Z życia realisty - Eliza Orzeszkowa - ebook

Z życia realisty ebook

Eliza Orzeszkowa

0,0

Opis

„Z życia realisty” to dzieło jednej z najwybitniejszych polskich powieściopisarek Elizy Orzeszkowej. Nominowana do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 1905 roku, kiedy to członkowie Komitetu Noblowskiego uznali iż: „O ile w tekstach Sienkiewicza bije szlachetne polskie serce, to w twórczości Elizy Orzeszkowej bije serce człowieka”.
„Z życia realisty” to dzieło autorstwa Elizy Orzeszkowej ilustrujące dyrektora fabryki, który samodzielnie się bogaci jednocześnie rozwijając przemysł krajowy. Jednak główny bohater przed laty uwiódł i okropnie potraktował robotnicę ze swojej fabryki. Nie czuł on żadnych wyrzutów sumienia, a nawet gratuluje sobie samemu, iż udało mu się uniknąć pułapki, która mogłaby mu stanąć na drodze kariery. Ostatecznie bohater na początku wydający się dobrym i miłym człowiekiem, okazuje się bezdusznym egoistą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 216

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Eliza Orzeszkowa

Z ŻYCIA REALISTY

Wydawnictwo Avia Artis

2024

ISBN: 978-83-8349-003-8
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Z życia realisty

Miałem lat dwadzieścia cztery, gdy wróciłem do ojcowskiego domu z zagranicy, gdzie w sławnym naukowym zakładzie w Lièges, kształciłem się do zawodu technika.

 Ojciec mój, przez prywatne i publiczne nieszczęścia, utracił znaczną część swego majątku i zostało mu tylko tyle, ile mogło starczyć na staranne wychowanie moje i dwóch sióstr moich, i na zapewnienie jemu samemu wygodnego bytu, do końca zacnego, a skołatanego trudami jego żywota. Od dzieciństwa wiedziałem, że sam o własnych siłach będę musiał zdobywać sobie wszystko, co inni z odziedziczoném otrzymują mieniem: byt, położenie towarzyskie, niezależność materyalną, od któréj częstokroć i moralna zależy. Od lat dziecięcych zrosłem się był z tą myślą, ukochałem ją, przywłaszczyłem sobie wprzódy jeszcze, nim-em ją w całéj rozciągłości pojąć był zdolny, a w miarę, jak rozszerzały się moje pojęcia, stawała się ona dumą moją i źródłem niewyczerpanych moich nadziei. Na wskróś nią przejęty, wyjeżdżałem za granicę, i wśród naukowéj pracy, ona była mi nieustannym bodźcem i służyła za hamulec młodości mojéj, rwącéj się nieraz ku rozrywkom i marzeniom. Wzbraniałem sobie wielu duchowych i materyalnych uciech, którym radzi się byli oddawać towarzysze moi, umysł mój całą siłą woli naginałem ku gruntownym studyom, ku realnemu i, że tak powiem, konsekwentnemu kierunkowi, podległy ciągle przekonaniu, że dla przyszłego pracownika, mającego sobie każdą piędź ziemi i każdy kęs chleba wywalczać, marzenia wszelkie i wszelkie wybryki uniesień i zapału, byłyby narkotykiem, osłabiającym w nich moc, tak bardzo mu na pełną trudu przyszłość potrzebną.

 Sam rodzaj nauk, jakim się oddawałem, potęgował we mnie ten realny i prozaiczny nastrój, jaki sobie nadać postanowiłem; wszelkie porywy i płomienie młodzieńczego ducha i ciała, zapierał on w najdalszy i najgłębszy zakątek mojéj istoty, w którym zgłuszone i upokorzone milkły i jakby unicestwiały się przed wszechwładnie panującą we mnie myślą.

 Nieubłagane w logice i ścisłości swéj matematyczne prawdy, również logiczne i nieledwie dotykalne prawa, rządzące fizyką i chemią, nad któremi studya pochłaniały mi dnie i noce, coraz bardziéj sprowadzały mój umysł do poznawania i miłowania tego tylko, co realne, wypływające z materyi i w niéj niby tonące, aby się z niéj znowu ze świętą i nieskończoną siłą odrodzić do tego, co otacza człowieka i może mu być widzialném lub dotykalném przez wzrok, mikroskop, wagę, albo linią. Wszystko, co mimochodem ujrzałem po-za tém, starannie usuwałem od siebie, myśląc, iż to była pajęczyna, która, jeźli mózg mój dosięgnie, oplącze go i zdrowo myśléć mu przeszkodzi.

 A właśnie w porze, kiedym był w Belgii, w sąsiednich Niemczech z całą siłą zakwitła szkoła materyalistów: dzieła Büchnerów, Moleschottów i Darwinów obiegały z rąk do rąk, między uniwersytecką młodzieżą, chciwie chwytane przez spragnione nowych idei umysły młode, a zasady tych dzieł znalazły we mnie grunt dobrze przygotowany do ich przyjęcia.

 Tak więc w 24-m roku mego życia, wracałem do kraju zimnym racyonalistą, szydersko uśmiechniętym wewnętrznie ze wszystkiego, co nazywałem idealistyką i mrzonkami. Okiem przedwczesnego stoika, mierzyłem w myśli przyszłość moję i zakreślałem dla niéj drogę równą i prostą, jak cyrklem geometry zarysowaną linią. Żadne gorące uczucie, nic z tego, co się nazywa poezyą, nie wchodziło w rachuby i nadzieje moje. Nauka i praca stawały przedemną, jako jedyne możebne i spodziewane kochanki, jako jedyny cel mego istnienia.

 Tak zawsze zarozumiała i ufna we wszechmocność swoję młodość, czerpie z siebie niezbite na pozór wróżby. Człowiek widzi się takim, jakim jest dziś, i dumnie mówi: takim będę zawsze! A nie wié, olśniony blaskiem teraźniejszéj chwili, co tam śpi w jego głębi i co ma być poruszone w nim kiedyś ręką życia. Przyszłość, otaczając go żywiołami, których nie znał, budzi w piersi jego struny, o których istnieniu nie wiedział, a gdy ozwą się one, człowiek pyta zdumiony: co to za głosy? A doświadczenie mu odpowiada, że są to głosy jego samego, to jest instrumentu, na którym zagrało... życie.

 Piérwsze już tchnienie powietrza rodzinnego, dziwny wpływ na mnie wywarło. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co czułem, ale byłem wzruszony, broniłem się od wzruszenia tego; zawstydzało moję dumę realisty i człowieka twardego, za jakiego się miałem, a jednak każda wioska, ujrzana po drodze, każdy dwór, strzelający w górę wyniosłemi topolami, lasy sosnowe, krzaki kalin i głogów nad wodami rosnące, siermięga ludowa, chłopski jednokonny wózek, przemawiały do mnie wspomnieniami lat dziecinnych.

 Poczucie to niedługo wprawdzie trwało, bo gdym już przybył do ojcowskiego domu, gdy minęło piérwsze powitanie z rodziną, byłem zupełnie panem siebie, a raczéj być nim nie potrzebowałem, bo myśli i czucia moje popłynęły znowu spokojnie, wedle nadanego im oddawna wolą moją kierunku.

 Ojciec mój zadowolony był ze mnie. Spostrzegałem nieraz, że duma i radość były w oczach jego, gdym w gronie zebranych sąsiadów rozwijał uczone teorye, albo gdy, oglądając postępowe gospodarstwa, znajdujące się w okolicy naszéj, dawałem rady i wskazówki, względem użycia skomplikowanych często gospodarskich machin, a najstarsi i najdoświadczeńsi pochwalali trafność zdań moich i jasność rozumowania. To, żem się nigdy żadnym nie oddawał marzeniom, żem się nigdy w żadną nie bawił miłość, że poglądy moje na świat i życie realne, były zimnemi, ojciec mój pochwalał we mnie. Sam doświadczywszy wielu nieszczęść przez zbytnią skłonność do zapału i ideologii, rad był, widząc, żem tych samych złych wróżb dla życia nie posiadał, żem na przeciwnéj drodze daléj nawet zaszedł, niż on się tego może spodziewał.

 Bojąc się jednak, jak mi to sam potém powiedział, abym wśród bezczynnego na wsi pobytu, nie rozmarzył się i nie zmiękł, a także, pragnąc widziéć mię co najprędzéj na drodze samoistnéj pracy, zaczął z pomocą licznych posiadanych w kraju pokrewnych i przyjaznych stosunków, pilnie dowiadywać się o miejsce, na ktorém mógłbym, stosownie do wieku i zdolności moich, rozwinąć działalność technika. A i mnie samego gnało z domu pragnienie czynu i rozwinięcie tego pracowitego istnienia, do którego z takim mozołem i tylu walkami przygotowywałem się dotąd.

 A jednak miły zaprawdę był wówczas dom ten mój rodzinny, miły i uroczy nawet dla każdego, jak ja, prozaika. Wprawdzie nie było już w nim istoty, która jest zarazem podstawą i koroną rodziny, nie było w nim matki; ale za to dwie siostry moje dorosły w owéj porze do tego rozkwitu młodości, w którym wszystko jest blaskiem i pięknością.

 Starsza, Felicya, miała wtedy lat 20. Słusznego wzrostu, szczupła i kształtna, o czarnych włosach, ciemnych oczach i ściągłéj bladéj twarzy, poważną miała postawę i zamyślone spojrzenie. Obejście się jéj było jednostajne, łagodne, ale rzadko wesołe; mówiła niewiele, ubierała się ze smakiem i wdziękiem, ale bez żywych barw i błyskotek. Jéj to był powierzony zarząd praktycznéj strony kobiecego gospodarstwa. Przy pasku nosiła zwykle pęk kluczyków i kilka razy dziennie, cicha, spokojna, przechodziła z niemi pokoje domu, idąc spełniać gospodarskie czynności; potém w werendzie, ocienionéj dzikiém winogronem, albo u otwartego okna, siadała z książką lub robotą w ręku, a czasem wchodziła do gabinetu ojca, pomagała mu pisać rachunki, listy, albo czytywała głośno dzienniki, gdy on leżał na ulubionéj sofie, paląc fajkę, z którą nie rozstawał się nigdy prawie.

 Młodsza siostra moja, Konstancya, stanowiła z Felicyą zupełną sprzeczność. Ośmnastoletnia, nizka, jasnowłosa, miała błękitne figlarne i zawsze wesołe oczy, a na białéj i świeżéj twarzy, wyraz dziecięcéj prawie szczeroty i otwartości. Szczupła, zgrabna, malutka, dziwnie była żywa, zwinna i giętka, śmiała się często srebrnym głośnym śmiechem, nuciła, szczebiotała bezustannie. Zawsze w lekkiéj jasnéj sukience, z mnóztwem kwiatów we włosach, była ona pieśnią i weselem domu, promieniem, który światło i życie wlewał w każdy jego zakątek. W rodzinie nazywano ją zwykle Kocią, a to imię zdrobniałe, przypominające młodą zwinną koteczkę, wybornie stosowało się do téj ruchliwéj zgrabnéj istotki.

 Do Koci należało urządzenie estetycznéj strony domu. Miała ona obowiązek utrzymywać w nim wdzięk i porządek zewnętrzny. Pod jéj dozorem zostawały grządki kwiatowe w ogrodzie, ona doglądała, aby w pokojach były zawsze śnieżne białe firanki, lśniące od czystości posadzki, latem codziennie świeże bukiety na stołach, a zimą rośliny w wazonach zielone i kwitnące. Ona téż grywała ojcu na fortepianie i śpiewała mu ulubione jego pieśni, albo, gdy spostrzegła w nim smutek lub zmęczenie, siadała przy nim, obejmowała jego szyję i dowcipnym szczebiotem rozpogadzała mu czoło.

 Oprócz tych dwóch miłych istot, była w domu naszym jeszcze jedna kobieta, daleka krewna mojéj matki, która po śmierci jéj zamieszkała u mego ojca, wyhodowała i wypieściła swoje ukochane dziewczątka, jak nazywała moje siostry. Była to staruszka, przeszło lat sześćdziesięciu, wysoka, zawsze w czarnéj sukni i w białym czepku ubrana, w okularach i z pończoszką w ręku. Szanowna pani Wincentowa od lat kilku już nie żyje, dziś jednak jeszcze wybornie pamiętam twarz jéj ściągłą i bladą, o jasno-niebieskich, zagłębionych przez starość oczach i loki z siwych włosów, które się z pod jéj czepeczka wymykały. Niezmiernie dobra i kochająca, była ona jednak nieco surową dla młodzieży; siostry moje bały się jéj trochę, szczególniéj Kocia, któréj się niekiedy od pani Wincentowéj dostawało lekkie gderanie, za zbytnią żywość, lub dziecinne figle. W ogóle, piękny to był typ kobiecy, z lekka staroświecki i malowniczo odbijający obok świeżych i młodzieńczych postaci moich sióstr.

 U pani Wincentowéj popadłem zaraz, od chwili przybycia, w wielkie łaski. Zwała mię „statecznym i porządnym kawalerem“. Otóż takich kawalerów to lubię — mawiała niekiedy do mego ojca, robiąc pończoszkę. — Bo to i uczony, że aż miło posłuchać, gdy co mówi i stateczny, regularny, w żadne głupstwa się nie wdaje, jak to zwyczajnie teraźniejsza młodzież, co to:szastu! prastu! nagada, nakręci się za czterech, a w głowie fiu! fiu! nic więcéj!“ Ojciec mój uśmiechał się, słuchając i pokręcał wąsa, a gdy skończyła, nachylił się ku niéj i półgłosem odpowiadał:

 — Pamiętam ja bodaj owe latka, w których pani Wincentowa, sama to

szastu! prastu! na które tak dziś napadasz, lubiłaś!...

 — Uchowaj Boże! — broniła się staruszka i, położywszy obok siebie pończoszkę, dostawała z kieszeni srebrną tabakierkę.

 Siostry moje, które, wyjeżdżając za granicę, zostawiłem był dziećmi prawie, wydały mi się od piérwszego spojrzenia ładnemi i miłemi dziewczątkami, zrazu jednak, uważałem je pod względem towarzystwa, jakie mi dać mogły, za niedostatecznie wykształcone dla mnie, piérwszego ucznia uniwersytetu w Lièges. Pewnego dnia wszakże, w parę tygodni po przybyciu mém do domu, ojciec mój posłał mię z jakiémś poleceniem do Felicyi, która była w swoim pokoju. Wszedłem tam i, powtórzywszy jéj rozkaz ojca, obejrzałem się wkoło. Wzrok mój zatrzymał się na sporéj szafce pełnéj książek. Uśmiechnąłem się i pomyślałem, że musiał to być zbiór samych belletrystycznych utworów, powieści, poematów, których ja nigdy prawie nie czytywałem. Machinalnie zbliżyłem się do szafki, wiedziony mimowolną attrakcyą, jaką zwykle wywierały na mnie książki i jakież było moje zdziwienie, gdy, na grzbietach skromnie oprawnych książek mojéj siostry, wyczytałem tytuły poważnych, o historyi i naukach przyrodzonych traktujących dzieł polskich, francuzkich, a nawet angielskich.

 — Co ty z tém wszystkiém robisz, Felusiu? — spytałem.  Spojrzała na mnie zdziwionemi oczyma i z uśmiechem odrzekła:  — Ależ naturalnie, że czytam.  — I rozumiész to wszystko? — spytałem znowu.  Zaśmiała się.  — Alboż ty myślisz, Zygmuncie — odpowiedziała wesoło — że trzeba koniecznie skończyć uniwersytet w Lièges, aby módz kochać i rozumiéć naukę?  A więc — myślałem — siostra moja umié coś więcéj niż gospodarzyć, szyć i czytać poezye! a więc jest ona wykształconą umysłowo, jest czémś więcéj niż dobrą i ładną dziewczyną, za jaką dotąd ją miałem!  Zdumiony tém odkryciem, powoli, nie spuszczając wzroku z jéj twarzy, jakbym ją po-raz piérwszy dopiéro ujrzał, wziąłem krzesło, usiadłem obok niéj i rozpocząłem z nią rozmowę. Słowo po słowie, nić po nici, dowiedziałem się, że Felicya umié wiele, namiętnie kocha naukę i poświęca jéj godziny, wolne od powszednich zajęć.  — Przekonałam się — mówiła Felicya, patrząc na mnie swemi pięknemi oczyma, pełnemi prawości i rozumu — przekonałam się, że kłamią ci, którzy dowodzą, że zamiłowanie nauki nie może pogodzić się z wierném spełnianiem codziennych powinności kobiecych. Ręczę ci, że pomimo wielkiéj przyjemności, jaką znajduję w czytaniu, śpiżarnia żadnego we mnie wstrętu nie budzi. I owszem, im więcéj umiem, tém jaśniéj widzę, jak cała egzystencya nasza ściśle związana jest z rzeczywistemi, ziemskiemi warunkami życia, tém głębiéj czuję potrzebę sumiennego spełniania mych obowiązków. Zresztą na każdym kroku spotykam sposobność zastosowania w praktyce tego, czego się z książki nauczę.  — Ale któż ci wlał tę miłość dla nauki? kto ci pokazał tę drogę, którą tak mało kobiet postępuje? — pytałem. — Felicya uśmiechnęła się poważnym, rzewnym uśmiechem.  — Alboż nie znasz naszego ojca? — spytała mię wzajem. — Byłam i jestem uczennicą jego.  Ta odpowiedź Felicyi zawstydziła mię w głębi. W istocie, córki takiego ojca, jakim był nasz, nie mogły zostać płytkiemi, sercem ni umysłem istotami. Powinienem był wiedziéć o tém odrazu, ale duma i zarozumiałość młodzieńcza zaślepiały mię. Przejrzałem, wyszedłem z pokoju siostry z miłém uczuciem; byłem nią dumny, czułem, że teraz dopiéro zacząłem ją kochać w istotném znaczeniu tego wyrazu. Byliśmy dotąd połączeni węzłem pokrewieństwa, odtąd połączyliśmy się sto razy silniejszym węzłem wspólności myśli i zamiłowań. Od dnia tego, patrzyłem na ojca mego ze zdwojoną czcią i przywiązaniem i myślałem, że wielkiém jest w prawdzie swojéj świadectwo, jakie dzieci wartością swą wydają o swoich rodzicach.  Inna znowu nić połączyła mię z Kocią. Talentem i duszą była ona artystką: sama piękna ciałem i duchem kochała sztukę, w któréj odblaski własnéj piękności widziéć musiała. Jam nigdy dotąd sztuką się nie zajmował. Zagranicą, namówiony, zmuszony prawie przez kolegów, byłem wprawdzie na kilkunastu znakomitych operach i koncertach, żywo poczułem rozkosz, jaką melodya przejmuje człowieka, i tém téż staranniéj jéj unikałem. W domu śpiew i muzyka Koci, zrazu obojętne mi były, potém zacząłem znajdywać w nich upodobanie, nareszcie spostrzegłem parę razy, że przez dobrą godzinę słuchałem mimowoli dźwięków fortepianu, a książka nieporuszona leżała przedemną. Nie chcąc jednak poddać się marzycielstwu, za jakie uważałem rodzący się we mnie pociąg do muzyki, przez czas jakiś, nigdym o sztuce nie rozmawiał z siostrą.  Pewnego dnia, siedząc w werendzie, czytałem dzienniki, a w przyległym saloniku Kocia grała coś tak pięknego i tak pięknie, że, gdy skończyła, spytałem ją przeze drzwi:  — Co to grałaś, Kociu?  — Szumkę ukraińską — odpowiedziała, wychylając na werendę, okwieconą główkę.  — Zagraj ją raz jeszcze — poprosiłem.  — Ósmy cud świata! — zawołała. — Zygmunt chce słuchać muzyki! — i zaczęła grać szumkę powtórnie.  Ale tym razem, jak-by przeczuwając, że tonami, które z pod jéj palców płynęły, toruje sobie drogę do głębi braterskiego serca, grała tak pięknie, z takiém poczuciem i pojęciem metody, że zszedłem z werendy i, stanąwszy w saloniku przy fortepianie, słuchałem z większém zajęciem i upodobaniem, niż przed samym sobą wyznać chciałem.  Gdy skończyła, zbliżyłem się do Koci i z całą zwykłą moją powagą pocałowałem ją w czoło.  — O! że dzień dzisiejszy węglem w kominie zapiszę, to więcéj jak pewno! — zaśmiała się Kocia, a wspiąwszy się na paluszkach, objęła moję szyję i wycałowała mię w oba policzki.  — Słuchaj, trzpiotko! — rzekłem, rozplatając jéj dłonie, otaczające mi szyję — czy śpiewasz ty ukraińskie piosenki?  — Śpiewam — odpowiedziała i, nie czekając, nim objawię moje żądanie, zaśpiewała jednę z tych pięknych pieśni, które potém tak często, często, z innych, niemniéj ukochanych ust, miałem słyszéć...  Śpiewała Kocia jednę, drugą i trzecią ukraińską piosenkę a gdy zmęczyła się i przestała śpiewać, usiadłem obok niéj, zacząłem przeglądać jéj nuty i po raz piérwszy rozmawiać z nią o muzyce. Wkrótce spostrzegłem, że nie mówi ona o niéj jak dziecko lub szkolna uczennica i chociaż, co do téj gałęzi wiedzy, sam pogrążony byłem w grubym obskurantyzmie, poznałem jednak, że Kocia nie tylko czuje muzykę, ale ją umié; a ponieważ w każdéj umysłowości ceniłem wysoko wiedzę i logikę pojęć, uszanowałem w młodszéj siostrze mojéj tę stronę jéj umysłu. Pomyślałem, że rozmowa z nią o sztuce, nie będzie dla mnie próżną stratą czasu, ale korzyścią moralną i przyjemnością z rodzaju takich, jakie lubiłem i ceniłem.  Od owego więc dnia często wdawałem się z Kocią w długie rozprawy o muzyce, w których naturalnie grałem rolę nowicyusza i ucznia. I znowum przejrzał; i ku wielkiemu zawstydzeniu memu zobaczyłem, że pojęcie, jakie przywiązywałem do sztuki, było błędne, że nie jest ona jedną z tych pajęczych nici, których się strzegłem, aby mi nie oplatały mózgu, ale zdrowym, ożywczym promieniem, na którym bezpiecznie i rozkosznie spocząć może myśl człowieka, strudzona mozołem naukowych badań.  Bez wahania się więc i wyrzutów sobie samemu czynionych, wsłuchiwałem się często w piękną muzykę i śpiew domowéj naszéj artystki; raz nawet zdarzyło mi się, obok niéj siedząc, zanucić jednę z piosenek, którą najczęściéj śpiewała.  — Jaki ty masz piękny tenor, Zygmuncie — zawołała Kocia i wnet dodała: — czemu ty się nie uczyłeś śpiewać? — Uśmiechnąłem się.  — Ucz mię! — odrzekłem pół-żartem.  Klasnęła w dłonie z dziecinną radością.  — Od jutra zaczynają się lekcye śpiewu! — zawołała i kiedy całe towarzystwo domowe zeszło się w werendzie na wieczorną herbatę, z pełną powagi miną oświadczyła wszystkim obecnym, iż będzie miała zaszczyt uczenia jego ekscelencyi lorda Johna Russell’a; tak mię bowiem przezwała, dowodząc, że z poważnéj postawy i angielskiego zarostu na twarzy, wyglądam na piérwszego ministra trzech połączonych królestw.  I stałem się uczniem mojéj młodszéj siostry, a po krótkim upływie czasu śpiewałem mnóztwo pieśni. Ojciec, siostry i pani Wincentowa dowodzili, że mam bardzo piękny tenorowy głos, ja nie wiedziałem, czy tak było w istocie, bom się wtedy nie wiele znał na tém, ale czułem, że nowy żywioł spłynął do mojéj moralnéj istoty i że wspólna miłość dla piękna ściśle związała mię z moją młodszą siostrą.  Czego bo téż nie dokazywała ze mną, ta swawolna siostrzyczka moja! Śmiejąc się z mojéj wiecznéj zimnéj krwi i powagi i z częstego zamyślenia, o którém wiedziała dobrze, iż smutnych powodów nie miało, nazywała mię: mężem stanu, synem Albionu, milordem i t. d.  Raz przyszła do obiadu z wielkim arkuszem papieru w ręku.  — Co to jest? — spytała pani Wincentowa.  — Portret Zygmunta — odpowiedziała spokojnie.  — Jak-to, portret?  — Wyrysowałam go.  — Pokaż-że nam to swoje dzieło — rzekł mój ojciec. Kocia bez uśmiechu, z filuternie spuszczonemi oczkami, rozwinęła papier, podała go całemu towarzystwu i ujrzeliśmy wiernie skopiowany posąg Seneki, który się znajdował w gabinecie ojca, z pochyloną w zadumie głową, skrzyżowanemi na piersi rękoma i tylko obdarzony moim zarostem i pince-nez, którego dla słabości wzroku używałem. Trudno-by opowiedziéć, jak pociesznie wyglądała twarz rzymskiego filozofa, ustrojona w angielskie faworyty i modne szkiełka.  Innym razem szedłem przez ogród ku werendzie z książką w ręku, zamyślony nad jakiémś zawiłém zadaniem mechaniki, gdy o kilkanaście kroków odemnie, z za krzaku malin, ukazała się Kocia w białéj sukni i chabrowym wieńcu na głowie. Podniosła do góry rękę z koszykiem, pełnym ponsowych jagód i zaśpiewała donośnie: „Ona mu z kosza daje maliny” i umilkłszy, znowu schowała się za krzewem.  Uśmiechnąłem się ku wdzięcznemu zjawisku i odśpiewałem: „A on jéj róże do wianka.”

Wychyliła się z za krzaka i zawołała:  — Ja mam maliny, ale gdzie twoje róże?  Milcząc, pokazałem jéj kolczastą gałęź agrestu, którą machinalnie urwałem, chodząc po ogrodzie.  — O, synu Albionu! — zaśmiała się z za zieleni — częstujesz mię kolcami? nie dostaniesz za to malin!  — Zobaczymy! — odpowiedziałem, i szybko postąpiłem kilka kroków, aby jéj koszyczek z malinami odebrać.  — Proszę, proszę! Milord tak bardzo lubi maliny! — zawołała i w mgnieniu oka była już ze swym koszykiem o kilkanaście kroków daléj. Zacząłem ją gonić, ale daremnie; skakała między krzewami i klombami jak sarneczka, przemykała się przez gęstwinę ze zwinnością kotki. Szafirowe chabry opadały z jéj wieńca i zawieszały się na gałązkach krzewów, drżących od dotknięcia jéj lekkiéj sukni a ona, jedną ręką podtrzymując fałdy muślinu, drugą zręcznie trzymając koszyczek, co chwilę zwracała twarz ku mnie i wołała ze śmiechem:  — A co, braciszku, w Lièges biegać nie uczą!  Spostrzegłem Felicyą wychodzącą na werendę.  — Pójdź, Felusiu, pomóż mi schwytać tę kotkę! — zawołałem.  Felicya ze śmiechem zabiegła siostrze drogę z przeciwnéj strony.  — Et tu Brute contra me! — zawołała Kocia.  — Jestem posłuszna starszemu bratu! — odpowiedziała Felicya, daremnie goniąc uciekającą.  I biegaliśmy tak we troje dobrze kilka minut a śmiech i gwar był wielki.  — Dzieci! dla Boga! co się wam stało? — ozwał się z werendy głos pani Wincentowéj.  Ocucony nim, przypomniałem sobie dopiéro, jak bardzo ubliżyłem mojéj powadze i, wbiegłszy na werendę, bez tchu prawie upadłem na ławkę, ocierając chustką zalane potem czoło.  Kocia tymczasem zbliżyła się ku mnie; nie zdawała się być zmęczona, tylko silny rumieniec wykwitł na jéj drobnéj twarzy. Z poważnie nastrojoną minką, zrobiła przedemną dyg głęboki i, podając mi koszyk z malinami, rzekła:  — Przebaczyć raczy jego ekscelencya, żem ją utrudzać śmiała, ale każda malina wywalczona, smaczniejszą się wyda — dodała, parodyując moje własne słowa, wyrzeczone niedawno, śród jakiegoś wielce filozoficznego dowodzenia o tém, że każda pomyślność wywalczona milszą się wydaje.  Na całą tę scenę, przez okno gabinetu swego, patrzył ojciec nasz i, odchodząc od swych zwykłych zajęć, wyszedł na werendę w okularach i z piórem w ręku.  Na twarzy jego malowało się szczęście, jakiego doznać musiał na widok dzieci swoich, zgodnych i wesołych, objął nas błogosławiącym, ojcowskim wzrokiem i zasiadł z nami nad koszykiem malin.  Zły chyba całkiem lub do gruntu zepsuty człowiek, obojętnie wspominać może, serdeczne i pełne prostoty obrazy rodzinnego życia, te beznamiętne, spokojne a tak głębokie uczucia, które łączą ojca z synem, brata z siostrą. Dla każdego, kto z piersi swéj nie wyrzucił ostatniéj iskry poczciwego ciepła, dla każdego, ktokolwiek jest zdolny do jakiéjbądź myśli dobréj, obrazy owe uczucia zostaną na zawsze świętą kartą życia, z któréj, w chwilach wielkiéj boleści lub wielkiego grzechu, człowiek modlić się będzie, szukając oczyszczenia i ulgi. Pamiątki rodzinne, to Sanktuaryum, u progu którego korzy się duma wszelka i wszelki hart klęka, schylając się ku pocałowaniu relikwii, pozostałych po ojcu, matce, siostrze.  Ludzie zwać mię zwykli wcieleniem chłodu i obojętności a jednak, gdym oto wspomnienia rodzinne wywoływać zaczął przed siebie, oko mi zwilgotniało łzą podobno.  Często chodziłem z siostrami na przechadzki po łąkach, lasach lub drogach, kręto wijących się śród pól uprawnych. W przechadzkach tych, wyraźniéj niż kiedy, objawiała się odrębność umysłów dwóch dziewcząt.  Raz np. w gaju, dom otaczającym, ujrzeliśmy bluszcz leśny, który splotami obejmował smukły pień brzozy, samotnie stojącéj śród niewielkiéj polanki.  — Hedera Helix! — zawołała, podchodząc ku niemu Felicya, która właśnie w owém lecie mogła pracować nad botaniką. — Śliczna roślina? nieprawdaż, Zygmuncie? Ale jak bluszcz ten żyć może na gruncie całkiem dlań niestosownym, bo suchym.  — Natura umieściła go tutaj — odrzekła Kocia — aby ukochał i ramionami otoczył tę smutną brzózkę, któréj bez niego smutno-by tu na wygnaniu było.  — Wiedziałam niezawodnie — mówiła po chwili Felicya, rozpatrując listki bluszczowe — że na tym gruncie Hedera Helix żyć nie może. Patrz, Zygmuncie, oto na listkach zjawiają się ciemne centki, znak choroby roślinnéj.  — To brzózka ranną rosą zapłakała z tęsknoty za siostrami swemi i łzy jéj wypaliły czarne plamki na listkach bluszczowych — odezwała się Konstancya.  Najczęściéj wracaliśmy z przechadzek, z dłońmi pełnemi polnych i leśnych roślin. Kocia wiła je w wieńce, układała w bukiety, stroiła niemi siebie, siostrę a niekiedy i panią Wincentową, która z trudnością obronić się mogła, mocą powagi swojéj, od napaści swawolnicy. Felicya układała systematycznie zielniki, przez mikroskop przyglądała się różnym układom kwiatowych tkanek i wołała mię, abym się z nią podzielił radością i podziwem, jakiemi ją napełniało badanie fizyologii roślinnéj, tego piérwszego życiowego łańcucha wszech istot.  Pewnego dnia otrzymałem z poczty pakę książek i zajęty ich przeglądaniem, odmówiłem siostrom towarzyszenia im na przechadzce, poszły więc same a ja czytałem w ogrodowéj altanie. Było to w Lipcu, słońce piekło dokuczliwie, po kilkogodzinném czytaniu szczególna ogarnęła mnie senność i usnąłem na darniowéj kanapce. Nie wiem, jak długo spałem, ale obudził mię głos Koci. Stała nade mną zmęczona przechadzką, zarumieniona i rzekła, abym szedł do werendy, bo tak czeka mię ojciec. Wstałem natychmiast, ale zaledwiem się poruszył, niewiedziéć zkąd spadł mi na ramię różowy kwiatek kąkolu.  Wziąłem go w rękę zdziwiony.  — To pewnie kwiatek z moich włosów wypadł — rzekła, widząc to, Kocia.  Dziwném mi się jakoś wydało, aby z główki mojéj malutkiéj siostrzyczki, kwiat aż na moje ramię się dostał. Nie przeczuwałem jednak figielka, którego stać się miałem ofiarą i szedłem daléj.  W werendzie na ławce siedział mój ojciec, paląc swą ulubioną fajeczkę, u nóg jego, na nizkim stołeczku umieszczona, Felicya czytała głośno dziennik, naprzeciw p. Wincentowa robiła pończoszkę. W miarę jakem się z Kocią zbliżył ku werendzie, dostrzegałem coraz wyraźniéj uśmiech na twarzy mego ojca, który w końcu na głośny śmiech się zamienił. Zawtórowała nam śmiechem pani Wincentowa i Felicya, podniósłszy oczy od czytania, głośniéj się niż kiedy zaśmiała.  Zdumiony nieco tym wybuchem nagłéj wesołości, nie przypuszczałem jednak, abym właśnie sam był jego powodem. Ale gdyśmy już na werendę wstąpili, Kocia usunęła się ode mnie parę kroków, patetycznie wyciągnęła ku mnie prawą rękę i rzekła:  — Oto Seneka zmieniony w Dafnisa!  Śmiech ogólny powstał, pani Wincentowa groziła figlarce prątkiem od pończochy, z którego pozsuwały się wszystkie oczka.  — Co to jest? — spytałem zaciekawiony.  — Idź do lustra — rzekł mój ojciec, który się śmiać nie przestawał.  Wbiegłem do saloniku, spojrzałem w zwierciadło i sam na głos śmiać się zacząłem. Kocia, wracając, z przechadzki i ujrzawszy mię śpiącego w altanie, zajęła się toaletą mojéj głowy, do któréj użyła całego pęku roślin, przyniesionych z pola. Chabry, kąkole, groszki polne i różne ziela trzymały się wybornie i tak, żem ich nie czuł w moich bardzo gęstych i kręcących się włosach. Byłem z niemi rogaty, czubaty, pstrokaty, a na domiar niedoli, w ciemnych moich faworytach błyszczały po obu stronach jak dwie gwiazdy, dwie żółte macierzanki, umieszczone tak, żem ich inaczéj jak w zwierciedle widziéć nie mógł.  Kiedy potém, żartując, groziłem zdaleka Koci za ten figiel, ze śmiechem uciekała ode mnie, doganiałem ją i, zamiast kary, serdeczny pocałunek składałem na jéj uśmiechniętéj buzi, co teraz o tyle często się powtarzało, że nie potrzebowała już tych moich braterskich oznak czułości, węglem na kominie zapisywać.  Codziennie zrana parę godzin przepędzałem nad książkami w moim pokoju, którego okna wychodziły na dziedziniec. Codziennie téż i o jednéj porze, uwagę moję odwracały od książek dwa czyste srebrne głosy kobiece, przywołujące na dziedziniec w wielkiéj obfitości hodujące się wkoło domu gołębie. Patrzyłem w okno i widziałem obie siostry moje, stojące pośród gładkiego trawnika i, z białych fartuszków, sypiące na zieloną murawę złote, bujne ziarna.  — Lu-lu-lu-lu-lu! — wołały donośnie, a ze wszech stron, z za domu, stodoły, z ogrodu zlatywały się skrzydlate, białe, fioletowe, pstrokate, różowe gołąbki, siadały na ich głowach, ramionach, piersi, u stóp ich rozsypywały się po trawniku w pogoni za ziarnem.  Z pomiędzy téj różnobarwnéj mozajki skrzydeł, białe i uśmiechnięte błyszczały twarze sióstr moich, jedna z pod cienia czarnych warkoczy, druga okolona kwiatami, a dziewice i gołębie oblane były zewsząd potokiem słonecznego światła i cały obraz zdawał się płynąć w przezroczystém, pełném iskier, powietrzu. Raz, patrząc na to, pożałowałem, żem nie umiał malować.  Po zachodzie słońca znowu, wieczorami, zjawiała się na dziedzińcu gromada, już nie gołębi ale wiejskich dzieci i kobiet. Siostry moje, wychowane na wsi, nauczone przez ojca świętéj miłości dla ludu, żyły z wieśniakami poblizkiéj wioski w ścisłéj znajomości. Felicya była ich doktorem i śpiżarnią w potrzebie, Kocia krawcem i ogrodnikiem. Piérwsza przyrządzała lekarstwa i pomagała datkiem lub pożyczką, druga szyła czepki dla młodych, koszulki dla dzieci, uczyła szczepić drzewa i usiewać ogrody.  Do téj łączni z ludem i ja przystąpiłem. Byłem zawsze daleki od sielankowych uniesień i rozkwileń, ale zarazem i głęboko przejęty przekonaniem, że lud jest rdzeniem i podstawą narodu, że jemu od oświeconych się należy miłość, poszanowanie i pomoc bratniéj ręki.  Często więc we troje odbywaliśmy wycieczki do sąsiednich wiosek, wracaliśmy z lekkiém sercem i, wesoło gwarząc, otaczaliśmy przy wieczerzy ojca naszego, opowiadając jemu i pani Wincentowéj o wszystkiém widzianém i słyszaném.  Ojciec nasz z nietajoną radością patrzył na wspólne zajęcia nasze i zabawy, na ścisły węzeł przyjaźni, jaki nas wszystkich trojga łączył. Widok nasz zdawał się go odmładzać, przypominając mu własną młodość, przeszłość pełną pamiątek.  Często wieczorem, po skończonéj partyi maryasza albo wista, grywanéj z panią Wincentową, zbliżał się do nas i siadał między nami. Z pod lekkiéj zasłony, lampa przyćmione światło rzucała na mały potulny salonik, stojący obok niéj, artystycznie przez Kocię ułożony, bukiet, nabierał od jéj promieni srebrnéj, drżącéj przezroczystości. Za oknami cicho szumiały lipy ogrodu a z werendy gałęzie winogronowe zaglądały przez szyby, o które niekiedy łagodnym dźwiękiem uderzał spokojny deszcz letniéj nocy. Kołysana tą głęboką ciszą i słodyczą uczuć rodzinnych, myśl ojca naszego wychodziła z kółka spraw codziennych, potęgowała się, rozszerzała i dorastała jego silnéj duszy. Pamięcią cofał się on w przeszłość i wymowném słowem stawił przed oczy nasze obrazy, których był świadkiem, w których sam czynny brał udział.  Czerpał on z pamięci téj coraz nowe epizody i karta po karcie rozkładał przed nami księgę swéj przeszłości, w któréj wypisana była historya walk, prac i nadziei całego pokolenia. W czasie tych opowiadań, nowe widnokręgi otwierały się przede mną: spostrzegłem światy ofiar i w myśli składałem hołd ludziom silnéj wiary i miłości.  Jednego z takich miałem przed sobą, człowieka o przedwcześnie posrebrzonych włosach i zfałdowaném czole, o wzroku, przygaszonym latami trudów i zawodów, ale w którym, na dźwięk uświęconych imion, błyskał jeszcze ogień młodzieńczego zapału. Człowiekiem tym był mój ojciec!  I w owych chwilach uroczystych, gdy, śród niezmąconéj wiejskiéj i wieczornéj ciszy, dusza jego cała uzewnętrzniała się przed ukochanymi, duchem moim korzyłem się przed nim i widziałem siebie samego jako Pigmejczyka, stojącego na progu świata olbrzymów.  Felicya, na