Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Joanna Grabowska jest kuratorem sądowym, ma męża i troje dzieci. Dzieci są cudowne, mąż – jakby trochę mniej. Zaniedbywana i traktowana z coraz większą obojętnością, Joanna zwraca uwagę na kolegę z pracy. Równocześnie odkrywa, że mąż ma romans. Jakby tego było mało, w okolicy dochodzi do serii zagadkowych zabójstw, a Joanna stopniowo nabiera pewności, że ktoś śledzi każdy jej krok. Rozwodzi się z mężem, z radością i nadzieją rzuca się w ramiona nowego mężczyzny, ale dopiero wtedy jej życie naprawdę zaczyna się komplikować…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 224
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redakcja: Arkadiusz Nakoniecznik
Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Dorota Piekarska, Renata Jaśtak
© by Sandra Cicha
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021
ISBN 978-83-287-1862-3
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2021
fragment
Mojemu Mężowi,
za lata anielskiej cierpliwości do mnie.
Jest ciepły majowy wieczór. Słońce nadal grzeje, ale chyli się już ku zachodowi. Jego blask nadaje niebu czerwonopomarańczową barwę. Z daleka dochodzą głosy przelatujących żurawi. Zapewne rozgoszczą się na pobliskich łąkach. Poza tym panuje niczym niezmącona cisza. Cieszę się nią, siedząc z podwiniętymi nogami na huśtawce ogrodowej wyłożonej miękkimi szarymi poduszkami. Mam na sobie niebieskie dziurawe dżinsy i białą szeroką koszulkę z dużym dekoltem. Ciepły wiatr delikatnie rozwiewa moje włosy. W dłoni trzymam kieliszek z białym winem. Powoli je sączę, delektując się chwilą samotności. Słońce ogrzewa moją odsłoniętą skórę. Przymykam oczy, rozmyślam. Jest mi błogo. Mam prawie czterdziestkę, a czuję się jak nastolatka. Moje myśli błądzą wokół…
– Mamo, on mnie bije, powiedz mu coś! – krzyczy Franek.
– Coś – mówię i otwieram oczy.
Nade mną wiszą trzy cienie, częściowo przesłaniając słońce.
– Mamo, powiedz im, że nie mogą wchodzić do mojego pokoju! – żąda zniecierpliwiona Zuzka.
Ze stoickim spokojem zwracam się do chłopców:
– Nie możecie wchodzić do pokoju Zuzi bez pytania. Najpierw zawsze musicie zapytać. Albo zapukać…
– No wiesz, mamo!
Mała złośnica odwraca się na pięcie i maszeruje do swojej samotni.
Zuzanna – moja cudowna, śliczna i rozsądna, choć często nadąsana czternastoletnia córka – miewa ostatnio humory. Jest do mnie bardzo podobna: szczupła, jak na swój wiek dość wysoka. Ma zielone oczy z brązowymi obwódkami wokół tęczówek i sięgające niemal pasa czarne, proste, gęste włosy. Większość czasu spędza w swoim pokoju czatując i esemesując z koleżankami. Próbuję ją zrozumieć, bo jej dwaj młodsi bracia często dają jej popalić. Bliźniacy Franek i Borys mają dziewięć lat i rozrabiają co najmniej za czterech. Są niemal identyczni, różni ich tylko szczerba między dolnymi jedynkami i niewielki pieprzyk na uchu Franka. Mają jasnobrązowe krótkie włosy i piwne oczy. Wyglądają jak małe kopie swojego ojca.
Mając już z głowy trójkę potomków, na powrót oddałam się rozmyślaniom. Dopiero niedawno dotarło do mnie, jak szybko mija czas, jak szybko człowiek musi stać się odpowiedzialny, rozsądny. Zatracając spontaniczność, którą zastępują przewidywalność i moje ulubione słowo: stagnacja. Miałam do niej dwojaki stosunek; z jednej strony zapewniała poczucie bezpieczeństwa, a z drugiej świadczyła o nuuuudzie. Jak to się stało, że moim życiem zawładnęło właśnie to drugie? Kiedy moje życie przestało być podniecające? Kiedy wdała się w nie rutyna? Niestety nie umiem sobie odpowiedzieć na to pytanie. Najgorsze było to, że niestety ostatnio zaczęło dziać się tyle, że sama nie wiedziałam czy płakać czy się śmiać. Masa myśli kłębiła się w mojej głowie, miałam tam jeden wielki bałagan… A właściwie, nieprawda. Myślałam tylko o jednym. O tym, jak ON siada naprzeciwko mnie, dotyka moich rąk, całuje moje palce, nadgarstki…
Co za pogoda! Przeklinałam ją w myślach. Gdzie ta wspaniała polska jesień? Deszcz lał niemiłosiernie. Przemokłam do suchej nitki, a czekała mnie jeszcze jedna wizyta. Odkładałam ją na sam koniec, bo Tadeusz Grosicki nie należał do przyjemniaczków. Mieszkał w spelunie, w której cuchnęło najtańszym tytoniem i przetrawionym alkoholem. Facet miał pięćdziesiąt lat i wyglądał jak Freddy Krüger z Koszmaru z ulicy Wiązów. Był to jedyny horror, którego bałam się tak przeraźliwie, że nigdy nie obejrzałam go do końca. Panu Tadeuszowi brakowało tylko długich na pół metra szponów, ale to była chyba tylko kwestia czasu. Paznokieć u małego palca prawej ręki już nawet się zakręcał. Skręciłam w jak zwykle nieoświetloną ścieżkę między obskurnymi barakami. Podeszłam do obdrapanych drzwi i uprzejmie zapukałam.
– Dobry wieczór! – powiedziałam spokojnie, lecz zdecydowanie.
Cierpliwie czekałam, aż mój zacny nadzorowany zwlecze się z łóżka i łaskawie otworzy mi drzwi. On jednak najwyraźniej wcale się nie spieszył.
– Dobry wieczór! – powiedziałam trochę głośniej i znów zapukałam do drzwi.
Przestępowałam z nogi na nogę, w butach chlupotała mi woda. Najchętniej bym stamtąd czmychnęła, ale nie było takiej opcji.
Wreszcie usłyszałam szuranie kapci. Ktoś przekręcił klucz w zamku i po chwili w otwartych drzwiach stanął przede mną pan Tadzik. Ubrany był w biały, a raczej szary podkoszulek bez rękawów, dzięki czemu mogłam podziwiać jego tłuste, spocone owłosienie pod pachami. Miał na sobie rozciągnięte dresy, ledwo trzymające się na jego wąskich biodrach.
– Wejdzie… – wycedził i ruszył w głąb swojego królestwa. Zabrzmiało to prawie jak zaproszenie.
W pokoju unosiła się gęsta mgła papierosowego dymu. Aż szczypały oczy. Pan Tadek rozparł się wygodnie w fotelu z poprzecieranymi bokami. Całkowicie zrelaksowany, wsadził rękę w spodnie, jak zwykł to robić Al Bundy. Ohyda. Dobrze, że na powitanie nie podawałam mu ręki. Nadal stałam przy drzwiach, gotowa wycofać się w każdej chwili.
– Jak samopoczucie? – kurtuazyjnie zagadnęłam podopiecznego.
– Normalnie – odburknął. Sięgnął po fajkę leżącą na stoliku i ją odpalił.
– Zarejestrował się pan w Urzędzie Pracy?
– A niby po co?
– Żeby mieć ubezpieczenie.
– Nie potrzeba.
– Czyli znalazł pan pracę, tak?
Spojrzał na mnie, jakbym powiedziała największe głupstwo na świecie.
– Nie trzeba. Ośrodek Pomocy Społecznej mi stały przyznał – oznajmił z dumą.
– Więc może chociaż na terapii pan był? – dopytywałam.
– A bo co?
No tak. Jeżeli spodziewałam się innej odpowiedzi, to musiałam być naiwna.
– Bo takie jest postanowienie sądu, proszę pana.
Zmierzył mnie wzrokiem.
– Paniusiu, sąd to może mnie… – Zawahał się. – W dupę pocałować!
– Radziłabym uważać na słowa – powiedziałam stanowczo. – Sąd wydał postanowienie i powinien się pan do tego zastosować.
– Bo co?
Przemokłam, było mi zimno, więc najchętniej odpowiedziałabym: „Bo gówno”, ale mi nie wypadało. Ugryzłam się w język i sięgnęłam po kończące się zapasy cierpliwości.
– Bo jeśli będzie pan wciąż nadużywał alkoholu, to nie pozostanie mi nic innego jak złożyć wniosek o skierowanie pana na leczenie odwykowe zamknięte.
Spojrzał na mnie spod byka.
– Wolałabym tego uniknąć, ale wszystko zależy od pana.
Pan Tadziu wstał, a mi zaschło w gardle. Moja stanowczość nagle gdzieś uleciała. Pan Tadziu może był cherlawy, ale dość wysoki. Zgasił papierosa na blacie stolika, po czym zaczął się powoli do mnie zbliżać. Patrzył mi w oczy lodowatym wzrokiem. Cofnęłam się i oparłam o drzwi. Niestety otwierały się do środka, więc żeby uciec, musiałabym zbliżyć się do Tadzia, otworzyć drzwi i czmychnąć. Mogło to być ryzykowne, dlatego postanowiłam czekać na dalszy rozwój wypadków. Wyprostowałam się, zrobiłam poważną minę, ściągnęłam brwi i swoim najgroźniejszym wzrokiem próbowałam pokazać, że wcale się nie boję, choć było to wierutne kłamstwo. Nie mogłam dać się zastraszyć.
Tadeusz Grosicki podszedł do mnie tak blisko, że dzieliły nas już tylko centymetry.
Taka stara i taka głupia! Po co go prowokowałaś? – warczałam na siebie w myślach. Teraz jesteś w czarnej dupie! Znajdą cię za kilka dni w jakimś śmietniku, bo przecież nawet nikt nie wie, gdzie jesteś!
– Paniusiu… – Tadek powoli cedził przez zęby. – Proszę mi tu nie grozić, bo przestanę być miły.
Z ust cuchnęło mu zgnilizną, fajkami i przetrawionym tanim alkoholem. Wyczułam nutkę wiśnióweczki. Wyciągnął rękę i wycelował palec wskazujący ozdobiony ogromnym krogulcem w moją klatkę piersiową.
– Bo się znielubimy…
Sama nie wiedziałam czy to groźba, czy obietnica. Wydawało mi się, że zaraz mnie dźgnie tym szponem. Czułam, że ma taki zamiar, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Odwrócił się do mnie plecami i ruszył w kierunku swojego tronu. Rozsiadł się w nim wygodnie, a następnie sięgnął po kolejnego papierosa.
Nie zamierzałam dać za wygraną. Gdybym pozwoliła się zastraszyć, byłabym „spalona na dzielni”, a na to nie mogłam sobie pozwolić.
– Panie Tadeuszu… – powiedziałam poważnie. – Ja tylko pana informuję o pańskich obowiązkach. Uprzedzam pana, że jeśli nie podejmie pan terapii, będę musiała zawiadomić sąd. Ostrzegam też, że jeśli podczas odwiedzin u pana zacznę się bać o swoje bezpieczeństwo, to będę przychodzić w asyście policji. Zrozumiano? – zapytałam hardo.
Tadzia chyba zaskoczyła moja zmiana postawy, bo schował szpony i tylko przytaknął.
– W takim razie cieszę się. Czekam na pana działania. Na podjęcie terapii ma pan tydzień – powiedziałam pewnym siebie tonem. – Czy to jasne?
– Jasne – burknął, kiedy stałam już przy drzwiach.
Chryste! Ten facet był przerażający. Cieszyłam się, że spotkanie z nim miałam już z głowy.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Wydawnictwo Akurat
imprint MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz