z tym rady, a przy pierwszej lepszej okazji wszyscy zorientują się, że jest ignorantem.
Kiedy zwiedzili stację drzewną, tartaki przy dworcu kolejowym, fabrykę mebli, wykańczaną właśnie papiernię i budowę nowych magazynów, zamęt w głowie Dyzmy wzrósł do tego stopnia, że najchętniej dałby stąd nogę i to jak najszybciej. Piętrzyła się przed nim góra niezrozumiałych interesów, dziwnych i tajemniczych spraw, które brzmiały dla niego jak czarna magia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki