Wyższe sfery. Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz - ebook + audiobook

Wyższe sfery. Kariera Nikodema Dyzmy ebook

Tadeusz Dołęga-Mostowicz

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kariera Nikodema Dyzmy w interpretacji Nataszy Sochy, pisarki z list literackich przebojów, to przedwojenny bestseller opowiedziany nowoczesną polszczyzną.

Nikodem Dyzma to bezrobotny prostak i cwaniak. Dzięki wyjątkowemu zbiegowi okoliczności oraz własnemu sprytowi dostaje niepowtarzalną szansę, by zarobić ogromne pieniądze i wspiąć się na najwyższe szczeble politycznej kariery. Lawirując, kłamiąc i podszywając się pod kogoś, kim nie jest, podbija salony i serca dam z najwyższych sfer. Czy ktoś w końcu zdemaskuje oszusta? Postać stworzona przed II wojną przez Tadeusza Dołęgę-Mostowicza nie straciła na wyrazistości, z czasem stając się częścią popkultury.

Tytuł z cyklu „Wyższe sfery”. Błyskotliwe powieści takich gwiazd literatury polskiej okresu międzywojennego jak Mniszkówna, Dołęga-Mostowicz czy Rodziewiczówna, przełożone na współczesny język przez najpopularniejsze obecnie pisarki i pisarzy.

Dla wielbicieli serialu „Dewajtis” i filmu „Znachor”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 365

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział pierwszy

Wła­ści­ciel restau­ra­cji dał znak pia­ni­ście i tango urwało się w poło­wie taktu. Tań­cząca para zatrzy­mała się pośrodku sali.

– No i co, panie dyrek­to­rze? – zapy­tała szczu­pła blon­dynka, wyzwa­la­jąc się z ramion part­nera i pod­cho­dząc do sto­lika, przy któ­rym sie­dział gruby czło­wiek o spo­co­nej twa­rzy.

Wła­ści­ciel wzru­szył ramio­nami.

– Nie nada się? – rzu­ciła lekko blon­dynka.

– Ni­gdy w życiu. Nie ma ani słu­chu, ani poczu­cia rytmu. Żeby cho­ciaż był przy­stojny…

Tan­cerz pod­szedł do nich z nie­pewną miną. Blon­dynka przyj­rzała się uważ­nie jego mocno zno­szo­nemu ubra­niu, wło­som w kolo­rze wło­skiego orze­cha, tro­chę kędzie­rza­wym i prze­rze­dzo­nym na czubku głowy, wąskim ustom i sil­nie roz­wi­nię­tej dol­nej szczęce.

– Ma pan jakieś taneczne doświad­cze­nie?

– Nie. To jest, tań­czy­łem, ale pry­wat­nie. Nawet mówili, że dobrze…

– Ale gdzie? – zapy­tał obo­jęt­nie wła­ści­ciel restau­ra­cji.

Kan­dy­dat na tan­ce­rza obrzu­cił smut­nym wzro­kiem pustą salę.

– W swo­ich stro­nach, w Łysko­wie.

Gru­bas się roze­śmiał.

– Przy­po­mi­nam, że tu jest War­szawa. A zatem trzeba ele­gancko, z szy­kiem i faso­nem. Moim zda­niem to nie dla pana. Niech pan sobie poszuka innego zaję­cia – pstryk­nął pal­cami i ruszył w stronę bufetu.

Blon­dynka pobie­gła do gar­de­roby, a nie­do­szły kan­dy­dat na tan­ce­rza leni­wie prze­rzu­cił przez ramię płaszcz, wci­snął na czoło kape­lusz i wyszedł na świeże powie­trze.

Ulicę zale­wał gorący potop słońca. Zbli­żało się połu­dnie. Ludzi było nie­wielu. Ruszył wol­nym kro­kiem ku Łazien­kom. Na rogu Pięk­nej zatrzy­mał się, się­gnął do kie­szeni kami­zelki i wysu­płał z niej monetę.

Ostat­nia – pomy­ślał nie­chęt­nie.

Zbli­żył się do budki z papie­ro­sami i kupił dwa opa­ko­wa­nia.

Prze­li­czył resztę i bez­myśl­nie sta­nął na przy­stanku tram­wa­jo­wym. Jakiś sta­ru­szek rzu­cił mu nieco zamglone spoj­rze­nie, a ele­gancka kobieta z pacz­kami w ręce ner­wowo wyglą­dała tram­waju. Obok niego, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę, cze­kał chło­piec z książką pod pachą. Wła­ści­wie nie była to książka, tylko teczka opra­wiona w szare płótno, z któ­rej wysta­wał plik listów. Męż­czy­zna przy­glą­dał się chłopcu i przy­po­mniał sobie, że podobną teczkę też kie­dyś nosił, będąc goń­cem u nota­riu­sza Win­dera, jesz­cze przed wojną, zanim został urzęd­ni­kiem na poczcie w Łysko­wie.

Nad­je­chała dzie­wiątka i chło­pak wsko­czył na tylną plat­formę jesz­cze w biegu, tyle że nie­szczę­śli­wie zawa­dził o poręcz i listy malow­ni­czo roz­sy­pały się na stop­niach.

Ma chło­pak szczę­ście, że dziś sucho – pomy­ślał, przy­glą­da­jąc się, jak dzie­ciak ner­wowo zbiera papiery.

Tram­waj ruszył i jedna z kopert upa­dła na jezd­nię. Męż­czy­zna pod­niósł ją i zaczął nią machać, ale chło­pak niczego nie zauwa­żył, pochło­nięty zbie­ra­niem pozo­sta­łych listów. Była to ele­gancka koperta z odręcz­nie wypi­sa­nym adre­sem.

JW Pan Pre­zes Artur Rako­wiecki. Al. Ujaz­dow­skie 7.

Wewnątrz (koperta była nie­za­kle­jona) znaj­do­wała się rów­nie ele­gancka karta, zło­żona na pół. Z jed­nej strony wydru­ko­wano coś po fran­cu­sku, z dru­giej, praw­do­po­dob­nie to samo, po pol­sku:

Pre­zes Rady Mini­strów ma zaszczyt zapro­sić JW Pana na raut z oka­zji przy­jazdu J. E. Kanc­le­rza Repu­bliki Austriac­kiej. Impreza odbę­dzie się 15 lipca br. o godz. 20.00 w dol­nych salo­nach Hotelu Euro­pej­skiego.

U dołu drob­nymi lite­rami podano:

Strój balowy – ordery.

Prze­czy­tał jesz­cze raz adres: Al. Ujaz­dow­skie 7.

Odnieść? Może dosta­nie jakieś zna­leźne? Spró­bo­wać nie zaszko­dzi. Numer 7 to zale­d­wie kil­ka­dzie­siąt kro­ków stąd.

Na tablicy loka­to­rów przy nazwi­sku A. Rako­wiecki wid­niał numer 3, a zatem miesz­ka­nie na pierw­szym pię­trze. Męż­czy­zna naci­snął dzwo­nek, odcze­kał chwilę i spró­bo­wał raz jesz­cze.

Naj­wy­raź­niej jed­nak miał pecha. W końcu zja­wił się dozorca domu i oświad­czył, że pan pre­zes wyje­chał za gra­nicę.

– Trudno – męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami i ruszył do domu. Minęło dobre pół godziny, zanim dotarł na ulicę Łucką.

Wszedł do środka i od razu ude­rzył go w noz­drza draż­niący aro­mat przy­pie­czo­nej cebuli, spa­lo­nego tłusz­czu i woń suszą­cych się pie­lu­szek. Z kąta roz­legł się kobiecy głos.

– Zamy­kać drzwi, prze­ciąg jest i dziecko się prze­ziębi.

Burk­nął coś pod nosem, zdjął kape­lusz, powie­sił palto na gwoź­dziu i usiadł przy oknie.

– No i co – ode­zwała się kobieta – znowu nic?

– Znowu…

– Ej, panie Dyzma, mówi­łam, że to nie dla pana. Na wsi, na pro­win­cji o chleb jakoś łatwiej. A tu, wiel­kie mia­sto, nie dla każ­dego.

Nie odpo­wie­dział. Już trzeci mie­siąc był bez pracy, odkąd zamknięto bar Pod Sło­niem na Pań­skiej, gdzie dosta­wał dar­mową kola­cję i zara­biał swoje pięć zło­tych dzien­nie, gra­jąc na man­do­li­nie. Potem Urząd Pośred­nic­twa Pracy dał mu robotę przy budo­wie węzła kole­jo­wego, ale Dyzma ani z inży­nie­rem, ani z maj­strem, ani z robot­ni­kami nie mógł jakoś dojść do ładu i po dwóch tygo­dniach otrzy­mał wymó­wie­nie. Może to fak­tycz­nie nie dla niego?

Kobieta praw­do­po­dob­nie myślała o tym samym, bo nagle ode­zwała się:

– Panie Dyzma, nie lepiej wró­cić w swoje strony, do rodziny? Coś tam na pewno się znaj­dzie.

– Prze­cież mówi­łem już, pani Walen­towa, że rodziny żad­nej nie mam.

– Poumie­rali?

– Poumie­rali.

Walen­towa skoń­czyła obie­ra­nie kar­to­fli i posta­wiła gar­nek na ogniu.

– W War­sza­wie nie jest łatwo. Mój pra­cuje trzy dni w tygo­dniu i led­wie na żar­cie star­czy, a jesz­cze stra­szą, że fabrykę zamkną. Gdyby nie Mańka, to nie byłoby czym czyn­szu zapła­cić. Zapra­co­wuje się dziew­czyna, a i to na nic. Jak gościa ze dwa razy na tydzień nie zła­pie…

– Niech uważa – wtrą­cił szybko Dyzma – bo jak ją dorwą bez ksią­żeczki…

Kobieta prze­wi­nęła dziecko i roz­wie­siła nad płytą mokrą pie­luszkę.

– Niech pan nie kra­cze! – rzu­ciła opry­skli­wym gło­sem. – Naj­le­piej to zająć się swo­imi spra­wami. I przy­po­mi­nam, że od trzech mie­sięcy pie­nię­dzy za czynsz nie widzia­łam.

– Zapłacę – bąk­nął Dyzma.

– Zapła­cisz pan albo nie. A pie­nią­dze pie­chotą nie cho­dzą. A pana to jakoś spe­cjal­nie nie lubią, bo co pan robotę pod­ła­pie, to zaraz ją traci.

– Kto pani takich bzdur naga­dał?

– Też mi wielka tajem­nica. Sam pan to Mańce opo­wia­dał.

Zapa­dła cisza.

Dyzma odwró­cił się w stronę okna i przy­glą­dał odra­pa­nym murom podwó­rza. Istot­nie, prze­śla­do­wał go jakiś pech. Ni­gdzie nie mógł zagrzać na dłu­żej miej­sca. Z gim­na­zjum wyda­lili go już w czwar­tej kla­sie za upór i brak pil­no­ści. U nota­riu­sza pra­co­wał chyba najdłu­żej. Może dla­tego, że znał język nie­miecki, przy­naj­mniej na tyle, że rozu­miał, dokąd go posy­łano. Póź­niej było już tylko gorzej. Wojna, trzy lata służby w tabo­rach bata­lionu tele­gra­ficz­nego i jedyny awans na pocz­ty­liona. Znowu poczta w Łysko­wie, zanim nie doszło do reduk­cji eta­tów. Dzięki pro­bosz­czowi zała­pał się do pracy w czy­telni, ale na krótko, bo szybko oka­zało się, że nie umie utrzy­mać pó­łek z książ­kami w nale­ży­tym porządku.

Cho­lerny pech.

Roz­my­śla­nia Dyzmy prze­rwał ryk syren z oko­licz­nych fabryk. Walen­towa zaczęła nakry­wać do stołu, a Dyzma leni­wie wstał i wyszedł.

Bez­myśl­nie błą­kał się po uli­cach, cho­ciaż było upal­nie i bolały go nogi. Ale sie­dze­nie w miesz­ka­niu i wysłu­chi­wa­nie uszczy­pli­wych uwag Walen­tego Bar­cika, który zaraz miał wra­cać z pracy, oraz lek­ce­wa­żą­cych docin­ków Mańki, a zwłasz­cza przy­glą­da­nie się ich jedze­niu, było ponad jego siły. Od dwóch dni nie miał nic w ustach, poza papie­ro­sami, na które wydał ostat­nie gro­sze.

Prze­cho­dząc obok mię­snego, skąd dola­ty­wał go zapach kieł­bas, wstrzy­mał oddech. Sta­rał się odwra­cać głowę od okien skle­pów spo­żyw­czych, a jed­nak głód nie dawał o sobie zapo­mnieć.

Niko­dem Dyzma zdał sobie jasno sprawę z faktu, że znaj­duje się w wyjąt­kowo pod­łej sytu­acji życio­wej.

Czy to go prze­ra­żało? By­naj­mniej. Psy­chika Niko­dema Dyzmy pozba­wiona była bowiem ele­mentu wyobraźni. Zasięg jego prze­wi­dy­wań i pla­nów nie prze­kra­czał gra­nic naj­bliż­szych dni i skoro ubie­gły tydzień udało mu się prze­żyć dzięki sprze­da­nemu zegar­kowi, to w następ­nym opchnie lakierki i jakoś to będzie.

Naby­cie tego stroju kosz­to­wało go wpraw­dzie wiele wyrze­czeń i ogra­ni­czeń, liczył jed­nak, że dzięki niemu zdo­bę­dzie posadę tan­ce­rza do wyna­ję­cia, a co za tym idzie – poprawi swoją pozy­cję mate­rialną, ale plan dia­bli wzięli. W tej sytu­acji mógł się bez bólu roz­stać ze swoim ubio­rem.

Zbli­żała się szó­sta, naj­wyż­szy czas wra­cać.

W miesz­ka­niu była tylko Mańka, wątła bru­netka o ner­wo­wych ruchach. Widocz­nie miała dzi­siaj wie­czo­rem coś w pla­nach, bo sie­działa przy oknie i malo­wała się, wydy­ma­jąc usta w dzió­bek. Dyzma sta­nął w kącie.

Dziew­czyna zer­k­nęła na niego.

– Niech się pan odwróci, będę się prze­bie­rać.

– Nie patrzę – odparł.

– To i dobrze, bo od samego patrze­nia na słod­kie zęby się psują – zachi­cho­tała.

Mruk­nął coś pod nosem. Dziew­czyna wzru­szyła ramio­nami i ścią­gnęła sukienkę. Niko­dem istot­nie nie zwra­cał na nią uwagi, poza tym potwor­nie go iry­to­wała. Naj­chęt­niej wyrzu­ciłby ją za drzwi. Cią­gle mu doku­czała, zupeł­nie jakby to było jej ulu­bio­nym zaję­ciem. Nie obra­żało to jego ambi­cji, bo chyba jej w sobie jesz­cze nie roz­wi­nął. Nie doty­kało rów­nież god­no­ści, ponie­waż ni­gdy nie odczu­wał róż­nicy mię­dzy sobą, bez­ro­bot­nym pra­cow­ni­kiem umy­sło­wym, a tą pospo­litą dzie­wu­chą. Po pro­stu miał dosyć tego usta­wicz­nego dogry­za­nia.

Tym­cza­sem Mańka w końcu ubrała się, narzu­ciła na ramiona chustkę i sta­nęła przed Dyzmą, szcze­rząc duże białe zęby.

– Ład­nie?

– Guzik mnie to obcho­dzi! – rzu­cił z wście­kło­ścią.

Wzięła go dwoma pal­cami pod brodę, lecz szybko cof­nęła rękę, gdyż Dyzma nagłym ruchem mach­nął pię­ścią, ude­rza­jąc ją w dłoń.

– Cham! – syk­nęła. – Może jesz­cze mnie ude­rzysz? Dam­ski bok­ser!

Coś tam jesz­cze mam­ro­tała, lecz Dyzma już jej nie słu­chał. Zaczął otwie­rać walizkę, a w myślach obli­czał, ile może za nią dostać. Sam na Ker­ce­laku zapła­cił sie­dem­dzie­siąt. Na lakier­kach też przyj­dzie stra­cić z osiem, a może i dzie­sięć zło­tych.

W końcu Mańka skoń­czyła swoją nudną gadkę i, trza­snąw­szy drzwiami, wyszła.

Niko­dem Dyzma otwo­rzył walizę i wyjął frak.

– Nie­źle – uśmiech­nęła się Walen­towa. – Bal czy ślub?

Nie odpo­wie­dział. Zło­żył sta­ran­nie spodnie, koszulę i kami­zelkę, owi­nął paczkę gazetą i popro­sił o sznu­rek.

– Wybiera się pan na Kier­ce­lak? – zapy­tał Walenty, patrząc na niego znad miski sma­żo­nej cebuli i ziem­nia­ków.

– Tak.

– Dziś sobota, słaby dzień. Nie­wiele za to się dosta­nie.

Sma­lec skwier­czał na patelni. Niko­dem prze­łknął ślinę.

– Trudno.

Nagle przy­po­mniał sobie, że nie spraw­dził wszyst­kich kie­szeni. Szybko roz­wi­nął paczkę i zaczął prze­szu­ki­wać mate­riał. W spodniach zna­lazł szklaną papie­ro­śnicę, a we fraku chu­s­teczkę do nosa. Wziął oba zna­le­zione przed­mioty i wsu­nął do kie­szeni mary­narki. Jed­no­cze­śnie nama­cał w niej coś jesz­cze. Jakby papier… Ach, to ten zna­le­ziony list. Zapro­sze­nie.

Ponow­nie wyjął go z koperty i prze­czy­tał. Tym razem zwró­cił uwagę na drobny druk.

Strój balowy – ordery.

Rzu­cił okiem na frak. Zmarsz­czył czoło. Raut… Jedze­nie, dużo jedze­nia, i to za darmo…

Chyba osza­la­łem – pomy­ślał, a jed­nak znowu uważ­nie prze­czy­tał zapro­sze­nie: 15 lipca, godzina 20.00.

– Panie Walenty, dziś pięt­na­sty? – zapy­tał.

– Dokład­nie.

– A która godzina?

– Siódma, jeśli się znam na zegarku.

Dyzma stał chwilę nie­ru­chomo.

A co mi mogą zro­bić? – zasta­no­wił się. – Naj­wy­żej wyrzucą za drzwi. Zresztą, na pewno będzie tam sporo róż­nych ludzi, nie mogą znać każ­dego…

Wyjął przy­bory do gole­nia i zaczął się przy­go­to­wy­wać.

Pra­cu­jąc w czy­telni powia­to­wej, pod­czas dłu­gich godzin, kiedy nie miał wiele pracy, z nudów czy­tał książki. Nie­raz tra­fiał na opis balów i rau­tów, urzą­dza­nych przez róż­nych hra­biów i mini­strów. Wie­dział – o ile książki opi­sy­wały prawdę – że na takich przy­ję­ciach zazwy­czaj bywa wiele osób nie­zna­ją­cych się wza­jem­nie, i to mogło być klu­czem do suk­cesu. Zwłasz­cza jeżeli nie będzie spe­cjal­nie wyróż­niał się spo­śród gości.

Jedze­nie, dużo jedze­nia – myślał Dyzma. – Mięso, chleb, ryba…

Umył się nad zle­wem, roz­cze­sał szorst­kie włosy i wcią­gnął wykroch­ma­loną koszulę.

– A nie mówi­łam, że na wesele idzie – powie­działa Walen­towa i puściła oko do męża, który tylko burk­nął:

– A co nam do tego?

Dyzma z tru­dem dopiął sztywny koł­nie­rzyk, zawią­zał kra­wat i wło­żył frak.

– Jedze­nie, dużo jedze­nia – wyszep­tał.

– Co pan mówi?

– Nic. Do widze­nia – odparł i wyszedł z domu.

Przy naj­bliż­szej latarni raz jesz­cze obej­rzał zapro­sze­nie i stwier­dził, że nie zawie­rało nazwi­ska adre­sata. Scho­wał je do kie­szeni, a kopertę podarł i wyrzu­cił.

Dość słabo orien­to­wał się w mie­ście, wresz­cie posta­no­wił iść zna­jomą drogą. Skrę­cił w Żela­zną, a na rogu Chłod­nej zawró­cił w stronę kościoła. Stąd już widział ulicę Elek­to­ralną i plac Ban­kowy.

Mia­sto kipiało wie­czor­nym życiem robot­ni­czych dziel­nic. Z otwar­tych knajp dola­ty­wały chra­pliwe dźwięki akor­de­onów, po zaśmie­co­nych chod­ni­kach spa­ce­ro­wały grupy wyrost­ków w poroz­pi­na­nych mary­nar­kach i bez koł­nie­rzy­ków. Dziew­czyny trzy­mały się pod ręce, chi­cho­tały i szep­tały. W bra­mach stały lub sie­działy na wynie­sio­nych z miesz­ka­nia tabo­re­tach kobiety z dziećmi na rękach.

Gdy dotarł do placu Teatral­nego, zegar na ratu­szo­wej wieży wska­zy­wał pięć po ósmej.

Przy­śpie­szył kroku i po chwili zna­lazł się przed hote­lem.

Widział, jak pod­jeż­dżają lśniące samo­chody, jak wysia­dają z nich ele­ganccy męż­czyźni i kobiety wystro­jone w futra pomimo upału.

Poczuł się onie­śmie­lony.

Czy będzie potra­fił się zacho­wać?

A może już po twa­rzy widać, że tu nie pasuje?

Głód jed­nak zwy­cię­żył. Dyzma posta­no­wił, że porząd­nie się naje, a potem niech go wyrzu­cają za drzwi. Korona mu z głowy przez to nie spad­nie.

Zaci­snął zęby i wszedł do środka.

Zanim się zorien­to­wał, służba zabrała mu palto i kape­lusz, a ktoś inny zapro­wa­dził do wiel­kich drew­nia­nych drzwi, które sze­roko otwo­rzył.

Przed oczami Niko­dema zawi­ro­wała ogromna sala, a na niej czarne plamy fra­ków i barwne suk­nie pań. Poczuł silny zapach per­fum, który nie­mal go odu­rzył.

Stał nie­ru­chomo przy drzwiach, gdy nagle dostrzegł przed sobą męż­czy­znę, który naj­wy­raź­niej mu się kła­niał i jed­no­cze­śnie podał rękę. Dyzma machi­nal­nie wycią­gnął swoją.

– Pan pozwoli, że się przed­sta­wię – ode­zwał się męż­czy­zna. – Jerzy Anto­niew­ski, sekre­tarz oso­bi­sty pre­miera. I wła­śnie w jego imie­niu dzię­kuję za przy­by­cie. Zapra­szam do stołu – dodał jesz­cze, a potem znik­nął, by przy­wi­tać innych gości.

Niko­dem Dyzma otarł pot z czoła.

Dzięki Bogu! Na razie wszystko idzie jak z płatka…

Zmru­żył oczy i zaczął się roz­glą­dać. Więk­szość stała z tale­rzy­kami w dło­niach lub sie­działa przy małych sto­li­kach. Zer­k­nął na stół zasta­wiony pół­mi­skami z jedze­niem, jakiego ni­gdy wcze­śniej nie widział. Naj­chęt­niej chwy­ciłby coś w garść i pożarł gdzieś w kącie, ale nie chciał zacho­wy­wać się jak dzi­kie zwie­rzę.

W końcu odwa­żył się się­gnąć po talerz i wide­lec, nało­żył dużo sałaty i kawa­łek pasz­tetu. Usta miał pełne śliny i nie mógł wprost oczu ode­rwać od tych sma­ko­ły­ków. Nagle, gdy odwró­cił się, by upa­trzyć sobie ustron­niej­sze miej­sce, poczuł dość silne ude­rze­nie w łokieć. Talerz, wytrą­cony z ręki, roz­trza­skał się o pod­łogę.

Dyzmę ogar­nęła wście­kłość. Przed jego nosem bez­ce­re­mo­nial­nie prze­py­chał się jakiś gru­bas, który nawet nie raczył się odwró­cić, by prze­pro­sić za swoją nie­zgrab­ność. Tego było już za wiele.

Dwoma kro­kami dopadł wino­wajcy i z całej siły chwy­cił go za łokieć.

– Na przy­szłość pro­szę tro­chę uwa­żać, a nie zacho­wy­wać się jak słoń w skła­dzie por­ce­lany! – rzu­cił mu pro­sto twarz.

Oczy gru­basa wyra­żały naj­wyż­sze zdu­mie­nie, a nawet coś w rodzaju prze­ra­że­nia. Spoj­rzał na pod­łogę i zaczął prze­pra­szać, mocno skon­ster­no­wany.

Wokół zro­biło się cicho. Nad­biegł kel­ner, uprząt­nął nie­po­rzą­dek, a drugi podał Dyz­mie nowy talerz.

Cho­lera, chyba nie­po­trzeb­nie się aż tak unio­słem – pomy­ślał i zaczął szybko nakła­dać kolejne potrawy na talerz. Zanim go stąd wyrzucą, przy­naj­mniej się porząd­nie posili.

Tym­cza­sem sala napeł­niała się coraz bar­dziej i Dyzma z ulgą stwier­dził, że nikt nie zwraca na niego uwagi. To go nieco ośmie­liło. Pochła­nia­jąc kolejną por­cję, spo­strzegł tacę z kie­lisz­kami peł­nymi wina. Wypił dwa, jeden po dru­gim i od razu poczuł się bar­dziej pew­nie. Gdy się­gnął po trzeci, ze zdu­mie­niem spo­strzegł, że sąsiedni kie­li­szek, pod­nie­siony czy­jąś ręką, ude­rza lekko o jego wła­sny.

Jed­no­cze­śnie dobiegł go głos:

– Pan pozwoli, że z nim wypiję?

Naprze­ciwko niego stał wysoki bru­net w mun­du­rze puł­kow­nika i uśmie­chał się jakoś dwu­znacz­nie, a potem wycią­gnął rękę.

– Wareda.

– Dyzma – odpo­wie­dział Niko­dem, ści­ska­jąc dłoń męż­czy­zny.

– Win­szuję panu – zaśmiał się puł­kow­nik. – Pięk­nie osa­dził pan Ter­kow­skiego. Nale­żało mu się.

Dyzma poczuł, że się rumieni.

Aha – pomy­ślał – zaraz mnie stąd wyrzucą.

– Ha, ha! – puł­kow­nik Wareda puścił do niego oko – widzę, że jesz­cze teraz krew pana zalewa na samo wspo­mnie­nie tego cym­bała. Win­szuję, panie… Dyzma. Ter­kow­ski dawno nie dostał takiej nauczki. Pań­skie zdro­wie!

Tego się nie spo­dzie­wał. Naj­wy­raź­niej jed­nak mię­dzy gru­ba­sem Ter­kow­skim a puł­kow­ni­kiem musiało dojść do jakie­goś spię­cia, stąd ten toast. Niech będzie, każda oka­zja jest dobra.

– Głup­stwo – odparł – szkoda tylko… tej… sałaty i tale­rzyka.

Wareda wybuch­nął gło­śnym śmie­chem.

– Pyszny kawał! Ależ pan jest zło­śliwy, panie Dyzma, pań­skie zdro­wie raz jesz­cze! Wie pan – dodał po chwili, odsta­wia­jąc kie­li­szek – że to pierw­szo­rzędny kawał? Ter­kow­ski głup­stwo, ale szkoda sałaty!

Dyzma roz­cią­gnął w uśmie­chu usta pełne tar­ti­nek i doszedł do wnio­sku, że podoba mu się tutaj coraz bar­dziej.

Puł­kow­nik zapro­po­no­wał mu papie­rosa i wska­zał ręką okno. Led­wie zdą­żyli zapa­lić, kiedy pod­szedł do nich krępy, siwie­jący blon­dyn o gwał­tow­nych ruchach i szkli­stych oczach.

– Wacek! – zawo­łał – zała­pię się na papie­rosa? Zapo­mnia­łem swo­ich.

Puł­kow­nik wycią­gnął ponow­nie srebrną papie­ro­śnicę.

– Służę. Pozwól, że ci przed­sta­wię… pan Dyzma, pan mini­ster Jaszuń­ski.

Dyzma aż się skur­czył. Ni­gdy w życiu nie widział mini­stra. Kiedy w urzę­dzie pocz­to­wym w Łysko­wie mówiło się o mini­strze, było w tym sło­wie coś nie­re­al­nego, abs­trak­cyj­nego i nie­skoń­cze­nie odle­głego. Coś jak święty, tyle że stą­pa­jący po ziemi. Z nabo­żeń­stwem uści­snął wycią­gniętą rękę.

– Wyobraź sobie – zaczął puł­kow­nik – że pan Dyzma miał przed chwilą incy­dent z tym bał­wa­nem Ter­kow­skim.

– Ach! To pan? – oży­wił się mini­ster. – Sły­sza­łem, sły­sza­łem. Gra­tu­luję!

Dyzma na wszelki wypa­dek podzię­ko­wał. Nagle mini­ster mru­gnął do niego zna­cząco.

– Roz­dęta wiel­kość i pycha. Pcha się wszę­dzie i pano­szy, a koniec koń­ców jest mniej wart od…

– …sałaty – zachi­cho­tał puł­kow­nik Wareda.

Znowu zaczęli się śmiać, a mini­ster, wziąw­szy Dyzmę pod ramię, oznaj­mił wesoło:

– Jesz­cze raz, panie Dyzma, szcze­rze gra­tu­luję. Oby­śmy mieli w kraju wię­cej takich ludzi jak pan, drogi przy­ja­cielu. Nie wolno dawać dmu­chać sobie w kaszę.

Niko­dem Dyzma powoli ochło­nął po pierw­szych unie­sie­niach, roz­mo­wach i winie. Dodat­kowo napeł­niony żołą­dek uspo­koił jego napięte nerwy. Począt­kowo zda­wało mu się, że biorą go za kogoś innego, noszą­cego to samo nazwi­sko, póź­niej jed­nak doszedł do wnio­sku, że po pro­stu uwa­żają go za swego, bo zru­gał Ter­kow­skiego. Swoją drogą, cie­kawe kto to? Pew­nie też jakaś ważna figura. Ważna, ale nie lubiana.

Po jakimś cza­sie doszedł jed­nak do wnio­sku, że naj­bez­piecz­niej będzie, jeśli zaraz stąd wyj­dzie. Nie­po­koił go głów­nie sto­jący nie­opo­dal star­szy męż­czy­zna, który bacz­nie mu się przy­glą­dał.

Czego ten stary ode mnie chce?

Na odpo­wiedź nie musiał długo cze­kać. Star­szy pan zatrzy­mał prze­cho­dzą­cego kel­nera i coś mu szep­nął do ucha, wska­zu­jąc ruchem głowy Dyzmę. Kel­ner ukło­nił się, a następ­nie pod­szedł do Niko­dema i oświad­czył:

– Ten pan prosi o chwilę roz­mowy.

Nie było rady. O ucieczce nie mogło już być mowy. Niko­dem zro­bił trzy kroki naprzód i obrzu­cił siwego jego­mo­ścia ponu­rym spoj­rze­niem. Ten jed­nak uśmiech­nął się sze­roko i ode­zwał dość sym­pa­tycz­nym tonem:

– Naj­moc­niej prze­pra­szam, ale o ile się nie mylę, to mia­łem zaszczyt poznać sza­now­nego pana w zeszłym roku na zjeź­dzie prze­my­słow­ców w Kra­ko­wie. Nie przy­po­mina pan sobie? W kwiet­niu? Leon Kunicki.

Mówił szybko i nieco seple­nił, a jego drobna dłoń wysu­nęła się ku Dyz­mie.

– Leon Kunicki – powtó­rzył dla pew­no­ści.

– Niko­dem Dyzma. Ale myli się pan, w Kra­ko­wie ni­gdy nie byłem. Musiał to być ktoś do mnie podobny.

Sta­ru­szek zaczął prze­pra­szać i mówić tak szybko, że Dyzma kom­plet­nie za nim nie nadą­żał.

– Tak, tak, oczy­wi­ście, bar­dzo prze­pra­szam. Już się ucie­szy­łem, że spo­tka­łem kogoś zna­jo­mego, bo tak to nie mam z kim paru zdań zamie­nić, a miał­bym mały inte­res, no nic, trudno. Szkoda, bo zauwa­ży­łem, że jest pan w bli­skich sto­sun­kach z naszym mini­strem rol­nic­twa, i pomy­śla­łem sobie, że mógłby mnie pan przed­sta­wić. Ale naj­moc­niej prze­pra­szam.

– Nie ma za co – Dyz­mie w końcu udało się wtrą­cić jakieś zda­nie. Naj­chęt­niej dałby już nogę, ale sta­ru­szek nie odpusz­czał.

– A swoją drogą, może mógłby mi pan wyświad­czyć ser­deczną przy­sługę?

– Niby jaką? – zdzi­wił się Dyzma.

– Cho­dzi o to, żeby mnie jed­nak przed­sta­wić panu mini­strowi, od razu zacząłby mnie trak­to­wać ina­czej, w końcu to byłaby przy­ja­ciel­ska reko­men­da­cja.

– Przy­ja­ciel­ska? – Dyzma z nie­do­wie­rza­niem pokrę­cił głową.

– Niech się sza­nowny pan nie zapiera. Sam sły­sza­łem waszą roz­mowę, a słuch mam dobry.

– Ależ… – Dyzma pró­bo­wał zapro­te­sto­wać, nie­stety bez­sku­tecz­nie.

– Ja się nie narzu­cam, ale był­bym sto­krot­nie wdzięczny, cóż to pana kosz­tuje?

Nagle otwarto drzwi do sąsied­niej sali, co na moment prze­rwało gada­ninę sta­ruszka. Zro­bił się ruch i lekki tłok przy drzwiach. Mini­ster Jaszuń­ski prze­szedł koło nich, uśmiech­nął się do Dyzmy i oznaj­mił swoim towa­rzy­szom:

– A oto i boha­ter dzi­siej­szego wie­czoru.

Kunicki nie­mal popchnął Dyzmę, a sam zgiął się przed mini­strem w ukło­nie. Chcąc nie chcąc, Dyzma wypa­lił:

– Pozwoli pan, że przed­sta­wię. Leon Kunicki, mój stary dobry zna­jomy.

Na twa­rzy mini­stra poja­wiło się zdzi­wie­nie. Nie miał jed­nak czasu na odpo­wiedź, bowiem Kunicki, potrzą­sa­jąc jego ręką, zaczął wykrzy­ki­wać, że jest dumny z pozna­nia tak zna­ko­mi­tego męża stanu, któ­remu ojczy­zna, a zwłasz­cza rol­nic­two, a jesz­cze bar­dziej leśnic­two, mają tyle do zawdzię­cze­nia, że do grobu nie zapo­mni tej chwili… Jak rów­nież tego, że Dyzma go oso­bi­ście przed­sta­wił.

Potok seple­nią­cych słów pły­nął tak wartko i nie­prze­rwa­nie, że mini­ster, coraz bar­dziej oszo­ło­miony, zdo­łał jedy­nie bąk­nąć:

– Bar­dzo mi przy­jem­nie.

Gdy jed­nak natar­czywy sta­ru­szek zaczął mówić o lasach pań­stwo­wych w Gro­dzieńsz­czyź­nie i o tar­ta­kach Bóg jeden wie gdzie, mini­ster doszedł do wnio­sku, że pora z tym skoń­czyć, w prze­ciw­nym razie umrze z nudów.

– Nie mówmy o tym tu i teraz. Ina­czej nie miał­bym nic do roboty, urzę­du­jąc w mini­ster­stwie.

Podał rękę Dyz­mie, Kunic­kiemu ski­nął głową i odszedł.

– Twarda sztuka ten pań­ski mini­ster – rzekł Kunicki. – Czy on zawsze jest taki?

– Zawsze – odparł na wszelki wypa­dek Dyzma.

Przy­ję­cie dobie­gało końca, ale wiele osób udało się jesz­cze na kola­cję do sąsied­niej sali restau­ra­cyj­nej.

Sta­ru­szek przy­cze­pił się Dyzmy na dobre. Usiadł nawet obok niego przy stole i cały czas traj­ko­tał. Dyzma poczuł, że puch­nie mu głowa. Moż­liwe jed­nak, że głów­nymi wino­waj­cami tego stanu rze­czy mogły być koniak i kilka kie­lisz­ków wina, zwłasz­cza że powoli zaczął odczu­wać zmę­cze­nie i sen­ność. Z roz­rzew­nie­niem myślał o swoim skła­da­nym wąskim łóżku, które zaraz po powro­cie do domu roz­stawi sobie pod oknem. Jutro nie­dziela, może będzie mógł się wyspać nawet do dzie­sią­tej.

Tym­cza­sem Kunicki chwy­cił go pod ramię.

– Drogi panie, niech­że mi pan nie odma­wia, dopiero jede­na­sta, pro­szę wypić ze mną kie­li­szek dobrego węgrzyna! Miesz­kam tu, w Euro­pej­skim, na pierw­szym pię­trze. Mam do pana bar­dzo ważną sprawę. No, drogi panie Dyzma, nie odmówi mi pan prze­cież! Na pół godzinki albo cho­ciaż kwa­dran­sik.

W końcu Dyzma uległ, bo już nie miał siły wymy­ślać żad­nych wymó­wek. Wyszli do hote­lo­wego holu, gdzie Kunicki kazał podać węgier­skie wino. W tym samym cza­sie więk­szość osób opusz­czała hotel, a sto­jący na chod­niku por­tier gło­śno nawo­ły­wał:

– Auto pana mini­stra Jaszuń­skiego!

Kiedy pod­je­chała lśniąca limu­zyna, mini­ster, żegna­jąc się z puł­kow­ni­kiem Waredą, zapy­tał nagle:

– Przy­po­mnij mi raz jesz­cze, jak nazy­wał się ten facet, który tak doje­chał Ter­kow­skiego?

– Dyzma.

– To chyba jakiś prze­my­sło­wiec, przy­jaźni się z tym Kunic­kim, co to miał pro­ces o dostawę pod­kła­dów kole­jo­wych.

– Moż­liwe. W każ­dym razie – swoj­ski typ.

– Tak, no i silny cha­rak­ter, co widać po mocno wysu­nię­tej dol­nej szczęce.

Zawar­czał motor, trza­snęły drzwiczki i mini­ster odje­chał. Na chod­niku pozo­stał sam puł­kow­nik, patrząc nieco osłu­pia­łym wzro­kiem za odda­la­ją­cym się samo­cho­dem.

– Urżnął się czy co? – wymam­ro­tał. – Co ma wspól­nego cha­rak­ter ze szczęką?

Rozdział drugi

Na stole stała lampa z zie­lo­nym, niskim klo­szem oświe­tla­jąca jedy­nie mały krąg plu­szo­wej ser­wety, pudło z cyga­rami, omszałą butelkę i dwa kie­liszki bursz­ty­no­wego płynu. Pokój tonął w mroku, w któ­rym nie­wy­raź­nie roz­pły­wały się kon­tury sprzę­tów.

Dyzma zapadł w miękki fotel i przy­mknął oczy. Czuł się nie­zwy­kle ocię­żały i tak senny, że naj­chęt­niej od razu zasnąłby jak kamień, tyle że prze­szka­dzał mu w tym mono­tonny, seple­niący głos i poru­sza­jąca się w dru­gim fotelu drobna postać Kunic­kiego. Jego małe, uważne i natar­czywe oczy zda­wały się prze­bi­jać mrok, usi­łu­jąc odna­leźć spoj­rze­nie Dyzmy.

– Powiem panu, że bar­dzo ciężko jest z tą całą biu­ro­kra­cją małych urzęd­ni­ków pro­win­cjo­nal­nych. Kłody pod nogi. Wszy­scy zasła­niają się prze­pi­sami, usta­wami i chcą mnie zruj­no­wać, a zatrud­nio­nym u mnie robot­ni­kom ode­brać chleb. Panie Dyzma, w panu jedyny ratu­nek.

– We mnie? – Niko­dem gwał­tow­nie otrzeź­wiał.

– W panu – powtó­rzył Kunicki z prze­ko­na­niem. – Widzi pan, już czwarty raz jestem w tej spra­wie w War­sza­wie i obie­ca­łem sobie, że tym razem wysa­dzę z sio­dła tego tumana Olszew­skiego, a w Mini­ster­stwie Rol­nic­twa uzy­skam jakieś ludz­kie warunki na drewno z lasów pań­stwo­wych. W prze­ciw­nym razie koniec! Likwi­duję wszystko! Sprze­dam tar­taki, fabrykę mebli, papier­nię, fabrykę celu­lozy, a sam sobie palnę w łeb. Pań­skie zdro­wie, panie Dyzma – dodał, ciężko wzdy­cha­jąc, i opróż­nił dusz­kiem swój kie­li­szek.

– Ale jak ja mogę panu pomóc?

Sta­ru­szek przyj­rzał mu się spod zmru­żo­nych powiek. Przy­su­nął bli­żej fotel i nagle zmie­nił ton.

– Sza­nowny panie. Powiem tak… Gdyby teraz sta­nął przede mną cza­ro­dziej i powie­dział: „Kunicki! Posta­ram się tę sprawę zała­twić, zwol­nię Olszew­skiego, a na jego miej­sce do Dyrek­cji Lasów Pań­stwo­wych wsa­dzę kogoś, z kim można się doga­dać. Pyta­nie tylko, co dostanę w zamian?”. I ja wtedy bez zająk­nie­nia odparł­bym: „Panie cza­ro­dzieju, trzy­dzie­ści, niech będzie trzy­dzie­ści pięć tysią­cz­ków gotó­weczką! Jak Boga kocham! Na koszta dzie­sięć do rączki, a po zała­twie­niu reszta”.

Umilkł i spoj­rzał pyta­jąco na swo­jego towa­rzy­sza.

Ale ten mil­czał. Zro­zu­miał od razu, że sta­ru­szek pro­po­nuje mu łapówkę za zro­bie­nie cze­goś, czego on, Niko­dem Dyzma, za dia­bła zro­bić nie umiał. Bo niby jak?

Olbrzy­mia suma, któ­rej wyso­kość tak daleko wykra­czała poza jego rze­czy­wi­stość, a nawet marze­nia, jesz­cze bar­dziej pod­kre­ślała nie­re­al­ność całej tej trans­ak­cji. Gdyby Kunicki zapro­po­no­wał mu trzy­sta czy też pięć­set zło­tych, inte­res stra­ciłby dla Dyzmy swoją abs­trak­cyjną nie­osią­gal­ność i stał się korzystną oka­zją do nacią­gnię­cia sta­rego. Przez głowę Niko­dema prze­le­ciała nawet myśl, czy nie nastra­szyć Kunic­kiego poli­cją. Może dałby mu na odczep­nego z pięć­dzie­siąt zło­tych?

Mil­cze­nie Dyzmy spe­szyło sta­ruszka. Nie wie­dział, co o nim myśleć. Czy nie był zbyt obce­sowy? Czy go nie zra­ził? To byłoby kata­strofą. Wyczer­pał już wszyst­kie zna­jo­mo­ści i układy, wyrzu­cił masę pie­nię­dzy, stra­cił moc czasu, więc gdyby i ta szansa wymknęła mu się z rąk…

Posta­no­wił wszystko napra­wić i zła­go­dzić nieco obce­so­wość swo­jej pro­po­zy­cji.

– Oczy­wi­ście, trudno wyma­gać od kogoś, żeby zaj­mo­wał się spra­wami, które zna tylko z opo­wia­da­nia, prawda?

– Abso­lut­nie.

– Wie pan co? Wła­śnie wpa­dłem na świetny pomysł. Panie Dyzma, pro­szę przy­je­chać do mnie, do Kobo­rowa, na kilka tygo­dni. Odpocz­nie pan, sko­rzy­sta z uro­ków wsi i jej cudow­nego powie­trza. Do tego jazda konna, wyprawy moto­rówką na jezio­rze… A przy oka­zji przyj­rzy się pan memu gospo­dar­stwu i tar­ta­kom. Co pan na to?

Ta nowa pro­po­zy­cja tak zasko­czyła Dyzmę, że aż sze­roko otwo­rzył usta. Kunicki jed­nak nie prze­sta­wał nale­gać, wychwa­lać zalet odpo­czynku, wsi, sosno­wego lasu i zapew­niać, że wszy­scy będą zachwy­ceni przy­jaz­dem gościa z War­szawy.

– Ależ panie Kunicki – wtrą­cił Dyzma – tak się składa, że ja chyba, nie­stety, za dużo odpo­czy­wam.

– O, tego ni­gdy za wiele – sta­ru­szek kla­snął w dło­nie.

– Jestem bez­ro­botny – Dyzma uśmiech­nął się blado.

Trudno, trzeba wyło­żyć kawę na ławę.

Spo­dzie­wał się wyrazu roz­cza­ro­wa­nia i zdu­mie­nia na twa­rzy Kunic­kiego, ale ten tylko wybuch­nął śmie­chem.

– Ha, ha, ale z pana dow­cip­niś. Bez­ro­botny! Oczy­wi­ście, z han­dlem i z prze­my­słem teraz kru­cho. Trudno o intratne sta­no­wi­ska, a pen­sje urzęd­ni­cze nawet na wyso­kich szcze­blach są nie do pozaz­drosz­cze­nia.

– Wiem coś o tym – potwier­dził Dyzma. – Sam przez trzy lata byłem na pań­stwo­wej służ­bie.

Nagle Kunic­kiemu roz­ja­śniło się w gło­wie.

Spry­ciarz! – pomy­ślał. – Ale może to i dobrze, że nie chce niczego za darmo.

– Coś panu powiem – zaczął – od chwili, gdy pana pozna­łem, od razu pomy­śla­łem, że Bóg mi sprzyja. Oby to się potwier­dziło. Panie Dyzma, panie Niko­de­mie złoty, to jest cudowny zbieg oko­licz­no­ści. Pan szuka dobrego sta­no­wi­ska, a ja już jestem w tym wieku, kiedy czło­wiek nie ma za wiele sił. Co by zatem pan powie­dział, gdy­bym zapro­po­no­wał mu obję­cie gene­ral­nej admi­ni­stra­cji moimi mająt­kami i zakła­dami prze­my­sło­wymi? Niech pan nie sądzi, że to mały obiekt. Mam tego naprawdę sporo – dodał z dumą.

– Nie wiem, czy potra­fił­bym. Zupeł­nie się na tym nie znam – przy­znał szcze­rze Dyzma.

– O, pro­szę sza­now­nego pana – zaopo­no­wał Kunicki – to szybko się pan zapo­zna. Zresztą na miej­scu sam to jakoś ogarnę, bar­dziej potrze­bo­wał­bym kogoś do tych wszyst­kich wyjaz­dów, dobijania się o łaskę u takich Olszew­skich, zała­twia­nia spraw w mini­ster­stwach – na to jestem już za stary. Tu trzeba kogoś ener­gicz­nego, dyna­micz­nego, no i mło­dego. Sza­nowny pan chyba jesz­cze i czter­dziestki nie ma?

– Skoń­czy­łem trzy­dzie­ści sześć.

– Piękny wiek! Królu złoty, nie zniosę żad­nej odmowy. Będzie pan miał wygodne miesz­ka­nie, albo z nami w pałacu, albo w osob­nym pawi­lo­nie, jak pan zechce. Konie do dys­po­zy­cji, samo­chód rów­nież. Kuch­nia na miej­scu jest dosko­nała, do mia­sta nie­da­leko, a jak pan zechce do War­szawy poje­chać, to nie widzę żad­nych prze­szkód. A co do warun­ków, to już pan zechce łaska­wie się okre­ślić…

– Hm – bąk­nął Dyzma – doprawdy nie wiem…

– Więc powiedzmy tak… tan­tiemy trzy­dzie­ści pro­cent od zwięk­szo­nego przez pana dochodu, zgoda?

– Zgoda – kiw­nął głową Dyzma, nie bar­dzo orien­tu­jąc się, na co się zga­dza.

– A pen­sja, niech będzie… dwa tysiące mie­sięcz­nie.

– Ile? – zdu­miał się Dyzma.

– No dobrze, dwa tysiące pięć­set. Oraz koszty roz­jaz­dów. To jak, zgoda?

Dyzma pół­przy­tom­nie uści­snął drobną dłoń sta­ruszka, zasta­na­wia­jąc się, czy to wszystko cza­sem mu się nie śni.

Tym­cza­sem Kunicki, zaró­żo­wiony i uśmiech­nięty, nie prze­sta­jąc ani na chwilę seple­nić, wyjął z wewnętrz­nej kie­szeni fraka wieczne pióro, zapeł­nił kartkę kil­ku­na­stoma wier­szami drob­nych, okrą­głych lite­rek i pod­su­nął Dyz­mie do pod­pisu. Kiedy Niko­dem kali­gra­fo­wał swoje nazwi­sko pre­cy­zyj­nym, choć dość skom­pli­ko­wa­nym zakrę­ta­sem, Kunicki odli­czył z port­fela kil­ka­na­ście sze­lesz­czą­cych bank­no­tów.

– Oto pięć tysięcy zaliczki, służę uprzej­mie.

I zaczął oma­wiać wyjazd Dyzmy oraz wszel­kie zwią­zane z tym kwe­stie.

Widać było, że jest wielce zado­wo­lony z dobi­tego targu. Zupeł­nie jakby czuł, że wła­śnie tra­fił w dzie­siątkę.

*

Zaczy­nało świ­tać. Na sele­dy­no­wym nie­bie z tru­dem można było dostrzec top­nie­jące punk­ciki gwiazd. Latar­nie jesz­cze jaśniały bia­łym świa­tłem, a mia­sto bar­dzo powoli budziło się do życia.

Niko­dem Dyzma szedł uli­cami, a echo jego kro­ków brzmiało ostro i dono­śnie.

To, co wyda­rzyło się poprzed­niego wie­czoru, jawiło się teraz w jego świa­do­mo­ści niczym kłę­bo­wi­sko dziw­nych wra­żeń, migo­tli­wych, tro­chę nie­ja­snych i nie­uchwyt­nych.

Czuł, że spa­dło na niego wiel­kie szczę­ście, lecz na czym pole­gało, co ozna­czało, skąd się wzięło i dla­czego – tego jesz­cze nie poj­mo­wał.

Im dłu­żej nad tym myślał, tym wszystko zda­wało mu się mniej praw­do­po­dobne, za to kom­plet­nie nie­do­rzeczne. Nawet raz zatrzy­mał się prze­ra­żony i się­gnął do kie­szeni, a kiedy jego palce nama­cały gruby plik sztyw­nych bank­no­tów, sze­roko się uśmiech­nął. Nagle zdał sobie sprawę z jed­nego – jest bogaty, jest bar­dzo bogaty. Przy­sta­nął we wnęce bramy i zaczął liczyć. Jezus, Maria! Pięć tysięcy zło­tych!

– To ci forsa! – powie­dział gło­śno.

Instynkt wielu lat bie­do­wa­nia ode­zwał się w nim w dość typowy spo­sób – otóż Dyzma doszedł do wnio­sku, że trzeba to oblać. I cho­ciaż nie chciało mu się ani jeść, ani pić, skrę­cił w Grzy­bow­ską, gdzie – jak wie­dział – knajpa Icka była już otwarta. Prze­zor­nie wycią­gnął jedną stu­zło­tówkę i ulo­ko­wał ją w osob­nej kie­szeni. Poka­zy­wa­nie takiej kupy pie­nię­dzy nie było ani mądre, ani bez­pieczne.

Pomimo wcze­snej pory u Icka był tłok. Doroż­ka­rze, szo­fe­rzy, kel­ne­rzy z zamknię­tych już restau­ra­cji, sute­ne­rzy przepijający nocny dochód swo­ich „narze­czo­nych” i pod­miej­skie żule – wszystko to zapeł­niało nie­wiel­kie dwa poko­iki przy­ci­szo­nym gwa­rem roz­mów i brzę­kiem szkła.

Niko­dem wypił dwie szkla­neczki wódki, prze­ką­sił zim­nym wie­przo­wym kotle­tem i kiszo­nym ogór­kiem. Uświa­do­mił sobie, że była nie­dziela i że Walenty dziś nie pra­cuje.

A niech tam! – pomy­ślał i kazał zapa­ko­wać butelkę wódki oraz kilo kieł­basy, skru­pu­lat­nie prze­li­czył resztę i wyszedł.

Kiedy zbli­żał się do Łuc­kiej, nagle spo­strzegł Mańkę. Stała oparta o mur i patrzyła przed sie­bie. Sam nie wie­dział dla­czego, ale ucie­szył się z tego spo­tka­nia.

– Dobry wie­czór, panno Maniu! – zawo­łał wesoło.

– Dobry wie­czór? Chyba dzień dobry – odparła, przy­glą­da­jąc mu się ze zdzi­wie­niem.

– A czemu to panna Mania nie śpi?

– Chyba wła­śnie pójdę – odparła z rezy­gna­cją.

Dyzma obrzu­cił ją uważ­nym spoj­rze­niem. Wydała mu się ład­niej­sza niż zwy­kle. Była dość wątła, ale jed­no­cze­śnie zgrabna.

Cie­kawe, ile miała lat? Sie­dem­na­ście?

– Cze­muż to panna Mania taka smutna? – zapy­tał.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Jakby pan tak trzy noce z rzędu waro­wał jak pies na ulicy i gro­sza nie zoba­czył, to też by pan z rado­ści nie ska­kał.

Dyz­mie zro­biło się jej żal. Się­gnął do kie­szeni i wyjął zwi­tek dzie­się­cio­zło­tó­wek.

– Mogę co nieco poży­czyć. Czy dwa­dzie­ścia wystar­czy?

Dziew­czyna ze zdzi­wie­niem przy­glą­dała się pie­nią­dzom. Wie­działa dosko­nale, że ich sub­lo­ka­tor jesz­cze w połu­dnie nie miał przy sobie ani gro­sza. Skąd teraz tyle gotówki?

Pew­nie ukradł.

Niko­dem wycią­gnął w jej kie­runku dwa papierki.

– Pro­szę.

Mańka zro­biła prze­czący ruch głową.

– Nie chcę. Nie wezmę. I tak nie będę miała z czego oddać.

– Nie trzeba odda­wać.

– Nie chcę – zmarsz­czyła brwi, a potem odwró­ciła głowę i dodała cicho. – Chyba że… Za darmo nie chcę. Chyba że pój­dzie pan ze mną.

– Eee – bąk­nął Dyzma i zaru­mie­nił się.

Mańka spoj­rzała mu w oczy.

– Nie podo­bam się panu?

Nie wie­dział, co odpo­wie­dzieć.

– Z pana to też męż­czy­zna! – wybuch­nęła nie­spo­dzie­wa­nie zło­ścią, odwró­ciła się na pię­cie i ruszyła wol­nym kro­kiem ku domowi.

– Panno Maniu! – zawo­łał za nią. – Pro­szę zacze­kać, pój­dziemy.

Przy­sta­nęła, a gdy zrów­nał się z nią, poin­for­mo­wała go:

– Hotel to jakieś pięć zło­tych.

– Dobrze – odparł.

Szli wąskimi ulicz­kami i oboje mil­czeli.

Zaspany drab w wygnie­cio­nej kami­zelce otwo­rzył im drzwi, wpro­wa­dził do brud­nego pokoju i wycią­gnął rękę. Dyzma zapła­cił.

Jakiś czas póź­niej przez szare butwie­jące firanki zaczął wpa­dać snop jaskra­wego słońca. W pokoju było duszno, parno i uno­sił się zapach stę­chli­zny.

– Może by okno otwo­rzyć? – zapro­po­no­wała Mańka.

– Późno już. Czas do domu – odparł Dyzma.

Mańka przed małym luster­kiem roz­cze­sy­wała swoje gęste, czarne włosy wyszczer­bio­nym grze­by­kiem.

– Ta forsa jest za robotę? – rzu­ciła obo­jęt­nie.

Nagle Dyzmę opa­no­wała nie­po­ha­mo­wana chęć zaim­po­no­wa­nia dziew­czy­nie. Wyjął z kie­szeni wszyst­kie pie­nią­dze, jakie miał, i roz­ło­żył na stole.

– Zobacz – powie­dział z uśmie­chem.

Mańka odwró­ciła głowę, a jej oczy sze­roko się roz­warły. Długo przy­glą­dała się roz­rzu­co­nym bank­no­tom.

– Jezu, ile tego… I same pięć­setki. Psia­krew!

Niko­dem roz­ko­szo­wał się efek­tem, jaki wywo­łał.

Dziew­czyna chwy­ciła go za rękę.

– Dosta­łeś robotę, przy­znaj się – powtó­rzyła wyraź­nie zafa­scy­no­wana.

Dyzma roze­śmiał się i, ot tak, dla kawału, odpo­wie­dział:

– Aha!

Mańka ostroż­nie dotknęła sze­lesz­czą­cych bank­no­tów.

– Powiedz… – wyszep­tała – to była mokra robota?

Ski­nął głową.

Mil­czała, a w jej oczach malo­wał się strach wymie­szany z podzi­wem. Ni­gdy nie przy­pusz­czała, że ten cichy sub­lo­ka­tor, ten nie­do­rajda…

– Nożem? – dopy­ty­wała.

– Nożem.

– Ciężko było?

– Phi – odparł – ani zip­nął.

Pokrę­ciła głową.

– Nie wie­dzia­łam…

– Czego? – zapy­tał Dyzma i zaczął cho­wać pie­nią­dze.

– Nie wie­dzia­łam, że jesteś taki…

– Niby jaki?

Nie odpo­wie­działa, tylko przy­tu­liła się do niego.

– A jak cię nakryją?

– Nie bój się, dam sobie radę.

– Nikt nie widział?… Może jakie ślady zosta­wi­łeś? Trzeba bar­dzo uwa­żać. Gliny po zwy­kłych śla­dach pal­ców czło­wieka znajdą.

– Mnie nie zła­pią.

– A powiedz, bałeś się?

Roze­śmiał się.

– Nie ma o czym gadać. Chodźmy do domu. A tu masz na sukienkę – dodał, kła­dąc przed Mańką sto zło­tych.

Dziew­czyna zarzu­ciła mu ręce na szyję i ener­gicz­nie zaczęła cało­wać w usta.

Szli do domu, nie roz­ma­wia­jąc po dro­dze. Niko­dem z satys­fak­cją zauwa­żył, że sto­su­nek tej małej do niego dia­me­tral­nie się zmie­nił. Szybko zorien­to­wał się, że sza­cu­nek, gra­ni­czący z zachwy­tem, wzbu­dziły w Mańce nie tylko pie­nią­dze, ale i cała ta zmy­ślona histo­ria z rze­ko­mym mor­der­stwem. I cho­ciaż pochle­biała mu ta zmiana, wsty­dził się, bo wła­ści­wie na nią nie zasłu­żył. Dla­tego za żadną cenę nie przy­znałby się teraz, że wszystko sobie wymy­ślił.

– Tylko jedno musisz mi obie­cać – oznaj­mił, kiedy wcho­dzili na schody – nikomu ni­gdy ani słowa. Rozu­miesz?

– Oczy­wi­ście.

– Ja teraz będę musiał na jakiś czas wyje­chać, tak będzie bez­piecz­niej.

– Jasne. Ale wró­cisz?

– Wrócę.

Kiedy Mańka weszła do domu razem z Dyzmą, nie zro­biło to na Bar­ci­kach żad­nego wra­że­nia. Nato­miast wódkę i kieł­basę przy­jęto z dużym sza­cun­kiem. Walen­towa nakryła stół zie­loną ceratą i wszy­scy usie­dli do śnia­da­nia. Szkla­neczka, która nie­gdyś była sło­ikiem do musz­tardy, krą­żyła z rąk do rąk, a że jej obję­tość była dość duża, Dyzma wkrótce wyjął pięć zło­tych i Mańka pobie­gła po nową flaszkę.

Ure­gu­lo­wał też zale­głe komorne, a kiedy dziew­czyna wró­ciła, oznaj­mił pod­nio­słym tonem:

– Może­cie mi powin­szo­wać. Zna­la­złem świetną posadę.

– A gdzie? – zagad­nął Walenty.

– Nie w War­sza­wie. Na pro­win­cji.

– A nie mówi­łam – poki­wała głową Walen­towa. – Na pro­win­cji o wiele łatwiej o zaro­bek.

Wypili raz jesz­cze zdro­wie Dyzmy, a potem Niko­dem roz­sta­wił swoje polowe łóżko, roze­brał się, kami­zelkę z pie­niędzmi wsu­nął pod poduszkę i zasnął kamien­nym snem.

Walenty zaczął coś nucić pod nosem, ale Mańka natych­miast go uspo­ko­iła.

– Cicho, do cho­lery, nie widzisz, że czło­wiek śpi?

Zapa­dła cisza. Walenty nasu­nął czapkę i wyszedł, a jego żona poszła do sąsiadki, pochwa­lić się, że ich sub­lo­ka­tor posta­wił im wódkę na obla­nie nowej roboty.

Mańka nato­miast wyjęła z szafy baty­stową chu­s­teczkę i nakryła nią głowę Niko­dema, bo w pokoju było dużo much.

O boga­tych ludzi trzeba dbać.

Rozdział trzeci

Przy­go­to­wa­nia do wyjazdu zajęły mu cały dzień. Wcze­śniej już zro­bił porządne zakupy, zda­wał sobie bowiem sprawę, że musi wyglą­dać przy­zwo­icie. Kupił więc kilka zmian bie­li­zny, kra­waty, nowe przy­bory do gole­nia, żółte buty i dwa gotowe gar­ni­tury, które leżały na nim nie­mal ide­al­nie. Poza tym nabył moc dro­bia­zgów i piękne skó­rzane walizy.

Kapi­tał został mocno nad­szarp­nięty, lecz Dyzma był zado­wo­lony.

Cie­szył się, że udało mu się wszystko zała­twić. Mańka, która począt­kowo obie­cy­wała sobie, że odpro­wa­dzi Dyzmę na dwo­rzec, teraz była tak onie­śmie­lona tym całym ekwi­pun­kiem, że nie odwa­żyła się nawet zapro­po­no­wać swo­jego towa­rzy­stwa.

Gdy wycho­dził, wybie­gła za nim na schody i gorąco wyca­ło­wała. Potem pomo­gła znieść walizy, a kiedy dorożka ruszyła z miej­sca, zawo­łała:

– Wró­cisz?

– Wrócę! – odkrzyk­nął Dyzma i mach­nął kape­lu­szem.

W pociągu szybko doszedł do wnio­sku, że drugą klasą jedzie się znacz­nie wygod­niej niż trze­cią. Po pierw­sze, zamiast twar­dych ławek stały tu sprę­ży­nowe kanapy, po dru­gie, pasa­że­ro­wie oka­zali się znacz­nie milsi, a służba kole­jowa była bar­dziej uprzejma.

Dyzma roz­ko­szo­wał się swą pierw­szą podróżą w warun­kach, które dawały mu poczu­cie, że jest panem całą gębą i że nie tylko naczel­nik urzędu pocz­to­wego w Łysko­wie, ale nawet obaj Win­de­ro­wie, ojciec i syn, niczym by mu teraz nie zaim­po­no­wali.

Kilka osób, które zajęły miej­sca w prze­dziale, wkrótce wysia­dło i Dyzma pozo­stał sam. Nie chciało mu się spać. Zresztą nale­żało grun­tow­nie obmy­ślić całą sprawę.

Rozu­miał już teraz dobrze, iż nie­spo­dzie­waną pro­po­zy­cję Kunic­kiego zawdzię­cza wyłącz­nie temu, że stary wyga wziął go za wpły­wową oso­bi­stość, pozo­sta­jącą z mini­strem Jaszuń­skim w bli­skich sto­sun­kach. Oczy­wi­ście roz­wia­nie tego złu­dze­nia rów­na­łoby się z poże­gna­niem nie­wia­ry­god­nie wyso­kiej pen­sji, a tego stra­cić nie chciał. Nale­żało zatem zro­bić wszystko, żeby Kunic­kiego utwier­dzić w jego myl­nym prze­ko­na­niu i jak naj­dłu­żej czer­pać zyski. Utrzy­ma­nie i miesz­ka­nie będzie miał dar­mowe. Wydatki zatem ogra­ni­czą się do zale­d­wie kil­ku­dzie­się­ciu, może stu zło­tych mie­sięcz­nie. Zosta­nie mu dwa tysiące czte­ry­sta zło­tych oszczęd­no­ści!

Muszę cho­ciaż ze trzy mie­siące wytrwać. A może nawet pół roku… – roz­ma­rzył się Dyzma i uśmiech­nął pod nosem. Póź­niej mógłby poży­czać pie­nią­dze na pro­centy i żyć jak jaśnie pan, nic nie robiąc. Trzeba tylko prze­strze­gać pew­nych zasad. Mówić jak naj­mniej, a o sobie nie wspo­mi­nać sło­wem. Jeśli Kunicki nabie­rze jakich­kol­wiek podej­rzeń, to cały misterny plan dia­bli wezmą.

Świ­tało już, gdy kon­duk­tor wszedł i zamel­do­wał, że dojeż­dżają do sta­cji Kobo­rowo.

Dyzma zanie­po­koił się, czy Kunicki o nim pamię­tał, ale oka­zało się, że bez­pod­staw­nie. Kiedy tylko wysiadł, od razu pod­szedł do niego lokaj w libe­rii.

– Czy to wiel­możny pan do pań­stwa Kunic­kich?

– Tak.

– Samo­chód czeka przed sta­cją, panie admi­ni­stra­to­rze – rzekł słu­żący i zabrał walizy.

Usa­do­wiw­szy się w luk­su­so­wym wozie, Niko­dem pomy­ślał: Pan admi­ni­stra­tor gene­ralny dóbr Kobo­rowo. Trzeba będzie zafun­do­wać sobie wizy­tówki.

Droga począt­kowo była równa jak stół, póź­niej, przy malow­ni­czym, na wpół zruj­no­wa­nym mły­nie skrę­cała w prawo, mijając liczne zabu­do­wa­nia fabryczne. Stąd już zaczy­nała się długa aleja klo­nowa, na któ­rej końcu stał strze­li­sty pałac, nieco dzi­waczny i pre­ten­sjo­nalny w stylu, ale z całą pew­no­ścią robiący wra­że­nie. Auto zato­czyło pół­krąg i sta­nęło na pod­jeź­dzie. W otwar­tych drzwiach uka­zała się poko­jówka, która wraz z loka­jem zajęła się waliz­kami. W chwili gdy Dyzma zdej­mo­wał płaszcz, wpadł do holu roz­czo­chrany Kunicki w dłu­gim szla­froku, tak jaskra­wym i kwie­ci­stym, że Niko­dem wziął go począt­kowo za kobietę.

Sta­ru­szek, roz­pro­mie­niony i ruchliwy niczym rtęć, rzu­cił się na swo­jego gościa, wyści­skał go i jak zwy­kle roz­po­czął swój seple­niący mono­log, szybki i dość mono­tonny. W końcu padło pierw­sze pyta­nie.

– Czy drogi pan woli zamiesz­kać tu, w pałacu, czy też w pawi­lo­nie w parku?

„Drogi pan” oświad­czył, że mu wszystko jedno, wobec czego został zapro­wa­dzony do dwóch pięk­nie urzą­dzo­nych poko­jów na par­te­rze. Dowie­dział się też, że ma stąd wyj­ście wprost na taras, do łazienki zaś wcho­dzi się z kory­ta­rza tuż obok. Poin­for­mo­wano go rów­nież, że kąpiel już na niego czeka, a następ­nie śnia­da­nie, oczy­wi­ście pod warun­kiem, że nie jest zbyt zmę­czony.

Kiedy Dyzma wresz­cie został sam, roz­pa­ko­wał szybko walizki, rze­czy umie­ścił w sza­fie i prze­szedł do łazienki. Ni­gdy wcze­śniej nie kąpał się w wan­nie. Naj­czę­ściej korzy­stał z zatło­czo­nych łaźni, cho­ciaż ostat­nio nawet na to nie mógł sobie pozwo­lić. Świad­czyła o tym woda w wan­nie, która po kąpieli nabrała wyraź­nego ciem­nego zabar­wie­nia. Dyzma długo mani­pu­lo­wał, zanim odkrył na dnie łań­cu­szek, po któ­rego pocią­gnię­ciu kom­pro­mi­tu­jąca ciecz zna­la­zła ujście. Spłu­kał wannę, ucze­sał się, a gdy wró­cił do swego pokoju, ze zdu­mie­niem stwier­dził, że pod­czas jego nie­obec­no­ści służba wyczy­ściła jego ubra­nie i buty.

Psia­krew! Zdaje się, że nie będę tu musiał ruszać nawet małym pal­cem! – pomy­ślał z podzi­wem.

Led­wie zdą­żył zawią­zać kra­wat, kiedy Kunicki, ele­gancko już ubrany, zapu­kał do drzwi i ponow­nie zapro­sił go na śnia­da­nie.

Pokój, a wła­ści­wie salon, do któ­rego zapro­wa­dził Dyzmę, był wyło­żony ciem­nym drew­nem. Wzdłuż ścian stały ogromne kre­densy i prze­szklone szafy, poły­sku­jąc bogac­twem wnętrz wypcha­nych sre­brami i krysz­ta­łami. Rów­nież biały stół, nakryty dla czte­rech osób, zda­wał się wystawą luk­su­so­wych naczyń, któ­rych wystar­czy­łoby do obsłu­że­nia całego per­so­nelu urzędu pocz­to­wego w Łysko­wie.

– Moje panie za chwilę zejdą, może w tym cza­sie zechce pan, drogi panie Niko­de­mie, obej­rzeć inne pokoje na par­te­rze? Cie­kaw jestem, jak podoba się panu moja sie­dziba? Sam ją urzą­dza­łem, sam pro­jek­to­wa­łem, poczy­na­jąc od wska­zó­wek dla archi­tekta, a koń­cząc na naj­mniej­szym mebelku…

Wziął Dyzmę pod ramię i, drep­cząc przy nim, zaglą­dał mu raz po raz w oczy.

Zarówno pałac kobo­row­ski, jak i całe Kobo­rowo, były dumą i chlubą Kunic­kiego. Jesz­cze przed paru laty były tu dzi­kie wer­tepy, dwo­rek nada­jący się do roz­biórki, zruj­no­wane zabu­do­wa­nia gospo­dar­skie i zie­mia w poło­wie leżąca odło­giem. Dzi­siaj było to praw­dziwe cacko, wychu­chane i dopiesz­czone w każ­dym calu.

Nie­mal wszyst­kie pokoje urzą­dzone były z prze­py­chem, jakiego Dyzma ni­gdy wcze­śniej nie widział. Pozła­cane ramy obra­zów, lśniące meble, olbrzy­mie lustra, mar­mu­rowe i mala­chi­towe kominki, do tego mięk­kie tka­niny obi­ciowe i tło­czona skóra. Dyz­mie przy­szło na myśl, że gdyby zie­mia nagle się zatrzę­sła, cały ten pałac wraz z dobyt­kiem roz­sy­pałby się w złote krążki.

– No i jak? – spy­tał Kunicki, kiedy znowu zna­leźli się w jadalni.

Nie docze­kał się jed­nak odpo­wie­dzi, bo do salonu weszły dwie kobiety.

– Pozwól­cie, że przed­sta­wię. Pan Niko­dem Dyzma.

Star­sza, jasna blon­dynka, z uśmie­chem podała mu rękę.

– Bar­dzo mi przy­jem­nie. Wiele sły­sza­łam o panu.

Młod­sza, sza­tynka o chłop­czy­ko­wa­tej powierz­chow­no­ści i żywych ruchach, mocno uści­snęła dłoń Niko­dema, przy­glą­da­jąc się mu tak bez­ce­re­mo­nial­nie, że aż poczuł się nieco nie­pew­nie.

Na szczę­ście nic nie musiał mówić, gdyż Kunicki ter­ko­tał bez prze­rwy. Miał zatem czas przyj­rzeć się obu paniom. Blon­dynka mogła mieć naj­wy­żej dwa­dzie­ścia sześć lat, sza­tynka może dwa­dzie­ścia, dwa­dzie­ścia dwa. Zdzi­wił się, bo pamię­tał, że Kunicki wspo­mi­nał o żonie i córce. Tym­cza­sem obie mogły być tylko jego cór­kami, cho­ciaż nie wyglą­dały na sio­stry. Blon­dynka była kształtna i smu­kła, miała małe, lecz wydatne zmy­słowe usta, łagodny owal twa­rzy i ogromne, nie­mal nie­pro­por­cjo­nal­nie duże, mocno błę­kitne oczy, które zdra­dzały naturę marzy­ciel­ską. Ele­gancka let­nia sukienka z suro­wego jedwa­biu odsła­niała szyję i ramiona olśnie­wa­ją­cej bia­ło­ści.

Obok tej paste­lo­wej urody wąskie, sko­śne i zro­śnięte brwi młod­szej, jej krótko, po męsku obcięte kasz­ta­nowe włosy, zapięta pod szyję angiel­ska bluzka z ciem­no­zie­lo­nym kra­wa­tem i sil­nie opa­lona cera – sta­no­wiły dosadny kon­trast. Przy tym spoj­rze­nie orze­cho­wych oczu miało w sobie coś zadzior­nego. Dyzmę ude­rzył dodat­kowo kształt jej uszu. Ni­gdy dotąd nie zwra­cał na to uwagi, dopiero teraz doszedł do wnio­sku, że ucho może mieć swój indy­wi­du­alny wyraz, może być piękne, przy­po­mi­nać egzo­tyczny kwiat o przy­ku­wa­ją­cym wzrok kształ­cie. Kunicki miał na przy­kład małe czer­wone uszka ostro zakoń­czone, zde­cy­do­wa­nie mało cie­kawe.

Obser­wa­cje te nie prze­szka­dzały Dyz­mie dokła­dać sta­rań, by swymi ruchami i spo­so­bem jedze­nia jak naj­bar­dziej upodob­nić się do reszty towa­rzy­stwa i przez nie­od­po­wied­nie zacho­wa­nie nie zde­ma­sko­wać swo­ich bra­ków. Kunicki traj­ko­tał jak zwy­kle, obszer­nie opi­sy­wał zalety i ujemne strony Kobo­rowa, wyli­czał inwen­tarz, oce­niał tem­pe­ra­menty poszcze­gól­nych koni i ukła­dał plan, według któ­rego zade­mon­struje to wszystko Niko­de­mowi.

– Dotych­czas zdą­ży­łem poka­zać panu tylko pokoje par­te­rowe.

– I jak się panu podo­bały? – wtrą­ciła blon­dynka.

– Bar­dzo bogato – odparł po pro­stu Dyzma.

Blon­dynka zaczer­wie­niła się, zupeł­nie jakby te słowa spra­wiły jej przy­krość.

– To gust mojego męża.

– Ha, ha – zaśmiał się Kunicki – to już mówi­łem panu Niko­de­mowi. Pro­szę sobie wyobra­zić, że Nina zro­biła mi pierw­szą scenę mał­żeń­ską wła­śnie o ten prze­pych. Ot, nie­wdzięcz­ność kobieca. Ja tu na gło­wie sta­wa­łem, żeby uwić ele­ganc­kie gniazdko, a ona była nie­za­do­wo­lona.

– Prze­stań, pro­szę – prze­rwała mu Nina.

– Nie rozu­miem cię, papo – ode­zwała się sza­tynka – po co zanu­dzasz pana Dyzmę opo­wia­da­niem o rze­czach, które w dodatku spra­wiają przy­krość Ninie.

– Ależ ja nie mówię nic złego, kocha­nie. Zresztą zaraz was uwol­nimy od naszego towa­rzy­stwa, muszę prze­cież panu Niko­de­mowi poka­zać Kobo­rowo.

– Może pan Dyzma jest zmę­czony – wtrą­ciła Nina.

– Ależ skąd – zaprze­czył Niko­dem.

– No, widzisz – zase­ple­nił zado­wo­lony Kunicki. – Nas, ludzi inte­resu, aż korci, żeby wszystko jak naj­szyb­ciej poznać.

– Papo, nie mów za kogoś – prze­rwała mu córka. – Wąt­pię, czy dla każ­dego pod­kłady kole­jowe i odpady drzewne są rze­czą naj­istot­niej­szą i jedy­nie ważną. Prawda, pro­szę pana? – zwró­ciła się do Dyzmy.

– Natu­ral­nie, ma pani rację – odparł ostroż­nie – są rze­czy znacz­nie waż­niej­sze.

Kunicki zaśmiał się cicho i zatarł ręce.

– Oczy­wi­ście! Na przy­kład kwe­stia otrzy­ma­nia więk­szego kon­tyn­gentu drewna i kwe­stia uzy­ska­nia dostaw.

Blon­dynka wstała i ski­nęła głową na poże­gna­nie.

– Nie prze­szka­dzamy zatem panom – powie­działa zim­nym tonem.

Sza­tynka rów­nież pod­nio­sła się z miej­sca i zanim Niko­dem zdo­łał pojąć, o co tak naprawdę cho­dzi w tym rodzin­nym kon­flik­cie, obie wyszły z jadalni. Dyzma nie przy­pusz­czał, że śnia­da­nie tak prędko się skoń­czy. Jadł mało, żeby nie wyglą­dać na żar­łoka, a teraz był głodny.

Lokaj zamel­do­wał, że konie już cze­kają.

– Niech się pan nie zraża – mówił tym­cza­sem Kunicki, nakła­da­jąc czapkę – ale mię­dzy mną i żoną zawsze jest jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie. Ona, ide­alistka, roman­tyczna, młoda jesz­cze. Zmą­drzeje. A córka?… Hm… Kasia z nią trzyma, bo też jesz­cze smar­kata. Zresztą baby zawsze razem trzy­mają.

Przed pod­jaz­dem stał zaprzęg, rodzaj dwu­kółki z parą gnia­dych. Dyzma i Kunicki usa­do­wili się wygod­nie na mięk­kich podusz­kach i sta­ru­szek strze­lił z bata. Konie ruszyły ostrym kłu­sem.

– Naj­pierw pokażę panu moje mini­ster­stwo kolei – mówił Kunicki. – Dwa­dzie­ścia dwa kilo­me­try toru z dwoma roz­ga­łę­zie­niami, poje­dziemy do pierw­szego, w moim lesie.

Skrę­cił z klo­no­wej alei i miękką grun­tową drogą jechali dobre pół godziny wśród gęstych łanów doj­rza­łego żyta. Powie­trze stało, ale upał nie był dokucz­liwy.

– Ładne uro­dzaje – zauwa­żył Dyzma.

– Tak – odparł smutno Kunicki – za dobre i za ładne, nie­stety.

Niko­dem się roze­śmiał.

– Czy to pana mar­twi?

– A jak pan sądzi? – zdzi­wił się Kunicki. – Prze­cież to klę­ska dla rol­nic­twa.

Dyzma chciał przy­znać, że tego nie rozu­mie, ale ugryzł się w język. Lepiej być ostroż­nym.

– Klę­ska – powtó­rzył Kunicki – ceny polecą na łeb na szyję. Za dwa mie­siące będziemy sprze­da­wali za psie pie­nią­dze. Klę­ska uro­dzaju, mój przy­ja­cielu.

Aha! – pomy­ślał Dyzma. – Kto by to przy­pusz­czał. Dobrze, że się nie ode­zwa­łem.

– No, to zro­zu­miałe – odparł teraz gło­śno – tylko nie sądzę, żeby miało być aż tak źle, jak pan prze­po­wiada.

Zamilkł i zasta­no­wił się, co jesz­cze dodać, żeby nie wyjść na naiw­nego.

– Zboże podro­żeje – zary­zy­ko­wał.

– Ba, jedy­nie wtedy, kiedy rząd zacznie je maga­zy­no­wać.

– A kto panu powie­dział, że nie zacznie?!

– Co pan mówi?! – Kunicki aż pod­sko­czył.

Dyzma prze­stra­szył się, że pal­nął jakieś hor­ren­dalne głup­stwo, ale szybko się uspo­koił, jego towa­rzy­szowi bowiem aż zaświe­ciły się oczy.

– Królu złoty! Co pan mówi? Czy to już posta­no­wione?

– Na razie jest wstępny pro­jekt…

– Kochany panie Niko­de­mie! Ależ to genialna myśl! Genialna! Obo­wiąz­kiem rządu jest rato­wa­nie rol­nic­twa, prze­cież cały dobro­byt kraju opiera się na tym. Do dia­bła, u nas jest jakaś mania prze­ra­bia­nia struk­tury gospo­dar­czej kraju! Prze­cież Pol­ska liczy sie­dem­dzie­siąt pro­cent rol­ni­ków! Sie­dem­dzie­siąt pro­cent! Nie prze­mysł, nie kopal­nie, nie han­del, lecz wła­śnie rol­nic­two, pro­dukty rolne, zwie­rzęce i drzewne – to jest pod­stawa wszyst­kiego. Panie Dyzma, musi pan użyć swo­ich wpły­wów w rzą­dzie, żeby prze­for­so­wać ten genialny pro­jekt! Żeby rząd sku­pił całą nad­wyżkę! Boże! Samo Kobo­rowo z fol­war­kami… – zaczął w myśli obli­czać ewen­tu­alny zysk, kiedy Dyzma wtrą­cił:

– Myślę, że cho­dzi tu o pie­nią­dze. Bra­kuje ich.

– Pie­nię­dzy? – zape­rzył się Kunicki. – To jest dro­biazg, jakaś nie­po­ważna prze­szkoda. Prze­cież pań­stwo może wypu­ścić obli­ga­cje zbo­żowe choćby na sto milio­nów zło­tych. Pła­cić obli­ga­cjami i koniec. Oczy­wi­ście, opro­cen­to­wa­nymi, powiedzmy sze­ścio­let­nimi. W ciągu tego czasu musi przyjść dobra koniunk­tura, to chyba jasne. Wów­czas sprzeda się cały zapas zagra­nicy i zrobi na tym świetny inte­res. Ja tu widzę same korzy­ści: primo, ura­to­wa­nie cen, secundo, wzmo­że­nie obro­tów, bo obli­ga­cje muszą być, oczy­wi­ście, bez­i­mienne. W ten spo­sób pań­stwo wstrzyk­nie na rynek wewnętrzny nowych sto milio­nów, a to już suma, która wpły­nie zba­wien­nie na naszą kata­stro­falną cia­snotę gotów­kową. Powi­nien pan o tym koniecz­nie poga­dać z mini­strem Jaszuń­skim.

– Mówi­li­śmy już z nim wiele na ten temat i kto wie… – nie dokoń­czył Dyzma, a jed­no­cze­śnie pomy­ślał: Sta­rzec ma tęgi łeb, sam mógłby mini­strem zostać!

Tym­cza­sem doje­chali do lasu i poru­szali się teraz wśród wyso­ko­pien­nych sosen.

Na obszer­nej pola­nie pię­trzyły się sągi drewna wzdłuż wąskich szyn kolejki polo­wej. Jakiś minia­tu­rowy paro­wo­zik sapał i syczał, usi­łu­jąc ruszyć z miej­sca kil­ka­na­ście wago­ni­ków, zała­do­wa­nych wiel­kimi klo­cami. Poma­gali mu w tym robot­nicy, popy­cha­jąc wagony z obu stron. Na widok Kunic­kiego i Dyzmy zdej­mo­wali czapki i kła­niali się, ale mimo to można było wyczuć w nich jakąś nie­chęć, a nawet nie­życz­li­wość. Ogo­rzały jego­mość w siwej kurtce pod­szedł do powo­ziku i zaczął coś mówić, ale Kunicki szybko mu prze­rwał:

– Panie Star­kie­wicz, to jest pan Dyzma, admi­ni­stra­tor gene­ralny.

Męż­czy­zna zdjął czapkę i obrzu­cił Dyzmę uważ­nym spoj­rze­niem. Ten ukło­nił się tro­chę nie­pew­nie.

Przez kilka minut, pod­czas któ­rych Kunicki wypy­ty­wał o coś Star­kie­wi­cza, Niko­dem roz­glą­dał się z zacie­ka­wie­niem po olbrzy­mich masach nagro­ma­dzo­nego drewna i bara­kach skle­co­nych z desek. Kiedy ruszyli dalej, Kunicki roz­po­czął fachowy wykład o gatun­kach drzew, o sta­nie eks­plo­ata­cji i drzewosta­nie w tych oko­li­cach. Cyto­wał para­grafy ustaw, cyfry, ceny i od czasu do czasu zer­kał w stronę towa­rzy­sza, któ­rego mina była bar­dzo sku­piona.

W isto­cie zaś Dyzmę ogar­niało coraz więk­sze prze­ra­że­nie. Docie­rało do niego, że nie ma naj­mniej­szego poję­cia o tym, o czym mówił sta­ru­szek. Czuł się jak ktoś, kto błą­dzi we mgle i kto zro­zu­miał, że abso­lut­nie nie da sobie z tym rady, a przy pierw­szej lep­szej oka­zji wszy­scy zorien­tują się, że jest igno­ran­tem.

Kiedy zwie­dzili sta­cję drzewną, tar­taki przy dworcu kole­jo­wym, fabrykę mebli, wykań­czaną wła­śnie papier­nię i budowę nowych maga­zy­nów, zamęt w gło­wie Dyzmy wzrósł do tego stop­nia, że naj­chęt­niej dałby stąd nogę i to jak naj­szyb­ciej. Pię­trzyła się przed nim góra nie­zro­zu­mia­łych inte­re­sów, dziw­nych i tajem­ni­czych spraw, które brzmiały dla niego jak czarna magia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki