14,99 zł
Lord Renford Dryden po śmierci ojca musi utrzymać chorą matkę i troje młodszego rodzeństwa, a rodzinna posiadłość jest poważnie zadłużona. Kiedy więc dowiaduje się o otrzymaniu w spadku plantacji na wyspie Barbados, postanawia od razu wyjechać, aby przejąć majątek. Na miejscu okazuje się, że Renford odziedziczył jedynie połowę majątku. Druga przypadła podopiecznej zmarłego, Emmie. Emma i Renford szybko dochodzą do porozumienia. Wkrótce budzi się między nimi uczucie, ale ich szczęście nie trwa długo. Muszą stawić czoło Arthurowi Gridleyowi, który za wszelką cenę chce przejąć plantację wraz z jej piękną właścicielką…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 261
Tłumaczenie
Bridgetown, Barbados – początek maja, 1835
Ren Dryden miał wyrobione zdanie na temat męskiej natury. Uważał, że prawdziwy mężczyzna jest na tyle mądry, by nie uciekać przed kłopotami, tylko stawić im czoła, ani nie jest na tyle głupi, żeby nie dostrzec swoich szans i możliwości. Uznał, że oto właśnie w jego życiu pojawiła się wyjątkowa szansa. Z tego powodu spędził dwa tygodnie na statku pocztowym „Furia”, na którego pokładzie przepłynął Atlantyk. Pozostawił za sobą świat, w którym wszystko było aż do znudzenia znajome. Ren był ciekaw czekającej go niebezpiecznej przygody i nie bał się zmierzenia z morzem. Nie lękał się też nieznanych wyzwań, czekających go na lądzie, na którym za chwilę postawi stopę. Wreszcie będzie mógł działać.
Wyskoczył z szalupy, którą pokonał odległość dzielącą cumujący statek od brzegu, rzucił marynarzowi monetę i stanął na nabrzeżu w Bridgetown, mile zaskoczony gorączkową krzątaniną w porcie. Karaiby! Ojczyzna rumu, ląd ryzyka. Wszystko tu było kolorowe. Ludzie, owoce, niebo, morze. Czuło się zapach cytrusów i ludzkiego potu. Ciepłe powietrze owiewało mu twarz. Dzisiejszy dzień oznaczał początek nowego życia, które sobie wybrał i którym pokieruje, w odróżnieniu od egzystencji, na jaką skazywały go kaprysy poprzednich generacji rodu Drydenów.
W Londynie znalazłoby się mnóstwo osób, które orzekłyby, że Ren ucieka od problemów. Ich lista była długa i nie do zlekceważenia. Poczesne miejsce zajmowała na niej rodzina usiłująca nakłonić go do spełnienia „obowiązku dynastycznego”, jak to nazwała, czyli poślubienia pewnej bogatej dziedziczki z Yorku, panny o niezbyt bystrym spojrzeniu i odstręczająco ziemistej cerze. Trudni do zniesienia stali się również wierzyciele rozzuchwaleni do tego stopnia, że ścigali Rena po całym mieście, nie wahając się czatować pod wejściem do ekskluzywnego klubu, którego był członkiem.
Wielu spośród jego znajomych ugięłoby się wobec konieczności i poprowadziło do ołtarza majętną dziedziczkę, uregulowało długi i spędziło resztę życia, zaciągając w szalonym tempie nowe zobowiązania, które musieliby spłacać z takim samym poświęceniem ich synowie. Ren wcześnie poprzysiągł sobie, że kiedy dożyje wieku męskiego, nie stanie się niewolnikiem przeszłości.
Z przerażeniem uzmysłowił sobie, że jego znajomi nie tylko byliby gotowi ugiąć się przed koniecznością, a wręcz woleliby się ugiąć, niż zabiegać o wolność. Wiadomo, lepsze zło znane od nieznanego. Ren to rozumiał i im współczuł, jednak zdecydowanie nie zaliczał się do konformistów ani oportunistów.
Na pierwszy rzut oka nie różnił się od mężczyzn ze swojej sfery ani sposobem ubierania się, ani upodobaniem do klubowego życia czy manierami. Jednak w głębi ducha był inny. Buntował się przeciwko ograniczeniom ze strony rzeczy i ludzi, przeciw wymogom i oczekiwaniom grupy społecznej, do której przynależał, a także stanowczo nie godził się na wcielenie się w obowiązujący i zdaniem ogółu pożądany ideał dżentelmena.
Temu buntowi nadał realny kształt, przybywając na Barbados. Uwolnił się z więzów, którymi chciała skrępować go rodzina i sfera, lecz nie bez konieczności zapłacenia pewnej ceny. Wolność kosztuje. Jeśli zaplanowane przedsięwzięcie się nie powiedzie, nie tylko on poniesie przykre konsekwencje, ale również matka podupadła na zdrowiu po śmierci ojca, dwie siostry, jedna oczekująca debiutu, druga zaręczona, lecz wciąż niezamężna, i wreszcie trzynastoletni Teddy, młodszy brat, który wraz z tytułem hrabiowskim odziedziczy zadłużone włości.
Ren zacisnął dłoń na rączce walizki, którą zabrał do szalupy. Nie zostawił jej na statku, nie chciał bowiem, by przetransportowano ją na ląd wraz z kuframi. W walizce znajdowały się dokumenty gwarantujące jego przyszłość: list polecający oraz kopia testamentu kuzyna Alberta Merrimore’a. Na mocy tego dokumentu miał odziedziczyć pięćdziesiąt jeden procent udziałów w plantacji cukru, dających mu prawo decydującego głosu.
Naturalnie, będzie musiał ułożyć się z pozostałymi udziałowcami, ale praktycznie plantacja przejdzie pod jego kontrolę, a on na pewno nie zawiedzie. Chociaż to niezwykłe jak na dżentelmena z jego sfery, Ren poznał tajniki handlu, po cichu inwestował na giełdzie, brał udział w sprowadzaniu towarów z zagranicy. Poza tym przysłuchiwał się debatom w parlamencie i był aktywny w kołach politycznych Londynu, a na Barbados przybył wyposażony w pewną wiedzę o tym klejnocie brytyjskiej korony. Obiecał sobie, że będzie pracował na uczciwy zysk, i aby go osiągnąć, przyzwoicie zapłaci ludziom za robotę. Nie wzbogaci się, wyciskając z innych ostatnie poty. Nawet zdesperowany człowiek nie powinien zapominać o etyce.
– Ahoj, Dryden, to ty?
Z tłumu wyłonił się wysoki, śniady mężczyzna z wypłowiałymi od słońca włosami. W pierwszej chwili Ren go nie rozpoznał, ale ten głos nieomylnie należał do jego niegdyś najlepszego przyjaciela. Wcześniejszym statkiem pocztowym wysłał do niego list, w którym uprzedzał o swoim przyjeździe, nie miał jednak szansy doczekać się odpowiedzi. Pomyślał, że szacowni członkowie londyńskiej socjety padliby na apopleksję, widząc tego dawnego bywalca salonów. Niewiarygodne, co karaibskie słońce zrobiło z jego ciemnoblond włosami i jasną karnacją.
– Kitt Sherard! – zawołał Ren, szeroko się uśmiechając. – Nie byłem pewny, czy przyjdziesz.
– Jasne, że nie zostawiłbym cię bez pomocy w dokach. – Kitt uściskał mocno Rena. – Ile to już lat? Pięć?
– Pięć długich lat. Jak ty wyglądasz, Kitt! Najwyraźniej pobyt na Barbados ci służy.
Ren wciąż nie mógł się nadziwić transformacji przyjaciela. Już w Anglii Kitt krył w sercu pewną dzikość, która na Barbados się ujawniła. Wypłowiałe włosy były długie, luźne ubranie przypominało odzienie krzątających się w dokach ludzi i zdecydowanie odbiegało od spodni i surduta, noszonych przez Rena. Natomiast oczy Kitta były wciąż takie same: bystre i niebieskie jak morze. Renowi sprawiał przyjemność widok jego sympatycznej przyjaznej twarzy.
– To prawda. – Kitt roześmiał się i odwrócił w stronę ładnej ciemnoskórej sprzedawczyni owoców, która zbliżała się do nich, kołysząc biodrami.
– Moi panowie, najlepsze na wyspie owoce. Czy ten przystojny jegomość to pański przyjaciel, panie Kitt? – zapytała i podstawiła Renowi pod nos dorodną pomarańczę, kusząc go jej zapachem.
Po dwóch tygodniach odżywiania się produktami, które nie miały nic wspólnego ze świeżością, chętnie zjadłby południowy owoc. Sprzedawczyni kusiła pomarańczą niczym Ewa jabłkiem, a jeśli Ewa nosiła podobnie głęboko wyciętą bluzkę jak ta lokalna pięknotka, Ren potrafiłby zrozumieć, dlaczego Adam je zjadł.
– Przypłynął prosto z Londynu, Liddie. Bądź dla niego miła. – Kitt dał dziewczynie dwie monety, wziął pomarańczę i rzucił ją w stronę Rena.
– Wszyscy pańscy przyjaciele są tacy przystojni? – Liddie wyraźnie zaczepiała Rena. Zapięcie bluzki rozchyliło się, błysnęła w nim na moment jędrna krągła pierś.
– Chyba nie uważasz go za przystojniejszego ode mnie, Liddie? – Kitt udawał obrażonego.
– Pan jest za dobry dla takiej biednej dziewczyny jak ja, panie Kitt. Zapozna nas pan?
– Liddie, to jest Ren Dryden, kuzyn Alberta Merrimore’a. Przejmie jego plantację.
Renowi zdawało się, że Liddie zrobiła krok do tyłu.
– Sugarland to nawiedzone miejsce – powiedziała, zerkając na Kitta. – Niech pan lepiej powie mu o duchach i czarownicy.
Uniosła dłonie nad kark i zdjęła z szyi bryłkę czarnego korala zawieszonego na skórzanym rzemyku, po czym podała go Renowi.
– Będzie pan potrzebował ochrony. To odpędzi złe duchy.
Ren wziął ozdobę, niepewny, co odpowiedzieć. Wiadomość, że na jego plantacji czekają go kłopoty, była deprymująca. Tym bardziej że w całą sprawę zamieszane są duchy i czarownica. Rzucił pospieszne spojrzenie Kittowi, ale ten wzruszył ramionami.
– Mój przyjaciel i ja jesteśmy dobrymi anglikanami, Liddie. Nie wierzymy w duchy.
Dobrymi anglikanami? – Ren się zaśmiał. Przymiotnik „dobry” w żadnej mierze nie znajdował odniesienia do Kitta, chyba że w połączeniu „dobra porcja problemów”. Przyzwoitość nie mieściła się w słowniku, jakim operował Sherard. Ren schował amulet pod koszulą, a Kitt nadal flirtował z Liddie.
– Jestem zazdrosny. Dla mnie nie masz amuletu? Tak na wszelki wypadek?
– Panie Kitt, współczuję biednym duchom, które mają z panem do czynienia, anglikańskim i wszystkim innym – odpaliła Liddie i odeszła, kołysząc biodrami.
– Podobasz się jej. – Kitt trącił łokciem Rena. – Chcesz, żebym coś zaaranżował?
– Nie. Poczekaj, aż dotrę na plantację. Nic się nie zmieniłeś, stary. Kobiety lgną do ciebie jak pszczoły do miodu.
– Mam nadzieję, że jednak się zmieniłem. – Kitt spoważniał. – Nie przybyłem tu, żeby żyć jak w Londynie. Ty chyba też nie, jak się domyślam.
Ren skinął głową. Obaj pojawili się na Barbados w poszukiwaniu nowego początku. Kitt opuścił Londyn przed pięciu laty raczej niespodziewanie i w pośpiechu. Pewnej nocy stanął na progu domu Rena i bez słowa wyjaśnienia poprosił o schronienie. Następnego dnia uciekł chyłkiem do portu. Ren był ostatnią osobą, która widziała go w Londynie. Odciął się od wszystkiego, nawet od własnego nazwiska. Nie utrzymywał z nikim kontaktów, sporadycznie pisywał tylko do Rena i trzeciego z ich paczki, Benedicta DeBreeda.
Ren nie miał pojęcia, co po ucieczce działo się z przyjacielem. Milczenie, jakie teraz między nimi zapadło, potwierdzało, że obaj zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji. Ren postanowił skierować rozmowę na kwestie praktyczne.
– Udało ci się przyjechać wozem? – zapytał.
Uznał, że lepiej nie nawiązywać od razu do głębszych konsekwencji ich decyzji, lecz dochodzić do nich stopniowo. Następnym krokiem powinno być dotarcie na plantację.
– Tak, stoi niedaleko. Chyba płyną już na brzeg twoje kufry. – Kitt wskazał powracającą szalupę.
Nurtujące Rena pytania musiały zaczekać, gdyż na nabrzeżu właśnie wyładowywano jego bagaże, ale denerwował się coraz bardziej. Co narobił kuzyn Merrimore? Co złego działo się w Sugarlandzie? Od śmierci Alberta upłynęły cztery miesiące, ale pozostali współwłaściciele mieli chyba dość rozumu, żeby poradzić sobie z prowadzeniem plantacji.
Prawdę powiedziawszy, zakładał, że nie będzie miał wiele do roboty. Większość właścicieli plantacji nie mieszkała na miejscu. Plantacje w ich imieniu prowadzili rządcy, a oni sami przebywali w Anglii. Ponieważ nie doszło do żadnej próby skontaktowania się z nim w Anglii, Ren doszedł do wniosku, że współwłaściciele Sugarlandu mieszkają na wyspie. Tak czy inaczej, po śmierci Alberta, bez względu na to, gdzie mieszkali pozostali współwłaściciele, plantacją powinien kierować rządca.
Ren wsunął palce pod kołnierzyk koszuli. W tym ubraniu było mu stanowczo za gorąco. Z zazdrością spozierał na przewiewny strój Kitta.
– Zdejmij ten cholerny surdut, nie jesteśmy w Anglii – powiedział ze śmiechem Kitt, zauważając dyskomfort przyjaciela. – Tutaj nawet upał jest inny. Przywykniesz. Jeśli choć trochę jesteś do mnie podobny, to nawet polubisz ten upał.
Ren odpowiedział uśmiechem i ściągnął surdut.
– Lubię, jak jest ciepło i pogodnie. Tu jest raj.
Dopiero co zszedł ze statku na ląd, a już zdążyło go urzec to miejsce. Wszystko było inne: niebo, pogoda, owoce, ludzie.
Opowieści o duchach i czarownicach nie zmartwiłyby go, gdyby nie dotyczyły jego posiadłości. Wiele zaryzykował, żeby tu się znaleźć. Zostawił rodowy majątek pod pieczą zarządcy i prawników. Ufał im, rzecz jasna, ale na wypadek, gdyby miał się co do nich pomylić, wyposażył Benedicta DeBreeda w pełnomocnictwa do działania w jego imieniu. Na miejscu pozostawił pewne zabezpieczenia, lecz gdyby Benedict okazał się niegodny zaufania, lepiej nie myśleć o konsekwencjach. Znajdzie sposób, żeby temu zaradzić, zapewnił się w duchu. Wspiął się na wóz i wcisnął na siedzenie obok Kitta.
– Jeszcze raz dzięki, że po mnie przyjechałeś.
– Zrobiłem to z przyjemnością, zastanawiam się tylko, dlaczego nie poprosiłeś o to nikogo z planacji? – Kitt cmoknął na konia i spojrzał z ukosa na Rena. – Wiedzą, że przyjeżdżasz? Do diabła! Nie wiedzą! – Właściwie zinterpretował milczenie przyjaciela.
– To nie tak – odezwał się Ren. – Nie byłem pewny, czy tam są jacyś „oni”. Przypuszczałem, że spośród wszystkich współwłaścicieli tylko kuzyn Merrimore mieszkał na plantacji, a kiedy zrewidowałem to założenie, było za późno na wysłanie listu.
Kitt niespokojnie poruszył się na siedzeniu i Rena ogarnęło złe przeczucie.
– Powiedz wreszcie, co się tam dzieje. Co z tymi czarownicami i duchami? -
spytał i machinalnie dotknął palcem kawałka korala pod koszulą.
Bridgetown pozostało w tyle. Dla mieszkańca miasta, nawykłego do tego, że wszystkie jego uroki ma na skinienie, a w najgorszym razie kilka ulic od domu, perspektywa zakopania się na oddalonej od cywilizacji plantacji była dość deprymująca. Ren uświadomił sobie w całej pełni doniosłość dokonanego wyboru. Wiedział, że od tej chwili może polegać tylko na sobie. Będzie to prawdziwa próba jego siły i inteligencji.
– Źle się tam dzieje – odparł Kitt. – Oczywiście ja nie znam nawet połowy szczegółów. Przez większość czasu mnie nie ma.
Ren nie uwierzył w słowa przyjaciela. Kitt zazwyczaj wiedział wszystko o wszystkich.
– Nie musisz owijać w bawełnę – powiedział poważnym tonem. – Chcę wiedzieć, co mnie czeka.
Czyżby porwał się z motyką na słońce? Nie powinien przyjmować spadku po kuzynie? Tyle że nie miał wyboru. Gdyby nie podjął ryzyka, musiałby się ożenić z dziedziczką z Yorku.
Kitt wzruszył ramionami.
– Chodzi o pracę najemną. Wiele jest na ten temat kontrowersji.
– Wiem coś o tym. – Ren skinął głową.
Niewolnictwo na Barbados zostało zniesione kilka lat wcześniej. Zastąpiono je systemem pracy najemnej, w założeniu przyzwoitym. Dawni niewolnicy mieli otrzymywać wynagrodzenie za pracę na ziemi, którą przedtem uprawiali za darmo. Jednak w praktyce ich sytuacja niewiele się zmieniła. Chociaż teoretycznie wolni, byli zmuszeni do pracy w określonym wymiarze, w dodatku nie mogli porzucić właściciela, by poszukać miejsca, w którym zapłacono by im więcej.
– Trudno znaleźć dostateczną liczbę rąk do pracy. Zobligowani do płacenia robotnikom, plantatorzy tracą zyski, toteż zmuszają ich do nadmiernego wysiłku, wręcz do morderczej harówki. Nietrudno sobie wyobrazić, że nikt nie chce zarabiać nędznych groszy i umierać z przepracowania.
Nieźle, pomyślał zmartwiony Ren. Pola na mojej plantacji leżą odłogiem, bo brakuje robotników. Kolejne słowa Kitta pocieszyły go, ale tylko po części.
– Tak dzieje się wszędzie z wyjątkiem Sugarlandu i ten fakt wywołuje złą krew wśród sąsiadów.
– Wytłumacz jaśniej – poprosił.
– Plantatorzy nadużywają przewagi nad robotnikami. Wszyscy z wyjątkiem właścicieli Sugarlandu. Tam każdy zatrudniony dostaje odpowiednie wynagrodzenie i ma zapewnione bezpieczne warunki pracy. W rezultacie obecnie Sugarland jest jedyną plantacją przynoszącą godziwy dochód.
Dobra wiadomość. Ren odetchnął z ulgą, ale szybko okazało się, że przedwcześnie.
– Kilka miesięcy temu – ciągnął Kitt – mniej więcej wtedy, kiedy umarł twój kuzyn, ktoś rozpuścił plotkę, że do Sugarlandu wabią robotników duchy, a kobieta, która prowadzi plantację, sprzymierzyła się z kapłanami czarnej magii i dlatego plantacja prosperuje. Mówi się, że ona rzuciła przekleństwo na zbiory sąsiadów.
– Co takiego?
Kitt spojrzał pobłażliwie na przyjaciela.
– Wiem, będziesz musiał przywyknąć do tego, że tutaj traktuje się czarną magię serio. Tutejsze wudu łączy elementy chrześcijaństwa z wierzeniami afrykańskimi i magią. Stąd te przesądy, duchy i czary.
Ren pomyślał o grudce korala pod koszulą. Czarna magia nie była największym jego zmartwieniem. Kuzyn Merrimore w rzadkich listach nie wspominał o wspólniku, a zwłaszcza o wspólniczce.
– Nie o to chodzi. Plantację prowadzi kobieta? – zapytał ze zdziwieniem.
– Nazywa się Emma Ward – oznajmił Kitt bez cienia wesołości czy kpiny w głosie, co było u niego niespotykane.
Ren zrozumiał od razu. Nie ma żadnych „onych”. Nie ma wspólników, którym musiałby wysyłać miesięczne sprawozdania. Jest tylko „ona”. Czterdzieści dziewięć procent udziałów należy do zwariowanej kobiety, o której powiadają, że rzuca czary na zbiory sąsiadów.
Uznał, że powinien zrewidować swoje poglądy na czynnik zaskoczenia. Co innego zaskakiwać innych, co planował uczynić, a co innego dawać się zaskoczyć. Zdecydowanie wolał nie znaleźć się w tej drugiej grupie. Ktoś od niego ostrożniejszy zawiadomiłby o swoim przybyciu i poczekał w mieście na odpowiedź. Tyle że on nie lubił czekać i nie uchylał się przed podjęciem ryzyka. Zazwyczaj stawiał mu czoła. Mało istotne, czy to ryzyko będzie związane z kobietą, i to taką, o której głośno.
Odchylił się na oparcie siedzenia i wystawił twarz do słońca. Karaiby – ojczyzna rumu, ląd ryzyka i, jak się okazuje, niezły dom wariatów.
Można oszaleć! Zniecierpliwiona Emma Ward ponownie rzuciła okiem na zegar. Pan Pięćdziesiąt Jeden Procent już powinien tu być. Naturalnie, o ile przypłynął. Machinalnie przekładała leżące na blacie biurka dokumenty, lecz nie potrafiła skoncentrować na nich uwagi. Równie dobrze mogłyby być pisane po arabsku. Wstała i zaczęła nerwowo krążyć po gabinecie.
Właściwie na co czeka? Przecież nawet nie wie, czy on w ogóle zamierzał przybyć na Barbados. Czy już może się uspokoić myślą, że i tym razem nie przypłynął?
Tego rodzaju rozterki dręczyły ją od czterech miesięcy, czyli od śmierci Alberta Merrimore’a. Każdego dnia, gdy do portu zawijał statek pocztowy, zastanawiała się, czy dostanie list zapowiadający przyjazd spadkobiercy Alberta, czy może, co gorsza, ujrzy go we własnej osobie. Na razie w grę wchodziły obie możliwości. Statek mógł się spóźnić, ale równie dobrze kuzyn Merrimore’a mógł nie zdążyć na statek, o ile w ogóle planował opuścić rodzinne strony w Anglii. Czy warto wybierać się na drugi koniec świata tylko po to, by popatrzeć na odziedziczoną posiadłość, skoro nie będzie to miało wpływu na osiągane dochody? – rozważała Emma. Większość dżentelmenów nie fatygowałaby się bez powodu, zwłaszcza że długa morska podróż nie należy do najbezpieczniejszych. Ba, wręcz bywa groźna. Nawet w czasach silników parowychstatki idą na dno.
Nie chciała, żeby Pan Pięćdziesiąt Jeden Procent utracił życie. Jedynie nie życzyła sobie jego przyjazdu. Zresztą pora przestać tak go nazywać. Imię „Renford” zostało wymienione w testamencie, a ona uznała je za dość dziwaczne. Nosił nazwisko Dryden. To oczywiste, że musi być niemłody, skoro Albert zwany Merrym miał dobrze po siedemdziesiątce. Trudno się spodziewać, że jego kuzyn okaże się dużo młodszy. Gdyby nawet był młodszy, powiedzmy najwyżej o dwadzieścia lat, to i tak miałby po pięćdziesiątce. Te spekulacje wzbudzały pewne nadzieje Emmy. Czy człowiek w zaawansowanym wieku wybrałby się w niebezpieczną podróż, która mogłaby się odbić na jego zdrowiu? Raczej nie. Niewykluczone, że nigdy tu się nie pojawi i nie zakłóci jej spokoju. Być może przynajmniej z tej strony nic jej nie zagraża.
Emma gorąco pragnęła uprawiać trzcinę cukrową samodzielnie i bez ingerencji ze strony mężczyzn. Uznała, że po wszystkim, przez co przeszła, nie oczekiwała od losu za wiele. Do tej pory ze strony mężczyzn, począwszy od ojca na niefortunnie wybranym mężu skończywszy, nie spotkało jej nic dobrego. Jedynym mężczyzną, który ją przyzwoicie traktował, był Merry. Niestety, teraz będzie miała do czynienia z jego kuzynem. Była świadoma, że nie jest w stanie zapobiec jego przybyciu, ale, gdyby jednak zdecydował się przyjechać, nie musi mu ułatwiać życia.
Już wcześniej zaczęła wdrażać w życie to postanowienie. Po zapoznaniu się z treścią testamentu nie wysłała do niego listu, obawiając się, że mógłby potraktować go jako zaproszenie. Wtedy, kiedy statek pocztowy zawijał do portu, nie posyłała gigu do miasta. Nawet z tego powodu miała obecnie wyrzuty sumienia. Jeśli zszedł na brzeg dzisiejszego przedpołudnia, zapewne nadal siedzi w porcie i, nieprzyzwyczajony do tropikalnego upału, ledwie zipie. Nie popisałam się, pomyślała z pewną skruchą. Po raz kolejny spojrzała na zegar. Zrobiło się późno, a tym samym zagrożenie się oddaliło. Gdyby dzisiaj przypłynął, musiałby już tu być…
– Panienko! Panienko! – Do pokoju wpadła pokojówka Hattie, nie próbując zachowywać pozorów spokoju. – To on! Nasz pan Dryden! Jestem pewna. Ten ladaco, pan Kitt, jest z nim!
– Kitt Sherard? Jesteś pewna?
Przepity rumem łachudra i dżentelmen pokroju Drydena przyjechali razem? Sherard był ostatnią osobą, w której towarzystwie Emma życzyłaby sobie widzieć Renforda Drydena, ponieważ Kitt cieszył się na wyspie tylko odrobinę lepszą opinią niż piraci. Wstała zza biurka i podeszła do lustra wiszącego nad stolikiem, chcąc sprawdzić, jak wygląda.
– Mam nadzieję, że jeszcze nie zdążył upić naszego gościa – powiedziała pod nosem, poprawiając fryzurę.
Zależało jej na wywarciu dobrego wrażenia na kuzynie Merry’ego, a obecność Kitta Sherarda mogła zburzyć jej plan. Emma zamierzała namówić pana Drydena do odprzedania jej swojego udziału, a w najgorszym razie do powrotu do Anglii. Z łatwością mógł się przekonać, że plantacja świetnie prosperuje i jego pieniądze są w dobrych rękach, tyle że chwilowo ich brakowało, ale po zbiorach to się zmieni. Była gotowa przehandlować część swoich zysków w zamian za samodzielność. Zasmakowała jej przez ostatnie cztery miesiące wolności. Niechętnie oddałaby choćby jej cząstkę.
– Jak wyglądam, Hattie? – Emma obciągnęła dół sukni, utrzymanej w kolorze akwamarynu, swoim ulubionym. – Są już przed domem?
– Podjeżdżają, panienko. Wygląda pani ślicznie. – Hattie puściła oczko do chlebodawczyni. – Po dwóch tygodniach na statku temu panu wszystko się spodoba.
– Wątpliwy komplement. – Emma skwitowała z przekąsem uwagę pokojówki.
Zadowolona ze swojego wyglądu, ruszyła energicznym krokiem na spotkanie gościa. Może uda się jej naprawić zło, jakie już się stało. Im szybciej oswobodzi Drydena od towarzystwa Sherarda, tym lepiej.
Z bijącym sercem wyszła na ocieniony przedłużonym dachem ganek. Na tę chwilę czekała i jednocześnie się jej bała. Może mimo wszystko nie będzie tak źle, pomyślała. Lepsze zło znane niż niepewność, w której żyła od czasu śmierci Merry’ego. Skoro dawała sobie radę z prowadzeniem plantacji, potrafi stawić czoła staremu mężczyźnie.
Wóz zatrzymał się tuż przed schodami. Emma natychmiast zrozumiała, jak płonne były jej nadzieje. Renford Dryden wcale nie był starym mężczyzną, nie był nawet mężczyzną w średnim wieku. Oto miała przed oczami nieprzeciętnie przystojnego młodego człowieka, który sprawnie zeskoczył z wozu. Szerokie bary i umięśnione długie nogi świadczyły o jego tężyźnie fizycznej. Pomyślała, że nie odstraszą go opowieści o niedogodnościach życia w tropikalnym klimacie. Z taką kondycją sprosta im bez trudu.
Emma rzuciła Hattie spojrzenie mówiące: dlaczego mnie nie ostrzegłaś? Zreflektowała się jednak. Przecież pokojówka zrobiła to na swój sposób, wspominając o towarzyszącym przybyszowi Sherardzie. Już wówczas powinna była się domyślić, że coś jest nie w porządku.
Oceniła, że Renford Dryden miał ponad metr osiemdziesiąt, dobrze umięśnione ciało zwieńczone gęstą czupryną w kolorze miodu, przenikliwe niebieskie oczy i prosty nos. Wszedł na schody z wielką pewnością siebie. Wręcz rósł w oczach. Był jednak tylko mężczyzną, a zarówno nim, jak i pozostałymi przedstawicielami tej płci da się manipulować. Mało tego, należy nimi manipulować.
Emma wzięła głęboki oddech, myśląc, że należy zacząć od razu, o ile jej zamiar ma się powieść. Mężczyźni, z którymi dotąd miała do czynienia, brutalnie się z nią obchodzili. Już nigdy to się nie powtórzy, bo ona żadnemu na to nie pozwoli. Wyciągnęła ku przybyłemu dłoń tak, jakby był najmilej widzianym gościem, i powiedziała układnie:
– Witam w Sugarlandzie, panie Dryden. Miło pana poznać.
Miała nadzieję, że przybyły nie doszuka się fałszu w jej słowach.
Ujął jej dłoń w swoją, silną i dużą, a Emmę nieoczekiwanie przebiegł przyjemny dreszczyk. Po raz pierwszy zareagowała tak na fizyczny kontakt z mężczyzną.
– Cieszę się, że tu przyjechałem, panno Ward.
Czyżby w jego odpowiedzi kryła się ironia? Czy podejrzewał, że ona nie jest wobec niego szczera? – zastanowiła się Emma. Nie miała możliwości zweryfikowania tego wrażenia, bowiem już w następnej chwili Renford Dryden uśmiechnął się, a na jego policzkach pojawiły się zniewalające dołeczki. Ten czarujący uśmiech uruchamiał wyobraźnię, która podpowiadała kobiecie, że w towarzystwie przystojnego i uroczego Renforda czekają ją miłe wrażenia. Jak w takiej sytuacji nie doznać zawrotu głowy! Atrakcyjna powierzchowność nie była jedynym atutem Drydena. Czuło się, że jest świadomy swojego uroku i nieprzeciętnie inteligentny. Niebieskie oczy patrzyły tak przenikliwie, że potrafiły przejrzeć pozory.
Przyszło jej do głowy, że on robi to samo co ona, czyli ocenia przeciwnika i dobiera odpowiednią strategię, jaką będzie musiał zastosować. Nie żywiła wątpliwości, jaka ona będzie. Stosują ją wszyscy mężczyźni, gdy napotykają kobietę mającą coś, co oni chcieliby mieć lub przejąć. Emma oprzytomniała i wyzwoliła się spod uroku Drydena. Nie da się zwieść, nie odda swojej niezależności. Ona też zastosuje odpowiednią taktykę. Udowodni panu Drydenowi, że nie jest łatwo prowadzić plantację trzciny cukrowej. Zrobi wszystko, by doszedł do wniosku, że najlepiej zostawić interes w jej doświadczonych rękach i powrócić do dawnego wygodnego trybu życia.
Nie uszła jej uwagi jakość ubrania, jakie miał na sobie, i to zarówno pod względem kroju, jak i gatunku materiałów. Oceniła, że Dryden nawykł do luksusu. Może da się to wykorzystać przeciwko niemu? – zadała sobie w duchu pytanie. Na luksus trzeba porządnie się napracować, a mężczyźni jego pokroju nie wiedzą, co to ciężka praca. Zazwyczaj nie muszą się wysilać, by dostać to, czego pragną, zwłaszcza tacy, którzy przejawiają tyle pewności siebie, co Renford Dryden. Natomiast o prosperity Sugarlandu decyduje harówka.
– Na werandzie podano lemoniadę – powiedziała, uśmiechając się niczym wzorowa pani domu. – Możemy tam usiąść i porozmawiać. Będzie okazja poznać się bliżej, panie Dryden.
– Proszę mi mówić po imieniu, Ren. Skończmy z tym „panem Drydenem”.
Usunął się na bok, żeby przepuścić służących, którzy wnosili bagaże. Emma zignorowała propozycję przejścia na ty. Wiedziała, że zazwyczaj to pierwszy krok każdego uwodziciela.
– Panie Sherard – zwróciła się do Kitta – dołączy pan do nas? – Dobre maniery nakazywały, żeby go zapytała. Miała nadzieję, że Sherard zrozumie, że jemu dobre wychowanie każe odmówić.
– Nie, dziękuję. Wieczorem wypływam w interesach, a mam jeszcze dużo do zrobienia, zanim podniosę żagle. Wracam do miasta – oznajmił, posyłając Emmie spojrzenie, które jej przypomniało, że Sherard słusznie zasługuje na reputację uwodziciela. – Mam nadzieję, że dobrze się pani zaopiekuje moim przyjacielem, panno Ward. Ren – skinął głową do Drydena – zajrzę do ciebie po powrocie.
Cieszący się złą sławą Sherard jest na ty z moim gościem, pomyślała Emma, i nazywa go przyjacielem. Oby tylko nie uznał, że upoważnia go to do regularnych wizyt w jej domu. Dobrze, że chociaż dzisiaj jest zajęty. Najwyraźniej zemścił się na niej pomysł, żeby nie wysłać podwózki do portu. Dryden był zmuszony poradzić sobie sam i oto, co z tego wynikło.
Emmie nie podobało się, że jej nowy wspólnik zna się z Sherardem, zwłaszcza że i tak krążyły o niej plotki. Nieważne, że większość ludzi nie dawała im wiary, fakt, że istniały w publicznej przestrzeni, już rzucał cień na jej reputację i zwracał na nią uwagę, a tego nie życzy sobie żadna przyzwoita kobieta.
Obecność Sherarda nie skłaniała Emmy do nabrania przyjaznego usposobienia wobec gościa, tym bardziej że Kitt zachowywał się tak, jak gdyby Dryden faktycznie władał swoimi udziałami. Tymczasem to ona była na miejscu, zasadziła trzcinę i czuwała nad nią do zbiorów. Gdyby Dryden przybył kilka dni później, ominęłyby go również żniwa. Jak śmiał przyjechać niezapowiedziany i wyciągać rękę po owoce jej pracy?! Opanowała wzbierający w niej gniew i przeprowadziła gościa na werandę na tyłach domu. Tak będzie traktowała Drydena – jako gościa. A jak wiadomo, goście przyjeżdżają, ale i wyjeżdżają. Już ona się o to postara, żeby akurat ten wkrótce opuścił jej dom.
Zaczynało mu się tu podobać! Ren z przyjemnością raczył się chłodną i smaczną lemoniadą. Dawno już nic tak mu nie smakowało. Równie dawno nie sprawiał mu takiej przyjemności wietrzyk chłodzący rozgrzaną od słońca twarz. Sytuacja zaczynała przedstawiać się lepiej, niż przypuszczał. Kiedy Kitt podjeżdżał na plantację, Ren, mile zaskoczony widokiem białych ścian domu, przestał myśleć o wiedźmach i czarach. Wręcz poczuł do tego miejsca sympatię. Tutaj bez przykrości osiądzie na stałe, tutaj rozkwitnie, uznał.
Zreflektował się, że to dziwna reakcja jak na człowieka kierującego się wyłącznie rozumem, ale nie mógł zaprzeczyć, że tak właśnie było. Odezwał się w nim instynkt posiadacza. Moje, moje, moje, szumiało mu w uszach. A gdy na progu stanęła ona, ogarnęło go pożądanie.
– Wcale nie wygląda na wiedźmę – zwrócił się do przyjaciela.
– One nigdy tak nie wyglądają – odparł ze śmiechem Kitt. – Inaczej nie byłyby tak skuteczne.
Aparycja Emmy Ward zwiastowała coś równie niepokojącego i być może bardziej namacalnego niż czary, uznał Ren, sącząc lemoniadę. Otaczała ją naturalna aura zmysłowości, dająca o sobie znać w ruchach bioder, kiedy go prowadziła przez przewiewne korytarze na werandę, w spojrzeniu egzotycznych, skośnych brązowych oczu. Ta aura, surowa i pierwotna, wprost z niej emanowała. Kusiła mężczyznę do przekraczania granic zdrowego rozsądku.
Ta kobieta nie jest niewinną angielską różą, uznał Ren, a kimś znacznie lepszym i jednocześnie znacznie gorszym. Może rzeczywiście to wiedźma. Będzie musiał mieć się na baczności. Wyciągnął ku niej dłoń ze szklanką. Stuknęli się.
– Wypijmy za przyszłość, panno Ward.
Jak na osobę, która proponowała rozmowę, Emma Ward była jednak wyjątkowo małomówna. Może źle ją zrozumiał. Skorzystał z okazji, żeby się czegoś o niej dowiedzieć.
– „Panno Ward”? Mogę tak się do pani zwracać?
– Tak, proszę bardzo – odparła najkrócej jak to możliwe i uśmiechnęła się przelotnie.
Uśmiech, jak spostrzegł Ren, obejmował tylko usta. Oczy pozostały uprzejmie obojętne. Może ten chłód brał się z tego, że nie uprzedził jej o przyjeździe? Nie spodziewała się go i z tego powodu obawiała. Na jej progu stanął obcy człowiek i oznajmił, że zamierza u niej zamieszkać.
– Wiem, że jest pani zaskoczona… – zaczął ugodowo. Wierzył w starą mądrość, że najlepszą przynętą na pszczoły jest miód. Nie należało bez powodu spychać panny Ward do defensywy. – Ja też jestem zaskoczony, proszę mi wierzyć. Kuzyn Albert ani słowem nie wspominał o pani w swoich listach. Oto znaleźliśmy się tu razem, dwoje obcych ludzi, połączonych przez nieprzewidziane okoliczności. – Posłał jej uśmiech, który zazwyczaj zmiękczał serca i rozluźniał zasady podejrzliwych matron, pilnujących podopiecznych w londyńskich salonach. Uśmiech nie poskutkował.
– Mówiąc szczerze, panie Dryden, miałam nad panem przewagę. Znałam pana imię i nazwisko. Merry wymienił je w testamencie.
Intrygujące to samooskarżenie. Bystry Ren nie mógł nie zwrócić na nie uwagi. Okazuje się, że mogła się z nim porozumieć. W tej sytuacji można mu wybaczyć niezapowiedziane przybycie, gdyż on nie wiedział, z kim się kontaktować. Ona mogła wysłać mu list z kopią testamentu. Wolała jednak tego nie zrobić.
Ren zdobył się na wymuszony uśmiech. Jak by się zachowała, gdyby przyparł ją do muru?
– Otóż to, panno Ward. Znała pani moje nazwisko. Wiedziała pani o moim istnieniu i nie odezwała się do mnie, żeby ustalić termin mojego przyjazdu.
Nie chciał być bardziej natarczywy. I tak zmusił pannę Ward do defensywy, a to bardzo interesująca pozycja u kobiety. Wyobrażał sobie, że w jej sytuacji powinna ucieszyć się jego widokiem, gdyż mógł zdjąć z jej barków ciężar prowadzenia plantacji. Musiało być jej ciężko w ciągu czterech miesięcy, kiedy sama zajmowała się uprawą.
Spostrzegł, że zaczerwieniła się, słysząc wyzwanie. Dobrze. Zrozumiała, co chciał powiedzieć, co potwierdzało, iż panna Ward jest inteligentnym przeciwnikiem.
– Lada moment zaczynają się żniwa, panie Dryden. Nie ma czasu na to, by siedzieć godzinami w dokach i czekać na statek, który może nie przypłynąć, a jeśli przypłynie, może nie przywieźć tego, czego się spodziewało.
Słuszna uwaga, pomyślał. Tym razem panna Ward była górą.
– Nawet gdyby chodziło o krewnego? – zaryzykował.
Strzelił na oślep, ponieważ był ciekaw, w którym miejscu na drzewie genealogicznym jego rodziny usadowiła się Emma Ward. Wyglądało na to, że kuzyn Albert był jej bliższy niż jemu. Skąd się to wzięło? Była jego kochanką? Konkubiną? A może daleką kuzynką tak jak on? Ren widział Alberta Merrimore’a może trzykrotnie w życiu. Ostatnim razem przed ośmiu laty, kiedy kończył studia w Oksfordzie.
Emma Ward roześmiała się, ale w jej śmiechu nie było odrobiny ciepła. Ren odniósł wrażenie, że zrobił fałszywy krok.
– Pan i ja nie jesteśmy rodziną, panie Dryden. Merry był moim opiekunem prawnym do czasu osiągnięcia przeze mnie pełnoletności. Potem pozostał przyjacielem.
Renowi nic to nie mówiło. Wiedział, że pojęcie „przyjaciel” jest bardzo pojemne, równie dobrze mogło obejmować kochanka. Skoro jednak Merrimore był jej opiekunem prawnym, należało zakładać, że do tego rodzaju zażyłości między nimi nie doszło.
– Prosiłem, żeby zwracała się pani do mnie po imieniu – zaproponował po raz wtóry, chcąc ocieplić ton rozmowy. – Życzyłbym sobie, żebyśmy zostali przyjaciółmi – dodał i pomyślał, by sama oceniła, znając prawdziwą naturę swojej przyjaźni z Merrimore’em, czy jego odpowiedź kryje jakąś nieprzyzwoitą aluzję.
– Póki co jesteśmy wspólnikami w interesach – ucięła, niwecząc wysiłki Rena nadania rozmowie bardziej osobistego charakteru.
Nie będzie miał okazji zadać jej licznych pytań, które cisnęły mu się na usta. Jakim cudem zatwardziały stary kawaler mógł zostać czyimś opiekunem prawnym? I dlaczego Merrimore nie wysłał jej do Londynu, kiedy osiągnęła pełnoletność? Będzie musiał się wstrzymać z tymi pytaniami do czasu, aż panna Ward trochę bardziej go polubi. W tym momencie dokonał szokującego odkrycia. Otóż w Londynie przywykł do tego, że niezmiennie wywierał wrażenie na kobietach, naturalnie, jeśli mu na tym zależało. Zazwyczaj jednak było odwrotnie, to kobiety starały się zwrócić na siebie jego uwagę. Emma Ward z pewnością się do nich nie zaliczała.
Na Barbados Rena nie poprzedzała sława arystokratycznego tytułu. Posażna panna z Yorku, z którą go swatano, nie kryła, że imponuje jej jego wielkopańskie pochodzenie. Ojciec tej dziewczyny był skłonny zapłacić duże pieniądze za to, żeby w żyłach jego wnuka płynęła błękitna krew Drydenów. Ren wszakże z głęboką awersją odniósł się do pomysłu użycia go w charakterze arystokratycznego ogiera rozpłodowego. W jego oczach znalazłaby uznanie tylko kobieta, która zapragnęłaby go nie dla jego pochodzenia, lecz osobistych walorów.
Uśmiechnął się szeroko, gotów wypróbować swoją teorię. Emma Ward od samego początku usiłowała wprawić go w zażenowanie. Teraz on spróbuje.
– Panno Ward, myślę, że nie jest pani ze mną całkowicie szczera. – Nagrodą był dla Rena błysk zaniepokojenia w jej ciemnych oczach.
– A to w jakiej sprawie, panie Dryden? – zapytała chłodno.
– Na przekór pani wcześniejszym zapewnieniom, uważam, że nie jest pani zadowolona z mojego przyjazdu. Nie wiem, skąd to uprzedzenie, przecież nie znaliśmy się do tej pory.
Wkroczenie na tę ścieżkę nie było godne dżentelmena, ale to ona ustawiła ich znajomość na płaszczyźnie wspólnych interesów. Co więcej, w tej kwestii on miał wiele do zyskania.
– Przykro mi, jeśli czuje się pan potraktowany nie dość gościnnie.
– Mam w to uwierzyć? Jakim sposobem? Nie dostrzegam u pani nawet śladu skruchy.
Ren korzystał ze swojej przewagi. Jeśli zamierzała rzucić mu wyzwanie, niech to zrobi wprost. Stawi czoła każdemu wyzwaniu, ale musi ono być jawne i uczciwe. Nawet ze strony pięknej kobiety nie będzie tolerował zawoalowanej niechęci.
Oczy Emmy zapłonęły oburzeniem, usta złożyły się do ostrej odpowiedzi, która nie zdążyła paść, albowiem powietrzem wstrząsnął odgłos eksplozji. Zadzwoniły szyby w oknach, zagrzechotały szklanki na stole. Emma z okrzykiem zerwała się z fotela. Ren pierwszy dostrzegł płomienie.
– Tam! – Wskazał w stronę, gdzie pod niebo wzbił się słup dymu. Starał się nie panikować.
Emma nawet nie próbowała zachować zimnej krwi.
– Rany boskie, tylko nie zabudowania gospodarcze! – Zbiegła w dół po schodach, zawołała, żeby jej przyprowadzono konia.
Ren popędził za nią.
– Mniejsza o siodła, nie ma czasu!
Nikt nie słuchał. W stajni panował chaos, ludzie biegali tam i z powrotem, próbując uspokoić przestraszone wybuchem zwierzęta. Renowi udało się wyprowadzić z boksu dość silnie wyglądającego wierzchowca.
– Emmo, niech pani oprze stopę!
Postawiła stopę na jego złożonych dłoniach i wdrapała się na koński grzbiet, Ren wskoczył za nią, uchwycił wodze i pospieszył konia do galopu.
W innych okolicznościach znalazłby może chwilę, żeby pomyśleć, jak miło jest poczuć tak blisko siebie kobiece ciało i doskonałego wierzchowca pod sobą. Teraz jednak był zaprzątnięty czym innym. Był tu zaledwie od kilku godzin, a już jego pięćdziesiąt jeden procent stało w ogniu.
Wokół panował zamęt nie do opisania. Wszędzie snuł się gęsty dym i trudno było orzec, gdzie jest główne źródło ognia. Ren zeskoczył z konia i pomógł Emmie stanąć na ziemi. Spanikowani robotnicy biegali bez ładu i składu, nieudolnie próbując tłumić płomienie. Komuś innemu mogłoby się udzielić ogólne poczucie bezradności, ale nie Renowi. W podbramkowych sytuacjach instynktownie przejmował komendę.
Po pierwsze, trzeba było ustawić w rzędzie ludzi, którzy podawaliby wiadra z wodą czerpaną z beczek ze zgromadzoną deszczówką. Po drugie, należało zlokalizować źródło ognia, żeby nie rozprzestrzenił się na wszystkie budynki. Kiedy to się udało, Ren rozejrzał się za Emmą. Dostrzegł jej ciemne włosy i kolorową suknię. Kierowała wyprowadzaniem zwierząt gospodarskich z obór. Nie była w strefie bezpośredniego zagrożenia i dobrze sobie radziła, uznał więc, że nie musi się o nią martwić. Zrzucił surdut i zajął miejsce najbliżej ognia, na początku szeregu złożonego z ludzi przekazujących sobie wiadra z wodą.
Po półgodzinie wymachiwania ciężkimi wiadrami poczuł ból w ramionach i grzbiecie, ale na szczęście ogień zaczynał przygasać. Pewny, że robotnicy sprawnie dokończą dzieła bez niego, wycofał się z szeregu i ruszył na poszukiwanie panny Ward. Znalazł ją na dziedzińcu. Rozmawiała z wielkim, atletycznie zbudowanym Afrykaninem oraz mężczyzną w wysokich butach i spodniach do konnej jazdy, trzymającym za wodze wierzchowca. Musiał dopiero co przyjechać. Najwyraźniej nie brał udziału w gaszeniu pożaru, bo miał na sobie czyste ubranie, kontrastujące z uwalaną sadzą suknią Emmy. Nawet z daleka było widać, że rozmowa nie ma przyjacielskiego przebiegu. Panna Ward gestykulowała gwałtownie i kręciła głową w reakcji na coś, co powiedział ów mężczyzna. Nie była zadowolona z jego obecności.
Ren ruszył w ich stronę, nie tyle chcąc udzielić wsparcia Emmie – przez cały czas dawała sobie radę sama i chyba nie życzyła sobie jego pomocy – co działając we własnym interesie. Przecież plantacja w połowie do niego należała, a to wystarczyło, by zainterweniować. Bez wahania wtrącił się do rozmowy.
– Wiemy, co się stało? – To pytanie skierował do Emmy.
Z bliska zobaczył, w jak rozpaczliwym stanie jest jej suknia. Dół postrzępiony, na boku z pękniętego szwu wystawała biała koszula. Potargane włosy opadały na jedno ramię. Co nie przeszkadzało, że nawet potargana i usmolona sadzą wyglądała bardzo ponętnie.
– Nie wiemy. Pracowaliśmy, nagle usłyszeliśmy wielkie „bum” – odezwał się potężny Afrykanin. – Szopa dosłownie uniosła się w powietrze.
– To kurnik – wyjaśniła Emma. – Kury były na zewnątrz, ale i tak utraciliśmy przynajmniej tuzin.
Mogło być gorzej, pomyślał Ren. Oczywiście to też strata, ale łatwa do odrobienia. Gorzej, gdyby spalił się zapas siana, ucierpiały krowy albo zginęli ludzie. Pożar w gospodarstwie to kataklizm. Ren wyciągnął dłoń w stronę nieznajomego, kiedy stało się jasne, że Emma nie zamierza dokonać prezentacji.
– Jestem Ren Dryden, kuzyn Merrimore’a.
Mężczyzna uścisnął podaną dłoń i z uśmiechem powiedział:
– Sir Arthur Gridley, sąsiad od strony południowej. Wygląda na to, że przybył pan w samą porę. Nasza Emma nieustannie boryka się z kłopotami, odkąd po śmierci Merrimore’a przejęła zarządzanie plantacją. Biedaczkę prześladuje pech. A to zachoruje koń, złamie się koło u wozu, a kiedy indziej zdarzy awaria w cukrowni. Wszyscy byliśmy gotowi ją wesprzeć, ale uparta z niej kobieta, nie chce żadnej pomocy.
Gridley odnosił się do panny Ward życzliwie, ale protekcjonalnie, co prawdopodobnie tłumaczyło widoczne niezadowolenie Emmy, która przybrała gniewną minę. Ren zastanawiał się, co bardziej ją irytuje: to, że Gridley mówi o niej, jakby była nieobecna, czy że zdradza jej niepowodzenia. Doszedł do wniosku, że najbardziej Emmie nie podoba się sam Arthur Gridley, co nieco go dziwiło, ponieważ na pierwszy rzut oka sprawiał sympatyczne wrażenie.
Ren zauważył, że podczas rozmowy Emma starała się stać jak najdalej od Gridleya. Najwyraźniej nie tylko nie darzyła go sympatią, a wręcz wzbudzał w niej niechęć. Nie wiedział z jakiego powodu, ale był pewny, że w swoim czasie tego się dowie. Tymczasem należało się zająć wyjaśnieniem przyczyny pożaru.
– Zamierzam obejrzeć pogorzelisko, może znajdą się ślady wyjaśniające, w jaki sposób doszło do pojawienia się ognia. Liczę na pańską pomoc – zwrócił się do Gridleya, myśląc, że byłoby dobrze, by sąsiad wykazał się deklarowaną wcześniej chęcią pomocy. W końcu Emma jemu też nie okazywała sympatii. Może generalnie rzecz biorąc, czuje awersję do mężczyzn? Niewykluczone, iż tylko do tych, którzy zagrażają jej pozycji oraz samodzielności. – Szukajmy wszystkiego, co mogłoby świadczyć o umyślnym spowodowaniu eksplozji, na przykład kawałka drutu, detonatora, zapałek.
Emma obróciła się w stronę pogorzeliska, dając tym samym do zrozumienia, że zamierza wziąć udział w przeszukiwaniu terenu, ale Ren zagrodził jej drogę ramieniem.
– Pani nie pójdzie, panno Ward. Proszę popatrzeć na swoje pantofle. Popiół jest jeszcze gorący. Wypali w nich dziury na wylot. Moim zdaniem, powinna pani rozmówić się z robotnikami. Może ktoś zauważył coś podejrzanego, zanim doszło do wybuchu.
Rzuciła mu gniewne spojrzenie. Ren wiedział, że nie zaskarbił sobie jej wdzięczności, ale się mu nie sprzeciwiła. Dlatego, że uznała słuszność tego, co mówił? A może był to wygodny pretekst, by opuścić towarzystwo Gridleya? – zastanawiał się. Ciekawe, jak by się zachowała, gdyby Gridleya nie było.
Przeszukiwanie pogorzeliska nie przyniosło spodziewanych przez Rena rezultatów. Spenetrowali już prawie całość, lecz nie znaleźli żadnych śladów wskazujących na umyślne działanie podpalacza.
– Chyba coś mam! – zawołał nagle Gridley, wyciągając z rumowiska niewielki tobołek z szarego materiału.
Znajdujący się najbliżej niego ludzie krzyknęli ze strachu i się rozstąpili. Kątem oka Ren zauważył zbliżającą się Emmę.
– Co to takiego? – Wyjął tobołek z rąk Gridleya. – Wygląda jak szmaciana dziecięca lalka. – Lalka była wykonana bardzo nieudolnie, ledwo przypominała ludzkie kształty.
– To magiczna kukła. Ma przynieść nam pecha. – Emma spojrzała z wyrzutem na Gridleya, który ciężko westchnął.
– Przykro mi. – Wyciągnął dłoń, chcąc pocieszającym gestem dotknąć ramienia panny Ward.
Tym razem reakcja Emmy była jednoznaczna. Uskoczyła do tyłu, niechcący nadeptując na czubki butów Rena. Gridley udał, że nie zauważył tej jawnej niechęci.
– Ta lalka nie podpaliła kurnika – oświadczył Ren.
Nie zamierzał się wtrącać w wojnę, którą tych dwoje najwyraźniej między sobą toczyło. Czuł, że coś jest nie w porządku, lecz brakowało mu przesłanek, by potrafił zrozumieć co.
– Czy to ważne? – Gridley zaśmiał się, ale niewesoło. – Ogień nie jest największym złem. Spójrzcie na nich. – Wskazał robotników otaczających wielkiego Afrykanina. – Do rana Emma nie będzie miała ani jednego pracownika. Oni wierzą w czarną magię, mało tego, bardzo się jej boją.
Mówiąc, Gridley niespokojnie przestępował z nogi na nogę, obciągając żakiet.
Ren obrzucił go ukradkowym, ale uważnym spojrzeniem i dostrzegł widomą oznakę pożądania, jakie mężczyzna musi czuć do Emmy. Gotów był założyć się o ostatnią gwineę, że emocje, jakie żywi Gridley do Emmy, są jednostronne i daleko wykraczają poza czysto sąsiedzką sympatię, a na określenie ich natury cisnęły mu się do głowy same niepochlebne i mało cenzuralne słowa.
Nieśmiało zbliżył się do nich wielki Afrykanin.
– Panienko Emmo, ludzie nie chcą wracać dzisiaj do pracy. Muszą przyjść czarownicy i odczynić folwark, inaczej nie będą się czuli bezpiecznie.
Gridley splunął pod nogi.
– Słuchajcie, wy…! – wybuchnął.
Emma nie pozwoliła mu dokończyć.
– To moja plantacja i ja tu rządzę – oznajmiła stanowczo. Stanęła pomiędzy Gridleyem a robotnikiem.
Ren obserwował ją z podziwem, mając w pamięci, że w czasie akcji ratunkowej dowiodła zimnej krwi.
– Peter, powiedz ludziom, że mają do końca dnia wolne, mogą robić, co chcą, lecz jutro muszą stanąć do pracy. Jeśli zawiodą, wszyscy na tym ucierpimy, a uzbierało się dużo rachunków do zapłacenia.
– Jest pani dla nich zbyt pobłażliwa – wtrącił się Gridley.
Nie zauważył, że wkracza na grząski grunt, a Emma jest gotowa do konfrontacji? – zadał sobie w duchu pytanie Ren. A może chciał wszcząć kłótnię?
Emma wyzywająco uniosła brodę, co nie rokowało dobrze szansom Gridleya.
– Jeśli to błąd, to biorę za niego odpowiedzialność. Moje nazwisko figuruje w testamencie, nie pańskie. Jeśli pan pozwoli, to wracam do domu. Muszę się umyć.
Renowi chciało się śmiać, kiedy robił z dłoni podpórkę, żeby ułatwić pannie Ward znalezienie się w siodle. Dała niedwuznaczną odprawę Gridleyowi, który najwyraźniej był wściekły. Czyżby spodziewał się zaproszenia na herbatę? Na jakiej podstawie, skoro Emma nie kryła się ze swoją niechęcią, żeby nie powiedzieć wrogością? Tych dwoje już dawno nie siedziało razem przy popołudniowej herbacie, uznał w duchu Ren, a dzielący ich konflikt nie mógł zrodzić się bez powodu, z dnia na dzień.
Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy Ren wszedł do domu. Nie było mu do śmiechu, gdyż Emma potraktowała go w taki sam sposób jak Gridleya. Oznajmiła, że chce się wykąpać, i zapytała, czy nie będzie miał nic przeciwko temu, jeśli ona po takim dramatycznym dniu zje kolację w swoim pokoju. Jest zbyt zmęczona, dodała, by dotrzymywać mu towarzystwa.
Nie pozostawało mu nic innego, jak się zgodzić. Przekonująco wcieliła się w rolę delikatnej panienki i Ren z przyjemnością obserwował, jak ona to robi. Nie dał się jednak zwieść pozorom. Widział ją dzisiaj w akcji. Mimo to zachował się jak na dżentelmena przystało i zwolnił ją z obowiązku pełnienia honorów pani domu. Pozwolił, by zastąpiła ją w tej roli służba. Zaraz po posiłku udał się do przeznaczonych dla niego pokojów.
Gdy tylko się w nich znalazł, zrozumiał, że Emma nie dość, że uwolniła się od jego towarzystwa i powierzyła go opiece służby, to na dodatek z premedytacją umieściła go w bocznej części domu. Co gorsza, Ren nie miał prawa się skarżyć. Nie ulokowała go na strychu, lecz zapewniła mu wygodne i zupełnie niekrępujące mieszkanie, jakby stworzone z myślą o gościu męskiego rodzaju. Co więcej miało osobne wejście. Ren mógł swobodnie się poruszać bez konieczności przechodzenia przez główną część domu. Gdyby chciał, mógł nawet nie widywać nikogo z mieszkańców, a oni mogli uniknąć jego widoku. Domyślił się, że o to Emmie chodziło.
W pokojach czekał lokaj imieniem Michael. Zaoferował się, że zostanie dłużej i rozpakuje bagaże, ale Ren go zwolnił. Chciał zostać sam i przemyśleć wydarzenia z pierwszego dnia spędzonego na wyspie. Rozwiązał fular i rozpiął kamizelkę, by poczuć się swobodniej.
Zaczął układać bieliznę w szufladach komody. Po raz pierwszy w życiu znalazł się sam, bez rodziny, przyjaciół, a nawet bez ochrony, jaką w Anglii zapewniał mu arystokratyczny tytuł. Tutaj nic nie znaczył. Ren wypakowywał pudełko z zestawem do gry w szachy i przybory piśmienne. Jutro napisze list do rodziny, poinformuje ich, że bezpiecznie przybył do celu. Przestawił kilka elementów umeblowania w inne miejsca, jego zdaniem bardziej odpowiednie. Tym samym zaznaczył swoją obecność w pomieszczeniach, które od teraz będą jego domem, czy pannie Ward się to spodoba, czy nie.
Nie oczekiwał powitania, jakie go dziś spotkało ze strony współwłaścicielki plantacji. Właściwie dobrze się stało, uznał, że przyjechał niezapowiedziany. Zaskoczona, panna Ward została zmuszona do improwizacji i się odsłoniła. Z kolei on nie spodziewał się, że będzie miał do czynienia z jednym wspólnikiem. Był przygotowany na to, że będzie ich wielu. Przypuszczał, że ucieszą się z jego przybycia, a może nawet poczują ulgę, że zdejmie z ich barków ciężar prowadzenia plantacji. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Emma Ward najwyraźniej nie życzyła sobie uwolnienia od obowiązków, a nawet przekazania tylko niektórych.
W tym miejscu nasuwało się pytanie, co takiego miała do ukrycia panna Ward. W trakcie rozpakowywania przyborów do golenia w głowie Rena wykiełkował plan. Gdyby miał do czynienia z inną kobietą, postawiłby na delikatność i nieskończoną uprzejmość. Już jednak wiedział, że taką strategią z Emmą Ward nie wygra.
Z nią trzeba postępować zdecydowanie. Był świadkiem, jak lekceważąco odniosła się do Arthura Gridleya. Jak nic, zje żywcem każdego mężczyznę, który popełni błąd, traktując ją jak kwiat. Na tę myśl Ren parsknął śmiechem. Jeśli Emma kojarzyła się z kwiatem, to tylko z takim, który wabi ofiarę piękną barwą, a jak ją zwabi, zamyka we wnętrzu i odcina drogę ucieczki niepodejrzewającemu zagrożenia nieszczęśnikowi.
Otóż wkrótce przekona się, że on nie jest ani głupcem, ani tchórzem. Nie wystarczy postępować z nim jak z intruzem, który zakłócił spokój domu, żeby go skutecznie odstraszyć. Jeśli panna Ward sądzi, że on, zniechęcony chłodnym przyjęciem, spakuje się i wyjedzie, to spotka ją niemiła niespodzianka. Nawet Kitt, a co dopiero Emma, nie wie, co jest źródłem jego niezłomnej woli i determinacji. Tylko on jest świadomy, że jeśli mu się na tej wyspie nie powiedzie, czeka go, a wraz z nim całą rodzinę pozostawioną w Anglii, powolne dogorywanie w biedzie. Będzie patrzył, jak siostry więdną w staropanieństwie z powodu braku odpowiednich posagów albo wychodzą za mąż za mężczyzn niegodnych ich ręki, bo tylko tacy będą chcieli pojąć je za żony. Będzie widział, jak podupadają rodzinna siedziba i posiadłość, bo brakuje pieniędzy na naprawę dachu, a dzierżawcy uciekają do innych właścicieli ziemskich w poszukiwaniu lepszych warunków gospodarowania.
Bieda oznacza wyrok powolnej śmierci towarzyskiej dla rodziny i on, Ren, koniecznie musi temu zapobiec. Będzie walczył wszystkimi dostępnymi środkami. Nawet gdyby było go stać na opuszczenie Sugarlandu – rzecz oczywista na to nie może sobie pozwolić – lub gdyby los rodziny nie zależał od powodzenia jego wyprawy, a przecież zależy – to i tak nie zrezygnowałby ze swoich pięćdziesięciu jeden procent, bo to była jego przyszłość. Przyjechał na Barbados, aby tu pozostać. Wymagały tego zarówno względy praktyczne, jak i zasady.
Ren Dryden nie może zostać! Emma zanurzyła się głębiej w ciepłej, pełnej mydlanej piany wodzie, wypełniającej wannę. Dlaczego? Wystarczyło popatrzeć, jak sprawnie i przytomnie zachowywał się podczas akcji gaszenia pożaru. Aż za dobrze, niczym naturalny przywódca. Zorganizował brygadę gaśniczą i stanął na początku szeregu. Być może kierował się strachem o swoje pięćdziesiąt jeden procent, pomyślała złośliwie, niemniej ludzie chętnie mu się podporządkowali, uznając, że wie, co robi. Mieli to wypisane na twarzach. Tymczasem ona zdecydowanie nie potrzebowała mężczyzny obdarzonego wystarczającą siłą charakteru, żeby odebrać jej owoce wieloletniej pracy.
Właśnie tak by się stało, gdyby wiedział, jak się rzeczy mają. Emma robiła, co mogła, żeby odmalować przed nim obraz niemal idyllicznej sytuacji na plantacji. Chciała go przekonać, że tak znakomicie prosperuje, iż on nie będzie miał nic do roboty. W związku z czym może wracać do domu. Niestety, pożar kurnika, znalezienie nieszczęsnej magicznej lalki na pogorzelisku oraz paternalistyczne uwagi Gridleya o „biednej Emmie” popsuły jej szyki. Jeśli Dryden dojdzie do wniosku, że jego interesy są zagrożone, nigdy się go nie pozbędzie. Dowiódł dzisiaj, że ma rozwinięty instynkt posiadacza, a tego typu ludzie stają się wojownikami, jeśli zmuszają ich do tego okoliczności. Nie oddają bez walki tego, co jest im drogie.
Emmie zrobiło się gorąco i to bynajmniej nie od leżenia w kąpieli. Tacy mężczyźni mają zabójczą moc oddziaływania, są atrakcyjni. Również w jej oczach. Jego obecność działała na nią podniecająco nawet w chaosie akcji ratowniczej. Nie potrafiła oderwać od niego oczu, kiedy z zakasanymi rękawami koszuli podawał wiadra z wodą, pokrzykując na ludzi, żeby się prędzej uwijali. A jak przyjemnie było czuć go za plecami, gdy jechali we dwójkę na jednym koniu!